Michał Bałucki

PAN BURMISTRZ Z PIPIDÓWKI (Powieść życia autonomicznego Galicji)

ROZDZIAŁ I.

CO NIECO O SAMEJ PIPIDÓWCE

Przede wszystkim muszę uprzedzić z góry czytelników, aby się daremnie nie trudzili nad szukaniem wyżej wyrażonego miasteczka na mapach Galicji i Lodomerii, bo go tam nie znajdą. Nie dlatego, jakoby Pipidówka nie istniała w rzeczywistości i była tylko wytworem fantazji autora, ale po prostu dlatego, że mieszkańcy owego sławnego grodu, urosłszy z czasem w ambicję, uważali tę nazwę jako ubliżającą ich powadze i podali do c. k. namiestnictwa pokorną prośbę o pozwolenie zamienienia jej na inną. Podobne zamiany nazwisk praktykują się dość często w Galicji, szczególnie u pojedynczych osób, które nie czując się na siłach uszlachetnienia sobą, swymi czynami własnego nazwiska, chcą nazwiskiem uszlachetnić siebie, i tak np. pan Cham prosi, aby mu wolno było nazywać się panem Grafem, i c. k. namiestnictwo, pobłażliwe na tego rodzaju słabości ludzkie, przychyla się zwykle łaskawie do prośby suplikanta i niejeden cham zostaje grafem — przynajmniej na papierze. Tak i tutaj się stało. Miasto otrzymało pokaźniejszą nazwę, ale lud okoliczny dotąd jeszcze po dawnemu je nazywa i żaden chłop, wiozący drzewo do miasta, nie powie ci inaczej, tylko że wiezie je do Pipidówki, a każda baba, wracająca z miasta, gdy ją zapytasz: „A skąd tam Pan Jezus prowadzi?" — od razu ci palnie: „Z przeproszeniem wielmożnego pana — z Pipidówki". Dlatego i my, idąc za tradycją ludu, zatrzymaliśmy dawną nazwę.

Nazwa to stara — sięga bardzo dawnych czasów, jak to wyszperał w aktach kościelnych jeden z miejscowych uczonych, a powstała z okazji biby, którą jakiś magnat wyprawił był myśliwym, polującym z nim w tych stronach. Na uwiecznienie tego wspaniałego bankietu jasny pan kazał wybudować miasteczko, które z tej okazji nazwano Bibidówką, później zaś na Pipidówkę przekręcono. Równocześnie z miastem wybudowano niedaleko na górze zamek i nazwano go Obidówką — z tego powodu, że tam magnat ów miał kazać obić porządnie jednego z dworskich ludzi, zawiadujących psiarnią, za to, że mu gdzieś w lesie zaprzepaścił najpiękniejszego ogara. Na szczęście ogar się potem znalazł, a magnat,' wynagradzając biednego Szczukę — tak się nazywał ów dworzanin — za niesprawiedliwe obicie, wystawił mu zamek, od obicia Obidówką nazwany, i oddał wraz z miasteczkiem i przyległymi borami w wieczyste posiadanie.

W taki sposób, dzięki ogarowi i obiciu, ród Szczuków przyszedł potem do znaczenia i liczył wielu znakomitych i wsławionych piórem i orężem mężów w kraju, a nawet w Wiedniu w ostatnich czasach niemałego dostąpił znaczenia, jak się to szczegółowo wykaże w ciągu niniejszej powieści.

W posiadaniu Szczuków Pipidówka szybko wzrastała i z lichej osady, jaką była pierwotnie, prędko zamieniła się na szykowne miasteczko z ratuszem na środku rynku i kościołem, który wnuk owego Szczuki obitego postawił Panu Bogu, na przebłaganie go za gwałtowne kopnięcie swojej pierwszej żony, która wskutek tego z nie donoszonym dziecięciem przeniosła się na poczekaniu do wieczności.

W jakiś czas potem znowu ten sam pan Szczuka, rozgniewany o coś na jednego z dworzan swoich, zamalował go po fizjonomii tak potężnie ciężką prawicą swoją, że dworzanin ani się spostrzegł, jak i kiedy zobaczył się nagle na łonie Abrahama. Była to już widać dziedziczna skłonność Szczuków, datująca się od owego obicia za ogara. Duch obitego Szczuki mścił się w potomkach swoich, na kim mógł. Była to jakoby nemezys historyczna , która jednak nie uwalniała Szczuki od wyrzutów sumienia; jasko iż był pan wielkiej przy tym pobożności, wystawił Panu Bogu drugi kościół i kto wie ile by jeszcze przy wrodzonej gwałtowności swojej był nafundował tych kościołów, gdyby go Pan Bóg nie był powołał wcześniej do osobistej odpowiedzialności przed Swój trybunał najwyższy.

Jak tam wypadła sprawa śp. Szczuki na sądzie boskim, nie wiadomo; w każdym razie mieszkańcy Pipidówki nieźle wyszli na tym, bo przyszli do dwóch wcale ładnych kościołów, z których jeden był uprzywilejowanym miejscem modlitwy cechu szewskiego, a w drugim zdunowie zgromadzali się na nabożeństwo.

Dwa te cechy — stanowiące główną ludność miasteczka — były w ciągłej walce między sobą o znaczenie i prawo pierwszeństwa. Ta wzajemna zawziętość sięgała tak daleko, że jakkolwiek oba cechy wyznawały religię rzymskokatolicką, jednak aby jeden nie był zmuszony robić to samo, co drugi, pod odmiennymi całkiem adresami wysyłali swoje modlitwy do nieba. I tak, ponieważ zdunowie mieli szczególniejsze nabożeństwo do Pana Jezusa Milatyńskiego, szewcy, nie chcąc iść za ich przykładem, sprowadzili sobie aż z Kobylan cudowny obraz Pana Jezusa i temu cześć boską oddawali. Zdunowie modlili się do Matki Boskiej Częstochowskiej, szewcy, na złość im, do Kalwaryjskiej; gdy szewcy dzień swoich patronów, Kryspina i Kryspiana, uroczystym obchodzili świętem, które kończyło się solenną pijatyką, zdunowie pracowali w ten dzień zawzięciej niż kiedykolwiek i żaden z nich ani w kościele, ani w karczmie się nie pokazał. Na złość sobie byliby gotowi każdy innego Pana Boga wyznawać, gdyby Kościół katolicki pozwalał na podobne herezje.

Żony także nie zostały w tyle za mężami i brały również gorący udział w tej walce, starając się wzajemnie zakasować, a mianowicie bogactwem i jaskrawością strojów. Jest to broń, którą do dziś dnia wojują kobiety ze sobą bez różnicy stanów i wyznań, czy ona tam szewcowa, czy hrabina, czy luterka, czy żydówka; ale pobożne pipidówczanki w tym się różniły od naszych dzisiejszych elegantek, że ich emulacja odbywała się na tle religijnym, że walka na stroje odbywała się przeważnie w czasie uroczystych nabożeństw, szczególnie na Boże Ciało, i że wysadzały się wtedy na stroje nie tylko dla swoich grzesznych ciał, ale i dla obrazów świętych. I tak np., kiedy panie szewcowe na uroczystą procesję sprawiły świętemu Kryspinowi i Kryspianowi srebrną sukienkę w pozłacane kwiaty, majstrowe zduńskiego cechu dodały swojemu patronowi koronę z prawdziwymi perłami i drogimi kamieniami. Za to szewcowe na następną procesję, chcąc zakasować Matkę Boską przeciwniczek, która była z drzewa zwyczajnymi kolorami lakierowanego, sprowadziły aż skądś z Niemiec do swojego feretronu Matkę Boską z wosku, z prawdziwymi włosami, która ruszała oczami, obracała głową i miała prześliczny aksamitny płaszcz niebieski ze srebrnymi gwiazdami. Zdunianki, jak to zobaczyły, z wielkiej złości i alteracji głosu nawet z piersi dobyć nie mogły dla zaintonowania pobożnej pieśni, a gdy jeszcze ksiądz celebrujący woskowej Matce Boskiej dał pierwszeństwo w pochodzie procesyjnym, wzburzenie ich tak się spotęgowało, że kto wie, czyby nie było przyszło do jakiego gorszącego zajścia, gdyby przewidująca Opatrzność nie była spuściła ulewnego deszczu, który ochłodził zagorzałe przeciwniczki i rozpędził je do domu jeszcze przed końcem procesji.

W ogóle wszystkie takie wspólne wystąpienia dwóch cechów dawały wielkie powody do obaw, do poważnych obaw, mówiąc stylem dzisiejszych dziennikarzy. To jeszcze wielkie szczęście, że ów Szczuka miał po dwakroe wyrzuty sumienia, bo gdyby tak obu cechom przyszło w jednym mieścić się kościele, kto wie do jakich zajść przyjść by musiało. Gdy tymczasem przy takim rozdziale walka i współzawodnictwo ograniczało się przeważnie na praktykach religijnych. I tak np. gdy szewcy oprócz słuchania mszy świętej, śpiewania litanii, godzinek, antyfon etc. urządzili sobie jeszcze dodatkowe nabożeństwo pod nazwą: „kaganek pobożności", cech zdunów dla zaćmienia „kaganka" założył w swoim kościele „latarnię zbawienia". Dotknięci tym szewcy w swojej ambicji zgasili co tchu skromny kaganek i urządzili sobie nabożeństwo „drabiny cnót chrześcijańskich", po której każdy człowiek spinać się mógł coraz wyżej w miarę ilości odprawionych modlitw, postów i innych dobrych uczynków. Ale zdunowie i pod tym względem nie dali się prześcignąć i ufundowali u  siebie „schody niebieskie". Co schody, to nie drabina i koniec końców zdunowie tryumfowali. Ale niedługo, gdyż szewców w tym czasie spotkał niesłychany honor, a mianowicie, że jeden ze Szczuków, pan na Obidówce, Pipidówce i wreszcie okolicznych wsiach, wpisał się do bractwa cechu szewskiego.

Stało się to zaś w ten sposób, że ów pan Szczuka wskutek żywego temperamentu i wielkiej ambicji, jaką odziedziczył po przodkach, wyprawił jednego dnia na tamten świat w krwawym pojedynku pewnego mizernego szlachcica, co mu nasłał swatów o córkę. Córka, jako iż żywiła skryty afekt do owego szlachcica, nie mogła przenieść jego śmierci i uprosiwszy sobie u Pana Boga jakąś ciężką chorobę, wymknęła się z jej pomocą spod rodzicielskiej opieki, przenosząc się tam, gdzie już ojciec nie mógł jej wzbronić połączenia się z ukochanym w krainie wiecznej szczęśliwości.

Pan Szczuka uczuł bardzo tę stratę i żałował niesłychanie popędliwości swojej, a że nie miał już funduszów na postawienie trzeciego kościoła, więc dla upokorzenia butnej ambicji swojej poniżył się tak dalece, że on, szlachcic z dziada i pradziada, wpisał się do bractwa mizernych szewców, wnosząc zarazem wieczystą fundację dwadzieścia pięć kamieni wosku na światło rocznie i dochody z jednego folwarku na mszę żałobną za duszę córki i owego zarąbanego przez siebie szlachcica.

Można sobie wyobrazić, jaką to dumą nadęło szewców pozyskanie takiego personata dla swego cechu i jak ten ich honor musiał zdunów kłuć w oczy. Poczęli i oni teraz szukać na gwałt po okolicy jakiegoś dostojnika, którego nazwiskiem mogliby przyozdobić swoje księgi cechowe. I udało im się rzeczywiście złapać jakiegoś przybysza, udekorowanego podobno jakimś zagranicznym tytułem, który nie od dawna osiedlił się w tych stronach i pisał się com.es imperii . Szlachetny komes dla pozyskania sobie miejscowej ludności chętnie dał się wciągnąć w księgi cechu zduńskiego.

Odtąd zaczęły się z obu stron formalne obławy na członków honorowych. Gdzie tylko w okolicy znaleziono jakiego szlachcica, co miał mankament na sumieniu, który trzeba było zmazać pokutą, albo gonił za popularnością, wnet cechy słały do niego swoich delegatów, zapraszając na członka honorowego.

Dodać tu jeszcze trzeba, że zdunowie materialnie stali o wiele lepiej od szewców, a to z tego względu, że podczas kiedy wyroby ich równie w szlacheckich dworkach, jak i chłopskich chatach stały się niezbędnymi, bez butów bardzo wielu ludzi w onych czasach się obywało, równie jak i dzisiaj, gdy wskutek wyśrubowanych niesłychanie podatków i dodatków od podatków także.wielu z konieczności bez butów obywać się musi.

Mieli jednak szewcy w Pipidówce swój wiek złoty, a zaczął się on od zaślubin jednego ze Szczuków, który, mniej dumny od swoich przodków albo też może więcej od nich potrzebujący pieniędzy na zbytkowne wydatki i pokrycie różnych deficytów, pojął za żonę córkę jakiegoś handlarza drzewa na Śląsku, z którym to handlarzem zabrał był bliższą znajomość przy wytrzebianiu swoich lasów, także dla pokrycia deficytów. Handlarz potrzebował zięcia szlachcica, pan Szczuka potrzebował pieniędzy i rzecz cała ułożyła się przez faktorów ku obopólnemu zadowoleniu.

Otóż w chwili gdy pan młody miał wracać z weselnych godów do domu, mieszkańcy Pipidówki otrzymali Wink von oben, tj. od zarządcy dóbr i plenipotenta, że dobrze byłoby, aby na przyjęcie młodej pary urządzili jaką owację. A że wtedy nie znano jeszcze fakelcugów , serenad, obiadów składkowych, theatre-parc i innych podobnych wymysłów, którymi dzisiejsze pokolenia czczą swoje znakomitości, przeto mieszkańcy Pipidówki, a względnie zdunowie i szewcy, ograniczyli się na tym, że zabrali z kościoła cechowe chorągwie i inne insygnia i wyszli z tym na spotkanie nowożeńców do najbliższej karczmy.

Czekano godzin kilka, a że się na deszcz zanosiło i mrok zaczął zapadać, a państwa młodych jak nie widać, tak nie widać, więc zdunowie, którzy zatęsknili do żon i pierzyny, zakasawszy poły świątecznych kapot, powrócili do miasta. Szewcy byliby może to samo zrobili, gdyby nie ta okoliczność, że przez te kilka godzin czekania tak się zakrapiali szpagatówką czy też jakimś innym odwarem okowity, że im nogi odmówiły posłuszeństwa do powrotu i radzi nieradzi zostać musieli, rozkwaterowani to po ławach karczmy, to na ziemi, dopóki im ostatnie krople okowity nie wyparują z mózgownic.

Właśnie byli na ukończeniu tej operacji i niektórzy myśleli już o świeżym napełnieniu się alkoholem, kiedy znać dano, że orszak ślubny przy blasku zapalonego łuczywa ukazał się na drodze od strony lasu. Szewcy łap co tchu za chorągwie i wybiegli przed karczmę na powitanie dziedzica, co go tak rozczuliło i ujęło za serce, że w przystąpię dobrego humoru oddał cechowi szewskiemu wyłączny przywilej utrzymywania szynków i pędzenia wódki w Pipidówce.

Przez ten fawor cech szewców przyszedł wkrótce do znacznych dochodów i byłby się zapewne wielce żbogacił, gdyby umiał pomiernie używać tego szczęścia, co nań spadło tak niespodziewanie. Ale szewcom poprzewracało się w głowach, zaczęli zbytkować, urządzali sobie blaumontagi *, trwające nieraz całe tygodnie, kazali się chłopom nosić w lektykach po mieście, naśladując w tym wielkich panów, znęcali się nad zdunami, wyprawiali bezeceństwa i pijatyki, tak że należało do osobliwości spotkać szewca nie powalanego w błocie, bez podbitego oka i czerwonego nosa. Rozpili się na potęgę, zaniedbali warsztaty, rozłajdaczyli się, rozpróżniaczyli, potracili to, co mieli, aż w końcu przyszło do tego, że dla ratowania się od ostatecznej nędzy musieli prawo propinacyjne odprzedać Żydom.

Od tego czasu datuje się wejście Izraelitów do Pipidówki. Dotąd na mocy jakiegoś przywileju nie wolno im było osiedlać się w mieście i mieszkali za rzeczką, której nazwiska tutaj ze względu przyzwoitości powtórzyć nie możemy, a która była straszniejszą do przebycia dla Izraelitów niż ongi Morze Czerwone, bo choć niejednemu z nich udało się z pomocą kładki lub mostka przejść ją suchą nogą i odważył się wejść do miasta, to z powrotem z pewnością nie wrócił sucho dzięki czujności pauprów miejskich, którzy lepiej niż niejedna straż graniczna czuwali nad pochwyceniem kontrabandy żywego mięsa żydowskiego i skoro takowe w chałacie lub jupicy pojawiło się w jakiej uliczce, wnet ścigali je gradem kamieni, pantoflami i co było pod ręką.

Żydzi więc rzadko kiedy pojawiali się w mieście. Za to piękne mieszkanki Pipidówki odprawiały częste pielgrzymki za rzeczkę po sprawunki i towary, za które katoliccy kupcy w mieście kazali sobie dwa razy tyle płacić. Ci to kupcy głównie gardłowali przeciwko wpuszczeniu Żydów do miasteczka, powołując się na jakiś stary przywilej któregoś ze Szczuków. Ale szewcy, którym szło o korzystne spieniężenie prawa wyszynku, wspólnie z Żydami tak manewrowali, tak umieli przerobić na swoją stronę plenipotenta pana Szczuki, który pod nieobecność, właściciela, siedzącego w Wiedniu, zawiadywał majątkiem i wszelkimi interesami, że przywilejowi łeb skręcono i szewcy, jak drugi Mojżesz, wprowadzili Żydów do „ziemi obiecanej". Pipidówka, jak niegdyś Jerycho, poddała się Żydom, z tą tylko różnicą, że pod Jerycho Żydzi trąbili i od tego trąbienia upadły mury, a tu trąbienie katolików, a specjalnie szewców, ułatwiło im zdobycie miasta.

Wbrew przyjętemu przez zwycięzców zwyczajowi Żydzi nie odprawili tryumfalnego wjazdu do zdobytego miasta; wsunęli się do niego prawie po jezuicku, chyłkiem, cichutko, przeważnie nocą, wioząc na tryumfalnych wozach kolorowe bety, brudne, rude, kędzierzawe bachory i paki z towarami.

Kupcy katoliccy próbowali ratować się w tej inwazji żydowskiej jeszcze w ten sposób, że usiłowali nakłonić właścicieli domów w imię patriotyzmu, solidarności, wspólności religii, aby niewiernym Żydom nie wynajmowano mieszkań w mieście. Ale solidarność katolicka nie wytrzymała ataku żydowskich pugilaresów, które wydawały niesłychane dotąd w mieście ceny za mieszkania, i stało się, że po paru miesiącach nie tylko na bocznych uliczkach, ale nawet w głównym rynku zajaśniały jaskrawymi kolorami wystawy sklepów żydowskich. Tu „handel pod kogutkiem, gdzie jest piwo z dobrem wutkiem", tam golarnia żydowska z dużym szyldem przedstawiającym jakiegoś szlachcica z pomydloną brodą i pijawką na policzku, którego Żyd za nos trzymał, gdzie indziej znowu w oknie powystawiano na pokaz i przynętę rozmaite części ubrania, począwszy od kapeluszy, a skończywszy na takich, o których się nie mówi przy damach i nie pisze w książkach.

Nastała tedy rywalizacja, na której wprawdzie kilku kupców wyszło z torbami z miasta, ale miasto samo zyskało i od tego czasu podnosić się zaczęło, szczególnie gdy przeniesiono do niego urząd powiatowy. Z urzędem przybyła poczta, apteka, doktor, potem szkoła wydziałowa, trafika i loteria, a z tym wszystkim nowa, napływowa ludność, wobec której dawna, jako biedniejsza i nieoświecona, cofnęła się na dalszy plan i mieściła się na przedmieściach i poddaszach.

Ze zdunów zaledwie czterech czy pięciu utrzymało się w miasteczku, reszta rozeszła się po świecie za zarobkiem, nie mogąc wytrzymać konkurencji z zagranicznymi wyrobami, które się ukazały na jarmarkach, a szewcy, zbiedniali i obdarci, trudnili się głównie wyrobem chłopskiego obuwia, które na kijach roznosili na sprzedaż po jarmarkach i odpustach. Z ich dawnej świetności zostały im tylko księgi cechowe, chorągwie bractwa, z którymi występowali na Boże Ciało, i wspomnienie miłe, którym się rozweselali przy anyżówce lub rosolisach w szynku propinacyjnym. Dom, w którym dawniej ich cech się mieścił, należał teraz do Szai Mendla, handlarza żelaza,  który przerobił go na piętrową kamienicę. Na drugiej stronie rynku aptekarz także wybudował sobie murowany dom, którym, jak utrzymywał, przyczynił się niemało do podniesienia świetności miasta. Najwspanialej jednak wyglądała oberża Pod Złotym Lwem, na którą zwracam szczególniejszą uwagę czytelników moich, gdyż właścicielem jej był pan Mikołaj Pocięgłewicz, którego pozwoliłem sobie wziąć na bohatera niniejszej powieści.

ROZDZIAŁ II

PIERWSZE KROKI NA POLITYCZNYM TORZE

Z dziecinnych lat mego bohatera niewiele mam do zanotowania. Urodzeniu jego nie towarzyszyły żadne szczególniejsze zjawiska niebieskie, wyjąwszy tych znaków niebieskich, które się ukazały na twarzy jego rodzica po nocy spędzonej w karczmie, gdzie z kolegami swymi oblewał przyjście na świat pierworodnego syna swego. W parę tygodni potem wpisano małego Mikołajka do ksiąg parafialnych jako urodzonego legitime , skoro z ojca Tomasza Pocięgla, majstra kunsztu szewskiego, i Marianny ze Skorupkiewiczów, którzy to Skorupkiewicze trudnili, się od dawien dawna wyrabianiem garnków i innych glinianych naczyń. Tak więc, jak widzimy, latorośle dwóch cechów, które przez tyle lat zaciętą ze sobą prowadziły wojnę, splotły się ze sobą węzłem małżeńskim, ażeby wydać na świat tego, który miał być chlubą rodzinnego miasta.

W życiorysach znakomitych ludzi zwykle po dacie urodzenia i niektórych szczególniejszych właściwościach opisywanej osoby następuje wiadomość, że w szkołach już odznaczał się niesłychaną pilnością, zdolnościami itd. O moim bohaterze niestety tego powiedzieć nie mogę, bo w szkołach szło mu tak z nauką, jak nie przymierzając Galicji z podniesieniem przemysłu i dobrobytu, tj., że ciągle się do tego zabierał, aby skończyć szkoły, i jakoś skończyć ich nie mógł, i już był chłop pod wąsem, zupełnie dojrzały, a nie mógł się jeszcze zdobyć na złożenie egzaminu dojrzałości. Koledzy jego już pozostawali profesorami, doktorami, byli nawet już bezpłatnymi praktykantami w c. k. sądzie, a on jeszcze męczył się nad przygotowaniem do egzaminu, belferując zarazem prywatnie dla własnego utrzymania, i byłby może zmarniał, i nie doszedł na tej drodze do niczego, gdyby na szczęście w rodzinnym jego mieście Pipidówce nie był umarł w tym czasie niejaki Oskuciński, po którym pozostała wdowa, wraz ze sklepem i majątkiem, odegrała mniej więcej taką samą rolę w życiu mojego bohatera, jak ongi wdowa Kadżidża w losach proroka Mahometa, tj., że pomogła mu wypłynąć na widownię i stać się głośnym. Śp. bowiem Oskuciński był z zawodu świniobójcą, i to świniobójcą pierwszej wody, gdyż jego wyroby miały pokup wielki nie tylko w samej Pipidówce, ale i we Lwowie, i w Krakowie, dopóki miejscowi świniobójcy nie zaćmili tam sławy imienia jego. Wskutek tego nadzwyczajnego powodzenia zostawił on wcale ładny mająteczek, ale zarazem i kłopoty, i interesa, którym jako iż sturbowana wdowa poradzić nie mogła, więc wezwała do pomocy bawiącego wówczas w Pipidówce, a raczej przygotowującego się do matury, młodego Pocięgla, nazywającego się już teraz Pocięglewiczem. Miał on już wtedy lat dwadzieścia pięć i był z niego chłop taki rosły i barczysty, że śp. Oskuciński ani się mógł z nim równać; nic więc dziwnego, że wdowa po bliższym przypatrzeniu się kandydatowi do egzaminu dojrzałości, który jej prowadził rachunki, załatwiał ekspedycje pocztowe, pisywał listy, przekazy etc., uważała za rzecz korzystniejszą nabyć sobie takiego nieocenionego pomocnika na własność i oddała mu wraz z majątkiem, sklepem i kamienicą swoją pulchną rękę i okazałą personę. Była wprawdzie o całe dwadzieścia lat starszą od niego, miała wola na szyi, który starannie zakrywała kilkoma sznurami grubych, prześlicznych korali, miała także i piegi na twarzy, mimo to nie było jednego kawalera w Pipidówce, który by nie zazdrościł Pocięglewiczowi takiego szczęścia, i długo nie mogli zapomnieć mu tego, że im sprzątnął spod nosa taką ciepłą wdówkę.

Matka Mikołajka nie doczekała już tej szczęśliwej chwili, bo na kilka lat przed ożenieniem się syna, właśnie kiedy po raz pierwszy zabierał się do matury, przeniosła się do wieczności, nie przeczuwając, że jej jedynak na innym wcale polu składać będzie dowody swojej dojrzałości. Ojciec zaś, ucieszony szczęściem syna, spił się na to konto przy zaręczynach tak, że już do wesela nigdy go trzeźwym nie widziano, a po weselu w tym samym stanie nieprzytomnym poszedł połączyć się ze swoją nieboszczką żoną na łonie Abrahama.

Pan Mikołaj sprawił mu suty pogrzeb, postarał się nawet o mowcę, który na cmentarzu chwalił cnoty i zasługi nieboszczyka, że aż słuchaczy do łez rozczulił, a w parę miesięcy po pogrzebie wystawił obojgu zmarłym rodzicom taki wspaniały pomnik, że ludzie chodzili umyślnie na cmentarz oglądać to dziwowisko i nachwalić się nie mogli pomnika i syna, który tak czcić umie pamięć życiodawców swoich.

Wdowa była również zadowoloną z młodego małżonka, bo załatwiał on wszystkie interesa w sposób przechodzący wszelkie oczekiwania. O ile w szkołach był nieradny i leniwy, o tyle teraz pokazał się energicznym, czynnym, pomysłowym, jak gdyby chciał stwierdzić prawdziwość przysłowia: „przybądź szczęście, rozum będzie". Mikołajek miał teraz taki rozum, że w zdumienie wprawiał wszystkich, a majątek śp. Oskucińskiego rozmnażał mu się i rósł w rękach w rozlicznych spekulacjach.

Zaczął od tego, że mały, drewniany domek żony przeistoczył na piękną piętrową kamienicę, którą niebawem zamienił w oberżę, gdy się dowiedział, że oddział techników, mający prowadzić trasę nowej linii kolei, obrał sobie Pipidówkę za stały punkt operacyjny. Od razu pourządzał z komfortem gościnne pokoje, założył restaurację, kręgielnię w ogrodzie, sprowadził bilard, parę beczek pilzneńskiego piwa, zaprenumerował dwie gazety polskie i trzy niemieckie, a kiedy inżynierowie zjawili się w miasteczku, miał już wszystko gotowe na ich przyjęcie i oni też u niego założyli biuro i główną kwaterę. Tu zajeżdżała szlachta okoliczna, która z prowadzącymi trasę miała rozliczne umowy, konszachty i interesa; tu schodziły się tłumy robotników po wypłatę, tu zjawiały się od czasu do czasu grube, urzędowe figury, a od każdego, czy to pan, czy robotnik, czy służący, zarabiał właściciel oberży i ciągnął niemałe zyski. Jaki taki mieszczanin desperował potem, że on nie wpadł na podobną myśl i nie urządził u siebie takiego zajazdu; ale już było poniewczasie i każdy w duchu przyznać musiał, że pan Mikołaj ma głowę nie od parady i umie dobrze chodzić koło interesów.

Oprócz tego zmienił on dotychczasowy sklepik żony na obszerny sklep, w którym wyroby masarskie podrzędne tylko zajmowały miejsce obok innych towarów. Co tam nie było teraz w tym sklepie? I korzenne towary, i norymberskie, i galanteryjne, i wiktuały wszelkiego gatunku, i zabawki dziecinne, i wyroby powroźnicze, i szkło, i porcelana, i różne artykuły należące do damskiej toalety, czego kto chciał, co tylko mogły zapotrzebować okoliczne dwory, wszystko można było znaleźć w tym sklepie. A że Pocięglewicz sprowadzał towary z.pierwszej ręki, prosto z fabryk, że kontentował się małym zyskiem, więc miał odbyt ogromny, więc w dnie targowe był u niego ścisk jak nigdzie; ludzi tyle, że jedni drugim przez głowy sięgali, a Pocięglewicz z żoną i pomocnikami nastarczyć nie mogli w obsługi. waniu gości. Handel jego w krótkim czasie stał się niebezpiecznym rywalem dla żydowskich, bo ich pobijał' taniością. Pocięglewicz bowiem trzymał się zasady, że lepiej mieć parę centów zysku na funcie, a sprzedawać towar cetnarami, niż łakomić się na duże zyski, a nie mieć odbytu. Było to bardzo mądre rozumowanie i pokazało się, że Pocięglewicz był na tym punkcie rachmistrz nie lada, choć w szkołach miewał najgorszy stopień z rachunków. Żydzi nadziwić się nie mogli jego zdolnościom spekulacyjnym i utrzymywali, że on musiał pochodzić z Żydów, nie przypuszczając w prawdziwym katoliku tyle sprytu do handlu.

Niemniejsze zdolności okazał w administracji swojego majątku. Pomimo licznych i różnorodnych zajęć w całym gospodarstwie był porządek wzorowy, wszystko szło jak w zegarku, kierowane energiczną ręką i bacznym okiem pana. Przy stosownym rozkładzie miał czas na wszystko, wszędzie sam zajrzał i przypilnował: i w sklepie, i w ogrodzie, i w restauracji, i poza domem, gdzie miał także różne interesa. A wszystko to robił spokojnie, bez owego gorączkowego rzucania się, latania, krzyku i hałasu, który cechuje zwykle ludzi nieradnych, krzątających się wiele, a robiących mało. Jemu nigdy się nie śpieszyło, a wszędzie był na czas i miał czas na wszystko.

Te przymioty coraz więcej jednały mu u ludzi poważanie i respekt, a gdy doszedł do lat przepisanych ustawą, wybrano go ogromną większością głosów na radcę miejskiego. Było to bowiem w tym czasie, kiedy Galicja, a względnie Pipidówka, cieszyła się już od lat kilku rządem autonomicznym.

Z początku miała ona niemały kłopot z tą autonomią, jak ów chłop z zegarkiem, z którym nie wiedział, co robić, bo go nakręcać nie umiał. Pipidówka także nie umiała nakręcać się odpowiednio do autonomii ani autonomii nakręcać na własny użytek; czuła się tym niejako zdetonowaną, a w głowach i ustach jej mieszkańców pojęcia autonomii i detonomii mieszały się ciągle ze sobą i jedno brano często za drugie. Przyzwyczajeni od lat tylu do rządów c. k. komisarza powiatowego, czcigodni obywatele Pipidówki nie mogli na razie oswoić się z myślą, jak to być może, żeby oni sami mieli myśleć i radzić o swoich potrzebach i poczynać coś bez pozwolenia c. k. urzędu powiatowego.

Dziś, gdy już oswoiliśmy się z autonomią i kontuszami i poruszamy się w nich z pewną wprawą, trudno zrozumieć, jakie męki przechodzić musieli szanowni obywatele Pipidówki, kiedy im przyszło stawiać pierwsze kroki na politycznym torze. Aktor, grywający lokajów, gdyby mu kazano objąć rolę pierwszego amanta bohaterskiego, nie byłby więcej zakłopotany, jak pierwsi rajcowie Pipidówki. Powiadają, że gdy. się z nich który spotkał wtedy przypadkiem z c. k. komisarzem albo nawet wachmistrzem od żandarmów, to miał minę człowieka złapanego na jakim złym uczynku i pokornym wzrokiem zdawał się, jak skruszony grzesznik, prosić ich o przebaczenie, że śmiał wobec rządowej władzy reprezentować inną jeszcze jakąś władzę. Tak nie mogli biedacy zrozumieć racji swego bytu jako radcy.

Trudniej im jeszcze było zrozumieć, jakby to być mogło, żeby oni dobrowolnie spomiędzy siebie obierać mieli jednego, który by nimi rządził. Skąd? Jakim prawem? Z jakiej racji? Bo jeżeli rządził c. k. komisarz, to całkiem inna rzecz, bo on rządził w imieniu rządu, z jego upoważnienia, a miał na swoje rozkazy i policjantów, i żandarmów, a w ostatecznym razie nawet wojsko z ostrymi ładunkami i nasadzonymi bagnetami, którymi mógł nakazać uszanowanie władzy i nieposłusznych zmusić do posłuszeństwa; ale żeby można słuchać obywatela równego sobie, człowieka całkiem prywatnego, który nie nosił złotego kołnierza ani nawet chociażby paru gwiazdek na kołnierzu, to się w głowach szanownych pipidówczanów żadną miarą pomieścić nie mogło. Właściciel sklepu bławatnego nie mógł pojąć, z jakiej racji on miałby słuchać lada kupca korzennego, blacharz uważał sobie za ubliżenie wykonywać rozkazy kowala i każdy rozumował sobie, że taki on dobry, jak i drugi. Dlatego postanowiono wysłać deputację do pana komisarza z prośbą, czyby on nie zechciał przyjąć tej godności; byłby to bowiem najłatwiejszy sposób uniknienia wszelkich zawiści i nieporozumień. Ale pan komisarz, dziękując delegatom za te lojalne objawy i dowód zaufania, oświadczył, że jemu, jako c. k. urzędnikowi, ani godności radcy, ani burmistrza przyjmować nie wolno, że szanowna rada według paragrafu jednego spośród siebie wybrać powinna, i to najdalej w ciągu dwóch tygodni od chwili ukonstytuowania się.

Ponieważ dwa tygodnie już upłynęło od tego czasu, przeto na rozkaz c. k. komisarza przystąpiono do urny i zgodzono się ostatecznie na pana Pomadkiewicza, aptekarza, raz, że to była najpokaźniejsza figura w mieście, co się tyczy powierzchowności, po wtóre, że liczył się do inteligencji, bo drukował był kiedyś w jakimś kalendarzu rozprawę o cebulkach włosów i był sam wynalazcą pomady na porost włosów, a na koniec, co najważniejsze, że to był jedyny człowiek w mieście, który ze wszystkimi żył w zgodzie i nigdy nikomu się nie narażał. Zawsze świeżutko i czyściutko ubrany, z wypomadowanymi i dołem ufryzowanymi włosami, starannie ułożoną i uczernioną brodą, w rażącej białości gorsie, wykrochmalonym jak pancerz, pan aptekarz był wzorem elegancji i uprzejmości. Gdy przechodził przez miasto, lśniący jak nowiutki zawsze jego cylinder, oddawał ciągle ukłony na lewo i na prawo, witał wszystkich znajomych bez różnicy stanu, wyznania i wieku i tym jednał sobie wszystkich. Toteż kiedy trzeba było ostatecznie zdecydować się na wybór prezydenta, głos ogólny powołał na tę godność pana Pomadkiewicza w nadziei, że jarzmo takiego grzecznego człowieka najlżejsze jeszcze będzie do zniesienia. Nowy burmistrz jednak, nie mniej jak rajcowie, był zakłopotany tą władzą, którą oddano w jego ręce, bo nie wiedział po prostu, co z tym fantem robić.

Pierwsze posiedzenie odbyło się jeszcze jako tako, bo większą część czasu zabrało nabożeństwo solenne, potem odbieranie przysięgi, potem pan prezydent w sali przybranej ad hoc wieńcami i kwiatami wynurzał na rozmaite sposoby wdzięczność swoją panującemu monarsze za tę łaskę, że raczył uszczęśliwić nasz kraj autonomią, a Pipidówkę w szczególności radą miejską; w końcu powitał szanownych rajców, zachęcając ich do wspólnej pracy dla dobra kraju i miasta — no i jakoś zabito czas na tym pierwszym posiedzeniu.

Ale na drugim nie wiedziano, co robić dalej. Poschodzili się z bardzo poważnymi minami, posiadali w krzesłach z wielką powagą; ale dalej ani rusz. Rajcowie czekali na prezydenta, co im powie; prezydent znowu spodziewał się coś od radców usłyszeć — i tak wzajemnie czekano na siebie, pochrząkując i pokaszlując. Gdyby to było w handelku, przy lampce wina, nie tak trudno byłoby o przedmiot do rozmowy, bo mieszkańcy Pipidówki mieli pociąg do wielkiej polityki i nieraz, jak się im języki rozwiązały, wypowiadali wojny, zawierali traktaty w imieniu mocarstw europejskich, wypowiadali bardzo zbawienne rady panującym, stawiali polityczne horoskopy i wyciągali arcytrafne wnioski z bieżących wypadków; ale gdy przyszło im radzić o takich drobnostkach, jak sprawy miejskie, i to jeszcze na sucho, żaden ust otworzyć nie umiał — i kto wie, czyby się nie byli porozchodzili do domów bez żadnego rezultatu, gdyby nie był powstał pan Pocięglewicz i nie zażądał głosu.

Mówił przeszło pół godziny, a mówił tak, że wszyscy, nie wyjmując samego pana burmistrza, gęby z podziwu otworzyli, a jeden z rajców podobno z taką otwartą gębą do domu powrócił zapomniawszy ją zamknąć przez drogę z wielkiego podziwu; wszystkim bowiem to się w głowie pomieścić nie mogło, że taki Pocięglewicz, który o wyprawie meksykańskiej albo o sprawie wschodniej trzech słów się nigdy nie odezwał, stał się naraz tak wymownym, gdy przyszło mówić o sprawach miejskich.

Zaczął od tego, że wstrzymuje się jeszcze z wyrażeniem swojej radości z powodu zaprowadzenia rządów autonomicznych, bo to dopiero z czasem się pokaże, czy mamy się tak bardzo z czego cieszyć; zależeć to będzie od tego, czyśmy już dorośli do rządzenia, czy będziemy umieli gospodarować na własną rękę.

— Dotąd — mówił — byliśmy niejako w kurateli, rząd za nas myślał o nowych potrzebach, rozporządzał według swojej woli naszymi pieniędzmi. (Tu rajcowie z przestrachem obejrzeli się, czy pan komisarz nie stoi gdzie w pobliżu i nie słyszy tych słów, które można było uważać za krytykę a nawet obrazę rządu.) Teraz oddano gospodarkę w nasze ręce. Gospodarujmy więc dobrze, żeby się w praktyce nie pokazało, że jesteśmy gorszymi gospodarzami niż nasi dotychczasowi opiekunowie.

Nie zapominajcie panowie — mówił dalej — że urzędy autonomiczne: takie rady miejskie, rady powiatowe, wydział krajowy, które będą rządziły krajem nie same, ale w połączeniu z biurokracją, a raczej będą stanowiły obok właściwych urzędów rodzaj honorowej asysty z głosem doradczym, a bez władzy wykonawczej — że te, powiedziałbym, honorowe urzędy narażą nas, dosyć już i tak wyciśniętych podatkami, na nowe wydatki, a tym samym i podatki, baczyć więc pilnie na to należy, aby te wydatki nam się opłaciły, aby obstała skórka za wyprawę i rządy autonomiczne nasze nie były tylko kosztownym zbytkiem. Rząd nam pozwolił wypowiadać głośno nasze potrzeby, krytykować jego czynności, to bardzo ładnie z jego strony, że pozwolił na to, co nam się już dawno należało; ale idzie teraz o to, aby się tylko na gadaniu nie skończyło, aby ci, których powołano do reprezentowania życzeń kraju, nie tyle dbali o sławę dobrych mowców, ile o praktyczne rezultaty swojego gadania. Gadanie jest potrzebne, panowie, dla porozumienia się, bo mamy przykład w Biblii, że jak Pan Bóg ludziom pomieszał języki, to porozumiewać się nie mogli i wieży Babel nie skończyli. Ale idzie o to, żeby nie było więcej gadania niż roboty, boć i przekupki mielą językiem na rynku od rana do nocy, i to nieraz tak wprawnie, żeby niejednego mowcę zakasowały; a jednak takim gadaniem nic nie zbudują, tyle tylko, że się rozjątrzają wzajem na siebie.

Przechodząc następnie do spraw miejskich, oświadczył, że jeżeli gdzie, to w tych sprawach samorząd ma największą rację bytu i że nam się to od dawna należało, boć urzędnicy nasyłani od rządu nie mogą tak dbać o dobro miasta, jak obywatel tu zamieszkały stale i od dawna.

— Co, pytam się — mówił — może obchodzić los Pipidówki takiego na przykład pana komisarza, który dziś jest tu, a jutro może awansować na starostę i być przeniesionym do jakiego większego miasta. Toteż nie można się dziwić, że ci panowie po macoszemu traktowali nasze sprawy miejskie, nasze potrzeby.

Tu rajcowie znowu z przestrachem zaczęli obracać się poza siebie, podziwiać mowcę, że miał odwagę mówić tak śmiało i groźno o panu komisarzu, który nie podobna, żeby się o tym nie dowiedział, a jak się dowie, to może jak nic pana Pocięglewicza zapakować do kozy. Boć jeżeli za obrazę policjanta robiono to nieraz tej lub owej przekupce, to cóż dopiero za obrazę pana komisarza. Takie pojęcia mieli wtedy rajcowie Pipidówki o wolności słowa w państwie konstytucyjnym. Sam mowca jednak musiał mieć inne o tym zdanie i tak mówił dalej:

— Dość spojrzeć na nasze miasteczka, aby się przekonać, jak mało dbano dotąd o ich podniesienie. Nasza na przykład Pipidówka przedstawia się nie o wiele lepiej od niejednej wioski na Śląsku pruskim (pan Pocięglewicz, jako handlujący nierogacizną, miewał w tych stronach częste interesa). Mamy niby to rynek, a w nim parę murowanych domów i kramów; ale aby się do nich dostać, trzeba brnąć po kolana w błocie, nie mówiąc już o nocy, w której panują u nas egipskie ciemności, dzięki którym niedawno jeden pijak, wracający późno do domu, śmierć znalazł w kałuży, i to w samym środku miasta. Mniejsza tam o jednego pijaka, ale to przecież wstyd dla nas mieć takie bagna w mieście, a większy jeszcze wstyd nie mieć latarń nawet, które by pozwoliły orientować się wśród ciemności. I wiele, wiele takich braków dałoby się wyliczyć. Toteż kiedy szedłem na tę radę, byłem pewny, że nie dostanę się do głosu, tak wielu domagać się go będzie i wyliczać potrzeby naszego miasta i to, co nam dla zaradzenia temu czynić należy.

Pomimo całego podziwu i uwielbienia dla talentu krasomówczego pana Pocięglewicza rajcowie czuli się urażeni tym przytykiem, który przetłumaczony na język zwyczajny, używany przez rajców poza murami ratusza, brzmiał mniej więcej tak: Jesteście wszyscy osły i żaden z was gęby otworzyć nie umie, choć was wybrano rajcami. Toteż pan Wystalski, malarz i lakiernik z powołania, człowiek wielce ambitny, który z powodu swego zawodu więcej się do artystów niż do rzemieślników zaliczał, nie wstając ze swego siedzenia, nie prosząc wcale o głos pana burmistrza, bo o tych zwyczajach parlamentarnych nie wiedziano jeszcze wtedy w Pipidówce, odezwał się z miejsca głośno, że to nie wielga sztuka wyliczać, czego miastu potrzeba, tylko skąd wziąć na te potrzeby.

— A toteż my od tego rajcowie, żeby radzić na to — odciął mu się od razu pan Pocięgiewicz. — Musimy sobie sami stworzyć źródła dochodów.

— Niby to tak łatwo — mruknął malarz i lakiernik w jednej osobie i westchnął, bo mu się przypomniało, ile to on starań i zabiegów nieraz robił około wytrzaśnięcia kilkunastu guldenów na własne potrzeby.

Ale pan Pocięglewicz wytłumaczył mu, że co pojedynczy człowiek, to nie miasto, że jakkolwiek miasteczko jest bardzo biedne, ma jednak jakie takie dochody z propinacji, z pastwiska, z lasu — a można będzie te dochody znacznie powiększyć, jeżeli się uzyska pozwolenie sejmu na zaprowadzenie rogatek wkoło miasta i pobieranie myta, jako też dodatku do podatku na potrzeby miasta, podatku od psów itd. Objaśnił go także, że z tymi skromnymi funduszami, jakie obecnie znajdują się w kasie miastowej, będzie już można rozpocząć niektóre roboty najpotrzebniejsze, jak np. sprawienie kilku latarń i zrobienie gładkiego chodnika kamiennego choćby w najpryncypalniejszej części rynku.

Rajcowie po wysłuchaniu tej mowy uważali sobie za obowiązek iść co tchu do pana komisarza dla wybadania go, czy przypadkiem nie będzie im to w oczach rządu za złe uważane, za rodzaj buntu, nielojalności. Nie poszli oni tam razem, jawnie, ale każdy w sekrecie przed drugimi, chcąc się w cztery oczy usprawiedliwić przed władzą, gdyby tego okazała się potrzeba.

Gdy jednak pan komisarz oświadczył im, że rząd nie tylko nic nie ma przeciw takim gadaniom, ale owszem, życzy sobie, aby obywatele głośno i otwarcie wypowiadali swoje myśli, wtedy dopiero odetchnęli swobodniej, a w miarę tego rosło także ich uwielbienie dla Pocięglewicza, że on tak umiał zwąchać zamiary rządu. Byli jednak tacy, a między nimi Wystalski, którzy utrzymywali, że to odważne wystąpienie w radzie Pocięglewicza nastąpiło po poprzednim porozumieniu się z panem Komisarzem i za jego łaskawym pozwoleniem.

ROZDZIAŁ III

PRZEDMIEŚCIE SAINT-GERMAIN W PIPIDÓWCE

Sześć lat upłynęło od czasu pierwszej mowy Pocięglewicza w radzie miejskiej, a przez te sześć lat rajcowie, którzy z początku ust otworzyć nie umieli, tak się wprawili w gadanie, że zakasowali zupełnie i prześcignęli swój pierwowzór. Szczególnie pan Wystalski, któremu.sława Pocięglewicza spać nie dawała, a któremu się zdawało, że cała działalność rajcy zasadza się najgłówniej na pięknej wymowie, ćwicząc się w kunszcie krasomówczym, odczytując pilnie po dziennikach wszystkie mowy z posiedzeń rad miejskich, powiatowych i sejmowych, zabierając głos w radzie miejskiej, ile mu się tylko dało, doszedł z czasem do takiej wprawy, że stał się uniwersalnym mówcą nie tylko w radzie miejskiej, ale i poza radą, na weselach, chrzcinach, pogrzebach i innych tym podobnych uroczystościach, na które dobijano się o jego obecność właśnie dla tej jego swady oratorskiej. Przykład jego znalazł bardzo wielu naśladowców i szanowni rajcowie Pipidówki z czasem tak się rozgadali, jakby im kto dał zażyć lekarstwa na gadanie. A tymczasem w mieście po dawnemu egipskie panowały ciemności i świnie urządzały sobie błotne sitzbady na środku rynku. Gadano wprawdzie dużo o potrzebie zaradzenia temu; rajcowie wysilali sobie mózgi na wyszukanie najrozmaitszych sposobów oświetlenia miasta. Wystalski nawet dał projekt, aby wysłać — rozumie się kosztem miasta — deputację do Ameryki w celu zbadania oświetlenia elektrycznego i osądzenia, czy takowe nie dałoby się z korzyścią zastosować w Pipidówce; ale w praktyce nie zdobyto się nawet na kilka naftowych latarń. Na każdym posiedzeniu rady miejskiej stawiano najmniej kilka projektów upiększenia miasta i podniesienia go w opinii świata. Ten radził zaprowadzenie wodociągów, inny budowę teatru, inny znowu proponował wybudowanie olbrzymiego cyrku, aby zachęcić takiego Renza , Sidolego do zatrzymywania się w Pipidówce ze swym towarzystwem. Projekty sypały się jak z rękawa, wyznaczano komisje do szczegółowego obrabiania, a właściwie ogadywania tych projektów — i komisje schodziły się, gadały i naznaczały sobie nowe terminy do schodzenia się i gadania — i tak trwało lata. Pocięglewicza brała szewska pasja, gdy się przysłuchiwał tym gadaniom, które do niczego nie prowadziły, aż raz, zirytowany do żywego, gdy Wystalski postawił wniosek, że należałoby pomyśleć o wystawieniu jeszcze jednego kościoła, bo to wstyd niemały (mówił) dla miasta, że kiedy taki Kraków, mający około czterdzieści świątyń pańskich, stawia coraz nowe kościoły, Pipidówka liczy ich zaledwie parę — wstał i poprosiwszy o głos, zawołał oburzony:

— Cóż u stu diabłów, panowie, czy my się tu schodzimy na żarty, na kpiny jakieś czy co? Bo jużcić na serio traktować nie można tego, co tu słyszę od lat kilku. Coraz to nowe jakieś projekty, wymysły i nazbierało się ich tyle, że gdybyśmy mieli dochody Wiednia albo Paryża, to jeszcze nie starczyłoby nam pieniędzy na wykonanie choćby połowy tych projektów. „Nie w i e l g a sztuka — cytuję tu własne słowa pana Wystalskiego — wyliczać, czego miastu potrzeba, tylko skąd wziąć na te potrzeby", a jeżeli rada nie zdobyła się jeszcze przez lat sześć na wyszukanie funduszów do rozpoczęcia najpilniejszych robót, które by naszej Pipidówce dały jaki taki pozór przyzwoitego miasteczka, to po co, pytam się, stawiać coraz nowe projekty, które nas tylko na śmiech narażają. Tak jest, na śmiech — dodał głosem podniesionym, aby zapanować nad szemraniem, które się dało słyszeć między rajcami — bo czy to nie warte śmiechu, panowie, że kiedy mamy dwa kościoły, które i tak po całych dniach stoją pustkami, bo zaledwie we święta napełniają się one ichmościankami, które tam chodzą prezentować swoje nowe stroje, czy to nie śmiech myśleć o budowie jeszcze trzeciego kościoła? Dlatego ja stawiam wniosek, aby pan burmistrz i rada zabronili nadal, a nawet karami obłożyli stawianie takich wniosków, do których wykonania wnioskodawca nie poda zarazem praktycznych środków i możebnych funduszów. Korzyść z tego będzie ta, że zamiast bajać o głupich projektach, bo niewykonalnych, zyskamy czas potrzebny do zrobienia tego, co możliwe do wykonania.

Mowa ta, wypowiedziana głosem podniesionym i szorstkim tonem, wywołała niesłychane oburzenie w radzie i protesty. Przede wszystkim za nieparlamentarne użycie „stu diabłów" wezwał zaraz z samego początku burmistrz mówcę do porządku i zażądał cofnięcia tego wyrażenia. Pan Pocięglewicz, któremu właściwie nie chodziło tak o stu diabłów, jak raczej o dosadne wyrażenie swego oburzenia, zrezygnował z setki i poprzestał na jednym diable, tj. że powiedział: „cóż u diabła"; gdy jednak rada w ogóle „diabła" uznała za rzecz nieparlamentarną, pan Pocięglewicz „diabła" zmienić musiał na „licho", aby nie tracić prawa do głosu i wypowiedzieć to, co mu na sercu ciężyło. Słuchano go niespokojnie, przerywano mowę krzykami, drwinami i głośnym śmiechem, a gdy skończył, zrobiła się w zgromadzeniu taka wrzawa, taki hałas, że głos dzwonka i głos prezydenta, nawołujący do porządku i spokoju, zginął w tej burzy. Rajcowie jeden po drugim biegli do trybuny zapisując się do głosu. Szło im przede wszystkim o to, że ich znakomite mowy ośmielono się nazwać: „bajaniem", a projekty „głupimi". Każdy więc po kolei starał się udowodnić mądrość swych projektów, a na pobicie „warcholskich" zarzutów Pocięglewicza przytaczano Kraków i argumentowano, że jeżeli takie mądre, takie uczone miasto, które w łonie swoim ma tyle poważnych instytucji naukowych, a w radzie miejskiej tylu znakomitych reprezentantów tychże instytucyj, bawi się także projektowaniem różnych monumentalnych budowli, przechodzących możność tego miasta — to projektów rajców Pipidówki w żaden sposób głupimi nazwać nie wolno i że wyrażenie to uważają za osobistą obrazę, i żądają odwołania.

Pan Pocięglewicz i na tym punkcie zrobił ustępstwo i wyrażenie „głupie projekty" zmienił na „niemądre projekty", czyim jednak wcale nie przejednał rady i wniosek jego przepadł przy głosowaniu ogromną większością głosów.

Ale nie tylko w radzie miejskiej Pocięglewicz narobił sobie wrogów swoim śmiałym wystąpieniem; mowa jego, szczególnie ustęp o kościołach i damach, które — jak utrzymywał — używały tych kościołów do wystawiania swoich wdzięków i toalet, wywołała oburzenie poza radą między wszystkimi mieszkankami Pipidówki, które go za to nazwały bezbożnikiem, heretykiem, bluźniercą; arystokracja zaś miejscowa ochrzciła go przydomkiem „niebezpieczne indywiduum" i ze wstrętem i pogardą odwracała się od niego.

Spytasz mnie zapewne, czytelniku, skąd w Pipidówce, mieście zamieszkałym przeważnie przez mizernych szewców i lichych zdunów, a następnie okraszonym trochę przez przypływ ludności żydowskiej, mogła się wziąć arystokracja? Na to odpowiem ci pytaniem: Powiedz mi, gdzie jej właściwie nie ma? Arystokracja jest wszędzie; w górze, na ziemi i na każdym miejscu; arystokratyczne fumy widzimy nie tylko na pańskich salonach, ale i w chłopskich chatach i w różnych warstwach mieszczaństwa, i u psów, i u koni, a nawet u dzikich zwierząt. Suczka bonońska, żywiona łakociami ze stołu pańskiego, z równą pogardą i lekceważeniem pogląda z ganku pałacowego na ordynarnych kundysów, strzegących bramy, jak panna hrabianka na pracowitego oficjalistę. Słowem, arystokracja jest wszędzie, bo to jest prawo natury, że jedno uważa się za lepsze od drugiego i chce żyć kosztem drugiego.

Pipidówka jednak oprócz arystokracji psiej, końskiej, żydowskiej i mieszczańskiej, miała także prawdziwie pańską arystokrację, ze wszystkimi jej przymiotami i zaletami, jako to: herbami, krwią błękitną u mężczyzn, skrofułami u dzieci, a blednicą u kobiet, ze znajomością języka francuskiego obok niedołężnego wymawiania polskich wyrazów, krótkim wzrokiem, złą pamięcią do nazwisk gminnych, plebejuszowskich i niepłaceniem długów; dostała się zaś do Pipidówki w następujący sposób:

Sławetny ród Szczuków w ciągu paru stuleci rozmnożył się tak licznie, że nie wszystkim starczyło mienia i ziemi do utrzymania się na pańskiej stopie. Dla podtrzymania nie już świetności rodu, ale mizernej egzystencji, niektórzy zmuszeni byli zmieszać szlachetną krew swoją z plebejuszowską, a nawet izraelską, (chrzczoną w celach matrymonialnych święconą wodą) i w ten sposób zatracili swoje pochodzenie. Tyczy się to głównie kobiet, których większa część utonęła w ten sposób w mieszczańskich sferach. Byli jednak i tacy, którzy szanując klejnot rodzinny, woleli w charakterze rezydentów, zauszników, darmozjadów wieszać się przy bogatych i możnych kuzynach w Wiedniu, niż łączyć się z mieszczaństwem lub, broń Boże, pracą zarabiać na swoje utrzymanie.

W taki sposób Artur Szczuka, wnuk owego Szczuki, ożenionego z córką śląskiego handlarza drzewa, który się księciem obecnie tytułował i mieszkał stale w Wiedniu za przykładem swoich przodków, przesiedlonych tam z kraju zaraz po zajęciu Galicji przez wojska Marii Teresy, miał około siebie całą zgraję takich podupadłych kuzynów i kuzynek, a że żywienie i chowanie ich na bruku wiedeńskim było za uciążliwe na zaszarganą już mocno fortunę jego, więc każdego takiego kuzyna, któremu się nie udało wyrobić odpowiedniej kariery czy to w sferach finansowych, czy dyplomatycznych, i każdą kuzynkę, co już straciła nadzieję wydania się za mąż, wysyłał niby na letnią rezydencję do Pipidówki.

Podobnież, jeżeli który z członków rodziny zrobił jaki fałszywy krok w życiu, tak że niemożliwym był już dłużej w porządnym towarzystwie, wysyłano go za karę również do Pipidówki. Do tych ostatnich należała niejaka pani Hortensja, daleka kuzyna księcia, a żona jakiegoś pułkownika od huzarów, w której kochali się na zabój wszyscy oficerowie w pułku, nie wyjmując księcia, który był wtedy adiutantem pułkownika i szalał za piękną kuzynką, jak mówiono, nie bez wzajemności. Czy pułkownik dowiedział się o tym, czy też, jak utrzymywali inni, zmartwił się, przegrawszy całą fortunę w karty, dość że kiedy jednego dnia znaleziono go z przestrzeloną czaszką w sypialnym pokoju, krok ten desperacki samobójcy przypisywano nietaktownemu postępowaniu żony, co ją zrobiło niemożliwą w towarzystwach, i książę Artur widział się zniewolonym usunąć ją sprzed oczów zgorszonych dam i osadzić w Pipidówce.

Z tych rozmaitych wyrzutków i uciekinierów wiedeńskich uzbierała się z czasem spora kolonijka, do której przyłączyli się eksguwernerowie książąt Szczuków, osadzani tu także na łaskawym chlebie, wysłużeni oficjaliści, którzy jako ocierający się o panów, mieli także pewne pretensje do arystokracji; wszyscy ci mieszkali częścią w pałacu, częścią w budynkach folwarcznych, stojących za pałacem, niektórzy nawet pobudowali sobie własne domki i wille na drodze, prowadzącej od pałacu do starego zamczyska, rozsypanego już w ruinę, i utworzyli dzielnicę arystokratyczną, rodzaj Saint-Germain Pipidówki.

Ponieważ w tej dzielnicy znajdował się jeden z dwóch kościołów, fundowanych przez Szczuków, przeto owa arystokracja zrobiła go sobie uprzywilejowanym miejscem nabożnych konferencji, a że proboszcz rezydujący przy drugim kościele, gdzie właściwie była parafia, nie odpowiadał we wszystkim duchowym potrzebom części arystokratycznej, głównie dlatego, że mówił tylko po polsku, którym to językiem wielu ze Szczuków nie umiało porozumiewać się z Panem Bogiem, przeto dla wygody sprowadzono z zagranicy paru oo. jezuitów, którzy w krótkim czasie stali się panami sytuacji, bo i mieszczanki, chcące uchodzić za coś lepszego, zaczęły uczęszczać na nabożeństwa i do spowiedzi do arystokratycznego kościoła; i lud prosty: służące, przekupki — wszystko to ciągnęło do ojców jezuitów, uważając nabożeństwo w ich kościele, połączone z wystawnością i rozmaitymi upiększeniami, jako skuteczniejsze dla zbawienia duszy. Tylko starsza generacja, szczególnie mężczyźni, trzymali się dawnego proboszcza i parafialnego kościoła; ale takich było niewielu. Toteż nieraz zdarzyło się, że w parafialnym kościele były pustki, nawet w święto, a u oo. jezuitów ścisk taki, że kobiety, mdlały od gorąca i zaduchu. Dlatego to między pobożnymi damami powstała myśl, jakby to dobrze było, aby dla oo. jezuitów wybudować kościół duży, wspaniały, obszerny, w którym wszyscy wierni zwolennicy tego zakonu wygodnie pomieścić by się mogli. Pobożne to życzenie za pośrednictwem pani Wystalskiej doszło do pana Wystałskiego, a że ten był amatorem nowych pomysłów, więc z łapczywością pochwycił ów projekt i zaniósł go na posiedzenie rady, gdzie się spotkał, jak wiemy, z opozycją Pocięglewicza.

Gwałtowne jego wystąpienie zrobiło to, że projekt ten wcale nie przyszedł pod obrady, toteż cała partia z dzielnicy Saint-Germain Pipidówki i jej adherenci zaczęli uważać odtąd Pocięglewicza za prześladowcę religii, libertyna, demagoga i Bóg wie jakiego potwora, gdy przeciwnie, Wystalski stanął u nich niejako in odore sanctitatis; nazywano go dzielnym  szermierzem Kościoła, zaszczycano względami, a nawet zaproszono go wraz z żoną na święcone do pałacu, co Pocięgłewiczową, która także miała skłonność do oo. jezuitów i arystokracji, tak struło, że sceny mężowi wyprawiała za jego odezwanie się w radzie miejskiej.

Pocięglewicz żonę sklął i zbeształ, że się miesza w nie swoje rzeczy, a w radzie miejskiej oświadczył, że jeżeli dalej tak pójdzie, to on zrzeka się godności radcy, bo ma coś ważniejszego do roboty niż chodzenie na posiedzenia po to tylko, aby słuchać niedowarzonych pomysłów i próżnego gadania. Jakoż niedługo potem rzeczywiście ustąpił z rady ku wielkiemu zadowoleniu Wystalskiego i kilku innych, którzy ręce zacierali z radości, że im się udało wygryźć tego, co im był solą w oku.

Byli jednak tacy, którzy w duszy przyznawali, iż rzeczywiście prześwietna rada oprócz tego, że wykształciła kilku mówców, dla dobra miasta nic a nic nie zrobiła. Pan burmistrz Pomadkiewicz, wypomadowany, grzeczny, uśmiechnięty, chodził tylko na wszystkie śluby, chrzciny, wesela i pogrzeby dla uczczenia zmarłych i żywych powagą swego urzędu, kłaniał się uprzejmie wszystkim, ściskał za ręce bliższych, uczęszczał nawet na wszystkie uroczystsze nabożeństwa do kościoła oo. jezuitów ad captandam sobie benevolentiam dzielnicy arystokratycznej; ale też na tym ograniczała się cała jego działalność dla miasta.

Toteż kiedy przyszło do wyboru na następne lata, niektórzy rajcowie powzięli myśl wybrania Pocięglewicza do rady miejskiej, aby go potem można zrobić burmistrzem. Wywołało to niesłychane oburzenie w dzielnicy arystokratycznej i u nieprzyjaciół Pocięglewicza, na czele których stał Wystalski, rozpoczęły się agitacje w mieście za i przeciw, cała ludność nie wyjmując kobiet, podzieliła się na dwa nieprzyjazne obozy: Pocięglewiczów i Poinadkiewiczów, które urządzały, każdy na własną rękę, zgromadzenia przedwyborcze, wygłaszały piorunujące mowy, wywlekając na widok publiczny najrozmaitsze zarzuty i słabostki, którymi sobie wzajemnie w twarz rzucano. Niewiasty Pipidówki, jak niegdyś żony Cymbrów i Teutonów , brały, jak to już wspomniałem, także żywy udział w tej walce, używając języków jako dzielnej i skutecznej broni dla pokonywania przeciwników, i podczas kiedy mężczyźni na publicznych zebraniach wymyślali sobie według reguł parlamentarnych, one podjazdową taktykę praktykowały i plotkami, bajkami, obmowami, prażyły, gdzie mogły i jak mogły, posiłkowane w tym względzie przez służące, kucharki, pokojówki, które jako obznajmione z domowymi sekretami państwa, odgrywały rolę politycznych szpiegów i dostarczały amunicji do bajczarskich strzałów.

Słowem, ruch ogromny zapanował w Pipidówce; podrażnione namiętności zapalały wszystkich do walkiwyborczej. Punktem zbornym Pocięglewiczów była, rozumie się, restauracja Pod Złotym Lwem; Pomadkiewicze zaś zgromadzili się w klubie arystokratycznym" który właściwie był domem gry, gdzie dla zabicia czasu i z nałogu przesiadywali po całych dniach rezydenci pałacowi, ograbując się wzajemnie z resztek pieniędzy" to za pomocą pikiety, to bezika, to taroka, a zasobniejsi i gorętsi puszczali się nawet na lancusia, bakarata i sztosa. Czasem, gdy jakaś ryba zawitała do Pipidówki z dobrze wyładowanym pugilaresem, urządzano na uczczenie tak zacnego gościa ruletkę, w której także płeć piękna brała udział, i przypominano sobie w ten sposób świetne chwile pobytu w Homburgu i Monaco .

Tak bywało tutaj zwykle; ale teraz, przed wyborami, gdy w grę weszły namiętności polityczne, dom gry przemienił się chwilowo w klub polityczny, do którego Wystalski sprowadzał przeciwników Pocięglewicza, a arystokracja Pipidówki przymuszała się do okazywania mieszczuchom braterskiego afektu, aby ich przeciągnąć na swoją stronę i utworzyć sobie armię pod hasłem nienawiści dla wspólnego wroga.

Wielu dało się złapać na tę przynętę, wspólność akcji z panami schlebiała ich próżności; więc cisnęli się do klubu, gdzie ich przyjmowano z wielką niby serdecznością i ugaszczano prawdziwie po pańsku: herbatką, ciastkami, słodyczami i słodszymi jeszcze od cukrów słówkami i obietnicami. Z każdym dniem rosła liczba stronników klubu arystokratycznego i nie ulegało wątpliwości, że przy wyborach będą oni mieli ogromną przewagę.

Było to jednak złudzenie tylko. Wystalskiemu, co prawda, udało się wielu wciągnąć do klubu; jedni poszli tam przez ciekawość, drudzy przez próżność, inni przez nienawiść do Pocięglewicza, który umiał sobie zrażać wielu zbyteczną prawdomównością i szorstkością, ale wielu z nich, przypatrzywszy się z bliska owemu światu arystokratycznemu, który z daleka tak się pokaźnie i wspaniale prezentował, poczęło go sobie troszeczkę lżej traktować i mniej dbać o jego względy; inni z niedowierzaniem przyjmowali przesadne oznaki serdeczności pańskiej, wietrząc w tym nieszczerość i komedię. „My i oni — mówiono — to nie przymierzając woda i oliwa — dziś się to wszystko zakłóciło, a więc i zmieszało się chwilowo w jedno; ale niech no tylko skończą się wybory, wnet oliwa od nas się odłączy i na wierzch wyjdzie, a ci, co nas dzisiaj ściskają, znać potem nie będą chcieli. A po co nam własnymi rękami wyciągać dla nich z pieca kasztany?"

Tak rozumował sobie ten i ów, a wszyscy w głębi duszy byli przekonani, że bez Pocięglewicza rada miejska nic nie zrobi; że jaki tam on jest, zawsze sto razy lepszy od innych i potrzebniejszy. Wygadywano na niego głośno, bo każdy przy sposobności chciał ulżyć sercu i wygadać się z żalami, jakie miał do niego; ale każdy, co był za słusznością, przyznać musiał, że człowiek, który własne interesa tak dobrze prowadzić umie, i miastem dobrze gospodarzyć będzie umiał. Toteż gdy przyszło do wyborów, sekretnie za nim głosowali, a nowo wybrana rada, składająca się przeważnie z jego stronników, wybrała go potem ogromną większością głosów na burmistrza miasta Pipidówki.

ROZDZIAŁ IV

AKCJA SIĘ ZACZYNA

Nie dla własnego honoru, bo przyznacie mi, panowie, że to znowu nie tak wielki honor być burmistrzem w Pipidówce, ale dla dobra miasta przyjąłem tę godność, a raczej ten ciężki obowiązek, bo chcę pokazać, co można zrobić na tym stanowisku, jak się ma chęci po temu i energię. Chcę pracować dla dobra miasta, ale trud mój będzie daremny, jeżeli mi, panowie, nie dopomożecie szczerze i sumiennie. Wóz ciągniony w różne strony, choćby przez rącze rumaki, nie ruszy się z miejsca, tylko jedność w działaniu może wydać korzyści. Dlatego zapraszam panów do wspólnej pracy. Dotąd gadało się dużo, a nic nie robiło; teraz będziemy mało gadać, a dużo robić. To cały mój program.

Tak przemówił nowoobrany burmistrz na pierwszym posiedzeniu rady, a mowę tę, treściwą i jędrną, przyjęli wszyscy hucznymi oklaskami, z wyjątkiem nieprzejednanych, na czele których stał Wystalski, osobiście dotknięty w swojej ambicji wzmianką, że się dotąd tylko gadało w radzie miejskiej, a nic nie robiło, a że teraz będzie się mało gadać, a dużo robić. Uważał on te słowa za napaść na jego prawa i przywileje, gdyż całe dotychczasowe znaczenie zawdzięczał on jedynie swojej wymowie; bez oratorskich popisów Wystałski tracił siłę, jak Samson bez włosów; miał więc słuszne powody nienawidzenia z całej duszy tego, który go znaczenia pozbawiał, a że nie mógł w radzie samej wypowiedzieć swoich zarzutów, bo Pocięglewicz pobij ał go na każdym punkcie albo po prostu bez ceremonii odbierał głos, gdy odchodził od przedmiotu i puszczał się w osobiste wycieczki; przeto szył mu buty poza radą, w mieście, gdzie tylko mógł.

Pochwyciwszy ustęp z mowy burmistrza, w której ten lekceważąco się wyraził o Pipidówce, utrzymując, że to nie honor wcale być burmistrzem takiego miasta, ukuł on z tego wyrażenia broń przeciw niemu i przedstawiał go wszędzie jako człowieka obrażającego wszystkich, nie szanującego swego miasta rodzinnego ani jego tradycji. „Zły to musi być ptak, co własne miasto kala" — to był argument, z którym Wystalski i cała opozycja wystąpili do walki i zaczęli kopać dołki pod nowym burmistrzem.

Ponieważ tenże uchodził w ich oczach za liberała i bezbożnika, przeto oni, dla wyraźniejszego zaakcentowania swojej odrębności, stali się zaciekłymi konserwatystami i kłerykałami i szukali dla siebie poparcia w dzielnicy arystokratycznej. Wystalski miał tam już wyrobione stosunki, częścią przez własne zasługi w walce przedwyborczej, częścią przez swoją połowicę, która pani Hortensji, mającej szczególniejsze upodobanie w hodowaniu pokojowych piesków, dostarczała, skąd mogła, najróżnorodniejsze gatunki i odmiany pinczów, mopsików, kurlandczyków i w ten sposób zawiązała z nią bliższą znajomość, i pozyskała jej względy i zaufanie. Bywała częstym gościem w jej domu, dostawała zaproszenia na popołudniową kawę, na wieczorową herbatkę, na której dużo rozmawiano o zaletach Żulki, o szczęśliwym rozwiązaniu Pini, o sposobie wygubienia pchełek, które trapiły delikatnego Azorka, o niesłychanym rozumie Zefirka itd., itd.

Pani Wystalska zaś za ten honor odwdzięczała się czcigodnej amatorce psiego rodu, szyjąc dla całej kolonii jej ulubieńców to poduszeczki na posłanie, to kołderki z herbami do wyjścia na zimowe spacery, to obróżki ozdobione haftami, i przez to stała się jej tak drogą i niezbędną, że hrabina chciała ją mieć codziennym gościem u siebie i przy lada niedyspozycji którego z piesków posyłała zaraz po Wystalsię, jak ją poufale nazywała, dla zrobienia z nią konsylium. A że pani Hortensja prócz hodowania piesków uprawiała także pobożność na wielką skalę, a jako dama z wielkiego świata, i do tego pieniężna, miała niemałe wpływy w dzielnicy Saint-Germain-Pipidówka, przeto znajomość jej z panią Wystalska miała także niemałe znaczenie dla jej męża. Dzięki tej protekcji, miał on tam nie tylko doskonały zarobek jako malarz pokojowy i lakiernik, ale także jako gorliwy stronnik arystokracji i wierny syn Kościoła, szczególnie od czasu, gdy bez pretensji wszelkiej pozłocił sukienkę św. Antoniego w wielkim ołtarzu u oo. jezuitów i odlakierował również gratis zdezolowany bardzo obraz św. Magdaleny. Dostał za to od oo. jezuitów list pochwalny, od hrabiny Hortensji flaszeczkę wody z Lourdes i nazywano go w dzielnicy arystokratycznej: „nasz artysta", a że,miał przy tym kark giętki, umiał się kłaniać i przypodobać, gotów był zawsze na pańskie usługi, więc chętnie widziano go w dzielnicy arystokratycznej i nazywano: „nasz poczciwy Wystalski".

Otóż ten poczciwy Wystalski zajął teraz stanowisko pośrednika pomiędzy opozycją, jaka się w mieście wytwarzała przeciw nowemu burmistrzowi, a arystokracją, wrogo także przeciw niemu usposobioną. Obserwował bacznym okiem każdy objaw niechęci i niezadowolonych wciągał do spisku, przygotowując w ten sposób siły na przyszłość do walki wyborczej. Sposobność do tego często się nadarzała, bo nowy burmistrz, jako gorączka i człowiek szorstki, miał talent obrażania ludzi i nawet usiłowania jego i prace podjęte dla dobra miasta, mnożyły mu niechętnych.

Tak na przykład stało się, że kiedy w pierwszym zaraz roku, dorwawszy co nieco funduszów miejskich, zabrał się do brukowania rynku, kładzenia płyt kamiennych na pryncypalnych miejscach, mieszkańcy pobocznych ulic uczuli się tym urażeni i pokrzywdzeni i głośno szemrać zaczęli, że upiększa sobie rynek, dlatego że tam mieszka, że kładzie trotoary przed własnym domem, czyli że używa grosza publicznego dla swoich wygód i przyjemności. Nie uwzględniano wcale, że skoro nie ma funduszów, aby można od razu wybrukować całe miasto, więc należało zacząć od najpryncypalniejszej jego części, tj. od rynku, i panie rajczynie, które mieszkały na odleglejszych ulicach i musiały z tego powodu brnąć po błocie na targ i do kościoła, nie dawały pokoju mężom swoim, podżegając ich przeciw burmistrzowi i żądając dla siebie tych samych względów, jakie miały raj czynie mieszkając w rynku. Wskutek tego na każdym prawie posiedzeniu słyszeć można było, że mieszkańcy ulicy tej a tej ze względów że tak samo, jak inni, płacą podatki i ponoszą ciężary, proszą prześwietną radę o bruk i chodniki. Ponieważ zaś tym wszystkim żądaniom na raz zadośćuczynić nie można było, powstawały stąd kwasy, niechęci, których ofiarą był burmistrz. Gorzej jeszcze stało się z zaprowadzeniem podatku od psów, który pan Mikołaj wykołatał w sejmie dla powiększenia funduszów miasta. Wszystkie właścicielki psów uczuły się osobiście dotknięte tym barbarzyńskim, jak nazywały, wymysłem, a pani hrabina Hortensja uważała to jako zamach wymierzony głównie przeciw jej ulubieńcom; toteż kiedy przyszło jej płacić kilkadziesiąt guldenów psiego podatku, wysyłała zarazem pod adresem Pana Boga i wszystkich świętych tyle gorących westchnień o ukaranie bezbożnego prezydenta, że gdyby Pan Bóg połowę ich tylko był wysłuchał, pan Pocięglewicz byłby już od dawna w dziesięcioro połamany, kilka razy apopleksją tknięty, ociemniały, jobowym trądem obsypany i najstraszniejszymi chorobami dręczony. Na szczęście Pipidówki pobożne te życzenia, prawdopodobnie wskutek niesumienności poczty niebieskiej, nie doszły do miejsca swego przeznaczenia i pan Mikołaj chodził zdrów i żywy, drwiąc sobie i nic nie robiąc z malkontentów, którzy bądź co bądź byli w znacznej mniejszości i szkodzić mu nie mogli.

Bo jakkolwiek nie miał on wielu przyjaciół i było dużo takich, którzy narzekali na jego brutalność, despotyczne postępowanie, szorstkie obejście, to jednak każdy przyznać musiał, że za jego rządów i prawie wyłącznie za jego staraniem Pipidówka szybko się podnosiła i przychodziła do dobrobytu. Dotąd nie miała ona żadnych prawie dochodów, dopiero pomysłowy pan Mikołaj stworzył je i wyszukał. W każdym roku, jakby Mojżesz jaki, odkrywał nowe źródła, z których tryskały fundusze dla miasta. Jedne wyprocesował na mocy dawnych przywilejów miejskich, drugie wymęczył, wykołatał w sejmie, podając coraz to inne prośby, to o to, to o owo. W taki sposób uzyskał dla miasta jarmarki na konie, prawo pobierania kopytkowego, które w dnie targowe niemały dochód przynosiło, rewindykował dla miasta część lasu i pastwiska, które dwór przywłaszczył sobie bezprawnie, i od razu zawarł kontrakt z koleją względem dostawy progów i ogrodzeń, wydzierżawił spółce kamieniarskiej kamieniołom miejski bardzo korzystnie, wybudował młyn, cegielnię i wielu innych używał sposobów dla pomnożenia majątku miasta. A co uzbierał grosza, to zaraz obracał na różne ulepszenia i potrzeby, przez co Pipidówka z każdym rokiem ozdobniejszą przybierała postać. Po kilkunastu latach nie było uliczki, która by nie miała swego chodnika, wygodnych bruków i kilku naftowych latarni. Ratusz, rozpadający się już w ruinę od starości, odrestaurowano ozdobnie i okazale; wybudowano szkołę, szpital, do czego wydział krajowy przyczynił się znaczną subwencją , a resztę uzbierał zapobiegliwy burmistrz drogą składek, loteryj i przedstawień amatorskich.

Robił on to wszystko spokojnie, powoli, bez gorączkowego pośpiechu, ale ciągle, wytrwale; dlatego pracę jego znać było, bo z każdym rokiem coś przybywało, a pracując w ten sposób dla miasta, nie zaniedbywał i własnych interesów, umiał połączyć jedno z drugim i miał czas na wszystko. Nieraz zdawało się, że nic nie robi, że sobie spaceruje, ot, tak po mieście dla zabicia czasu; a on tymczasem bacznie rozglądał się w potrzebach miasta, pilnował porządku i rozmyślał na tym, co by tu jeszcze dało się zrobić.

Na jednym na przykład z takich spacerów zauważył, że w bliskości parafialnego kościoła między uliczkami jest duża przestrzeńopustoszała, zasypana rumowiskiem w części, nierówna, pełna dołów, w których stojąca, deszczowa woda tworzyła kałuże cuchnące. Kazał on aresztantom tę przestrzeń wyrównać, doły zasypać rumowiskiem, nawieźć urodzajnej ziemi, posadził kilkaset drzewek i otoczył to wysokim parkanem, a po kilkunastu latach, gdy drzewa podrosły, zrobił się z tego wcale piękny ogród, który nazwał Ogrodem Miejskim, a dokonał tego na własną rękę, nie pytając nikogo o radę, bez debatów, komisyj, prawie bez kosztów. Nie było tam co prawda kwiatowych klombów, kosztownych roślin, wazonów z terrakoty i misternie odlewanych sztachetek z żelaza; ale było to, co najpotrzebniejsze, co stanowi istotną wartość ogrodu publicznego, tj. cieniste drzewa, chroniące od upału i dające świeżość powietrzu, sporo ławek do siedzenia i gęste trawniki, po których dziatwa tarzała się z rozkoszą, jak po miękkim dywanie, brojąc i bawiąc się wesoło, podczas gdy mamy, ciocie i babcie, siedząc z robótkami na ławeczkach, zawiązywały ze sobą bliższe znajomości, wciągając w nie także swoich mężów, którzy wieczorami po pracy dziennej schodzili się tutaj także na gawędki polityczne. W taki sposób ogród przyczynił się niemało do ożywienia towarzyskiego życia, co także było poniekąd zasługą burmistrza.

Dla podtrzymania tego życia w zimie, założył kasyno miejskie i oddał na ten cel jedną salkę w swoim hotelu, gdzie także w karnawale odbywały się zabawy tańcujące, teatry amatorskie, tombole , gromadząc liczne grono osób.

Równocześnie z zakładaniem ogrodu wysadził pan burmistrz drzewami rynek i drogi prowadzące do miasta, szczególnie drogę przez pastwisko miejskie, która w gorące dnie lata była prawie niemożliwą do przebycia dla braku cienia; zacienił ją więc drzewkami i po kilkunastu latach utworzyła się długa, cienista aleja, która także stała się uprzywilejowanym miejscem spacerów publicznych.

Tak samo bez wielkich zachodów i kosztów udało mu się sformować muzykę miejską. Dotąd Pipidówka bardzo mało była muzykalną; owej plagi fortepianowej, która prześladuje i dręczy mieszkańców innych miast, gdzie to na każdej ulicy, na każdym piętrze, w każdej kamienicy odzywają się na różne tony brzęczące te instrumenty, tworząc chaotyczną wrzawę, z której się rodzą migreny i różne nerwowe choroby, owej plagi Pipidówka nie miała wcale. W całym mieście (nie licząc dzielnicy arystokratycznej, w której pani Hortensja uprawiała muzykę con amore i zarażała tą chorobą młodsze pokolenie panien i panienek), był tylko jeden klawicymbał starej bardzo konstrukcji u organisty, który był zapalonym muzykiem i grywał na kilku instrumentach. Oprócz niego uprawiał jeszcze muzykę poczmistrz, który gwizdał przecudnie przy akompaniamencie gitary, i ksiądz proboszcz, grywający wieczorami na flecie. Zresztą o żadnej muzyce w mieście nie słyszano, chyba gdy się zjawił jakiś wędrowny kataryniarz czasem albo miejscowi mlaskoci zagrali komu pod drzwiami w dzień imienin lub na weselu. Było jednak w mieście kilku wysłużonych żołnierzy, o których wieści chodziły, że praktykowali niegdyś przy muzyce wojskowej.

Burmistrz, dowiedziawszy się o tym, zaproponował organiście jednego razu, tak mimochodem, od niechcenia niby, czyby nie dało się z tych rozproszonych żywiołów muzykalnych złożyć jakiej takiej orkiestry na chwałę Pana Boga, tj., aby mogła zagrać na sumie w niedzielę; obiecał nawet sprawić potrzebne instrumenty, gdyby się to dało doprowadzić do skutku. Organista rękami i nogami chwycił się tego projektu, bo godność kapelmistrza była już od dawna celem jego ambicji; po wyszukiwał więc owych wysłużonych muzykantów i za pomocą trąb, kupionych kosztem miasta, rozdmuchał w nich uśpione już zdolności muzyczne, zwerbował także paru mlaskotów, przedstawiwszy im wysoki honor służenia w orkiestrze miejskiej, no, i udało mu się stworzyć komplecik, który jak zagrał jednej niedzieli na sumie, to zdawało się, że mury kościelne i serca ludzkie rozpadną się od wielkiego wzruszenia.

Z czasem orkiestra ta, która z początku grywała tylko na chwałę boską, zaczęła także dla przyjemności ludzkiej dawać koncerty w Ogrodzie Miejskim, grywać po balach, weselach, nie tylko w mieście, ale i w okolicznych dworach i wioskach, co przynosiło jej wcale niezły dochód, a że panowie muzykanci mieli oprócz tego także swoje specjalne zajęcia, które im dawały utrzymanie, bo jeden był woźnym w magistracie, inny futernikiem, inny stolarzem, a muzykę traktowali więcej jako przyjemność i zabawkę, która im się opłacała, więc pan burmistrz poddał im myśl, aby pewną część tego zarobku odkładali do wspólnej kasy, z której by mogli czerpać pomoc w razie choroby lub innego nieszczęścia.

Pod tym względem Pipidówka prześcignęła nawet Kraków, który jak wiemy, nie zdobył się dotąd na własną orkiestrę, a tej, którą chwilowo sformował, nie mógł przez dłuższy czas utrzymać dla braku funduszów. Pan burmistrz więc Pipidówki mógł być słusznie dumnym, że bez wielkich kłopotów dokazał tego, na co większe nierównie miasta zdobyć się nie mogły. Mimo to nie spoczął on na laurach, jak się to trafia wielu innym zasłużonym wielkościom; ruchliwy i przedsiębierczy jego umysł pracował ciągle i przemyśliwał,. co by jeszcze zrobić należało. Mała często na pozór okoliczność podsuwała mu nowe plany do nowych robót.

I tak np. raz w kościele, podczas nabożeństwa, gdy 'zobaczył szyję i uszy jakiejś elegantki miejskiej siedzącej przed nim, przyszła mu myśl wybudowania łazienek. Dotąd bowiem mieszkańcy Pipidówki jedynie w gorących dniach lata płukali swoje ciała w nurtach rzeczki płynącej za miastem; w zimie zaś spełniali tę czynność jedynie w wigilię większych świąt i uroczystości; robiąc porządek w mieszkaniu, przyprowadzali także siebie do porządku za pomocą mydła i gorącej wody. Pan burmistrz tedy, chcąc im ułatwić to zadanie i zachęcić do większej dbałości o grzeszne ciało, postawił na własne ryzyko, bo rada sprzeciwiała się wszelkim na ten cel wydatkom, łazienki i łaźnię.

Z początku nie opłacały się one i stały zwykle pustką, bo jak się wspomniało, zwyczaj miejscowy uważał częste używanie kąpieli za niepotrzebny zbytek; powoli jednak znajdowało się coraz więcej amatorów i amatorek, szczególnie łaźni parowej, tak że stała się ona z czasem niezbędną potrzebą i wielu mieszczan zamożniejszych tak się do tego przyzwyczaiło, że co tydzień, jak zapisał, szli odświeżać tam swoje ciało i bijąc się ostrymi miotełkami, powtarzali sobie z zadowoleniem: „A! to zdrowo, panie dobrodzieju".

Nie skończyłbym prędko, gdybym chciał wyliczać wszystko, co pan burmistrz w ciągu długiego swojego urzędowania zrobił dla porządku i użytku miasta. Człek to był rozumny i praktyczny, wiedział, co prawdziwą korzyść przynieść może, i dbał przede wszystkim o to, co potrzebne było dla zdrowia i dobrobytu mieszkańców; nie szło mu o paradę i wystawność, jeno o istotny pożytek. Doglądał porządku nie tylko po ulicach, ale i po domach, powiększył liczbę studzien, zorganizował straż pożarną ochotniczą i zaopatrzył ją w odpowiednie narzędzia do ratowania, oczyścił przystęp do rzeki z błota i piasków, wybudował letnie łazienki, uporządkował cmentarz i otoczył go murem, i wiele innych zaprowadził ulepszeń.

Wobec takich zasług i niezmordowanej pracy nic dziwnego, że opozycja czuła się bezsilną i nie mogła zdobyć sobie większości ani w radzie, ani w mieście; a jakkolwiek ten i ów żywił osobistą niechęć i urazę do burmistrza, to za brutalne słowo, to za lekceważące znalezienie się, to jednak gdy przyszło do nowych wyborów, głos rozsądku przeważał nad osobistymi sympatiami, każdy dobrze myślący przyznać musiał, że lepszego burmistrza ze świecą by nie znalazł w mieście, no i wskutek tego pan Mikołaj utrzymywał się długie lata na stanowisku swoim, jakby ono było dziedzicznym, a nie wybieralnym. Zdawało się, że żadna potęga nie jest w stanie zachwiać go na tym stanowisku, gdy niespodziewanie zaszły wypadki, które osłabiły znacznie to mniemanie i dodały ducha opozycji do podjęcia na nowo akcji przeciw jego dyktatorskim rządom.

ROZDZIAŁ V

„KRÓL JAGIEŁŁO BIŁ KRZYŻAKI I PAN KRUPA CHCIAŁ BYĆ TAKI", CZYLI AMBITNE ZACHCIANKI PANA MIKOŁAJA

Niekorzystny ten zwrot w życiu pana Mikołaja datuje się od czasu jego wyjazdu do Krakowa na jubileusz Kraszewskiego.

Kiedy wieść o tym jubileuszu na papierowych skrzydłach gazet doszła do Pipidówki, zaczęły się w radzie miejskiej debaty, czy wysłać deputację, czy nie wysłać. Opozycjoniści byli przeciw wysyłaniu, argumentując, że to ubliżałoby Pipidówce, aby jakiemuś tam panu Kraszewskiemu, który nie był nigdy rajcą miejskim ani piastował żadnego urzędu, i jest sobie zwyczajnym pisarzem, oddawała hołdy, jakie się jedynie panującym albo ich namiestnikom należą, zwłaszcza że ten pisarz źle był notowany w rządzie i u władz kościelnych, co, jak donosiły dzienniki, spowodowało nawet biskupa krakowskiego do sekretnego wydalenia się z miasta, aby uchylić się od brania udziału w tej uroczystości.

Wystalski, chcąc pobić burmistrza jego własną bronią, traktował tę sprawę ze stanowiska czysto praktycznego i utrzymywał, że nie godzi się narażać miasta na niepotrzebne wydatki i wyrzucać pieniądze na jakieś tam deputację, gdy za to można coś pożyteczniejszego zrobić. Ale Pocięglewicź odciął mu na poczekaniu, że tu nikt nie myśli o wysłaniu deputacji na koszt  miasta, bo znajdzie się wielu takich, którzy o własnych funduszach drogę tę odbyć mogą i uważaliby sobie za ubliżenie, gdyby im miano płacić za to, że bądą mieli honor reprezentowania miasta. Następnie, zbiwszy po kolei argumenty innych mowców opozycji, przemawiał gorąco za wysłaniem deputacji. Nie szło mu o samego pana Kraszewskiego, którego, prawdę powiedziawszy, znał zaledwie co nieco ze słyszenia i z podręcznika literatury, z którego się uczył w szkołach, ale dowodził, że skoro takie miasto, jak Kraków, postanowiło uczcić tego człowieka, to obowiązkiem koleżeńskim jest, aby i inne miasta galicyjskie wzięły udział w tej uroczystości. „Więcej niż obowiązek — bo to psia powinność nasza" — dodał kończąc to przemówienie po swojemu, szorstko, brutalnie i uciął tym jak siekierą wszelkie dalsze debaty.

Przystąpiono do głosowania i stało się po woli pana Mikołaja, bo większość oświadczyła się za wysłaniem deputacji, do której oprócz burmistrza wybrano pięciu najpokaźniejszych i najzamożniejszych mieszczan, aby godnie reprezentować Pipidówkę na zjeździe krakowskim. Chłopy były rosłe i miniaste, do tego każdy z nich sprawił sobie kapotę z pętlicami, palone buty i granatowe rogatywki, co w Pipidówce uważane było za największą paradę; toteż miasto z dumą poglądało na swoich deputatów, gdy w takiej paradzie wyruszyli na kolej, ufając, że nawet wśród najliczniejszego zjazdu dobrze się wydadzą, tym bardziej że ten, co im przewodniczył, nie od parady nosił głowę na karku i będzie umiał odezwać się w porę.

Od dnia wyjazdu ich z niecierpliwością wyczekiwano poczty i nowych gazet, które czytywano z większą niż kiedykolwiek skwapliwością, szukając w nich wzmianki o swojej deputacji. Ale ku wielkiemu zdziwieniu wzmianki tej doczytać się i doczekać nie mogli. Były w gazecie mowy i mówki różnych deputacji i narodowości, ale o Pipidówce ani wzmianki, ani słóweczka. Pipidówczanie nie mogli tego zrozumieć. Niektórzy podejrzewali, że gazety umyślnie pomijają milczeniem ich deputację, tak jak biskup krakowski pominął w swym pasterskim przemówieniu całkiem jubilata Kraszewskiego i przedstawił całą rzecz w ten sposób, jakoby jedynie dla uczczenia kramów sukienniczych zjechało się tyle ludu z różnych stron Polski, Litwy, Rusi, Czech i innych ziem pobratymczych.

Czekali jeden dzień, drugi, trzeci — i nic. Ani w opisach obiadu wspólnego, ani świetnego balu, gdzie były wymienione wszystkie, nawet najmniej znakomite znakomitości, nigdzie słuchu nie było o panu Mikołaju z Pipidówki. Nieprzyjaciele jego zacierali ręce z radości i mówili tryumfując:

— A co? Pokazało się, co to z niego za bohater. Tu umiał rej wodzić, a tam to języka w gębie zapomniał — i zginął, jak ruda mysz w popiele, bo co Kraków, to nie Pipidówka.

Ci jednak, co znali bliżej pana Mikołaja, nie przypuszczali, żeby się dał tak łatwo skonsternować, no, ale dlaczegoż milczy, dlaczego o nim ani wzmianki? Jeżeli tam jakiemuś koledze Wystalskiego, co świeczniki pomalował i darował krajowi, robiono takie owacje, że nawet „z faklami" oprowadzano go po mieście, to burmistrza Pipidówki choć skromną wzmianką w gazecie uczcić należało. Chyba że deputacja nie dojechała do Krakowa, chyba że burmistrz zachorował śmiertelnie w drodze, ale w takim razie byłby list jakiś, jakaś wiadomość, a tu nic. Pojechali, przepadli jak kamień w wodę i ani wieści o nich.

Całe miasto było zaniepokojone z tego powodu, a żony deputatów biegały co chwila na pocztę z zapłakanymi oczami, dopytując się o listy. Listów nie było i deputatów nie było. Nareszcie piątego dnia od czasu wyjazdu zjawili się z powrotem, ale jakoś dziwnie skwaszeni, z nosami na kwintę, źli i małomówni. Pocięglewicz żonę, gdy go zaczęła dopytywać: „Co tam było?" „Jak tam było?", odesłał do wszystkich diabłów i do gazet, jeżeli taka ciekawa, a jemu żeby dała święty spokój. Inni deputaci także niewiele więcej mówili o tej swojej wycieczce.

Coś ich tam musiało spotkać nieprzyjemnego, ale co? O tym się nikt dowiedzieć nie mógł. Wystalski domyślał się jakiejś grubej kompromitacji, a domysły swoje puszczał w obieg w formie najrozmaitszych plotek. Jedne z nich głosiły, że prezydent miasta Krakowa, gdy mu się Pocięglewicz przedstawił na balu, odwrócił się plecami do niego i nie podał mu ręki, inne utrzymywały gorzej jeszcze, że deputacja, przybywszy w wilię uroczystości do Krakowa, nie dostała już ani kwatery w mieście, ani biletów wstępu, bo wszystko już było rozdane, że zaledwie udało się jej wcisnąć gdzieś na ostatnie miejsce, skąd prócz pleców stojących przed sobą osób nic więcej nie widziała, że Pocięglewicz próbował osobiście złożyć wizytę koleżeńską prezydentowi krakowskiemu, ale ten go nie przyjął itd., itd.

Co w tym było prawdy, trudno było osądzić, bo deputaci sami ponure zachowywali w tej sprawie milczenie. Coś tam zajść musiało, tylko nie w ten sposób, jak to przedstawiali nieprzyjaciele Pocięglewicza, bo był on za rozsądny, aby się miał urażać o niepodanie ręki lub niegrzeczny obrót prezydenta krakowskiego, który w tym czasie miał tyle rąk do ściskania,' tyle mów do powiedzenia, tyle innych ważnych rzeczy do załatwienia, że byłoby nierozsądkiem wymagać od niego, aby się do każdego tylko frontem obracał albo komplementy same mówił. A jednak w gruncie rzeczy nikt inny, tylko prezydent krakowski popsuł humor Pocięglewiczowi, nie z umysłu ani osobiście, broń Boże, bo podobno przez cały czas uroczystości nie nadarzyła się burmistrzowi z Pipidówki sposobność stanąć twarz w twarz z prezydentem krakowskim, a tym mniej z nim rozmawiać; całe zmartwienie Pocięglewicza wynikło z komparacji .

Dotąd zdawało mu się, że on czymś jest, coś znaczy, że to, co zrobił dla rodzinnego miasta, dawało mu prawo do pewnej estymy między ludźmi, ale przybywszy do Krakowa, przekonał się dopiero, jak małą i lichą jest figurą. W tym nieprzeliczonym tłumie panów, dygnitarzy, ludzi uczonych, reprezentantów różnych instytucyj — burmistrz krakowski ubrany, niby dawny magnat jaki, w jedwabie, aksamity, sobolowy kołpak i drogie kamienie, jaśniał niby słońce jakie, w którego blasku zginął nawet ten pan Kraszewski, że go prawie nigdzie znać nie było, a on, Pocięglewicz, jakkolwiek także burmistrz, stał gdzieś przy drzwiach na szarym końcu, bo rzeczywiście z powodu późnego zgłoszenia się o bilety tam mu się zaledwie miejsce dostało — nie znany ani respektowany przez nikogo. Nie miał on pretensji stawiać się na równi z burmistrzem takiego miasta, jak Kraków, ale zdawało mu się, że w uroczystości urządzanej przez miasto on, jako burmistrz jednego z miast galicyjskich, zajmie jakie poczesne miejsce obok swego kolegi, wyższego rangą i znaczeniem, a tymczasem zobaczył tak wielką przestrzeń między nim a sobą, że brakło mu odwagi zbliżyć się i przedstawić, a choć nareszcie zdobył się na tę odwagę, to mu to nie na wiele się przydało, bo prezydent krakowski, zajęty dostojnymi figurami i robiący honory damom, nie zwrócił nawet na niego uwagi. To mu odebrało do reszty fantazję; upokorzony, skonfundowany, cofnął się w kąt i z boku tylko zawistnym okiem obserwował tryumfy swego niby kolegi. Słyszał, jak nazwisko jego było na wszystkich ustach, jak nazywano go drugim Wierzynkiem , choć nie za swoje pieniądze ugaszczał w Sukiennicach kilkotysięczny tłum gości, widział nazwisko jego wyryte na marmurze złotymi literami i zewnątrz, i wewnątrz Sukiennic, i na dole, i na piętrze, a gazety na wszystkie strony świata roztrębywały sławę jego imienia, i pomyślał sobie z goryczą; — „I cóż ty, kpie jakiś, mizerna kreaturo, znaczysz wobec takiego potentata?"

I to, co zrobił dotąd dla dobra swojego miasta, wydawało mu się tak małym, tak nędznym w porównaniu z tym, co zrobiono w Krakowie; wprawdzie dowiedział się postronnie, że krakowskie studnie dostarczały mieszkańcom więcej chorób niż zdrowej wody, że pożyczka zaciągnięta na wodociągi została roztrwonioną na nieprodukcyjne i zbytkowne budowle, że pomimo swej pozornej świetności miasto coraz więcej upada pod względem materialnym, że wydatki na przyjęcie gości i różne parady wyczerpały do dna kasę miejską; ale takie wieści uwłaczające rozsiewali tylko malkontenci, osobiści nieprzyjaciele burmistrza, i to tylko w sekrecie, pokątnie, podczas gdy głośno wznoszono na cześć jego peany i sławiono go za te monumentalne dzieła, którymi ozdobił gród Piastów i Jagiellonów.

Ale bo też jakie to wspaniałe gmachy! Nie mówiąc już o Sukiennicach, „tej murowanej legendzie naszej sławy dziejowej — jak pisały dzienniki — leżącej w ruinie, z której dzielny prezydent z pomocą nowego Sansovina, genialnego budowniczego, mistrza Prylińskiego , wysnuł wielką epopeję, pełną fantazji, poezji" burmistrz Pipidówki z wzrastającym podziwem i uwielbieniem oglądał i inne gmachy, jak strażnicę pożarną, która lubo na strażnicę najmniej się nadawała, ale wyglądała jak misterny jakiś pałacyk wenecki, bo nawet laguny swoje miała w piwnicach i w nurtach ich płukała swoje kamienne stopy, jak to miał sposobność osobiście sprawdzić Pocięglewicz. A cóż dopiero mówić o rzezalni miejskiej, urządzonej z takim przepychem i komfortem, że człowiek mizerny, patrząc na to, zazdrościł wołom i cielętom śmierci w takich zbytkach i wygodach.

Wszystko to oglądał bacznie burmistrz z Pipidówki i gorycz rozsiadła się w jego sercu, gdy z tymi wiekopomnymi dziełami zestawił swoje prace. Bo i cóż on takiego zrobił? Pokopał wprawdzie dużo studni w Pi' pidówce, aby dostarczyć mieszkańcom zdrowej wody do picia; ale ani na jednej studni nie figuruje jego nazwisko, choćby żelaznymi, nie złotymi literami wypisane, a do tego zrobił sobie z doktora i aptekarza zapamiętałych nieprzyjaciół, że im przez to zmniejszył liczbę pacjentów; wybudował szpital i szkołę, ale bez żadnej ornamentyki, skromnie, prawie ubogo, że nawet dziad proszalny nie zachwyca się tą budową, a tym mniej nazwie ją monumentalną; jego ochotnicza straż pożarna ma skład swoich, przyrządów w takiej budzie, że budki sodowe krakowskie pałacami się przy niej wydawać by mogły, nie mówiąc już o ogrodzie, który ani mógł wytrzymać porównania z plantacjami krakowskimi.

To wszystko tak zmartwiło i zgryzło pana Mikołaja, że stracił zupełnie humor i apetyt; milczący i osowiały wałęsał się po Krakowie, a za nim jego satelici, również niekontenci z przyjęcia, jakiego tu doznali. Toteż zabawili jedynie tak długo, dopóki nie pozałatwiali interesów i sprawunków, które mieli wypisane w notatkach, i piątego dnia już byli z powrotem w Pipidówce. Przed swoimi próbowali udawać wesołość i nadrabiali minami, jak mogli; ale mimo to wszyscy poznali, że deputaci wrócili w kiepskim sosie.

Najwięcej jednak struty i zgryziony wrócił sam burmistrz. Tryumfy prezydenta krakowskiego wciąż mu stały na oczach, szumiały w uszach, w nocy ze snu budziły i spokoju nie dawały. Człowiek taki trzeźwy i praktyczny, jakim on był dotąd, uczuł teraz w sobie symptomaty owej niebezpiecznej choroby, która się nazywa chorobą wielkości, żądzą sławy, ambicją. Nie cieszył go już ani odbyt w sklepie, ani zwiększony dochód z hotelu, z restauracji, a do robienia kiełbas i salcesonów dostał formalnego obrzydzenia, bo wszystko to, i sklep, i restaurację, i kiełbasy, i żonę nawet, uważał jako uwłaczające jego godności, jako przeszkodę do zyskania należytej powagi, i respektu między ludźmi. (Do żony zdegustował się, odkąd dowiedział się, że prezydent krakowski w kawalerskim sobie żyje staniku.)

Gdyby nie wiek spóźniony, chętnie by rzucił to wszystko, wrócił jeszcze raz do owej nieszczęśliwej matury, skończył uniwersytet i został adwokatem, aby tylko wejść w ślady tego, który stał się teraz przedmiotem jego marzeń. Z upodobaniem przypatrywał się teraz swojemu zaczerwienionemu nosowi, bo upatrywał w nim niejakie podobieństwo do nosa burmistrza krakowskiego; toteż nos ten stał mu się podwójnie drogim i pielęgnował ' czerwoność jego z ojcowską prawie troskliwością, przez szacunek dla jego podobizny. Zapuścił także w tym celu brodę i przystrzygał ją krótko, na rzadko, aby więcej jeszcze zbliżyć ich podobieństwo do swego ideału.

— On Mikołaj i ja Mikołaj — powtarzał sobie nieraz z upodobaniem — on burmistrz i ja burmistrz, on latorośl mieszczańskiego szczepu, ja także mieszczańskie dziecko; dlaczegożbym więc nie mógł stać się jemu podobnym?

I aby stać się jemu podobnym, sprawił sobie błękitny kontusz, biały atłasowy żupan, lity pas, żółte buty, soboli kołpak z kitką i brylantową spinkę; a dla sprezentowania tego paradnego stroju „szerszej publiczności" postanowił urządzić w karnawale kosztem miasta bal w ratuszu, który miał być niejako kopią balu w krakowskich Sukiennicach. Wprawdzie nie było tam nigdzie większej sali, bo cały ratusz składał się z kilku sklepionych izb o grubych murach i małych oknach okratowanych, gdzie niewiele osób pomieścić się mogło, ale Pocięglewicz nie dbał o to.

— Niech się duszą, gniotą — myślał sobie — jak będą mogli, byleby można potem do gazet napisać, że w Pipidówce odbył się bal w ratuszu, który wspaniałością, okazałą wystawą, świetnością toalet i licznym zebraniem najprzedniejszych dygnitarzy miejscowych i okolicznego obywatelstwa przypominał w miniaturze niedawne uroczystości krakowskie. Prezydent sam (bo prezydentem miał zamiar zatytułować się w tej korespondencji do gazet i tytuł ten zostawić już sobie na dalszy użytek) z gościnnością, przypominającą wierzynkową ucztę (o Wierzynku koniecznie chciał wspomnieć), podejmował dostojnych gości i zapisał się niezatartymi' głoskami w ich pamięci i sercu. Taką korespondencję mniej więcej ułożył sobie w głowie. Poprzestawał tymczasem na zapisaniu swego nazwiska w gazetach, w sercach i w pamięci uczestników balu, zanim los pozwoli mu to nazwisko uwiecznić na marmurze.

Aby taką korespondencjęmożna było wysłać do gazet, trzeba koniecznie wydać bal, bal który miał podnieść sławę imienia jego nie tylko w samej Pipidówce i okolicy, bo o to mu najmniej chodziło, ale szeroko po świecie. Dla zadośćuczynienia tym swoim ambitnym pragnieniom żadna ofiara nie wydawała mu się za ciężką; toteż kiedy na radzie miejskiej spotkał się z głosami opozycyjnymi, że miasto jest za ubogie, aby sobie na takie zbytkowne wydatki pozwalać mogło, wstał i oświadczył, że jeżeli miastu wydaje się to zbyt wielkim ciężarem, to on sam bierze na siebie wszystkie koszta, w czym, jak mu się zdawało, przerósł o całą głowę prezydenta krakowskiego. Ofiarność tę jego przyjęto rzęsistymi oklaskami. Bal zapowiadał się bardzo świetnie; rozesłano tysiąc przeszło litografowanych zaproszeń nie tylko do okolicznej szlachty, ale i dalszych miast i okolic; zamówiono cukiernika z Krakowa, pani Pocięglewiczowa sprawiła sobie na tę uroczystość, za inicjatywą małżonka, aksamitną suknię, i to w Wiedniu, stamtąd także miały być sprowadzone kwiaty i karneciki z porządkiem tańców.

Wszystkie te wieści o balu, powiększane i przeistaczane w najrozmaitszy sposób, kursowały po mieście, budząc niesłychaną ciekawość i zajęcie; wszystkie panie radczynie dobijały się o zaszczyt, aby być zaproszonymi; te, które dostały zaproszenia, z dumą obnosiły je po swoich przyjaciółkach, pokazywały niby od niechcenia, a jednak z widoczną chęcią pochwalenia się; nie zaproszone zaś mdlały z irytacji i oburzenia, wyprawiały mężom sceny, groziły, że nie przeżyją tej hańby, tego upokorzenia, że sobie życie odbiorą, jeżeli nie będą na balu. Mężowie rwali sobie czupryny zdesperowani, ale poradzić na to nic nie mogli. Gdyby to był bal kosztem miasta, ha! wtedy mogliby jako rajcowie upomnieć się prawnie o zaproszenia; że jednak bal wydawał sam burmistrz, musieli w milczeniu strawić to upokorzenie, jakie spotkało ich i ich połowice, nie mogli nawet głośno wyrazić swego oburzenia, aby nie zdradzić się, że im coś na tym zależy. Udawali lekceważenie i z drwiącą miną, z kpinami i żartami przypatrywali się przygotowaniom do balu.

Przygotowania te odbywały się na kilka dni naprzód. Aresztanci oczyszczali z błota i śniegu rynek i ulicę, a nawet drogę prowadzącą do arystokratycznej dzielnicy, bo i tam wysłano kilka zaproszeń, nie tyle przez życzliwość dla ich mieszkańców, jak raczej, aby ich osobami podnieść świetność balu. Chłopi zwozili z pobliskiego lasu młode świerczki do ustrojenia nimi placu przed ratuszem, wieńce z sośniny dla ubrania sali i schodów; w magistracie zawieszono na ten czas wszystkie czynności urzędowe, a ważniejsze załatwiano w prywatnych mieszkaniach urzędników, bo w kancelariach restaurowano podłogi, ściany, bielono, malowano, froterowano, myto okna, a biurka i szafy z urzędowymi papierami powynoszono do magazynu; słowem, chaos i rozgardiasz panował ogromny. Kanceliści, aby się przypodobać panu burmistrzowi, podjęli się z własnej chęci doglądania robotników, biegania za sprawunkami, niektórzy zaś posunęli gorliwość swoją tak daleko, że pozdejmowawszy surduty, pracowali zarówno z robotnikami nad upinaniem festonów, zakładaniem lamp itp. W taki sposób cały personel magistracki, od pachołka aż do sekretarza — wszyscy brali żywy udział w pracach przygotowawczych.

Nadszedł nareszcie uroczysty dzień balu. Miasto od samego rana miało minę świąteczną, tym bardziej że to była sobota, więc sklepy żydowskie, których było w rynku kilkanaście, były pozamykane. Ponieważ pan Pocięglewicz był antysemicko usposobiony i żadnego Żyda nie zaprosił na bal, nawet Arona Dattelbauma, choć nosił się już z pańska i nie zakręcał sobie pejsów, przeto zajmowali oni względem balu także stanowisko biernej opozycji i spacerując koło swoich domów w atłasowych jupicach i sobolowych jarmułkach, z daleka tylko przypatrywali się wszystkiemu, podśmiechując się sekretnie. Za to gawiedź uliczna od rana samego cisnęła się i gromadziła na placu przed magistratem, który wysypany piaskiem i obsadzony świerczkami, wyglądał jakby ogród jaki, a gdy wieczorem zaczęto zapalać lampki, którymi brama wchodowa i gzymsy były udekorowane, to natłok ludu był taki, że policjanci miejscy, postrojeni także w nowe mundury i gałązki choiny przy czapkach, pałaszami musieli odpędzać hołotę, aby zrobić wolne przejście dla rajców i prezydenta, którzy jako gospodarze pierwsi przybyli do ratusza.

Kiedy ten ostatni, tj. prezydent, przechodził w błękitnym kontuszu i kołpaku z kitką, pobrzękując karabelą po bruku, naród gapiący się tak był olśniony tym widokiem, że bez żadnej namowy i zachęty z własnej woli zaczął krzyczeć:

— Niech żyje nasz prezydent! Wiwat, wiwat! — a policjanci, wyciągnięci jak struny, po wojskowemu salutowali przechodzącego.

Musiały go mile pogłaskać po sercu te objawy zapału publicznego, bo się uśmiechał zadowolony i ręką posyłał ludowi podziękowanie.

Po schodach, wysłanych dywanami, przystrojonych w lustra, oleandry i świeczniki, stąpał w górę jak tryumfator jaki, rzucając przelotne spojrzenia w każde lustro, gdzie odbijała się wspaniała jego postać, przypominająca bardzo na pierwsze wejrzenie prezydenta krakowskiego. Ucieszyło go to wielce i wtedy pierwszy raz przeszła mu przez głowę myśl, żeby się dać malować w tym stroju i portret ten zawiesić potem w magistracie na wieczną pamiątkę.

Na sali, oświetlonej kilkudziesięcioma lampami najrozmaitszego kształtu i wielkości, bo zbierano je z różnych sklepów i domów, przybranej w chorągiewki, wieńce, choiny i perkalowe festony w kolorach miasta — oczekiwali go rajcowie i paru kancelistów, których zaproszono dlatego, że wykazali się przedtem znajomością tańca i posiadaniem fraków — a muzyka usadowiona koło pieca na podwyższeniu zagrała, w chwili gdy wszedł, hucznego poloneza na powitanie.

Rozradowało się serce jego tym hołdem muzycznym; ale chcąc dać dowód umiarkowania, dał znak ręką, aby zaprzestano grać, gdyż za wcześnie jeszcze do poloneza, a tymczasem poszedł na przegląd dalszych pokojów, także rzęsiście oświetlonych i udekorowanych, w towarzystwie kilku radców i kancelistów, którzy jak adiutanci i świta, sunęli szybkim krokiem za nim. Obejrzał najprzód garderobę damską, w której jakaś blada szwaczka w czarnym szlafroczku, nadzianym z frontu całą baterią szpilek i igieł do użytku dam, skłoniła mu się z głębokim uszanowaniem.

Nie zwróciwszy nawet uwagi na tak mizerną figurę, poszedł do następnej sali, gdzie na długich stołach, nakrytych białymi obrusami, stały poza gęstym szeregiem butelek wina i piwa różne mięsne specjały i zimne przekąski, jak: ozory, szynki, galarety, auszpiki i inne tym podobne przysmaki. Były między nimi po największej części dzieła jego ręki; ale nie przyznając się do nich publicznie i udając, że ich nie poznaje, odwrócił się w przeciwną stronę, gdzie znowu za ogromnymi stertami ciast i pączków stał oparty o stół, na tle błyszczących, ogromnych samowarów, cukiernik z porcelanowymi oczami, kędzierzawą brodą, w białym kaftanie, sprowadzony umyślnie z Krakowa na tę uroczystość, i powitał przechodzącego prezydenta poważnym skinieniem głowy. Prezydent skinął mu protekcjonalnie ręką i zbliżył się łaskawie do bufetu, bo mu szło o dobrą opinię tego reprezentanta kunsztu słodkiego, który własnymi oczyma oglądał w podobnych okolicznościach prezydenta krakowskiego, mógł więc być najkompetentniejszym do osądzenia, o ile on, burmistrz z Pipidówki, dorósł do wysokości swego pierwowzoru, i zdanie to zawiezie do Krakowa. Z tego powodu raczył zagadać do niego kilka słów, obejrzał szczegółowo pudełka z cukrami, pochwalił gust w ułożeniu i obszedłszy w ten sposób jeszcze pokoje do kart, do palenia — powrócił drugimi drzwiami na salę balową.

Kto go widział w czasie tego przeglądu, aniby był przypuścił, że to ten sam człowiek, który kilka miesięcy temu stał sobie skromnie pod ścianą na balu w Sukiennicach krakowskich w kapocie z pętlicami i miętosząc czapkę w rękach, obgryzając końce wąsów, ścigał zazdrosnym spojrzeniem tamtejszego prezydenta obserwując każdy ruch jego. Że obserwował dobrze, to pokazało się teraz, gdy imitował jego krok nierówny, jakby gotujący się ciągle do skoku, marsa wrzynającego się głęboko między krzaczastymi brwiami i to niespokojne, błyskawiczne spojrzenie, którym obrzucał co chwila to pustą salę, to zegarek wyjmowany gorączkowym ruchem z kieszeni.

Była już dziesiąta blisko, a na sali oprócz dwóch czy trzech radnych więcej, którzy się zjawili później — nie było jeszcze nikogo, nawet pani prezydentowej, która przecież miała robić honory gospodyni w swojej aksamitnej sukni. Prezydent, zniecierpliwiony, posłał po nią; ale była jeszcze, jak mu powiedziano, nie gotowa. Takie same relacje otrzymali inni rajcowie od swoich żon.

Rzecz się jednak miała trochę inaczej i gdyby prezydent lub którykolwiek z rajców był osobiście pofatygował się do domu, byliby ze zdziwieniem zobaczyli, że ich żony blisko już od godziny były najzupełniej gotowe, wyściskane, usznurowane, szczególnie korpulentniejsze, jak np. pani prezydentowa, której mało oczy od tego z oprawy nie wyskoczyły, nawet już miały na rękach powciskane z trudem rękawiczki na kilka guziczków i pudrem należycie obsypane spotniałe oblicza — i w tym stanie, proste, sztywne jak manekiny stały albo siedziały na brzegu stołka (przez wysoki respekt dla swoich aksamitnych i atłasowych sukien, aby się przed balem nie pomięły) i czekały — na co? — na relacje swoich pokojówek, które wysłały przed ratusz na zwiady, czy która z pań zjawiła się już na sali balowej; żadna za nic w świecie nie chciała być pierwszą, gdyż to byłoby ubliżeniem według miejscowej mody i zwyczajów. (Moda ta podobno poza granicami Pipidówki także ma swoje wyznawczynie.)

Pokojówki, jak kuriery, co chwila biegały od ratusza do domów, od domów do ratusza, a ciągle z jedną i tą samą wiadomością, że jeszcze nie ma żadnej z pań na sali. I to wzajemne wyczekiwanie byłoby trwało Bóg wie jak długo, gdyby pan prezydent, do pasji do, prowadzony „tym babskim guzdraniem się", nie był posłał do żony sekretnego ultimatum ołówkiem na bilecie, że ją policjantami każe sprowadzić do sali, jeżeli „w siej czas" się nie zjawi.

Ultimatum to poskutkowało, bo pani prezydentowa znała męża, że żartować nie lubi, i w kilka minut potem była już na sali zadyszana, zasapana, ale jaśniejąca od pereł i drogich kamieni, którymi pookrywała sobie woła na szyi, czerwone uszy i głowę w dziwaczne, piętrowe fioki ustrojoną.

Za prezydentową, jakby za danym znakiem, pojawiły się niezadługo wszystkie inne radczynie, które otrzymały zaproszenie; ale oprócz nich nie przyszedł nikt więcej, nikt z okolicznej szlachty ani arystokratycznej dzielnicy, o co prezydentowi najwięcej chodziło. Tylko że to panowie lubią spóźniać się zwykle, a szlachta okoliczna dla złych dróg także trudno, żeby na czas przybyła. Tak sobie tłumaczył tę zwłokę, chodząc zły i niespokojny po sali i zbliżając się od czasu do czasu do okna, przez które poglądał na plac jasno oświetlony przed ratuszem. Gawiedzi ulicznej stała tam cała gromada, jakby żywy płot, którego kołkami byli policjanci, utrzymujący porządek. Poza tym płotem — dalej — na białym tle jednej z kamienic stało kilku mężczyzn paląc cygara. Poeięglewiczowi jeden z nich z ruchów i kapelusza na bakier zdawał się podobnym do Wystalskiego. Niemiłym mu był widok tego człowieka, który stał tam, jakby się chciał naigrawać z nieudanego balu, i dlatego odsunął się od okna.

Spojrzał na zegarek, była już jedenasta. Dłużej wyczekiwać nie podobna było, choćby przez wzgląd na tych, co tam stali razem z Wystalskim na rynku. — Ci, co się spóźnią, niech sobie sami winę przypiszą, że nie byli na rozpoczęciu — pomyślał sobie i  dał znak muzyce, aby zagrała poloneza, do którego wziął pierwszą lepszą raj czynię z brzega, podczas gdy jego magnifika sunęła za nim z jednym z radców w drugą parę, a dalej kilka innych par. Dla kancelistów brakło dam, dlatego dyskretnie usunęli się ku drzwiom, skąd przypatrywali się z uszanowaniem swemu zwierzchnikowi, prowadzącemu poloneza.

Miał on jednak minę wcale nie balową, szedł zły i nachmurzony, stawiając nogi z takim zamachem na posadzce, jakby kopał nimi, a co się obejrzał w tył poza siebie i zobaczył kusy ogonek polonezowy, złożony zaledwie z kilku par, mars jego między brwiami pogłębiał się jeszcze więcej. Nie o takim on marzył polonezie przed kilkoma dniami; ani przypuszczał takich pustek. Widział salę przepełnioną obywatelstwem, duszącą się od ścisku i gorąca. Słyszał wesołą wrzawę, wśród której powtarzano jego imię wśród szmeru pochwał i adoracji. Widok, jaki teraz miał przed sobą, był tak odmienny od tego, jaki sobie wymarzył, że nie mógł go znieść i dlatego skończył, a raczej urwał poloneza i kazawszy muzyce grać walca, poszedł z kilkoma radnymi do bufetu na kieliszek wina, obiecując sobie, że się nie pokaże, aż sala zapełni się już należycie gośćmi.

— Ja czekałem na nich, niech oni teraz na mnie czekają — powiedział sobie i kazał posługującemu otworzyć butelkę węgrzyna.

Ponieważ irytacja wysuszyła mu gardło i czuł szalone pragnienie, a rajcowie chętnie szli za przykładem burmistrza, więc pierwsza butelka tylko się migła, za nią poszła druga, trzecia i czwarta. Była już dwunasta, a na sali balowej, którą dobrze widać było z bufetu przez otwarte na roścież drzwi, wciąż jeszcze było pusto — i z oczekiwanych gości nikt się więcej nie zjawił oprócz jakiegoś wychrzczonego niedawno obywatela, który miał wioskę o parę mil od Pipidówki, a który podając burmistrzowi na powitanie swoje pulchne palce, bogato sygnetami wyzłocone, wyraził zdziwienie, „że tak mało nas, braci szlachtę, zebrało szie na tego bal, kiedy mi, szlachte, powinne sobie bratacz z mieszczaństwem, bo tego wimaga duch czasu".

To odezwanie się świeżo ochrzczonego „brata szlachcica", którego Pocięglewicz znał przed kilku laty jako handlarza wołów, przepełniło miarę jego cierpliwości, a że był już po kilku kieliszkach, więc jak nie palnie pięścią w stół, jak nie zaklnie, że aż „brat szlachcic" ze strachu na parę łokci odskoczył, i zaczął dopiero wymyślać od huncwotów, od łajdaków, w czym już nie naśladował prezydenta krakowskiego ani nikogo, tylko był samym sobą, oryginalnym na wskroś.

— Szelmy, psubraty — wołał podniesionym głosem — nie przyszli, to niech ich diabli biorą, obejdziemy się bez nich, a ty, Żydzie, wynoś się, pókiś cały, bo jak cię zamaluję.

Tu powstał dla wykonania odpowiedniego ruchu; ale go powstrzymano i usiłowano uspokoić prosząc, aby nie doprowadzał do skandalu.

— To niech się wynosi — wołał dalej podchmielony burmistrz — bo ja tu nie dla Żydów, nie dla parchów zrobiłem bal. Niech się wynosi, bo...

Dalsze pogróżki były zbyteczne, bo „brat szlachcic", urażony w obywatelskiej dumie swojej takim grubiańskim przyjęciem — sam bez namowy wycofał się ku drzwiom oświadczając, że „z takim bidłem, jak nasze mieszczaństwo, porządny szlachcic wdawacz szie nie powinien".

— Panie Mikołaju, dajcie pokój, jego już nie ma, poszedł sobie — mitygowali go towarzysze.

— Poszedł, to dobrze, bo ja, jeżeli dałem bal, to... to dlatego, że mi się tak podobało — a nikomu nic do tego. Prawda? No, to dawajcie wina — wino moje, bal mój, wszystko moje — bo... bo ja, panie, Wierzynek. Co? może myślicie, że nie Wierzynek?

— Ale Wierzynek, Wierzynek.

— No, to dawajcie wina.

Kieliszki już stały nalane — jeden z biesiadników wzniósł zdrowie prezydenta.

— Niech nam żyje Mikołaj Pocięglewicz.

— Wierzynek, durniu jakiś, nie żaden Pocięglewicz. — Niech żyje Wierzynek! — poprawił się wznoszący toast, a za nim wszyscy powtórzyli, aby dogodzić zechceniom pijanego:

— Niech żyje nasz Wierzynek!

— Bo, uważacie, to wszystko będzie, panie, w gazetach — mówił burmistrz rozmarzonym już głosem, bo mu język chodził luzem w ustach jak w pantoflu — dlatego trzeba: „Wierzynek" — tylko dajcie wina.

Zaczęła się pijatyka na dobre, wznoszono różne zdrowia, przy których pan prezydent stracił swoje zdrowie i resztę przytomności, że musiano go potem na rękach zanieść do domu, bo się na nogach utrzymać nie mógł.

Pani prezydentowa także sobie ze swoimi kumoszkami pozwoliła małej libacji, tylko na słodkim winie, że aż ochoty do tańca dostała, a że się nawinął jeden z dawnych znajomych, z którym przed laty oberka na weselach wycinała, więc przypomniały im się te czasy; rajca klasnął w dłonie, krzyknął na muzykę: „Oberka! tylko takiego od ucha" — i objął silnym ramieniem okazałą tuszę pani prezydentowej, która zapomniawszy o tuszy, wieku, godności męża, sukni aksamitnej, zarzuciła długi ogon na rękę i puściła się w tany — hu! ha! — że się aż lampy trzęsły na ścianach, a nieliczni widzowie klaskali z uciechy.

Smutno jednak skończyła się ta uciecha, bo kobiecina była już nie dzisiejsza, strzęsła się przy oberku, zrobiło jej się niedobrze i także w ślad za małżonkiem odprowadzić ją do domu musiano, gdzie potem kilka dni odleżała i odchorowała ten bal.

Po tym balu burmistrz długo nie pokazywał się w mieście, które wrzało od plotek i gadania. Wstyd mu było przed ludźmi, że jego bal zrobił takie fiasco , że go taki afront spotkał od okolicznej szlachty.

Nie był to jednak afront umyślny, jak się później okazało, bo jakkolwiek szlachta okoliczna z pewnym lekceważeniem traktowała mieszczaństwo, uważając się za coś lepszego, to jednak niektóre jej okazy byłyby z pewnoścą zaszczyciły bal w Pipidówce swoją obecnością, choćby ze względu na przyszłe wybory do sejmu, gdyby nie to, że ktoś urządził sobie figla i na parę dni przed balem wysłał do wszystkich dworów zawiadomienie, że z powodu niespodziewanych przeszkód bal zostaje odłożonym na czas nieoznaczony. To było powodem, że okolica całkiem nie dopisała.

Kto się tak przysłużył burmistrzowi, trudno było dociec, bo pismo było zmienione do niepoznania przez użycie drukowanych liter.

Podejrzenie wszelkie było na Wystalskiego, ale dowodów nie było.

Była to w każdym razie niemała radość dla nieprzyjaciół Pocięglewicza; żaden z nich nie wątpił, że to upokorzenie, jakiego doznał, długo będzie pamiętał i że mu bardzo zrzednie po tym mina. Ale się pomylili bardzo, bo rozbudzone uczucie próżności nie tak łatwo dało się przytłumić i Pocięglewicz, jakkolwiek chwilowo był przygnębiony, wnet jednak otrząsł się z tego i zapragnął nowymi tryumfami zatrzeć dawne niepowodzenie.

A jakich tryumfów mu się zachciewało, to zobaczymy w następującym rozdziale.

ROZDZIAŁ VI

EXEGI MONUMENTUM...

Był koło ratusza budynek podłużny z wysokim dachem, zarosłym pleśnią i różnym zielskiem od starości, z wystającymi drewnianymi rynnami, z których w czasie ulewnych deszczów strumienie wody dużym łukiem wylewały się na bruk, rozpryskując się o kamienie. Budynek ten nie miał okien, tylko z obydwóch stron szereg drzwi na czerwono malowanych, które stanowiły wejścia do małych sklepików, czyli kramów. Podobno kramy te dawniej, kiedyś, bardzo dawno, były drewniane i należały przeważnie do płócienników z sąsiedniej wioski, których wyroby sławne były w owe czasy, że o kilkanaście mil z okolicy zjeżdżano tu na jarmarki dla zakupna tego towaru. Z czasem płóciennicy, przyszedłszy do zamożności, zaczęli stawiać sobie trwalsze, murowane kramy, jeden tuż obok drugiego, tak że tworzyły one niejako jedną całość, którą potem nakryto wspólnym dachem i nazwano, że były głównie składem towarów płóciennych — Płóciennicami.

Nazwa ta utrzymała się, choć już płócienników nie było. Zniknęli oni z powierzchni Pipidówki jak przedpotopowe zwierzęta, bo potop wyrobów śląskich i niemieckich, które się tu dostały wraz z objęciem Galicji przez rządy austriackie, zalał je z kretesem i przyprowadził do ubóstwa nie tylko płócienników, ale i inne rodzaje domowego przemysłu. Kramy po nich długi czas stały pustką. Wynajmowano je tylko na czas jarmarku przybywającym kupcom i rzemieślnikom, ale tylko katolickim, bo Żydom, nawet po wtargnięciu ich do wnętrza miasta, kramów tych wynajmować nie chciano. Następnie z powiększeniem się ludności zakwaterowały się tutaj: mączniczki z worami kaszy, mąki i grochu, przekupki ż przeróżnymi wiktuałami, handlarze żelastwa, paru powroźników, jeden stolarz i jeden kuśnierz z baranimi kożuchami.

Budynek ten, nie odnawiany przez tyle lat, coraz więcej chylił się ku upadkowi, dach zaklęsł się i podziurawiony w wielu miejscach, przepuszczał wilgoć, od której mury gniły i rozpadały się. Stał on jak straszydło jakie na rynku, szpecąc go szkaradnie. Nieraz burmistrzowi przychodziła ochota zburzyć tę ruinę, że jednak przynosiła ona miastu jaki taki dochód, a więcej jeszcze, że nie było nigdzie odpowiedniego miejsca na przeniesienie przekupniów i handlarzy, więc cierpiano tę ruderę, łatając dach od czasu do czasu i reparując popękane mury.

Dopiero teraz burmistrzowi, po powrocie z krakowskich uroczystości, a właściwie dopiero po owym nieudanym balu w ratuszu, wpadło jednego dnia do głowy, żeby tę ruderę zamienić na wspaniały bazar, na podobieństwo odrestaurowanych Sukiennic krakowskich, i podzieliwszy się z tym projektem z owymi kilkoma rajcami, którzy wspólnie z nim byli wtedy w Krakowie, wzniósł za ich pośrednictwem sprawę tę na posiedzenie rady. Natrafił on tam na opozycję, która jako główny zarzut stawiała bezużyteczność zupełną takiego gmachu, gdyż miasto, a względnie rynek, posiada dostateczną ilość sklepów, a zaś dla przekupek i drobniejszych handlarzy sadowienie się w takim wspaniałym budynku będzie i za kosztowne, i niewłaściwe.

— Stanie się wtedy — utrzymywał Wystalski — że reszta Żydów zza rzeki wpakuje się nam w sam środek rynku, na szkodę katolickich kupców.

Pan burmistrz nie próbował zbijać tych zarzutów, bo sam był w duszy przekonanym o ich słuszności; wiedział on dobrze, iż budynek projektowany przez niego nie przyniesie miastu korzyści, owszem, na straty narazić je może, ale nie szło mu wcale o korzyść, tylko o zaspokojenie ambicji swojej; szło mu o postawienie gmachu, na którym by nazwisko swoje mógł wyryć złotymi literami na wieczne czasy, i ambicję podobną usiłował rozbudzić w radcach miejskich.

— Jeżeli Kraków — mówił — może stawiać tak wspaniałe gmachy, to — pytam; się -— w czym Pipidówka gorsza od Krakowa, żeby się nie mogła zdobyć bodaj na jedną porządną budowę, która nazwiska nasze przekaże potomności? Nie zapominajcie, panowie, że te stare mury — to świadki naszej świetnej przeszłości, że w ich poważnym cieniu przechadzali się niegdyś przodkowie nasi; mamyż lekceważyć sobie ich pamięć i pozwolić, aby budynek, dźwigający na swoich omszałych barkach tradycję tylu wieków, rozpadł się w gruzy i zniknął bezpowrotnie? Nie, nie i jeszcze raz nie, jeżeli nie chcemy, aby nas wytykano palcami jako wandalów, którzy pamiątki własnej przeszłości depczą i niweczą, którzy nie szanują tradycji. Choćby restauracja tej pamiątki historycznej nie przyniosła nam spodziewanych korzyści, jak to niektórzy utrzymują, to jeszcze nie zwalnia nas od dokonania jej, bo, panowie, do takich dzieł nie można kupieckiej przykładać miary, bo nie dla korzyści odnawiamy zabytki naszej przeszłości, ale dla zadośćuczynienia potrzebie serc naszych, dumie narodowej i świętym uczuciom miłości ojczyzny. Wszakże i grobowce, które stawiacie na cmentarzach, nie przynoszą wam żadnych korzyści materialnych, a jednak stawiacie je, stawiacie wspaniałe, często ponad możność, aby dać dowód czci, pamięci i miłości dla tych, co już nie żyją. I my, panowie, nie dla czego innego chcemy podnieść z gruzów ten gmach, tylko aby oddać hołd zmarłym, hołd naszej przeszłości. Gdzie idzie o spełnienie takiego dzieła, tam zimna rachuba byłaby bluźnierstwem i świętokradztwem i fundusze na taką budowę muszą się znaleźć.

W ten sens mówił on jeszcze dosyć długo; nieprzyjaciel wszelkich popisów oratorskich, rozgadał się gorzej niż Wystalski kiedykolwiek, kręcąc się ciągle koło jednej myśli, którą przerabiał na różne odmiany, że odbudowanie Płóciennic jest obowiązkiem patriotycznym, że będzie to dowodem i miarą, jak i o ile kochamy przeszłość, zaklętą w murach tego gmachu. Mówił długo, bo chciał nie tylko prześwietną radę, ale i siebie samego przekonać o potrzebie zrestaurowania rudery, do której, prawdę powiedziawszy, nie tylko nigdy żadnej miłości nie uczuwał, ale była nawet chwila, że ją całkiem chciał kazać rozebrać, a na to miejsce trochę drzewek posadzić. No, i ostatecznie bądź co bądź przekonał, bo projekt restauracji w zasadzie znaczną większością głosów został przyjęty.

Rajcowie głosowali za nim, nie tyle przez wzgląd na przeszłość, ile na przyszłością raczej na siebie samych, że nazwiska ich będą na owym budynku przekazane potomności. To tak miło widzieć się wyrytym na marmurze i do tego pozłacanymi głoskami. Była to pokusa, której nawet Wystalski uległ i choć pozornie niby sprzeciwiał się burmistrzowi, bo opozycja weszła mu już w nałóg, to w duszy z lubością i rozkoszą myślał, aby projekt ten jak najprędzej mógł się urzeczywistnić.

Rozchodziło się teraz o zebranie potrzebnych na budowę funduszów. Burmistrz zaradził temu w sposób praktykowany w Galicji nie tylko przez większe miasta, ale i przez pojedyncze osoby, tj. przez zaciągnięcie pożyczki. Znalazł się miejscowy bankier w osobie znanego nam już po trochu Szai Mendla — handlarza żelaza, który ofiarował się pożyczyć miastu 80 000 — na tyle bowiem w przybliżeniu obliczono koszta budowy, pod warunkiem, że miasto na umorzenie tego długu odstąpi mu prawo pobierania myta na lat dwanaście. Był to warunek dosyć ciężki, bo myto stanowiło znaczny dochód, z którego miasto opędzało większą część swoich wydatków; pozbawienie się więc tych dochodów na tak długi przeciąg czasu groziło koniecznością zaciągania nowych długów na bieżące potrzeby. Rozumiał to aż nadto dobrze sam burmistrz i dawniej byłby pierwszy wystąpił przeciw podobnej operacji finansowej, która miasto narażała na oczywiste bankructwo; ale teraz żądza sławy, chęć urzeczywistnienia jak najprędzej swojego projektu tak go zaślepiała, że bez długich namysłów zgodził się na propozycję Mendla, tym bardziej, że nikt inny nie zgłaszał się z korzystniejszymi dla miasta warunkami, a banki, do których się udawał, pożyczki odmówiły.

Zawarto więc kontrakt z Mendlem i co tchu sprowadzono architekta, któremu za warunek położono, aby, za sumę, jaką miasto rozporządzało, tj. 80 000, postawił gmach, który by w głównych zarysach przypominał Sukiennice krakowskie i był niejako ich miniaturą. Następnie wzięto się z zapałem do rozwalania starych murów i kramów ku wielkiemu strapieniu handlarzy, co w nich mieli swoje siedziby, a którzy rozproszyli się teraz po różnych stronach miasteczka, szukając dla siebie przytułku to pod murem kościelnym, to koło studni, to po sieniach prywatnych domów. Na rynku zapanował ruch niebywały; jedna część robotników rozrywała stare dachy, które z trzaskiem waliły się i upadały na bruk, rozbijała kilofami mury, od czego miasto było popielate, bo wiatr roznosił kurz na wszystkie strony, że nie tylko na oknach, gzymsach domów, dachach znać go było, ale nawet w ustach mieszkańców trzeszczał między zębami i pchał się w oczy, powodując zapalenie; inni znowu zwozili materiały budowlane, jak: belki, kamienie, cegły, piasek. Posklecano naprędce szopy, w których kamieniarze stukali młotkami od rana do wieczora, nawet w nocy przy świetle, bo ich gnano do pośpiechu; pokopano doły do gaszenia wapna; cieśle tuż koło ratusza obrabiali belki. Wszystko to razem tworzyło taką wrzawę, taki hałas, że aż ogłuszało. Robotnicy, chcąc ze sobą rozmawiać, porozumieć się, wrzeszczeć musieli, a ponieważ każdy chciał, żeby go najlepiej słyszano, i wskutek tego wrzeszczał najgłośniej, więc jeden drugiego zagłuszał i stało się zamieszanie jak przy budowaniu wieży Babel.

W ratuszu tymczasem, w pryncypalnej sali, wystawione były na widok publiczny plany przyszłej budowy, którym się radcy z respektem i zajęciem wielkim przypatrywali, upatrując szczególnie wizerunku owych tablic marmurowych, na których nazwiska ich miały być umieszczone. Jeden z nich nawet troskliwość o swoją nieśmiertelność tak daleko posunął, że chciał owe tablice oprawić za szkło, aby je uchronić od wpływu powietrza i zniszczenia. Pan prezydent znowu lustrował plany dla przekonania się, czy budowniczy nie przeoczył którego z wymagań jego; żądał on bowiem, aby gmach miał sklepione podcienia tak jak Sukiennice, salę dużą albo i dwie, w których by bale dawać można, attykę zakończoną w różne esy i floresy, które by dach w zupełności zasłaniały i odpowiednią ilość sklepów, które by dochód pewien przynosić mogły, a najgłówniejszy warunek był, aby się to wszystko wspaniale i ozdobnie prezentowało na zewnątrz. Warunkowi temu stało się zadość, bo gmach na papierze wyglądał jak cacko, jak malowanie i prezydent, zadowolony w zupełności, przyznał wobec radców, że budowniczy jest mistrzem w całym tego słowa znaczeniu. Rzeczywiście był on mistrzem w rysowaniu, bo to była jego specjalność, która mu wyrobiła korzystną posadę w biurze dyrektora budownictwa, ale o prowadzeniu budowy, o praktycznym wykonaniu tego, co narysował, nie miał najmniejszego wyobrażenia, a Płóciennice w Pipidówce miały być pierwszą jego próbą w tym względzie. Toteż potykał się o coraz nowe trudności, popełniał błędy, z których nawet podmajstrowie mularscy i ciesielscy śmieli się pokątnie. Co kilka dni coś trzeba było zmieniać, poprawiać, nieraz całe ściany zwalić musiano, aby wprzód urządzić potrzebne podmurowania, o których z początku zapomniano, nieraz ściany same się waliły wskutek złej konstrukcji i musiano je ankrami ściągać, drutować, restaurować i podnosić. Często już po zdjęciu rusztowania pokazało się, że tam jeszcze na górze zapomniano dać jakąś ornamentykę albo daszek; trzeba więc było na nowo wybijać dziury w świeżym murze, zaciągać belki, stawiać rusztowania; aby uzupełnić robotę. Takie poprawki powtarzały się dość często, przez co mury i sklepienia się osłabiały, że trzeba je było podpierać, stemplować i wzmacniać. Do tego jeszcze przyłączyła się wilgoć, wilgoć taka, że ściany formalnie wyglądały jakby zlane wodą i tak rozmiękły, że palcem można było wytłaczać w nich dziury i wklęsłości. Z początku tłumaczono sobie to tym, że wapno jeszcze nie wyschło; gdy jednak minęło parę miesięcy, a mury zawsze jeszcze były wilgotne, zaczęło to wszystkich dziwić, tym bardziej że w czasie upałowych dni mury nieco obsychały, a po każdym deszczu na nowo ciemniały od wilgoci. Prezydent, który całe prawie dnie spędzał przy budowie, łaził po równiach pochyłych, zaopatrzonych w łaty, jak gimnastyk jaki, spinał się po rusztowaniach, wpadł na myśl, czy przypadkiem przez dach gdzie woda deszczowa nie przecieka, i postanowił osobiście się przekonać o tym. Że zaś schody na strych były jeszcze nie gotowe, więc kazał z zewnątrz do murów attyki przystawić drabinę i dla dobra miasta wspinał się po niej na górę. Dostawszy się tam i zajrzawszy za mur zakrywający dach, zrobił taki gwatłowny ruch przestrachu zdziwienia, że robotnicy, patrząc na niego w tej chwili, byli pewni, że zleci, że mu się słabo zrobiło. Jakże nie miał się dziwić, kiedy wychyliwszy głowę za mur, zamiast dachu, zobaczył na szczycie swojej nieśmiertelnej budowy ogromny, prostokątny staw, któremu tylko brakowało łódek, kilku amatorów ryb z wędkami na brzegu, aby złudzenie było kompletne.

— Na miłość boską — zawołał zdesperowany na budowniczego — pan zapomniałeś zupełnie o rynnach.

— Ach! prawda; ale to się jeszcze zrobi — odrzekł tenże z flegmą, która niecierpliwego burmistrza do wściekłości przyprowadziła.

— Ależ to trzeba zaraz, bo mury na nic rozmiękną od wilgoci.

— Prędzej nie można, aż rynny będą gotowe. Sprowadzono tedy blacharzy i kazano im na gwałt fabrykować rynny, a gdy te były już przymocowane, przewiercono dziury w murach otaczających dach i woda z górnego rezerwoaru z szumem i łoskotem powędrowała sobie na dół, odsłaniając dach, który wyglądał teraz, jak niegdyś ziemia po potopie wyglądać musiała. Niezadługo jednak między robotnikami zaczęły krążyć wieści, że piwnice pod gmachem pełne są wody. Chłopaki, podający cegły na rusztowania, zrobili pierwsi to odkrycie; któryś z nich, rzucając z figlów kawałki cegły do piwnicy, usłyszał plusk jakby w studni. Po bliższym zbadaniu tego fenomenu pokazało się, że budowniczy przy zakładaniu rynien zapomniał o urządzeniu odpowiedniego ścieku, a że grunt koło budynku był miękki, nieubity jeszcze i niebrukowany, więc wszystka prawie woda z dachu wsiąkła w ziemię i przeniosła się do piwnic, gdzie utworzyła jeziorko, którego by się nawet kopalnie wielickie nie powstydziły.

Prezydent, gdy to zobaczył, nie mógł już powstrzymać swego niezadowolenia i zwracając się do budowniczego, spytał go dość szorstko:

— I cóż z pana za budowniczy? Pan widać dopiero uczysz się budować naszym kosztem.

Na to budowniczy, którego poprzednie pochwały i tytuł „mistrz", jakim go sam burmistrz zaszczycił wobec wszystkich, wbiły w niemałą ambicję, odparł mu również ostrym tonem, że przy budowie Sukiennic krakowskich zdarzały się gorsze niespodzianki, a nikomu nie przyszło na myśl robić z tego zarzutu budowniczemu; przypisano to po prostu przyczynom elementarnym i rzecz skończona; że tylko taka Pipidówka mogła się pokazać tak źle wychowaną, aby o podobne rzeczy czepiać się budowniczego, że przeto on, czując się obrażonym, usuwa się zupełnie od budowy, a pretensji swoich dochodzić będzie na drodze prawnej.

Odpowiedzią tą zagwoździł kompletnie Pocięglewicza — nie dlatego, aby ten uląkł się procesu, bo na dwoje jeszcze babka wróżyła, komu by proces wypadł na niekorzyść; tylko ta wzmianka o Krakowie tak mu klinem w głowę zajechała. Dla niego to, co Kraków zrobił, co Kraków powiedział, to było jak paragraf, więcej jeszcze — bo jak przykazanie. — Jeżeli więc — pomyślał sobie — Kraków tolerował takie przypadłości, to skądże mizerna Pipidówka ma prawo oburzać się na coś podobnego? Bał się także przerwy i zwłoki w robocie, której ukończenia oczekiwał z gorączkową niecierpliwością, szczególnie od ponownej bytności swojej w Krakowie, gdzie znowu miał sposobność patrzeć na tryumfy i powodzenie burmistrza krakowskiego, i to już nie wobec jakiegoś tam Kraszewskiego, ale wobec najdostojniejszych osób. Pałał żądzą spróbowania czegoś podobnego w Pipidówce choćby na małą skalę, ale do tego trzeba było pierwej koniecznie skończyć te nieszczęśliwe Płóciennice, aby miasto zyskało odpowiednią ozdobę. Dla miłości więc Płóciennic schował obrazę w kieszeń, zaprosił nawet budowniczego na sute śniadanko dla załatwienia nieporozumień i zgody, aby tylko budowa szła dalej.

Szła ona jednak bardzo wolno, z przerwami, bo ciągłe przeróbki i poprawki wyczerpały przed czasem fundusz tak dalece, że roboty były zaledwie do połowy doprowadzone, gdy z owych 80 000, wziętych od Szai Mendla, nie było już ani grosza i trzeba było znowu przedłużać na dalsze sześć lat kontrakt dzierżawy, aby uzyskać od niego jeszcze 20 000; a gdy i to nie wystarczyło, zdecydowała się rada miasta sprzedać las, aby tylko zyskać fundusze do dalszej budowy. Wszystkich bowiem rajców, nie wyjmując Wystalskiego, opanował jakiś szał budowlany; z gorączkową niecierpliwością przypatrywali się budowie tego gmachu, który miał unieśmiertelnić ich nazwiska, i dlatego nieoględnie, bez rachuby, szastali funduszami miasta, byle tylko to dzieło jak najprędzej doprowadzić do skutku.

Zaledwie kilku, którzy trzeźwiej zapatrywali się na rzeczy i zgorszeni byli taką gospodarką, stanęło w opozycji i sprzeciwiało się marnowaniu grosza publicznego na jakieś parady, okazałości, ale ich zakrzyczano i nazwano warchołami.

VII

PANI PULCHERIA

Dotąd obserwowaliśmy pana burmistrza — przepraszam — prezydenta (bo tak teraz tytułować się kazał) ze strony jego publicznej działalności, nie wglądając w jego sprawy sercowe, głównie dlatego, żeśmy się ich dopatrzeć nie mogli. Może tam gdzieś, kiedyś, za studenckich czasów, uganiał się za spódniczkami, czatował wieczorami na magazynierki i szwaczki wracające z roboty, aby je odprowadzić do domu; wystawał pod oknami pięknych nieznajomych albo w teatrze z parteru zerkał oczkami na lożę aktorek, ale o tych jego studenckich miłostkach żadne pewniejsze nie doszły nas wieści, a od czasu pojawienia się jego na arenie Pipidówki z żadną podobną słabostką się nie zdradził. Ożenił się — to prawda; małżeństwo to jednak zawarł więcej ze względów utylitarnych i serce jego w tym bardzo małą odgrywało rolę, o co go nawet tak bardzo winić nie można, zważywszy, że żona była o dwadzieścia lat starszą, z powierzchownością nie bardzo zachęcającą do zakochania.

Spełniał względem niej obowiązki uczciwego i porządnego małżonka z całą sumiennością, to jest: prowadził ją co niedzielę na sumę do kościoła, obchodził uroczyście dzień jej imienin sutą kolacją, na którą spraszał wszystkich znajomych z miasta, nie żałował jej pieniędzy na garderobę i wydatki domowe, był dla niej grzecznym, uprzejmym, wyjąwszy wtedy, kiedy się mieszać chciała w jego publiczne sprawy; ale też na tym kończyły się jego cnoty małżeńskie. Serce w nich nie miało prawie żadnego udziału; żona zajmowała w jego życiu stanowisko drugorzędne, bo na pierwszym planie były interesa prywatne i publiczne, które go całkiem absorbowały i zabierały mu wszystek czas prawie. Nie mając dzieci, chciał w dziełach swoich przechować o sobie pamięć potomności, aby o nim kiedyś można było napisać, że zastał Pipidówkę drewnianą, a zostawił ją murowaną. Tej ambicji poświęcił się cały i zdawało się, że żadna inna namiętność, żadne inne pragnienie nie znajdzie przystępu do jego serca.

Stało się jednak inaczej. Wszechwładny Kupido, który najmizerniejsze kreatury i największych potentatów świata lubi czynić swoimi niewolnikami, zastawił jednego razu i na niego swoje siatki, i to w miejscu, gdzie się tego najmniej spodziewał, bo w pociągu kolejowym, jadącym z Wiednia do Krakowa, w oddziale drugiej klasy.

Pan prezydent wracał wtedy z Wiednia, dokąd jeździł dla wyrobienia miastu pożyczki, a także i za własnymi interesami. W oddziale, w którym się usadowił, jechało kilka osób, te jednak na różnych stacjach między Wiedniem a Przyrowem powysiadały, tak że za Boguminem, czyli Oderbergiem, jak chcą niektórzy, znalazł się sam na sam z jakąś damą, która, korzystając z opróżnionego miejsca, ułożyła się wygodnie wzdłuż ławki i zasnęła. Pocięglewicz z początku nie zwracał na nią uwagi, raz, że był zajęty własnymi myślami, a po wtóre, że zasłonięta lampa niewiele dawała światła. Gdy jednak dzień zaczął się robić i przedmioty coraz wyraźniej wydobywały się z cieniów nocy — postać śpiącej niewiasty tak wystąpiła wyraziście, że nie podobna jej było nie widzieć. Pan prezydent zobaczył najprzód to, co było najbliżej niego, to jest elegancki bucik, potem popielatą wełnianą suknię, na której spoczywała kształtna, wąska rączka w rękawiczce zapiętej na kilkanaście guzików — następnie okazały biust, falujący miarowo za każdym oddechem śpiącej, a w chwili opadania tych wspaniałych fal odsłaniała się na dalszym planie twarz o pięknych liniach, z otwartymi nieco ustami, za którymi szkliły się białe, równe, gęste ząbki. Czarne włosy, rozrzucone trochę bez ładu, stanowiły ramy tej twarzy, bladej trochę i zmęczonej czy to życiem, czy podróżą, co się uwydatniało w błękitnych obwódkach pod oczami. W drugiej ręce, którą podłożyła pod głowę, trzymała delikatną batystową chustkę i lakierowany pasek od czarnej skórzanej torbeczki, którą miała przewieszoną przez ramię, nad nią w zielonej siatce spoczywała walizka podróżna, na którą zarzuciła niedbale szkocki burnus i rembrantowski kapelusz z dużym strusim piórem.

Pocięglewicz potrzebował pewnego czasu, zanim się rozpatrzył w tych wszystkich szczegółach; robił to nieśmiało, ukradkiem, bo takie bliskie sąsiedztwo, i to do tego sam na sam z damą śpiącą, należącą, jak wnosił ze wszystkiego, do sfer wyższych, wywierało na niego dziwne wrażenie i wprawiało w zakłopotanie. Nigdy jeszcze nie znajdował się w podobnym przypadku i sytuacja wydawała mu się drażliwą nadzwyczaj i jak dla prezydenta miasta — niewłaściwą. Zdawało mu się, żeby go to niesłychanie skompromitować mogło, gdyby ktoś, wszedłszy do wagonu, zastał go sam na sam ze śpiącą damą. Dlatego postanowił sobie na najbliższej stacji przesiąść się do innego wagonu i nie chcąc nawet bez świadków uchybić swojej powadze, odwrócił się do okna.

Prędko jednak znudził go widok słupów telegraficznych, przemykających się szybko koło okien wagonu, i świerkowego lasu, przez który właśnie przesuwał się pociąg, zakrywając drzewa gęstymi kłębami dymu — i zwrócił oczy znowu w stronę pięknej nieznajomej. Jako kupiec i znawca zaczął po szczególe przypatrywać się różnym częściom jej toalety i uznał, że wszystko było w najlepszym gatunku, z najpierwszych magazynów. Toż samo przyznać musiał, gdy od ubrania przeszedł następnie do ocenienia samej właścicielki tych strojów i tu znalazł wszystko w najlepszym gatunku. Wprawdzie na tym punkcie mniej miał już wprawne oko i jedyną miarą, według której mógł ocenić zewnętrzne zalety swej towarzyszki, była jego żona; otóż przykładając tę miarę, przyznać musiał, że była ogromna różnica, że prawie nie można było robić żadnego porównania między tak ordynarną babą, jak jego żona, a tą, która w każdym calu zdradzała damę wyższego świata.

Te porównawcze studia tak go zajęły, że minęli kilka stacji, a on ani pomyślał o przesiadaniu do innego wagonu — zapomniał nawet zupełnie, że miał ten zamiar.

Kiedy dojeżdżali do Krzeszowic, dama na głos dzwonka kolejowego przebudziła się, podniosła głowę i oparta jedną ręką o poduszkę siedzenia, spytała zaspana jeszcze nieco:

— Czy to już Kraków?

— Nie pani, jeszcze mamy dwie małe stacje do Krakowa — pośpieszył z odpowiedzią Pocięglewicz, usiłując przy tyrn głos swój zrobić, ile możności, najsłodszym i najgrzeczniejszym.

Dama podziękowała mu za tę przysługę spojrzeniem, od którego mu się aż gorąco zrobiło; ale bo co to były za oczy! Kiedy je otworzyła, to twarz jej wydawała mu się sto razy piękniejszą, tyle wdzięku, uroku, życia dodały jej te oczy. Pocięglewicz nigdy jeszcze w życiu takich oczów nie widział. Zdawało mu się, jakby w nich tysiące płomyków się paliło, a każdy płomyk i rozpalał, i wabił, i nadskakiwał filuternie, i pociągał jak pokusa — i niby uciekał, ale tak jakby pozwalał się złapać — i podczas kiedy oczy te tak rozzuchwalały i ośmielały, twarz pięknej nieznajomej, jakby z kości słoniowej misternie rzeźbiona, miała jakąś pańską powagę, która trzymała w przyzwoitej odległości każdego śmiałka i nakazywała uszanowanie. Ten kontrast pomiędzy powagą twarzy, która szczególnie koncentrowała się na wąskich, ostro zakrojonych ustach, z tymi płomienistymi, zalotnymi oczami, stanowił właśnie ów nieopisany urok, który od pierwszej chwili tak chwycił Pocięglewicza, że był gotów na jedno skinienie nieznajomej dosiąść nieujeżdżonego rumaka — on, co nigdy na koniu nie siedział — skoczyć w ogień, w wodę, gdzieby rozkazała. Na szczęście nieznajoma była skromniejszą w swych żądaniach i poprosiła go tylko, gdy pociąg wstrzymał się na dworcu kolejowym w Krakowie na czas dłuższy, aby jej kazał przynieść do wagonu porcję kawy. Pocięglewicz pobiegł jak na skrzydłach spełnić to życzenie.

Kto by z dawniejszych znajomych był go widział w tej chwili, nie poznałby go, tak odmłodniał pod wpływem pięknych oczów nieznajomej, zrobił się lekki, motylkowy prawie. Więcej jeszcze się ożywił, gdy minąwszy już Kraków, dama zapytała go, czy nie wie, na której stacji trzeba się przesiąść chcąc jechać do Pipidówki.

— Jak to? pani jedzie do Pipidówki? — spytał Pocięglewicz uradowany, jakby go kto na sto koni wsadził.

— Tak. Czy pan znasz to miasteczko?

— Jestem przecież jego prezydentem — odrzekł z dumą.

— A! więc to pan — rzekła, a oczy jej żywszym zamigotały blaskiem. — Jakże się cieszę z poznania. Słyszałam już tyle o panu.

— Pani o mnie? Wolne żarty... Cóż pani mogła słyszeć o mnie.

— W tych kołach polskich w Wiedniu, w których żyję, dużo mówiono o pańskich zdolnościach, pańskiej energii, zasługach dla miasta. Porównywano pana z prezydentem miasta Krakowa.

Pocięglewicz zarumienił się jak student, usłyszawszy taką pochwałę, która była szczytem marzeń jego. Niczym go więcej ucieszyć nie mogła, toteż gdyby to była nawet kobieta brzydka jak nieszczęście, z takimi słowami na ustach wydawałaby mu się aniołem; cóż dopiero, gdy pochwałę taką wygłosiły usta takie piękne, takie ponętne. Pocięglewicz był oczarowany, oszołomiony, podbity; gdyby nie wstydził się ludzi, byłby na klęczkach chodził koło niej, jak na odpuście w Leżajsku, całował ją po nogach i gdzieby tylko chciała, taką czuł dla niej adorację; że jednak nie mógł w tym względzie zadość uczynić chęciom swoim, starał się przynajmniej nadskakującą grzecznością wyrazić jej swoje uczucia.

Kiedy przyszło przesiadać się z pociągu kolei KarolaLudwika na ten, który miał ich oboje zawieźć do Pipidówki, nie dał żadnemu tratgarzowi dotknąć jej rzeczy uważając to za profanację: sam pozabierał wszystkie jej walizki, pudełka, torbeczki i obładowany tym jak osieł, spocony, zgrzany, biegał to po stołek dla niej, aby mogła wygodnie na wolnym powietrzu czekać na godzinę odjazdu, to po wodę z sokiem, to po ogień do papierosa, bo dama paliła, ale paliła z takim wdziękiem, że Pocięglewicz, który pierwszy raz widział palącą kobietę, przyznał w duszy, że nic nie może być piękniejszego nad to.

W ciągu dalszej podróży dama, czy także uczuła pewną sympatię do osoby prezydenta Pipidówki, czy też miała wrodzoną skłonność do poufnych zwierzeń, dość że wyspowiadała mu się, że zwie się Pulcherią, że jest mężatką, ale od kilku lat żyje z mężem w separacji i ma nawet zamiar starać się o rozwód, że mieszka stale w Wiedniu, że jedzie do Pipidówki do swojej ciotki, hrabiny Hortensji, a wszystko to opowiadała z takim wdziękiem, naturalnością zaprawną dowcipem, w sposób tak zajmujący i ujmujący, że prezydent nie wiedział, jak i kiedy minął mu czas na patrzeniu i słuchaniu; ze zdziwieniem, a zarazem z uczuciem smutku i niezadowolenia spostrzegł, że się już zbliżają do Pipidówki. Byłby dał wiele za to, żeby mógł o kilka godzin przedłużyć tę jazdę i ośmielił się nawet głośno wypowiedzieć to uczucie. Pani Pulcheria również oświadczyła mu, że jej czas bardzo przyjemnie prze szedł w jego miłym towarzystwie, i podając mu wąziutką swoją rączkę na pożegnanie, powiedziała, że spodziewa się częściej go widzieć w Pipidówce u siebie.

— Ja nie bywam u pani hrabiny — odrzekł z pewnym smutkiem w głosie — i w ogóle w tym towarzystwie, w którym pani hrabina przebywa nie jestem wcale mile widzianym.

— Dlaczego? — spytała ze zdziwieniem.

— Może się czym naraziłem.

— A! wątpię, żeby człowiek taki miły, jak pan, mógł narazić się komu. To chyba uprzedzenie. Nie lubicie się wzajemnie, bo się nie znacie, ale gdy pana pozna bliżej moja ciocia, jestem pewną, że będzie dla pana z równą, jak ja, życzliwością. Dlatego chcę i proszę o to koniecznie, abyś nas pan odwiedził. Czy zgoda? — rzekła wyciągając do niego rączkę, która jakoś przypadkiem w czasie rozmowy pozbyła się rękawiczki i ukazała się w swojej alabastrowej białości, od której cudownie odbijały błyszczące diamenty pierścionków.— Czy zgoda? — spytała powtórnie, przeszywając go swoimi płomienistymi oczami.

Pan prezydent ze skwapliwością ucałował podaną sobie rączkę i rzekł:

— Stanie się według rozkazu pani.

Więcej już nie miał czasu powiedzieć, bo pociąg zatrzymał się, konduktor zawołał: — Pipidówka, trzy minuty! — i z trzaskiem otworzył drzwi raju, chciałem powiedzieć wagonu, w którym siedzieli, a głowa posługacza kolejowego wsunęła się i zapytała o pakunki.

Pan prezydent, jakkolwiek niezgrabnie, ale z galanterią kawalerską, pomagał damie wysiąść i skwapliwie zbierał po obu ławkach rozrzucone jej drobiazgi podróżne, aby je podać posługaczowi, następnie wyszedł także za nią i miał chęć gorącą towarzyszenia jej aż do mieszkania, gdy jakaś olbrzymia masa ciała zasłoniła mu całkiem piękną towarzyszkę i rzuciła mu się w objęcia. Była to jego żona Petronela. Przyzwoitość nakazywała odwzajemnić serdeczne uściski czułej połowicy i coś powiedzieć na powitanie. Gdy się nareszcie oswobodził z tych nad wyraz niemiłych mu w tej chwili obowiązków małżeńskich i obejrzał się wokoło, pięknej nieznajomej już nie było na dworcu. Znikła — według słów ballady — jak lekki powiew wietrzyka, a on sam (z żoną) pozostał. Gdyby mógł był na skrzydłach tego wietrzyka przenieść się niewidzialny do mieszkania hrabiny Hortensji, byłby usłyszał, jak piękna jego nieznajoma, rozbierając się, opowiadała ciotce ze śmiechem przygody swojej podróży, a ciotka, słuchając jej z miną, z jaką się słucha opowiadań o strachach i dzikich potworach, zapytywała co chwila:

— I nie bałaś się?

— Czego? Wszakże ciocia wie dobrze, że ja nie takich umiałam obłaskawiać.

— Ależ to musi być okropne towarzystwo takiego człowieka.

— No, nie taki on straszny, jak go malują. Ciocia go nie zna osobiście?

— Uchowaj Boże. Nigdy go na oczy nie widziałam.

— To go ciocia teraz zobaczy, bo go zaprosiłam, aby nas odwiedził.

— Pulcherio! — zawołała ze zgorszeniem pani Hortensja — daj pokój takim niesmacznym żartom.

— Ależ to nie żart, cioteczko.

— Jak to? On by śmiał?

— Skoro go zaprosiłam.

— Ale ja na to nigdy nie pozwolę, aby taki potwór, taki bezbożnik, przestąpił próg mego domu.

— Będziemy go nawracać na naszą wiarę. Rodzaj misji apostolskiej.

— Nigdy, nigdy. Co by na to książę powiedział. — Właśnie z jego polecenia to robię. — Z polecenia księcia Artura?

— Tak. Zaraz cię przekonam, cioteczko. Nacisnęła paluszkiem zameczek swojej podróżnej torebki, wyjęła z niego list z monogramem i mitrą książęcą i podając go ciotce rzekła:

— Masz, czytaj.

— Adresowany do plenipotenta — rzekła pani Hortensja patrząc na list.

— Ale nie zapieczętowany, nie ma sekretu, przynajmniej dla nas. Możesz czytać cioteczko bez skrupułu.

Pani Hortensja wyjęła list z koperty i czytała, co następuje:

„...Starać się o pozyskanie dla nas jak najwięcej zwolenników w okolicy i w mieście; szczególnie należy urobić sobie burmistrza, który tam podobno ma potężne stronnictwo za sobą. Nie żałować kosztów i uprzejmości. Być może, że mi to będzie bardzo potrzebne w niedalekiej przyszłości". — A co, cioteczko? — spytała Pulcheria ciotki, która pod wrażeniem przeczytanego listu stała jeszcze odurzona i zamyślona. — Rozumiesz teraz, dlaczego byłam tak grzeczną dla waszego burmistrza? Występowałam w roli agenta dyplomatycznego i książę liczył na to, że się nie zawiedzie powierzając mi tę rolę. No, czy teraz przyjmiesz u siebie burmistrza?

— Skoro książę sobie tego życzy — ha! — i z pokornym poddaniem schyliła głowę.

ROZDZIAŁ VIII

METAMORFOZY

„.Burmistrz był u hrabiny Hortensji!" Ta wieść rozeszła się szybko po mieście i wprawiła wszystkich w niemałe zdziwienie. Nie tyle się dziwowano, że burmistrz był tam z wizytą, jak że go tam przyjęto, bo dom hrabiny Hortensji uważany był jako twierdza konserwatyzmu i pobożności, niedostępna dla zwyczajnych śmiertelników mieszczańskiego pochodzenia, a tym więcej dla takich libertynów, za jakiego miano burmistrza.

Bo jakkolwiek pipidówkowska hrabina po kilkakroć dziennie obiecywała w pacierzach Panu Bogu kochać bliźnich jak siebie samą, mimo to nie wpuszczała ona do swego salonu żadnego takiego bliźniego ani żadnej takiej bliźniej, którzy by nie mogli wylegitymować się jakim herbem lub tytułem. Że zaś Wystalska tam bywała, to jedynie w charakterze powiernicy albo raczej w roli zaufanej służącej, którą się hrabina posługiwała w sprawach tyczących się swoich ulubieńców piesków, słuchając przy tym łaskawym uchem rozmaitych piątek i bajeczek, których jej ta wraz ze szczególniejszymi okazami osobliwszych piesków dostarczała. Że te bajeczki i plotki miały przede wszystkim na celu osobę burmistrza, do którego Wystalska wraz z mężem czuła wstręt niesłychany, o tym, sądzę, nawet wspominać nie potrzeba. Toteż zdziwienie było tym większe, że hrabina mimo takiego osmarowywania ustawicznego burmistrza przez Wystalską, przez co zrobiła go czarniejszym od samego diabła, przyjęła go u siebie, a nawet przyjmowała go potem dość często, że stał się u niej prawie codziennym gościem. Co więcej — dowiedziano się, że bywał także w klubie arystokratycznym, że przyjęto go tam na stałego członka, a nawet na uroczyste przyjęcie urządzono pono obiad czy kolację, na której pito jego zdrowie.

To wszystko nie mogło się pomieścić w głowach mieszkańców Pipidówki. Skąd ich burmistrz, dotąd zacięty nieprzyjaciel arystokracji, przyjść mógł nagle do takich względów! Jedni mówili, a szczególnie Wystalski, który od czasu, jak burmistrz zdobywał sobie uznanie w dzielnicy arystokratycznej, stawał się coraz więcej demokratą — że Pocięglewicz liże się panom, stał się ich służką, aby wkręcić się w ich łaski; inni jednak, mający lepsze o nim wyobrażenie, utrzymywali, że Pocięglewicza na to nie złapią, że jeżeli on wszedł w tamte sfery, to nie bez racji, że ma w tym swoje plany i wyrachowanie.

Sam Pocięglewicz utwierdzał ich w tym mniemaniu i nieraz, jakkolwiek niezbyt wyraźnie, ogródkami dawał im do poznania, że przez tych ludzi i przez wpływy, jakie mają, da się niejedną dobrą rzecz zrobić dla miasta. Obiecywał im kredyt w bankach wiedeńskich, różne ulgi w podatkach, stypendia dla synów kształcących się w szkołach i tymi obietnicami jednał ich sobie. Stronnicy jego z dumą powiadali: „He, he, nasz burmistrz ma głowę nie od parady — i co zechce, to zrobi".

Tak mówili mężczyźni, dla kobiet jednak wyjaśnienie to nie wystarczało; szukały więc innych powodów tej nagłej zmiany w usposobieniu burmistrza — i jak zaczęły szukać, szperać, dochodzić, tak dowiedziały się za pomocą Wystalskiej, która w domu hrabiny odgrywała teraz rolę agenta policyjnego, że zmiana ta datuje się od czasu przybycia kuzynki hrabiny, osoby bardzo ładnej, ale i bardzo swobodnego obejścia, która z burmistrzem jest, mimo tak krótkiej znajomości, na bardzo poufałej stopie, że burmistrz przepędza z nią nieraz całe wieczory, że jest dla niej nadzwyczaj grzeczny, nadskakujący, że służy jej, jak się wyraziła, jak pies na dwóch łapkach.

Wiadomości tych nie omieszkały udzielić osobie najwięcej w tej sprawie zainteresowanej, to jest małżonce szanownego burmistrza. Babina zbeczała się, jakby jej kto cebulą potarł oczy, bo nigdy jej na myśl nawet nie przyszło posądzać o niewierność małżeńską swojego Mikołajka. Nie był on, co prawda, nigdy bardzo czuły dla niej; ale że i poprzedni małżonek był dla niej pod tym względem nie lepszy, więc nie miała o to żalu ani urazy do niego, zwłaszcza że zachowywał względem niej wszystkie formy przyzwoitego małżonka; dopiero po ostatnim jego powrocie z podróży zauważyła, że stał się jakiś gwałtowny, niecierpliwy, opryskliwy, że o byle co się gniewał i rzucał, że niezadowolony był z obiadów, że w bieliźnie nie można mu było dogodzić; parę razy ze złością rzucał jej pod nogi koszule, bo mu się wydawały nie dość białe, nie dość krochmalne i źle uprasowane, a co najgorsza, nigdy teraz wieczorami nie siedział w domu, jak dawniej, i wracał zawsze późno w nocy. Nie mogła sobie tej nagłej zmiany wytłumaczyć — dopiero usłużne kumoszki otworzyły jej oczy.

Przychodziło z tego powodu między małżonkami teraz do scen domowych, wzajemnych zarzutów i wyrzutów, które zwykle kończyły się tym, że burmistrz, zwymyślawszy żonę od ostatnich, trzasnął drzwiami i wychodził z domu na długo, żona zaś wychodziła na użalanie się i pocieszenie do przyjaciółek swoich. Czasem spraszała je do siebie to na kawę, to na ponczyk, mówiąc: „tyle teraz mojego" — a pogawędka przy takich libacjach toczyła się na temat niestałości mężczyzn, niewierności małżonków. W braku przyjaciółek sama dla pocieszenia zaglądała do kieliszka i szukała pociechy w trunkach różnego rodzaju, do czego powoli tak się wciągnęła, że rzadko można ją było widzieć trzeźwą. Pożycie małżeńskie stawało się z każdym dniem gorsze, nieznośniejsze; on bywał prawie gościem w domu, tyle zaglądał tam, aby się przespać, przebrać i co tchu wynosił się, nie mogąc znieść widoku żony, która wzdychała po kątach, ocierała zaczerwienione od płaczu oczy i patrzyła na niego z wyrzutem. Uciekał więc od niej albo do hrabiny Hortensji, szukać rozweselenia przy boku pięknej rozwódki, albo przesiadywał w klubie, grając w karty.

Chodziły po mieście wieści, że przegrywał tam grube sumy, po nim jednak widać tego nie było, chodził bowiem wesoły, zadowolony, może dlatego, żeby pokazać się przed panami, że przegrana nie stanowiła dla niego wielkiej różnicy, a może też cieszyło go to ustawiczne przegrywanie w karty, bo dowodziło, że był szczęśliwy w miłości.

Nie krył on się wcale ze swoim uczuciem dla pięknej rozwódki, raz, że to pochlebiało jego dumie romansować z damą wysokiego rodu, a po wtóre, że na serio zapalił się do niej wielkim afektem. Miłość ta objawiła się z taką siłą i gwałtownością, jakby chciała wynagrodzić sobie wszystkie lata stracone, w których, zaniedbana, zapomniana, spoczywała bezczynnie na dnie jego serca. Była to miłość — powiedziałbym — skondensowana, o sile, nie wiem już ilu atmosfer, toteż pchała go z szaloną szybkością do popełniania tysiącznych niedorzeczności. Kazał na przykład muzyce miejskiej wygrywać serenady pod jej oknami, założył skwer przed domem hrabiny Hortensji, aby zielonością akacji, róż i wszelakich kwiatów rozweselić oczy swojej najdroższej, wyasfaltował jej chodnik do kościoła, a w dzień jej imienin urządził w klubie wspaniały bankiet, na którym — jak mówiono — wypito tyle szampana, że jak Pipidówka Pipidówką, nigdy o czymś podobnym nie słyszano. Poczmistrz miejscowy wygadał się raz w kasynie, że burmistrz sprowadza z Wiednia dla tej pani różne kosztowności, i to na grube sumy.

Oprócz tego robił inne szaleństwa, które go na ogromne koszta narażały. Sama na przykład studnia kamienna z posągiem na wierzchu św. Pulcherii, którą postawił na rynku własnym kosztem, bo rada miejska przyjąć jej na swój koszt nie chciała, kosztowała go przeszło 2 000 złr. Sprawił także za własne pieniądze wspaniałą, jedwabną chorągiew dla straży ogniowej, aby miał sposobność zaprosić do niej na matkę chrzestną panią Pulcherię i uwiecznić tym jej nazwisko w dziejach miasta. Kiedy dama ta, która się teraz wszechwładną stała w Pipidówce przez wpływ, jaki wywierała na burmistrza, urządziła w salach ratuszowych loterię fantową na budowę nowego kościoła, Pocięglewicz nie tylko dostarczył jej znaczną ilość nadzwyczaj cennych fantów, ale w braku gości na sali sam zakupił większą połowę biletów.

I tak przy każdej sposobności wyrzucał pieniądze z prawdziwie pańską fantazją dla pokazania się w jej oczach i zaskarbienia sobie jej względów. Do tego dodać trzeba, że życie towarzyskie w klubie, miłość dla pani Pulcherii i budowa Płóciennic tak mu zajmowały wszystek czas, że zaniedbał przez to nie tylko inne sprawy miejskie, ale i własne interesa. Tymi ostatnimi nie zajmował się prawie całkiem, uważając sobie za ubliżenie, aby człowiek z takim stanowiskiem, z takimi znajomościami, mierzył i ważył towary w sklepie lub usługiwał gościom w restauracji. Zdał te sprawy na swoich pomocników i zastępców i wskutek tego dochody jego zmniejszały się z każdym miesiącem.

Doszło w końcu do tego, że widząc, iż interesa te się nie opłacają, zaczął się ich pozbywać powoli. Łaźnię i sklep odstąpił Szai Mendlowi, z którym od czasu, gdy wydatki jego zwiększyły się tak bardzo, zawiązał bliższe stosunki. Utrzymywali niektórzy, że się u niego tak zadłużył, iż był zmuszony odstąpić mu tych interesów dla pokrycia długu. Hotel zaś wraz z restauracją nabył od niego jakiś Niemiec, który utrzymywał bufet na dworcu kolei. Pozbywał się tych nieruchomości, aby oswobodzić się od obowiązków, które, jak sądził, ubliżały tylko powadze jego urzędu, i przyjść do posiadania gotówki na zbytkowne wydatki.

O ile dawniej był oszczędny, o tyle teraz stał się rozrzutny i marnotrawny, sypał pieniędzmi bez rachuby, gdzie szło o pokazanie się, rozgłos publiczny. Nazwisko jego figurowało na wszystkich listach składek w pismach publicznych. Nie tylko miłość i próżność skłaniała go do tego; miał także w tym pewne wyrachowanie, liczył bowiem na to, że w ten sposób utoruje sobie drogę do wyższych zaszczytów. Godność burmistrza Pipidówki nie zaspokajała już jego ambitnych pragnień, marzył on o wyższych zaszczytach, o działalności na szerszej arenie; Wiedeń stał się teraz celem jego dążności, a ambitne te pragnienia rozbudziła w nim pani Pulcheria i członkowie klubu arystokratycznego, którzy wciąż wmawiali w niego, że szkoda, aby człowiek z takimi zdolnościami zagrzebał się w takiej mieścinie, jak Pipidówka, że tylko stolica byłaby godnym polem działania dla niego, i obiecywali mu różne korzystne posady na podstawie swoich wpływów i stosunków.

Szło tylko o to, aby się tam raz dostać, a najlepszą drogą do tego wydawało mu się starać się o mandat poselski do Rady Państwa. Do urzeczywistnienia tego zamiaru zastosował całe postępowanie swoje i zjednywał sobie jak najwięcej stronników i przyjaciół. To jedynie skłaniało go do podtrzymywania dobrych stosunków z mieszczaństwem, które w duszy lekceważył sobie, odkąd wszedł w sfery arystokratyczne dzielnicy Saint-Germain. Uważał się on już teraz bowiem za coś lepszego od swoich współobywateli, w klubie wyrażał się o nich z drwinami lub pogardą, nie nazywając ich inaczej, tylko albo łyki miejskie, albo mieszczuchy, a czasem nawet, gdy nie chcieli iść ślepo za jego wolą lub kaprysem, tytułował ich w rozdrażnieniu: „to bydło". Gdybyż był mógł, zerwałby z nimi wszelkie stosunki, aby raz na zawsze wydobyć się z tych stosunków małomieszczańskich, w których było mu teraz obco, nieswojsko, nieprzyjemnie.

Tak jednoroczny pobyt między panami, a raczej między lichą imitacją wielkiego świata, zmienił do niepoznania naszego Mikołajka. Wstydził się swego mieszczańskiego pochodzenia, nie przyznawał się do niego nigdy i skomponował sobie w tym celu jakąś historię o swoich przodkach, którzy przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności i zbyteczną ofiarność dla kraju zubożeli, osiedli na miejskim bruku i zeszli w ten sposób między mieszczaństwo.

Arystokracja Pipidówki przyjęła tę wiadomość ze wszelkimi pozorami dobrej wiary, któryś z nich nawet, zajmujący się specjalnie heraldyką, potakując mu, dodał, że zdaje mu się, iż gdzieś czytał o jakimś Pocięglewiczu, który brał udział w wyprawach Chrobrego i odznaczał się rycerskim animuszem. Mówił zaś to z taką powagą, że sam Pocięglewicz uwierzył w prawdziwość historii przez siebie zmyślonej i podniósłszy w ten sposób swoją rodzinę do stanu szlacheckiego, zamyślał o dodaniu na nagrobku swoich rodziców jakiego przyzwoitego herbu i wyrycia go zarazem na swoim złotym sygnecie.

Wraz z uszlachceniem przybyło mu fantazji szlacheckiej i buty pańskiej, i pewności siebie. Identyfikował się tak dalece z arystokracją, że mówiąc: „my", nie przypuszczał wcale, aby ktoś mógł myśleć pod tym wyrażeniem co innego, jak „my, panowie". Kiedy jednego razu debatowano nad przyjęciem jakiegoś obywatela ziemskiego, który pochodził z mieszczaństwa, Pocięglewicz najenergiczniej wystąpił przeciw temu, motywując swoją opozycję tymi słowami, że jak raz otworzymy swoje salony mieszczuchom, to się potem od nich opędzić nie będziemy mogli i klub nasz straci swój charakter. Jak Żyd chrzczony przesadza w pobożności i praktykach religijnych najgorliwszych katolików, tak on wkrótce zakasował wszystkich na przedmieściu Saint-Germain Pipidówki w surowym przestrzeganiu czystości zasad arystokratycznych i wszystkich przepisów etykiety, i dobrego tonu.

Jadał tylko wybredne potrawy, i to jeszcze z .pewnymi grymasami, w których mu było trudno dogodzić; pijał tylko szampana, utrzymując, że nie rozumie porządnego obiadu lub porządnej kolacji bez tego napoju; palił najdroższe cygara.— słowem, zrobił się z niego taki smakosz, taki znawca wszelkich delikatesów, że nikt nie byłby przypuścił, że ten człowiek uchował się na barszczu, ziemniakach i kapuście. Tak mu wydelikaciła podniebienie jednoroczna praktyka, odbywana przy śniadankach i obiadach w klubie, wyprawianych przeważnie jego kosztem. Również hojnym był dla służby, rzucał jej pieniądze bez rachuby za każdą usługę; ale niech Bóg broni, żeby który był zapomniał zatytułować go jaśnie wielmożnym panem albo podać cygaro lub przekąskę na talerzu, nie na srebrnej tacy. Zwymyślał wtedy od ostatnich, z błotem zmieszał. Potomek zdunów, nabrał nieprzezwyciężonego wstrętu do glinianych naczyń, zachciało mu się jadać na srebrze, jakby z bankierskiej pochodził rodziny.

Członkowie klubu podśmiechiwali się na boku z tych pańskich zachcianek parweniusza ; ale w oczy chwalili go za to i nazywali gentelmanem w każdym calu, raz dlatego, że książę sobie tego życzył, aby go niczym nie zrażali, a więcej jeszcze dlatego, że im się nieźle działo; grywał bowiem grubo, przegrywał najczęściej, płacił nie słowem honoru, ale czymś lepszym od honoru, bo gotówką, upajał ich szampanem, wyprawiał śniadanka, obiady. Dla zbankrutowanych panków była to gratka, której lekceważyć nie mogli.

Z takimi przewróconymi pojęciami, rozumie się, że nie mógł on się czuć swobodnym w rodzinnym mieście, gdzie go krępowały dawne stosunki i znajomości, gdzie z każdego niemal kąta wysuwały się wspomnienia przeszłości i wyszczerzały się drwiąco z jego pańskości i fumy; toteż pragnął jak najrychlej wyrwać się stąd, do czego wybór na posła dawał mu najlepszą sposobność; mógł bowiem wtedy, najprzód czasowo, a potem na zawsze osiąść w Wiedniu i usunąć się w ten sposób nie tylko od dawnych znajomości, ale co najważniejsza, pozbyć się swojej połowicy, która była czarną plamą na błękicie jego marzeń i ambitnych planów; była ona niejako wcieleniem tej przeszłości, od której rad by był uciec jak najprędzej; widok tej wołowatej, gnuśnej, prostej kobiety prześladował go wśród wykwintnej uczty życia jak... chciałbym powiedzieć, jak duch Banka , gdyby nie to, że opasła Petronela wcale na ducha nie wyglądała, nie miała nawet nic duchowego w sobie i miała się tak do pani jego myśli teraźniejszych jak jego cała przeszłość do obecnej chwili.

Pocięglewicz patrzeć na nią nie mógł formalnie, niedobrze mu się już robiło, gdy wchodził do mieszkania, w którym ona przebywała, gdy mu przyszło spędzić z nią razem parę godzin. Przychodziły mu wtedy takie myśli do głowy, że każda z nich kwalifikowała go do kryminału albo na szubienicę, a przychodziły mu one dlatego, że nie widział sposobu uwolnienia się od tej kobiety. Wypędzić ją z domu — będzie robić awantury; separować się z nią w dobry sposób nie podobna, bo nie chciała ani słyszeć o tym. Jedynym punktem wyjścia z tego fatalnego położenia było poselstwo. Pod pozorem pełnienia obowiązków posła będzie mógł odsunąć się od niej bez skandalu, bez scen gwałtownych — wyjechać do Wiednia niby na czas trwania Rady Państwa, a potem pod różnymi pozorami przedłużać swój pobyt do nieskończoności — i łudzić ją obietnicą powrotu.

Najważniejszym jednak powodem tych gorączkowych pragnień jego przesiedlenia się do Wiednia — była Pulcheria. Wiedział, że ona tylko czasowo bawi u ciotki, że przyjdzie czas, w którym będzie musiała wrócić do miejsca swego stałego pobytu, mówiła mu nawet nieraz, że już dawno powinna by wrócić, gdyby ją tutaj nie zatrzymywało coś... Nie mówiła mu co, ale domyślił się, że tu o nim była mowa, że nie miała siły zerwać tej sympatycznej nici, która związała ich serca, i dlatego zwlekała z wyjazdem. Choćby więc dla niczego innego, to tylko dlatego, aby być blisko niej, pragnął jak najprędzej przenieść się do Wiednia. Pragnienie to górowało nawet ponad jego ambicją, choć tej miał sporą dozę, a skoro te dwie tak silne namiętności mógł równocześnie zaspokoić, to dziwić się nie można, że dokładał wszelkich starań dla zdobycia sobie mandatu poselskiego, który nie tylko miał go oswobodzić z niewoli małżeńskiej i mieszczańskich znajomości, ale zarazem wprowadzić do krainy szczęśliwości, zaszczytów i miłości.

Nie było ofiary, której by nie poniósł dla urzeczywistnienia tych swoich pragnień. Dla nich powściągnął swoje despotyczne zachcianki, by się nie narazić komu, ściskał przyjaźnie ręce tych, których nie cierpiał, nie wyjmując Wystalskiego, kłaniał się grzeczniej jeszcze od Pomadkiewicza, ad captandam sobie benevolentiam wyborców, spraszał do siebie na święta, urządzał szumne przyjęcia, poił, karmił, sypał obficie grzeczne słowa i frazesy chwytające za serce; robił to z ogromnym przymusem, zadając straszny gwałt swojej naturze, jak ten koń cyrkowy, któremu każą tańczyć podług taktu, przyklękać, stąpać powoli, podczas gdy on miałby ochotę potargać wędzidło, wierzgnąć i polecieć gdzieś daleko w rozpędzonym galopie; dlatego sapie, parska, poci się i z męką niesłychaną nagina się do konieczności. Tak i on sapał, burzył się wewnątrz i męczył, gdy mu przyszło być grzecznym dla tych, których albo nie cierpiał, albo lekceważył. Nieraz bywało, że nie mógł zapanować nad sobą i wybuchał nagle, gwałtownie, zrywając ciążące mu więzy przymusu — i to w chwili, w której się najmniej tego spodziewano.

Zdarzało się na ten przykład, że chcąc być niesłychanie grzecznym, uprzejmym dla swoich gości, w przystępie zbytniej gościnności brał sam półmisek z rąk służącej i obnosił, zapraszał i zachęcał do jedzenia; ale gdy trafił na gościa, który przez ceremonię zwlekał z nałożeniem sobie potrawy, rzucał zniecierpliwiony półmisek na stół i odzywał się opryskliwie:

— A bierzcież u stu diabłów i nie dajcie się prosić. Znoszono jednak pobłażliwie tę jego opryskliwość i gwałtowność, przypisując ją dziwacznemu i gorączkowemu usposobieniu, a byli nawet tacy, którym się to podobało i mówili o nim:

— Impetyk, ale dzielny chłop, tacy pasjonaci mają najlepsze serca.

Nawet zadawania się z panami nie mieli mu za złe, owszem, schlebiało to ich dumie, gdy widzieli, jak ich. burmistrz za pan brat przejeżdżał się lub przechodził z panami pod rękę, czuli się niejako uczczeni tym sposobem w jego osobie. Może by byli surowsi w sądach swoich, gdyby burmistrz mniej był hojnym i rozdawnym. Sprawdziło się tu przysłowie, że czapką i papką ludzi zniewolić sobie można, a burmistrz traktamentu nie żałował.

Najwięcej jednak zjednał ich sobie wspaniałą budową Płóciennic; w miarę, im bardziej mury tego gmachu wychodziły z powijaków rusztowań i odsłaniały swoje ozdoby, rosły dumą serca patrzących, a równocześnie i wdzięczność dla burmistrza, bo to był jego pomysł. Gmach już był prawie na ukończeniu, a w pracowni kamieniarskiej ryto już na marmurowych tablicach nazwiska rajców. Chodzili oni procesją odczytywać tam siebie z pozłacanych liter i dopytywali się, kiedy tablice te zostaną umieszczone na frontowej ścianie budynku. Miało się to stać najdalej za miesiąc.

Nie obeszło się jednak bez zwłoki i najrozmaitszych niespodzianek, z których najważniejsza była ta, że gdy już odjęto rusztowania, łaty i drabinki, służące robotnikom do schodzenia, i kiedy rajcy z burmistrzem na czele chcieli wejść na górę dla obejrzenia sal, pokazało się, że nie było po czym wchodzić, bo budowniczy zapomniał zupełnie o schodach, nie pomyślał nawet o klatce schodowej — i trzeba by chyba dawać je zewnątrz gmachu, przez co wystąpiłyby o kilkanaście łokci na środek rynku. To było niemożliwym ze względów estetycznych i praktycznych, bo schody nie przykryte byłyby nonsensem, a przykryte znowu w całej, długości wyglądały, jak przylepiona, ogromna buda. Wprawdzie budowniczy utrzymywał, że przy krakowskim teatrze istnieją także takie z zewnątrz przylepione i budą kryte schody, ale burmistrz mimo całego respektu dla Krakowa, nie chciał się zgodzić na takie oszpecenie budowy, co miała stanowić pomnik jego chwały.

Zaczęto tedy radzić, debatować, co robić, i zgodzono się wreszcie na to, że nie pozostaje nic innego, jak połączyć Płóciennice z ratuszem za pomocą galeryjki i tamtędy urządzić wejście na sale. Projekt ten nawet dosyć spodobał się burmistrzowi, bo przez to zwiększyła się okazałość ratusza.

Następnie jednemu z radców, który był kaflarzem z powołania, wpadło w oczy, że cały gmach nie miał ani jednego pieca, ani jednego komina. Było to bardzo naturalne, bo budowniczy przekopiował cały plan z jakiejś włoskiej budowy, która przypominała nieco krakowskie Sukiennice, a że Włosi obywają się bez pieców i kominów i na planie śladu ich nie było, więc też i budowniczy przeoczył tę drobnostkę. Bez tej jednak drobnostki gmach był niemożliwym w zimie do mieszkania. Cóż tedy robi pomysłowy budowniczy? Oto umieszcza w pojedynczych sklepikach małe piecyki, rodzaj samowarów, od których rury wychodziły na zewnątrz w kształcie jakichś fantastycznych smoków, co dopóki było nowe i nie zadymione, prezentowało się wcale nieźle.

Nareszcie po takich i tym podobnych niespodziankach i przeszkodach gmach ostatecznie został ukończony i uroczyste otwarcie jego naznaczono na dzień 10 września; w tym dniu bowiem wypadały imieniny burmistrza, który je wprawdzie dawniej obchodził na Mikołaja biskupa, patrona dzieci, ale ponieważ patron ów nie wypatronował mu w niebie żadnego potomstwa, urażony pan burmistrz przeniósł je teraz na jakiegoś innego Mikołaja z Tolozy, głównie dlatego, że ujrzał go w kalendarzu wspólnie z Pulcherią panną. Ucieszyło go to niepomiernie, że w kalendarzu dwa te imiona stoją złączone nierozerwalnym węzłem; było to niejako symboliczne przedstawienie jego stosunku z panią Pulcherią i dlatego postanowił w tym dniu obchodzić swoje imieniny i uroczyste otwarcie Płóciennic, aby tym sposobem uczcić zarazem panią swego serca.

Porozsyłano o tym fakcie wiadomość do różnych gazet, następnie zaproszenia nie tylko do okolicznej szlachty, ale i do różnych miast i korporacji, a choć przybyła zaledwie dwudziesta część zaproszonych przez ciekawość zobaczenia tego dziwu, na który się Pipidówka zdobyła, to jednak, jak na Pipidówkę, zjazd był wcale pokaźny, a bal w ratuszu i salach Płóciennic, zaszczycony bytnością całej prawie miejscowej arystokracji, wypadł nadzwyczaj świetnie.

Burmistrz był uszczęśliwiony, bo w zjeździe tym odgrywał on pierwszorzędną rolę, jako gospodarz, przedstawiciel miasta. Był na ustach wszystkich, słyszał zewsząd pochwały swojej zabiegliwości, energii, dbałości podniesienie miasta; do niego odnosiła się większa część toastów, z hrabiną Hortensją prowadził poloneza. Nie dość na tym, bo na drugi dzień po balu stronnicy jego, chcąc mu okazać swoją życzliwość, wdzięczność i uwielbienie, urządzili mu korowód z pochodniami i muzyką.

Pochód ten zjawił się pod jego mieszkaniem właśnie w czasie, gdy między nim a żoną odbywała się gwałtowna kłótnia z okazji wczorajszego balu. Szanowny prezydent bowiem nie uważał za stosowne zaprezentować swojej magnifiki z obawy, aby obecność jej nie umniejszyła mu splendoru.

— Obejdzie się tam bez ciebie — rzekł. I kobiecina, przyzwyczajona słuchać męża w milczeniu, poddała się jego woli.

Ale na drugi dzień kumoszki, które także nie otrzymały zaproszenia, zaczęły buntować ją, że nie powinna darować tego mężowi, iż ją tak spostponował przed ludźmi.

— A to dopiero ładnie — mówiły one — żeby się mąż wstydził żony, a przez kogóż on to wyszedł tak wysoko, jeżeli nie przez ciebie. Dobrze mu teraz nadymać się i pana udawać, jak się dorobił twoimi pieniędzmi; ale ciekawość, co by z niego było, żeby nie ty. Jeżeli on burmistrz, toś ty burmistrzowa i taki się tobie honor należy, jak i jemu, i na balu nikt inny, tylko burmistrzowa powinna iść w pierwszą parę.

Jak jej zaczęły w ten sposób dogadywać, tak kobiecina wzięła sobie okrutnie do serca tę obrazę swojej godności małżeńskiej i najprzód na desperę wychyliła z kumoszkami po kilka kieliszków likieru, potem poprawiła to kilkoma szklankami ponczyku dla nabrania większego rezonu i gdy burmistrz, upojony owacjami, pochwałami, którymi go darzono od wczoraj, wrócił wieczorem do domu dla chwilowego odpoczynku, podchmielona już porządnie małżonka przyjęła go takim gradem słów, podyktowanych jej przez kumoszki, że burmistrz, nie przyzwyczajony do podobnej śmiałości u żony, w pierwszej chwili języka w gębie zapomniał; dopiero kiedy ta, ośmielona jego milczeniem, coraz więcej podnosiła głosu i podparłszy się pod boki, zaczęła mu wymyślać od szubrawców i gałganów, przebrała mu się miara cierpliwości i krzyknął, i tupnął tak, że aż szyby w oknach zadzwoniły, a widząc, że to nie pomaga, zabrał się do skuteczniejszych sposobów przyprowadzenia żony do milczenia i uległości.

Właśnie był w trakcie najzaciętszego okładania jej kułakami i szturchańcami, kiedy ogromna łuna zakrwawiła okna i burzliwe okrzyki idały się słyszeć przed domem. Burmistrz w pierwszej chwili myślał, że pożar, porzucił więc żonę i pobiegł ku oknu, i tu zobaczył przy blasku pochodni nieprzeliczoną czerniawę głów i twarzy, które patrzały w jego okna i głośne na cześć jego podnosiły okrzyki. Równocześnie wpadła służąca do pokoju, dając znać, że jacyś panowie pytają się o pana i idą tu na górę. Burmistrz domyślił się, że to deputacja, chwycił więc co tchu lamentującą na swój los żonę za łopatkę, wpakował do drugiego pokoju, zagroził, że jej wszystkie zęby powybija, jeżeli nie będzie tam siedzieć cicho, i zatrzasnąwszy za nią drzwi, zwrócił się z uprzejmym uśmiechem na powitanie deputacji.

Zaczęły się mowy i mówki. Deputaci wysławiali jego cnoty publiczne i domowe, jego poświęcenie i zasługi dla miasta; on znowu z udaną skromnością wymawiał się od tego, utrzymując, że jeżeli rzeczywiście udało mu się coś zrobić dla dobra miasta, to tylko dzięki współdziałaniu takich zacnych obywateli — i nie żałował kadzidła dla nich, a mówił podniesionym głosem, aby zatuszować nim płacz żony, który dochodził go z drugiego pokoju. Dla tego samego powodu nie zatrzymywał deputacji dłużej u siebie, ale ją zaprosił na traktament do kasyna.

Wyprawił tam całej radzie wspaniałą ucztę, a gawiedzi ulicznej kazał wytoczyć parę beczek piwa. Toteż do późnej nocy w mieście słychać było muzykę i wesołe okrzyki. Był to najpiękniejszy dzień w życiu pana burmistrza. Wprawdzie wśród tej ogólnej radości, jaka panowała w mieście, własna żona odezwała się pewnym dysonansem, wyrzekając na tego, którego dziś wszyscy chwalili, ale burmistrz nie zważał na te babskie lamenty. Co mogło go obchodzić, że jedna kobieta, i do tego żona, na domiar stara i brzydka, była z niego niezadowoloną, skoro zadowoleni byli wszyscy, skoro piękna Pulcheria, gdy był dziś u niej podzielić się swymi tryumfami, powiedziała mu:

— Panie Mikołaju, jestem dumną z tego, że się mogę poszczycić przyjaźnią takiego, jak ty, mężczyzny.

ROZDZIAŁ IX

KSIĄŻĘ PAN PRZYJEŻDŻA

Od czasu owych uroczystości, które się odbywały z okazji ukończenia budowy Płóciennic, w Pipidówce rozpoczęło się inne życie, wszystkich bowiem jej mieszkańców ogarnęła jakaś epidemiczna chęć zabaw, owacji, wystawności. Ludzie, należący do towarzystw wstrzemięźliwości, utrzymują, że nic łatwiejszego, jak wstrzymać się od wódki, skoro jej się wcale nie pije, ale jakby się skosztowało — czego broń Boże — choćby kieliszek, to już trudno się wstrzymać od następnych, bo najgorzej raz zacząć.

Otóż i Pipidówka jak raz zaczęła się bawić i urządzać parady, tak potem nie miała siły wstrzymać się od tego i brnęła coraz dalej. Za przykładem burmistrza każdy obywatel uważał sobie za obowiązek obchodzić suto i uroczyście dzień swoich imienin; święta wielkanocne urządzano z takim przepychem, że stało się to nawet przysłowiem: „Wystąpił jak pipidówczanie ze święconym". Jeden sadził się nad drugiego, aby go zakasować. Także bale, wieczory tańcujące, majówki etc. były na porządku dziennym; kobiety przy spotkaniu o niczym nie mówiły, tylko u której, kiedy będzie jaki wieczór, jaka zabawa.

Znaleźli się do tego specjalni amatorowie, którzy trudnili się wyszukiwaniem najrozmaitszych sposobów zabawy, urządzali teatry amatorskie, obrazy żywe, koncerty, tombole, wycieczki, tańce etc. Wszystkie te rozrywki połączone były, rozumie się, z kosztownymi przyjęciami. Weszło także w modę wzajemne zapraszanie się na śniadanka, i to śniadanka wykwintne, złożone z różnych wybrednych delikatesów. Między godziną jedenastą a pierwszą w południe sklepy korzenne i piwiarnie w Pipidówce, których teraz namnożyło się bez liczby, były pełne gości. Śniadanka takie zwykle zaczynały się od koniaczku, śledzika, kawioru, potem szły crescendo do marynat przepijanych porterem, po czym następowały ciepłe dania z winem, a na końcu ukazywały się sery różnego gatunku, często w towarzystwie szampana, kawa czarna, likiery etc. Modę takich śniadań przywiózł do klubu arystokratycznego któryś ze Szczuków przybyły z Krakowa, burmistrz ją spopularyzował dla podpierania swojej kandydatury i z czasem zaaklimatyzowała się ona w Pipidówce, jak w domu.

Kobiety znowu rywalizowały ze sobą w strojach. Jedna w tym względzie sadziła się nad drugą, a większe elegantki na każdą prawie niedzielę prezentowały się w nowej sukni. Kościół i rynek były zwykle miejscem popisu dla tych nowości. Mężczyźni nazywali to kirchparadą . Także i w urządzeniu mieszkań starała się jedna zawstydzić drugą. Jeżeli np. pani poczmistrzowa pochwaliła się, że sprowadziła sobie rypsem kryte meble z Wiednia za 400 fl., to pani aptekarzowa dotąd suszyła mężowi głowę, póki jej nie sprawił atłasowego garnituru, który kosztował 600 fl. lub 700 fl.

Jedna miała srebrne lichtarze, druga zaraz postarała się o dwu- lub trzyramienne świeczniki i wydawała umyślnie wieczór, aby je szerszej publiczności zaprezentować. Choroba ta wystawności, eleganckiego meblowania się, tak grasowała w Pipidówce, że nie było miesiąca, żeby nie przyszedł jaki świeży transport mebli lub przyborów do dekoracji mieszkań. I nie tylko między żywymi, ale w krainie umarłych, czyli po prostu mówiąc na cmentarzu, zapanował zbytek, o jakim się przedtem w Pipidówce ani śniło.

Dawniej jeżeli komu postawiono nagrobek, to już musiał być człowiek bardzo zasłużony i zamożny; jeszcze kiedy prezydent stawiał nagrobek swoim rodzicom, uważano podobne uczczenie zmarłych za coś nadzwyczajnego, gdy tymczasem teraz cmentarz zaroił się od nagrobków, i to jeden okazalszy od drugiego. Ludzie średniej fortuny stawiali sobie grobowce jak kaplice jakie, z ozdobną ornamentyką, marmurami i granitami, tak wszystkim chodziło o unieśmiertelnienie pamięci swojej i zaimponowanie ludziom, choćby z uszczerbkiem mienia swego.

Bywały na przykład wypadki, że ludzie średniej zamożności, gdy im tylko trochę szczęście zaświeciło i dochody pomnażać się zaczęły, brali się zaraz do budowania sobie na cmentarzu grobowców, na jakie tylko bogacze zdobyć by się mogli; toteż przy lada zmianie powodzenia, gdy dochody nie dopisały, trzeba było przerywać budowę wpaniałego grobowca, aby opędzić codzienne potrzeby, i niejeden mieszczanin, nie mogąc już potem zdobyć się na wykończenie miejsca swego pośmiertnego spoczynku według zamierzonego planu, zostawiał go w połowie lub w części zaledwie wybudowanym albo odprzedawał zamożniejszym, a sam szedł po śmierci do wspólnego grobu, bo rodzina zubożała nie tylko na pomnik, ale nawet na osobną mogiłę zdobyć się nie mogła.

Odpowiednio do pomników odbywały się także pogrzeby suto, okazale, z pompą straszną i trzeba było już wielkiego biedaka między kupcami albo rzemieślnika, na którego pogrzebie nie byłoby muzyki, karawanu w cztery konie, lokajów z krepą na frakach i pochodniami ze świec jarzących setkami i innych tym podobnych zbytków, a wieńców laurowych z napisami miewał w Pipidówce niejeden zamożny szynkarz lub rzeźnik więcej niż w innych miastach jaki poeta albo zasłużony profesor. Rodzina zmarłego wydawała nieraz ostatni grosz na to, że nieraz po pogrzebie trzeba było zastawiać bieliznę stołową lub kosztowności, aby mieć na życie. Ale trudno było nie uczcić zmarłego, skoro to było modą panującą w Pipidówce i mniejsza okazałość poczytaną byłaby rodzinie za skąpstwo, za nieposzanowanie pamięci zmarłego.

Weszło także w zwyczaj w Pipidówce obchodzenie uroczyście rozmaitych rocznic pamiątkowych tak prywatnych, jak i publicznych, jubileuszów dziesięcioletnich, piętnasto-, dwudziesto-, dwudziestopięcio-, trzydziesto-, trzydziestopięcioletnich ślubów, urzędów, w ogóle pracy w jakimkolwiek zawodzie.

Przechodził na przykład jaki urzędnik na wyższy stopień, wnet wdzięczni mieszkańcy albo przynajmniej grono jego najbliższych znajomych wydawało na uczczenie go bankiet, za który on odwdzięczał się podobnie bankietem; rzeźnik, który dwadzieścia pięć lat mordował niewinne bydlęta, uważał sobie za obowiązek obchodzić uroczyście tę wielką epokę w życiu swoim; małżonkowie, nawet tacy, których pożycie małżeńskie było raczej rodzajem wojny domowej i ciągłych zaburzeń spokoju, wyprawiali sobie szumne srebrne wesela z wszelkimi ceremoniami i świeckimi, i kościelnymi, na które duchownych dygnitarzy, nawet z odleglejszych parafii zapraszano. Słowem, zabawy, uczty, wszelakie uroczystości tak weszły w program życia mieszkańców Pipidówki, że jeżeli przez dłuższy czas np. dwóch lub trzech tygodni nie zdarzyła się sposobność zabawy, to życie wydawało się jałowe, nudne, tak przywykli do rozrywek i przyjemności.

Myślałby może kto, że ta chęć zabaw powstała wskutek zwiększonych dochodów, poprawionego znacznie dobrobytu. Bynajmniej, bo owszem, od czasu zaprowadzenia kolei, wskutek ułatwionej komunikacji z Wiedniem, szlachta okoliczna, która dawniej w Pipidówce wyłącznie zaopatrywała się w garderobę, obuwie, meble, towary, teraz sprowadzała je sobie wprost z fabryk śląskich, bazarów wiedeńskich i dlatego rzemiosła w Pipidówce nędzny wlokły żywot, sklepy bankrutowały i w ogóle wszyscy narzekali na brak zarobku. Najlepszych pracowników zniechęciło to do pracy, a życie knajpowe, rozrywki jeszcze więcej rozleniwiały ludzi, gdy tymczasem grasująca gorączka zbytku i wystawności wysuszała ostatnie fundusze. Narzekanie na biedę było ogólne i nie było prawie żadnego mieszczanina w Pipidówce, nie wyjmując nawet samego pana burmistrza, który by nie siedział w długach po uszy i nie szturmował o coraz nowe pożyczki do żydowskich kieszeni.

To sprawiło, że Żydzi, którzy najprzód byli wykluczeni z Pipidówki, następnie zaledwie tolerowani, teraz powoli stawali się panami sytuacji i coraz większego znaczenia nabierali w mieście. O Szai Mendlu już wiemy, że stał się uniwersalnym poborcą dochodów miejskich; był on oprócz tego także poborcą i prywatnych dochodów, bo znaczna część domów obciążoną była długiem na rzecz jego i od dobrej woli jego tylko zależało wystawienie tych domów na licytację. Że dotąd nie zrobił tego, to dlatego że wyczekiwanie mu się opłacało, bo przynosiło grube procenty.

Burmistrz, jak to już wspomniałem, także zostawał w zależności od niego i nieraz wieczorami zachodził do niego w interesach pieniężnych; odkąd bowiem wszedł w sfery wyższe, dochody jego, które jak na mieszczanina, były dość znaczne, mierzone miarą pańskich zachcianek wydawały się bardzo małe i topniały szybko.

W przeciągu roku przeszastał całe, mienie, jakie otrzymał ze sprzedaży sklepu, łazienek i hotelu. Nie na same tylko hulanki, prezenty i grę w karty poszły te sumy; była jeszcze inna droga, o której w mieście nikt nie wiedział, a którą szybko wyciekała fortuna jego, a tą był proces rozwodowy, który pani Pulcheria rozpoczęła z mężem, a który burmistrz popierał wszelkimi sposobami, a nawet podobno pierwszy namówił piękną rozwódkę do tego procesu. Ale bo narzekała przed nim tyle zawsze na tyranię swego męża, desperowała, że jeżeli nie uzyska rozwodu, to będzie musiała za powrotem do Wiednia być znowu zależną od tego człowieka, mieszkać z nim razem, wyrzec się stosunków i znajomości z najlepszymi przyjaciółmi (mówiąc to patrzyła na niego wymownie i ściskała jego rękę), że biedny Pocięglewicz bojąc się, aby w czasie pobytu w stolicy nie był pozbawiony widoku swojej najdroższej, dokładał wszelkich usiłowań, aby proces rozwodowy jak najprędzej przyprowadzić do skutku. Wszelkie zaś usiłowania, jak mu to pani Pulcheria wytłumaczyła — koncentrowały się w tym jednym słowie: pieniędzy, pieniędzy i tylko pieniędzy, bo tylko tym złotym kluczem, jak mówiła, można było przyśpieszyć bieg sprawiedliwości i otworzyć jej wrota do upragnionej wolności — według przysłowia: „Kto smaruje, ten jedzie".

Burmistrz tedy smarował, o ile mógł, rozumie się, nie występując jawnie w tej sprawie, by nie kompromitować sobą drogiej mu osoby, ale przez nią słał adwokatom i różnym innym figurom, od których zależało przyśpieszenie, potrzebne sumy. Dość było pani Pulcherii wspomnieć, że pisano do niej znowu z Wiednia o pieniądze „na tę nieszczęśliwą sprawę" — a burmistrz tego dnia jeszcze dostarczał żądaną sumę. Sprawa ta pochłonęła dotąd już kilkanaście tysięcy, a widocznego rezultatu jeszcze nie było żadnego, chyba to, że burmistrzowi coraz trudniej było o pieniądze.

Miał on jeszcze wprawdzie parę domów i trochę gruntu, ale i te już tak obłożone, że jak się Szaja Mendel raz wyraził, gdy przyszedł męczyć go o nową pożyczkę, że potrzeba mieć tyle przyjaźni dla pana burmistrza, co on ma, żeby na te nieruchomości pożyczać jeszcze, skoro ten dług, co już na nich ciąży, przewyższył dawno ich wartość. A więc tylko tytułem znajomości, przyjaźni burmistrz mógł jeszcze zaciągać dalsze pożyczki; toteż starał się bardzo o podtrzymanie tych stosunków przyjacielskich i robił dla Mendla niejedno, na co sprawiedliwość i ustawy musiały patrzeć przez palce. Tą przyjaźnią także tylko wytłumaczyć sobie można, że burmistrz, do niedawna jeszcze taki zapalony antysemita, teraz na bal w Płóciennicach porozsyłał także kilka zaproszeń do bogatszych Izraelitów, że Szaja Mendel zjawił się tam w atłasowym chałacie w towarzystwie matki swojej, którą na tę uroczystość poobwieszał precjozami wysokiej wartości, że na koniec, mimo uroczystych zapewnień burmistrza i rady, iż w sklepach Płóciennic nie będzie siedział żaden Żyd, większą część tych sklepów wynajęto właśnie Żydom.

Nic dziwnego — miasto potrzebowało pieniędzy, a Żydzi jedynie je mieli i oni tylko mogli opłacać się dobrze tak prywatnym osobom, jak i publicznym instytucjom. Ich kosztem odbywały się zabawy, uczty, pijatyki, okazałe pogrzeby, wszelkie uroczystości, ich kosztem, mówię, bo za pieniądze od nich pożyczane. Oni byli jedyną ucieczką dla podupadłych, nadzieją dla nędzarzy. Prawda — przepraszam — nie jedyną, bo było jeszcze coś, w czym mieszkańcy Pipidówki widzieli źródło swego szczęścia, środek ratowania się z biedy i nadzieję zbogacenia się — a tym coś, tą deską ocalenia — była loteria liczbowa.

W Pipidówce loterię liczbową znano i praktykowano już od dosyć dawna, zjawiła się ona tutaj równocześnie z białymi mundurami cesarsko-królewskich pułków, z czarnymi orzełkami na żółtych szyldach trafik, to jest sklepików, gdzie sprzedawano tytoń i papier stemplowy, znajdowała jednak zwolenników i wyznawców tylko w klasie niższej. Taka kucharka na przykład, gdy się jej przyśniły jakie numery, szła z nimi do kantoruloterii i stawiała na amboterno jedną albo dwie szóstki, zaoszczędzone z tych pieniędzy, które jej pani na kupno wiktuałów dawała; także i niejeden pijaczyna spodziewał się za pomocą ces.-król. loterii odbić sobie straconą, w szynku fortunę i przesiadywał w kantorze, kombinując z ciągnień, ze stawek, z opowiadań, snów najpewniejsze terna. Z bogatszych jednak i porządniejszych osób nikt nie szukał na tej drodze szczęścia, wstydziłby się nawet jeden drugi, gdyby go zobaczono stawiającego na loterii.

Teraz jednak, gdy wystawne i hulaszcze życie pochłonęło skromne fortuny mieszczańskie i bieda zaczęła zaglądać tam, gdzie dawniej dobrobyt panował, w miarę rosnącej nędzy wzrastało także zamiłowanie do loterii liczbowej — zdobywała sobie ona coraz więcej zwolenników i zaprowadzono formalny kult tej pogańskiej bogini szczęścia w Pipidówce.

Już jeden kantor loterii nie wystarczył na potrzeby miejscowej ludności, namnożyło się tego kilka od razu, a w każdym po parę różnych loterii: to lwowska, to wiedeńska, to berneńska (bryńska, jak ją nazywano powszechnie), to praska, to triesteńska i Bóg wie jakie jeszcze, a każda miała swoje osobne barwy i swoich specjalnych wyznawców i czcicieli, którzy w dniach ciągnienia zgromadzali się tłumnie przed ulubionymi przez siebie trafikami, wyczekując na wiadomości o wygranych. Aby zaś sobie zapewnić wygrane, sprowadzano senniki egipskie, chaldejskie, w których się znajdowały wróżby snów, nieomylne, na snach oparte numery, przepowiednie szczęścia, małżeństw, długiego Życia etc.

Miał nawet ten kult bogini Fortuny swoich kapłanów i wieszczbiarzy, jakiegoś na przykład kucharza od hrabiny Hortensji i kościelnego z parafialnego kościoła, którzy dlatego, że mieli szczęście parę razy trafić terno, stanowili wyrocznię w sprawach loteryjnych, wszystkie chwile wolne od zajęć swoich poświęcali loterii, przesiadywali w kantorach lub po szynkach w charakterze doradców, słuchali z powagą urzędową opowiadań o różnych snach i kombinowali z tego różne terna, kwaterna i kwinterna, na które biedaki stawiali ostatni grosz — a jeżeli, co się zazwyczaj zdarzało, numery te, tak mądrze wykombinowane, nie wyszły, to nie wróżbici byli winni temu, broń Boże, ale niedokładne opowiedzenie im, zapomnienie jakiej !ważnej okoliczności, która wpływała na zmianę numeru „o jedno oko", a czasem i o więcej.

Osoby „porządniejsze" i inteligencja, do której liczył się cały personel urzędników, wstydząc się świecić swoje osoby między hołotliwym pospólstwem, urządzały stawki za pośrednictwem swoich stróżów, służących, chłopców z terminu; ale wszyscy grali i grali na zabój. Przegrana nie odstręczała ich wcale, owszem, roznamiętniała jeszcze więcej do gry, każdy bowiem miał nadzieję przeforsować szczęście i zmusić je wytrwałością do sypnięcia wygranej z rogu obfitości. Skąd wziąć, to wziąć, byleby nie ominąć żadnej stawki — i zdarzało się, że kantorowicze sięgali w sekrecie do kasy swoich pryncypałów po pieniądze na stawki, ślubując sobie oddać je najsumienniej z najbliższej wygranej, służba podchodziła zamki swoich panów, także w najszczerszej intencji oddania kiedyś; że zaś nie mogli oddać, to nie ich wina — i stało się, że kasjer miejski, pożyczając sobie w ten sposób grosza publicznego, znalazł się jednego dnia w deficycie i drapnął zabrawszy ze sobą, co można było, aby gdzie indziej jeszcze popróbować szczęścia, które mu w Pipidówce nie dopisywało.

Tak stały rzeczy w tym mieście, gdy jednego dnia rozeszła się wieść, że pan i dziedzic niegdyś Pipidówki, książę Artur Szczuka, przybędzie z Wiednia do swoich posiadłości i prawdopodobnie zabawi w nich czas jakiś. Wiadomość tę przyjęto z niesłychanym zapałem, bo wiedziano, że książę jest osobą wielce wpływową w najwyższych sferach; opowiadano sobie bajeczne prawie historie o potędze jego wpływu, o bogactwach, jakie sobie tam zdobył szczęśliwymi operacjami finansowymi, o hojności, z jaką rozrzucał podarki i jałmużny. Im mniej kto wiedział rzeczywistej prawdy, tym więcej dopełniał ją fantazją, powiększał, przesadzał i wskutek tego wieści o wpływie i majątku księcia doszły do niesłychanych rozmiarów. Toteż nic dziwnego, że przybycie takiego potentata obudziło w mieszkańcach Pipidówki więcej jeszcze nadziei niż loteria, bo każdy spodziewał wymodlić sobie u niego albo zapomogę, albo posadę, albo uzyskać za jego pośrednictwem pożyczkę w banku, ulgę w podatkach, stypendium dla syna i inne tym podobne dobrodziejstwa.

Najwięcej jednak spodziewał się burmistrz. Nie szło mu wcale o materialne korzyści, bo ambicja, stanowisko wreszcie jego nie pozwalało mu na przyjmowanie od księcia jakich pieniężnych podarunków, choć tego bardzo potrzebował, miał jednak nadzieję wyreparowania swoich pieniężnych deficytów, gdy się jako poseł dostanie do Rady Państwa. Od księcia oczekiwał tylko moralnego poparcia, protekcji, wprowadzenia w wyższe sfery, w których już potem umiałby się pokierować.

Jednego razu pani Pulcheria, gdy przyszedł do niej w błękitnym kontuszu i białym żupanie, patrząc na jego okazałą postać, wyraziła się, że ma minę dygnitarza, że nic mu nie brak do tego, chyba jakiej orderowej dekoracyjki.

— Ta pierś — mówiła przytulając się do niego — jakby stworzona do orderów. Muszę przy sposobności natracić do księcia, on to zrobi dla mnie.

Od tego czasu burmistrz ciągle tylko marzył o orderze; śniło mu się nieraz, że pierś jego zasypana orderami, i myślał sobie z przyjemnością o tym, jakby to dobrze było, aby do Rady Państwa wszedł już udekorowany, nadałoby mu to od razu więcej powagi i znaczenia. Przyjazd księcia do Pipidówki był mu bardzo na rękę z tego powodu, bo będzie miał sposobność zwrócenia uwagi księcia na siebie, a przy tym liczył wiele na protekcję Pulcherii. Aby zaś tym pewniej dojść do zamierzonego celu i zyskać względy takiego wpływowego magnata, postanowił urządzić dla niego królewskie przyjęcie. A że nie tylko on sam obiecywał sobie wiele korzyści z księcia, bo i inni liczyli na to, więc znalazł i w radzie miejskiej, i poza radą wielu takich, którzy gorąco poparli go w tym względzie. I zawiązał się osobny komitet, który ułożył cały program uroczystości, jakie się miały odbywać na uczczenie i powitanie dostojnego gościa.

Zaczęto przygotowania dość wcześnie, bo najprzód zabrano się do naprawy bruków, szczególnie w stronę dzielnicy arystokratycznej i pałacu, w którym książę miał mieszkać. Odnawiano przy tym facjaty domów, malowano drzwi sklepów, myto okna, zupełnie jak na wielkie święta. Mieszkańcy tych ulic, przez które książę miał przejeżdżać z kolei, przygotowywali chorągwie, kwiaty i dywany dla udekorowania okien. Na drodze między dworcem kolei a miastem rozpoczęto budowę bramy tryumfalnej, do której projekt naszkicował ten sam budowniczy, który restaurował Płóciennice. Był także projekt, aby rada miejska na powitanie gościa wystąpiła na koniach i w tym celu nawet powypożyczano konie z pobliskich dworów; ale gdy przy pierwszej próbie pokazało się, że konie nie miały dosyć uszanowania dla powagi radców i podrzucały ich na swoich grzbietach według swojego widzimisię i kaprysu, i chodziły sobie nie tam, gdzie sobie panowie rajcowie życzyli, ale gdzie się im podobało; więc zaniechano tego zamiaru i rada zdecydowała piechotą witać księcia, a do eskorty powozu postanowiono na wzór krakowski urządzić banderię z dworskich parobków, poprzebieranych za krakusów.

Pan Wystalski pracował gorliwie wraz z pomocnikami nad transparentami i różnymi dekoracjami, które miały być zawieszone na gmachach główniejsżych. Zwożono całe fury świerków, które miały imitować na rynku ogród, choinę na wieńce, zakładano lampy na ratuszu, wieży kościelnej i Płóciennicach, gdyż iluminacja i ognie sztuczne wchodziły także w program uroczystości. Muzyce miejskiej, aby się lepiej prezentowała, sprawiono mundury i kapelusze stosowane z ogromnymi białymi pióropuszami. Sprowadzono kucharzy z miejsc słynących większymi odpustami, cukierników z Krakowa. Odpustowe moździerze przeniesiono z dzwonnicy, gdzie były ich zwykłe leże, pod dworzec kolei, aby tam bić z nich na powitanie księcia. Panie znowu przygotowywały najświetniejsze toalety, aby się w nich zaprezentować księciu na balu; nawet burmistrzowa wyciągnęła z szafy i dała do przerobienia, z powodu schudnięcia, swoją historyczną aksamitną suknię, a zrobiła to za pozwoleniem męża, który wobec księcia chciał okazać się dobrym i przykładnym mężem.

Największy jednak luksus chciał burmistrz okazać w ozdobieniu ratusza i Płóciennic. Ponieważ tam miała się odbywać większa część uroczystości, jako to: prezentacja władz, obiad na cześć księcia, a szczególnie bal, który miał być punktem ciężkości całego przyjęcia, przeto chciał wystąpić tu z możliwym przepychem i okazałością. Posprowadzano z okolicy i miejscowych oranżeryjek, ile się tylko dało, kwiatów, krzewów, oleandrów, rododendronów, palm, dracen, pelargonij, tradeskancjów, fikusów i poubierano nimi sale, schody, a na schodach rozciągnięto dywan chodnikowy, wypożyczony za sowitą opłatą z bławatnego sklepu. U handlarza mebli i szkła wynajęto lustra, naczynie potrzebne do uczty i balu, świeczniki i lampy w imponującej liczbie.

Wszystkie te przygotowania wymagały dosyć nakładów, a tu pieniędzy w kasie nie było i komitet widział się zmuszonym zaciągnąć na ten cel pożyczkę, bo bez pożyczki ani win sprowadzać, ani uczty przygotować nie było można. Szło tylko o to, od kogo będzie można dostać pożyczkę, bo wszyscy członkowie komitetu w szczególności i rada miejska w ogólności tak wyczerpali wszystkie źródła kredytu, że już nigdzie nowej pożyczki dostać nie mogli.

Nareszcie po wielu ceregielach i prośbach Szaja Mendel zgodził się dać pożyczkę, ale pod warunkiem aby Izraelici z rabinem na czele mieli pierwszeństwo w powitaniu księcia.

Rajcowie, przyciśnięci koniecznością, zgodzić się musieli na ten upakarzający ich godność warunek, a burmistrz dla pocieszenia ich i własnego spokoju objaśniał, iż przy wszystkich tego rodzaju uroczystościach zwykle podrzędniejsze figury wysyła się przodem, a grube ryby występują później, na samym ostatku; podobnie jak na procesjach, gdzie najprzód idą bractwa, potem zakony, potem księża, a na końcu dopiero kanonicy i biskupi. Rajcowie więc w czasie powitania księcia mieli niby odgrywać rolę tych ostatnich.

Niezależnie od tych przygotowań dzielnica arystokratyczna także czyniła osobno przygotowania na przyjęcie swego kuzyna i dobrodzieja; przygotowania te miały charakter więcej przyjacielski, poufny, a ograniczały się na raucie u hrabiny Hortensji, gdzie ho. nory domu miała robić pani Pulcheria, śniadaniu w klubie, a następnie polowaniu na ptactwo, czego książę był wielkim lubownikiem. Księża jezuici przygotowali ze swej strony solenne nabożeństwo i dialog w guście średniowiecznym, z obrazem z żywych osób, który miał wyobrażać apoteozę księcia.

Oprócz tego każdy, co miał jakie pretensje do oratorstwa albo chciał zwrócić na siebie uwagę księcia, przygotowywał mowy powitalne, toasty; niektórzy nawet, jak Wystalski, mieli ich po kilka w zapasie, w nadziei, że nieraz zdarzy mu się sposobność popisania się nimi. Księża jezuici, mając zamiar przymówić się wszechwładnemu księciu o budowę kościoła, wystylizowali także kilka mówek w tym duchu. Był więc tych wszystkich mówek taki zapas, że połowa ich wystarczała, aby najcierpliwszego słuchacza zanudzić na śmierć, cóż dopiero księcia, który nie lubił się nudzić, bo przyzwyczajony był od dziecka bawić się tylko, a jedyną troską jego życia było, jak najprzyjemniej czas zabić.

Chwilowa służba w pułku była także niczym innym, jak rozrywką. Wstąpił jako ochotnik do wojska, jedynie aby odmienić rodzaj zabaw, aby skosztować, jak smakuje życie w mundurze, poparadować na koniu z błyszczącą szabelką i przekonać się, o ile więcej szczęścia u płci pięknej mają wojskowi od cywilnych; a gdy mu się to sprzykrzyło, gdy subordynacja wojskowa krępowała nieco swobodę jego zachceń, zrzucił mundur w randze oficera i wrócił do dawnego trybu życia, którego program stanowiły hulanki, przejażdżki, karty, miłostki, bankiety i inne tym podobne przyjemności.

Żył tak z dnia na dzień, aż doczekał się starości z artretycznymi bólami, zwiędłą twarzą i mocno zaszarganą fortuną. To ostatnie najbardziej mu dokuczało i adwokat, prowadzący jego interesa, niemało się kłopotał, aby majątek księcia oczyścić o tyle, żeby mógł bez troski dokończyć życia, tak jak zaczął, i uprzyjemniać je sobie, o ile to możliwym było w jegq wieku. I udało mu się namówić jakieś finansowe konsorcjum do ofiarowania księciu intratnej synekury w jakiejś instytucji bankowej czy kolejowej, ale ofiarowano mu to pod warunkiem, jeżeli uzyska mandat poselski w Galicji którego z miast lub mniejszych posiadłości.

Był to warunek dosyć ciężki, bo księcia w Galicji nie znano zupełnie; miał on z tym krajem o tyle styczności, że od czasu do czasu odbierał stamtąd listy od swojego pełnomocnika, donoszące mu o dochodach z dóbr w okolicach Pipidówki, które zwykle nie przekraczały cyfry rozchodu i przynosiły właścicielowi w zysku zero. Toteż dbał o nie tyle, co o zero, i nigdy nie przyszła mu chęć obejrzenia tych posiadłości. Teraz jednak, dla zyskania mandatu, trzeba było zrobić bliższą znajomość z rodzinnym krajem, zyskać sobie stronników między wyborcami, a jako przednią straż, która miała przygotować księciu to wszystko, wysłano z porady adwokata panią Pulcherię.

Jak pani Pulcheria wywiązała się ze swego zadania, to mogliśmy ocenić z małej próbki postępowania jej z burmistrzem. Z innymi używała znowu innych sposobów i w przeciągu roku liczyła w Pipidówce spory zastęp ludzi gotowych na jej skinienie. Toteż gdy adwokat otrzymał od niej wiadomość, że teren już dostatecznie przygotowany, zadecydował wysłać księcia do Galicji. Był już czas wielki po temu, bo wybory zostały właśnie rozpisane.

Książę nie z wielką chęcią i przyjemnością gotował się do tej podróży, z trwogą myślał o śmiertelnych nudach, jakie go czekały w lichej galicyjskiej mieścinie, gdzie nie ma ani teatru, ani klubu, ani żadnych z tych przyjemności, do których był przyzwyczajony. Miał nawet ochotę wyrzec się całkiem tej podróży, bo żal mu było każdego dnia straconych rozrywek w stolicy, bał się niewygód podróży, towarzystwa nieznośnych mu figur; ale adwokat wytłumaczył mu, że ta podróż jest niezbędną dla podreparowania jego interesów majątkowych i aby mu dodać odwagi do spełnienia tego koniecznego czynu, ofiarował się pojechać z nim razem w charakterze doradcy i przyjaciela. To dopiero skłoniło ostatecznie księcia do wyjazdu.

ROZDZIAŁ X

NIESPODZIANKI

Na dworcu kolejowym tłumno, ale mimo to w zebraniu panuje uroczysta cisza, bo wszyscy chowają głos swój na czas przybycia pociągu, na mowy powitalne, na wiwaty; teraz wszyscy stoją w milczeniu, skupieniu ducha; mowcy powtarzają sobie w pamięci najważniejsze frazesy, niemowcy rozmyślają o korzyściach, jakie spłyną na miasto w ogólności, a na nich w szczególności, z pobytu księcia. Zebrana na peronie publiczność składała się przeważnie z samych dygnitarzy miejscowych i wybitniejszych osobistości; pospólstwo, cechy z chorągwiami, banderia krakusów — stoją na placu przed dworcem, a za nimi powóz szklący, zaprzężony w cztery konie karę, przygotowany dla księcia, i drugi z czwórką siwoszów, specjalnie na tę uroczystość wypożyczony u jednego z dworów wraz zjurmanem i lokajem, których prezydent przebrać kazał za błękitnych krakusów, według wzorów dostarczonych z Krakowa. Za tymi powozami stał szereg innych: okolicznej szlachty i miejscowej arystokracji. Miały one wyznaczony porządek, według którego wolno im było zajeżdżać przed dworzec i zabierać gości, którzy mieli towarzyszyć wjazdowi księcia do miasta.

Na schodkach, prowadzących na dworzec, inspektorowie policyjni trzymali straż, przestrzegając porządku i nie wpuszczając na dworzec nikogo, tylko osoby uprawnione do tego. W salce klasy pierwszej siedziała pani Hortensja, pani Pulcheria i kilka jeszcze innych pań z towarzystwa, oczekujących niecierpliwie przybycia dostojnego kuzyna. W drugiej i trzeciej klasie zgromadziły się w znacznej liczbie żony radców i ich znajome; wszystkie cisnęły się do okien i drzwi szklanych, prowadzących na peron, że te wyglądały jakby oblepione twarzami kobiecymi, z nosami spłaszczonymi o szyby, oczyma roziskrzonymi od ciekawości i oczekiwania. Muzyka w pióropuszach stała na jednym końcu peronu, skąd miał przybyć pociąg — straż ogniowa na drugim końcu.

Najbliżej muzyki stał Szaja Mendel, pełniący w Pipidówce funkcję rabina, w atłasowym chałacie, z thorą na piersiach i szabasową płachtą na ramionach, stał wysunięty naprzód w towarzystwie kilku Żydków świątecznie ubranych i nie raczył się nawet spoglądać na resztę osób, jakby go to nie obchodziło zupełnie. Na twarzy jego znać było zadowolenie, że on pierwszy będzie miał zaszczyt powitać księcia. Pocierał brodę palcami i widocznie układał sobie w myśli, co ma mówić. Proboszcz miejscowy także musiał coś podobnego robić, bo bezwiednie macał i poprawiał co chwila na piersiach łańcuch złoty, oznakę honorowego kanonika, rękami ubranymi w fioletowe rękawiczki. Obok niego stał wikary, a za nim w pokornej postawie, w czarnych kapeluszach o szerokich kryzach, z oczami spuszczonymi ku ziemi kilku jezuitów, którzy chwile czekania skracali sobie przesuwaniem w palcach różańców wiszących u pasa, a jeden z nich odczytywał brewiarzyk dla lepszego zadokumentowania swojej pobożności. Za duchowieństwem dopiero stało gremium  radców, komisarz policji w stosowanym kapeluszu i jasnych spodenkach z galonem, urzędnicy różnej rangi, zamożniejsi obywatele, nauczyciele etc.

Brzegiem peronu przechadzał się prezydent niespokojnym krokiem, patrząc niecierpliwie to na zegarek, to na drogę, którą pociąg miał przybyć, a ruchliwe jego oczy rzucały jowiszowe spojrzenia od czasu do czasu na zebraną publiczność, aby się przekonać, czy wszystko w porządku. Nareszcie dał się słyszeć gwizd przeciągły, który wszystkich zelektryzował i naciągnął na uroczysty, urzędowy ton, a niedługo potem maszyna sapiąc i stękając wtoczyła się na dworzec, ciągnąc za sobą cały szereg wagonów, między którymi wszyscy pilnie upatrywali drzwiczek z klasą pierwszą, skąd miał wyjść oczekiwany gość. Prezydent tymczasem dał znak muzyce, która zagrała hymn i równocześnie dały się słyszeć dzwony kościelne i strzały moździerzowe, co wraz z okrzykami, wznoszonymi przez obecnych na peronie i zebrane przed dworcem pospólstwo, syczeniem pary, gwizdem lokomotywy — tworzyło głuszącą wrzawę.

Drzwi jednego wagonu się otworzyły, a burmistrz i kilku rajców w też pędy tam pośpieszyło, aby podać rękę wysiadającemu mężczyźnie, wygolonemu po angielsku, z długimi po bokach faworytami, w jasnym ubraniu. Pokazało się jednak, że to był kamerdyner księcia, który skonfundowanych tą pomyłką radców zaprowadził do wagonu, gdzie się znajdował książę. Mendel, widząc to, z zadowoleniem pogładził brodę, wdzięczny sobie, że się nie spieszył, chcąc utrzymać należytą powagę. Ruszył z miejsca dopiero wtedy, gdy książę pan wysiadł i stanął na peronie.

Co prawda, to nie wyglądał on wcale na księcia. Mały, zwiędły, wyłysiały, z rzadkim zarostem, był wcale niepokaźną figurą i śmiało można było kamerdynera wziąć przy nim za księcia, bo ten miał daleko więcej prezencji i wzrost okazały, i spojrzenie imponujące. Trzeba było więc aż informacji kamerdynera, aby w niepoczesnej figurce, ubranej z pewnym zaniedbaniem,' można było poznać księcia. Miał on na sobie jakąś wytartą marynarkę aksamitną, szkocką czapkę bez daszka i jasne pantalonki. Blade usta ułożył do oficjalnego uśmiechu i według instrukcji swego towarzysza-adwokata, kłaniał się wszystkim na wszystkie strony, a najprzód rabinowi, który zbliżywszy się do niego, gadał coś długo, bo i usta otwierał, i poruszał rękami, ale z tego nic nie można było słyszeć z powodu okrzyków i hałasu przesuwanej lokomotywy. To samo stało się z przemową burmistrza; zginęła ona wśród turkotu wozów, gwizdania, dzwonienia, krzyków konduktorów.

Dopiero gdy pociąg ruszył dalej, otworzyło się dla mowców wygodniejsze pole popisu, ale adwokat, widząc, na co się zanosi i jak księciu twarz wydłuża się z nudów i umęczenia, przeprosił zgromadzonych, że książę potrzebuje wypoczynku po podróży. Wprowadzono go tylko na chwilę do sali, gdzie nastąpiło powitanie z hrabiną Hortensją i panią Pulcherią, po czym obie te panie i książę, i adwokat wsiedli do przygotowanego powozu. Prezydent, umieściwszy ich tamże, chciał pośpieszyć do swego powozu, aby siwkami przodem paradować przed nim przez ulice, gdy książę zawołał za nim głośno:

— Panie burmistrz, a proszę zabrać ze sobą mego kamerdynera. Johan, pojedziesz z panem naprzód.

Burmistrz stanął jakby piorunem rażony, bo życzenie księcia rujnowało cały plan jego. On sobie to tak pięknie ułożył, jak wsparty w powozie wjeżdżać będzie w tryumfie do miasta, anektując dla siebie także część tych okrzyków i owacyj, którymi witano księcia, a tu tymczasem wpakowano mu do powozu kamerdynera, służącego. Zimny pot oblewał mu czoło, gdy pomyślał, że będzie musiał pokazać się w takim towarzystwie, ale trudno było odmówić, zwłaszcza że ów Johan, nie czekając na niego, sam się bez ceremonii zakwaterował w powozie i dobywszy grube cygaro, zasadził sobie w usta i zapalił z największą flegmą. Biedny burmistrz mało apopleksji nie dostał z oburzenia na tę arogancję nieznośnego Niemca. Tak był tym wzburzony, że nie słyszał ani dzwonów, ani krzyków ludu, nie widział banderyj galopujących koło powozu, bo myślał tylko o tym, aby jak najprędzej skończyła się ta męcząca podróż przez miasto, która jemu wydawała się drogą przez rózgi, tym bardziej gdy pomyślał, że takie poniżenie jego godności stało się w przytomności pani Pulcherii, która dziś wydawała mtu się jakąś chłodną, obojętną, a wobec księcia prawie go nie uważała. A on tak wiele liczył na wrażenie, jakie zrobi na nią ową czwórką siwków i dwoma krakusami. Teraz przeklinał w duszy swój pomysł, bo gdyby nie miał był swego powozu, nie byłby zmuszany święcić się publicznie w towarzystwie służącego.

Aż mu się lżej zrobiło na sercu" gdy zobaczył pałac księcia za drzewami, bo tam kończyła się jego męka; toteż ledwie stanęli przed bramą, wyskoczył co prędzej i poszedł do gromadki panien, które w białych sukniach, z bukietami i koszyczkami kwiatów oczekiwały księcia i miały odśpiewać na cześć jego kantatę, ułożoną przez byłego organistę, a dziś kapelmistrza, który oprócz tego miał przygotowaną mówkę i prośbę o hojniejsze uposażenie orkiestry miejscowej przez zasiłek rządowy. Książę przez grzeczność dla płci pięknej zatrzymał się dla wysłuchania kantaty, założył nawet szkiełka na swój garbaty nosek, aby się lepiej przypatrzeć twarzyczkom śpiewaczek, przyjął kwiaty z ich rąk, ale od przemowy się uwolnił, tłumacząc się potrzebą wypoczynku.

Wieczór przepędził w pałacu w zamkniętym kółku swoich najbliższych krewnych i dopiero wieczorem przejechał się powozem po mieście dla zobaczenia iluminacji, której przypatrywał się z politowaniem, gdyż pomimo wysiłków ze strony burmistrza, nie mogła ona wytrzymać porównania nawet z najlichszymi tego rodzaju festynami, jakie przyzwyczajony był widywać w stolicy. Przymuszał się jednak, aby udawać zadowolenie, i jadąc kłaniał się znowu na wszystkie strony tłumom, które wraz z muzyką towarzyszyły powozowi i wznosiły ciągle okrzyki radosne na cześć jego.

Następny dzień chciał także przepędzić w spokoju, ale mu wytłumaczono, że dla zyskania popularności, dla wywołania entuzjazmu potrzeba koniecznie poddać się programowi uroczystości przygotowanych na jego przyjęcie. Musiał więc przyjmować najrozmaitsze deputacje, wysłuchać różnego rodzaju mów, zwiedzać szkołę, szpital i chwalić wszystko, a zarazem odpowiadać na niektóre przemowy według wskazówek danych mu przez adwokata. Wieczorem był na balu, poprowadził do poloneza grubą panią prezydentową w aksamitnej sukni, uścisnął rękę kilku mieszczanom, powiedział prezydentowi kilka słów dziękczynnych za tak świetne przyjęcie. W czasie obiadu zaś, który odbył się trzeciego dnia, wzniósł toast za pomyślność Pipidówki, który przyjęto z niesłychanym entuzjazmem. Pipidówczanie nie posiadali się z radości, że taki pan, taki magnat w ten sposób uczcił ich miasto.

Na drugi dzień, gdzieś się obrócił, wszędzie słyszeć można było rozprawiających o tym ważnym fakcie, niektórzy utrzymywali, że książę, wznosząc ten toast, miał łzy w oczach, i wyciągali stąd najpomyślniejsze wnioski dla miasta. Nazwisko księcia było na ustach wszystkich. Rozbierano każde jego słowo, każdy gest i unoszono się nad jego łaskawością i życzliwością dla miasta. Każdy, co miał szczęście usłyszeć od niego słów parę lub choćby znajdować się blisko jego osoby, nie omieszkał pochwalić się tym, gdzie tylko się dało; ci, których ściskał za rękę, poglądali z pewnym rodzajem nabożeństwa na swoje ręce, co miały zaszczyt dotykania się takiego dostojnika. Formalny szał opanował na tym punkcie obywateli Pipidówki. Byli tacy, którzy gotowi byli do największych poświęceń, aby okazać wdzięczność swoją dostojnej jego osobie, która raczyła fatygować się tyle mil, narażać na niewygody podróży, aby w ich mieście przepędzić czas jakiś i uczcić je swoją obecnością. Jeden z mowców wyraził się, że pobyt księcia będzie stanowił epokę w dziejach Pipidówki, że od tego momentu zaczną dopiero liczyć lata swego szczęścia i pomyślności.

Mecenas, który towarzyszył księciu, widząc te objawy zachwytu, jaki wywołał przyjazd jego klienta, zacierał ręce z radości i podczas kiedy książę odbierał publiczne hołdy, kuł żelazo na gorąco i korzystając z usposobienia publiczności, urabiał i przygotowywał grunt dla kandydatury. Natracił nawet w rozmowie z burmistrzem, że byłoby to wielkim szczęściem dla miasta, gdyby książę zgodził się na przyjęcie kandydatury. Burmistrzowi nie wypadało przeczyć temu, choć miał wielką ochotę, bo to krzyżowało jego plany; odważył się tylko wyrazić wątpliwość, czy wybór z takiej mieściny, jak Pipidówka, mógłby księciu być pożądanym.

— Dla takiego magnata — mówił on — odpowiedniejszym byłby wybór z większych posiadłości albo powołanie przez monarchę do Izby Panów .

Ale mecenas w zaufaniu zwierzył mu się, że o ile mógł księcia wyrozumieć, to właśnie najprzyjemniejszym byłoby mu zaufanie wyborców z miasta, bo byłoby ono miarą sympatii, jaką tutaj zdobyć sobie potrafił. Mówił dalej, że jakkolwiek okoliczności trzymają księcia z dala od rodzimego kraju, to jednak nie ostudziło jego miłości dla tego kraju i pragnąłby dla niego coś zrobić sam w Wiedniu. „Nie mogąc żyć w kraju, chciałbym żyć dla kraju", to są słowa księcia — rzekł mecenas do burmistrza — a z tych słów możesz pan wnosić, jak gorąco pragnie być użytecznym krajowi, a mógłby być, wchodząc do Rady Państwa jako reprezentant potrzeb i życzeń tego kraju.

Było to tak wyraźne przymówienie się o kandydaturę, że burmistrz ani wątpić nie mógł, że mecenas działa z woli księcia. To stawiało go w przykrym położeniu, bo kandydatury własnej zrzec się nie miał ochoty; była ona kwestią jego życia, deską ratunku, a odmowa i wystąpienie przeciw księciu narazić go mogły na utracenie względów tegoż, na co także bardzo liczył. Nie mogąc się stanowczo zdecydować na jedną lub na drugą stronę, postanowił zasięgnąć w tym względzie rady pani Pulcherii, bo był najmocniej przekonany, że nie ma na świecie istoty bardziej troszczącej się o niego, jak ona, że miała spryt i instynkt w takich rzeczach, o czym się nieraz mógł przekonać, więc doradzi mu z pewnością jakiś zręczny sposób wydobycia się z tego kłopotu.

Przy najbliższej więc sposobności zapytał ją o to. Udała nadzwyczaj zdziwioną, że książę ma zamiar starać się o mandat poselski, nie przypuszczała, żeby mu się chciało w takim wieku i tak schorowanemu brać na swoje barki taki ciężar, ale — mówiła dalej — jeżeli książę rzeczywiście powziął myśl taką, to należy go popierać, a on z pewnością będzie umiał wywdzięczyć się tym, którzy mu do tego pomogą. Innymi słowy znaczyło to: Popieraj księcia, a będzie ci z tym dobrze.

Z konieczności więc burmistrz zdecydował się popierać księcia, ale tylko publicznie, prywatnie zaś w poufnych rozmowach podawał w wątpliwość korzyści, jakie by stąd wypaść mogły dla miasta. Niby chwaląc księcia, niby zalecając jego kandydaturę, zastanawiał się, czy to będzie dobrze, jeżeli miasto reprezentować będzie człowiek, który nie zna kraju, jego potrzeb, mieszka z daleka i nie zależy mu wiele na tym, czy wyborcy będą z niego zadowoleni, czy nie.

— Co my, biedacy — mówił — możemy obchodzić takiego pana? Jego nasz los ani ziębi, ani grzeje i bądź co bądź lepiej byłoby, aby który z nas został wybrany.

Mówiąc tak, miał siebie na myśli, bo miał to przekonanie, że lepsze krzesło poselskie pewne, jak łaski księcia wątpliwe. Prowadził więc podwójną politykę: niby występował za księciem, ale przemawiając za nim, podnosił wszystkie zarzuty i wątpliwości przeciw niemu, spodziewając się, że tym sposobem utoruje sobie drogę. Ale przerachował się bardzo, bo ci nawet, którzy dawniej gorąco popierali jego kandydaturę, skoro się dowiedzieli, że książę ma zamiar stanąć jako kandydat przed nimi, skoro do tego jeszcze książę w pałacu wydał wspaniałą ucztę, na którą wszyscy prawie wyborcy otrzymali zaproszenia, wystylizowane na biletach wizytowych z mitrą książęcą, gdy podczas uczty książę w mowie, zredagowanej przez mecenasa, polecił kandydaturę swoją życzliwości „panów braci i szanownych sąsiadów" i wyraził się, „że dumny będzie z tego zaszczytu, jeżeli mu wolno będzie w stolicy reprezentować potrzeby i interesa przezacnego tego grodu mieszkańców", wszyscy „jak jeden mąż" stanęli po jego stronie, a każda inna kandydatura wobec takiego potentata wydawała im się tylko śmieszną pretensją.

Toteż kiedy w parę dni później przyszło do wyborów, książę wybrany został ogromną większością, podczas kiedy za burmistrzem zaledwie kilkanaście głosów się oświadczyło. Wobec takiego wyniku nie wypadało mu jak tylko udawać ogromnie zadowolonego z takiego obrotu rzeczy i kiedy wieczorem po wyborach zentuzjazmowani mieszkańcy Pipidówki urządzili swemu nowemu posłowi pochód z pochodniami, burmistrz stanął na czele tego pochodu i pod oknami pałacu krzyczał razem z innymi: „Niech żyje nasz poseł i niech żyje książę".

Taką samą komedię odegrał w czasie wyjazdu księcia; szło mu o to, aby książę nie miał wątpliwości, że jemu tylko ma do zawdzięczenia pomyślny wynik wyboru i świetne przyjęcie, chciał ile możności uwidocznić swoje zasługi, aby go nie minęła należyta nagroda. Więc biegał wszędzie, wszystkim się zajmował, pierwszy podniósł okrzyki na cześć odjeżdżającego, dawał hasło muzyce do grania, moździerzom do wiwatów i starał się entuzjastyczny nastrój tłumów podtrzymać aż do nadejścia pociągu, który „drogiego im, dostojnego gościa miał zabrać do Wiednia".

Nim się to stało, spotkała go, tj. burmistrza, jeszcze jedna niespodzianka, która mu także pokrzyżowała plany i zepsuła humor; dowiedział się bowiem w ostatniej prawie chwili, że wraz z księciem odjeżdża także droga jego sercu osoba — pani Pulcheria. Sama mu oznajmiła na dworcu kolejowym tę smutną nowinę, w czasie kiedy książę zajęty był rozmową z oo. jezuitami, którzy mu w pokornej postawie polecali interesa swojego zakonu. Mówiła mu, że otrzymała dziś od adwokata swego telegraficzne zawiadomienie, iż obecność jej jest niezbędną w Wiedniu do ukończenia procesu.

— Jeżeli — dodała przyciszonym głosem, topiąc w nim głębokie spojrzenie — proces wypadnie pomyślnie, dla mnie, będę to tylko panu zawdzięczać i nie zapomnę panu nigdy tej przysługi.

Na dalszą rozmowę nie było czasu, bo właśnie pociąg majestatycznie i z hałasem wtoczył się na stację; muzyka zaczęła grać, zgromadzeni krzyczeć bez końca i burmistrz mógł zaledwie na pożegnanie uścisnąć delikatną rączkę pani swego serca, bo trzeba było żegnać księcia, usadzać go do wagonu i kłaniać się tylko bez końca.

Po odjeździe dostojnego gościa plenipotent jego zawiadomił prześwietną radę miasta, że książę przyobiecał przysłać z Wiednia na upamiętnienie pobytu swój portret a nadto ofiarował na szpital i biednych miasta 1000 fl. Wszyscy udawali ogromnie zadowolonych z takiej hojności księcia, uważając ją jako zapowiedź dalszych łask i względów. Jedni oczekiwali pomyślnego rezultatu różnych próśb, jakie na jego ręce złożyli, drudzy za swoje usługi spodziewali się orderów lub kosztownych upominków. Największe jednak pod tym względem nadzieje żywił sam burmistrz, nadzieje zresztą całkiem uzasadnione, bo nie tylko że całe przyjęcie księcia było jego dziełem, ale nadto miał przy boku księcia osobę, o której był przekonany, że będzie najmocniej popierać jego sprawę i przemawiać za nim, tj. panią Pulcherię, która przecież sama go zapewniała, że nie zapomni mu tego, co dla niej zrobił. Na tych słowach budował on cały gmach swoich nadziei i lada chwila czekał ich spełnienia.

Ale minął miesiąc, dwa, trzy — ba, pół roku, z Wiednia nic nie nadchodziło, nic, nawet ani list żaden, ani bodaj korespondentka. Czyniąc zadość potrzebom serca i ambicji burmistrz, dowiedziawszy się o adresie pani Pulcherii, odważył się napisać do niej list z zapytaniem o jej zdrowie, o zdrowie księcia; ale i na ten list żadnej nie było odpowiedzi. W głowę zachodził, co miało znaczyć to milczenie; przypuszczał chorobę, przegranie procesu, jakieś nadzwyczajne nieszczęście, słowem, coś najgorszego i chciał zasięgnąć co do tego wiadomości u hrabiny Hortensji; ale ile razy tam zaszedł, to albo była słabą, albo miała konferencje religijne ze swoim spowiednikiem, albo sesję w kwestii ochronek, dość, że nigdy przyjąć go nie mogła.

Dręczony niepewnością, postanowił pojechać do Wiednia dla zasięgnięcia na miejscu potrzebnych wiadomości. Nie tylko go tam ciągnęła tęsknota sercowa, ale i konieczność ratowania się. Interesa jego bowierrt były w takim stanie, że groziło mu bankructwo, gdyby nie zdołał przez uzyskanie korzystnej posady w Wiedniu odsunąć się od swoich wierzycieli i dźwignąć z upadku. Pojechał pełen najlepszej otuchy.

Ale w Wiedniu znowu inna czekała go niespodzianka. Oto dopytując się o panią Pulcherię według nazwiska jej męża, otrzymał odpowiedź, że damy tego nazwiska już nie ma, gdyż przed paru miesiącami wyszła ona, po uzyskaniu rozwodu, za swego kuzyna, księcia Szczukę. Wiadomość ta, o ile z jednej strony zasmuciła burmistrza, jako wielbiciela pięknej damy, o tyle z drugiej strony ucieszyła go ze względu na stan jego interesów; nie wątpił bowiem, że dawna jego znajoma, jako żona księcia, więcej będzie mogła zrobić dla niego niż gdyby tytułem pokrewieństwa. I tu jednak przewidywania jego okazały się błędnymi, bo księżna, gdy po wielu staraniach i zabiegach udało mu się u niej uzyskać posłuchanie, oświadczyła mu z chłodną powagą, że przez cześć nazwiska, które nosi, przez szacunek dla człowieka, który ją zaszczycił godnością małżonki, zmuszoną jest zapomnieć o przeszłości, że jakkolwiek czuje dla niego wiele wdzięczności, to jednak w obecnym położeniu nic dla niego uczynić nie może, aby nie wzbudzić w księciu podejrzeń, skoro i bez tego jest aż nadto podejrzliwy i zazdrosny.

Powiedziała mu to wszystko delikatnie, grzecznie, a zarazem z pewną arystokratyczną sztywnością, która go onieśmieliła do energiczniejszego wystąpienia. Stojąc przed nią, nie dowierzał sobie, że to jest ta sama dama, z którą niegdyś zostawał na tak poufałej stopie; godność książęca i zachowanie się jej robiło na niego takie wrażenie, że języka zapomniał i nie miał na razie nic do powiedzenia na jej decyzję. Dopiero, kiedy się znalazł na ulicy, odzyskał rezon, oburzał się, że go wystrychnięto na dudka; ale poprzysiągł sobie, że nie daruje im tego i jeżeli nic innego, to przynajmniej .musi odebrać to, co stracił dla niej; reprezentowało to zawsze dość pokaźną sumę, która w obecnym położeniu stanowić mogła majątek dla niego. Napisał tedy, do księżny list, domagając się zwrotu pieniędzy wyłożonych na proces i prezentów, które przyjmowała od niego, grożąc, że jeżeli nie spełni jego żądania, uda się do księcia.

Na ten list otrzymał wkrótce odpowiedź za pośrednictwem komisarza policji, który mu oświadczył, że jest oskarżony przez osoby wysoko położone o wyłudzanie pieniędzy przymusowymi środkami i dlatego wydano rozkaz, aby opuścił stolicę, gdyż w razie oporu odstawiony będzie żandarmami per schub .

Burmistrz nie dał sobie tego rozkazu dwa razy powtarzać i niebawem wyjechał z Wiednia. Przed nikim nawet w domu nie przyznał się do tego, że był w Wiedniu, ale odtąd stał się znowu zaciętym wrogiem arystokracji i nie wyrażał się o nich inaczej tylko „szelmy, psubraty — wyrżnąć co do nogi, bo inaczej nigdy dobrze nie będzie na świecie". Mówił to najczęściej, gdy był podchmielony, a zdarzało mu się to teraz coraz częściej, w czym wtórowała mu godnie połowica jego. Urządzali sobie we dwoje libacje, aby zalać robaka i zapić zmartwienia swoje. Do dzielnicy arystokratycznej nie chodził wcale, jak utrzymywali niektórzy dlatego, że go tam już przyjmować nie chciano, a dla zadokumentowania światu swoich przekonań demokratycznych nosił znowu palone buty i kapotę z pętlicami. Przerobił się na dawnego burmistrza, tylko już nie mógł odzyskać tej powagi, tego poszanowania, jakie miał dawniej. Coraz głośniej dawały się słyszeć skargi, że przez niepotrzebne zbytki i parady doprowadził miasto do nędzy i odgrażano się, że sobie innego trzeba będzie poszukać burmistrza.

Groźba ta ziściła się rzeczywiście, bo kiedym w roku zeszłym przejeżdżał przez Pipidówkę, Pocięglewicz już nie był burmistrzem, zeszedł on na ordynarnego pijaka, który w wytartej kapocie i dziurawych butach włóczył się od szynku do szynku, wygadując na panów, o których — jak mówił z tajemniczą miną — mógłby niejedną skandaliczną historię opowiedzieć.

Na jego miejsce został obrany prezydentem miasta — Szaja Mendel.


Citation Suggestion for this Object
TextGrid Repository (2022). Polish Novel Corpus (ELTeC-por). Pan burmistrz z Pipidówki. Pan burmistrz z Pipidówki. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-D1E1-8