Emma Jeleńska

OBRĄCZKA

powieść

Jestem starą, zupełnie już starą kobietą. Życie moje skończone — już mię nic spotkać nie może — oprócz śmierci. Gdy zaś ona przyjdzie, powiem: Bądź błogosławiona!

Tymczasem jednak żyję, i to moje żelazne zdrowie każe przypuszczać, iż długo jeszcze żyć będę. Tak jestem silną, że kamienie przy drodze mogłabym rozbijać — a gdybym miała wnuki, tobym je nosiła na rękach i huśtała wysoko — wysoko...

Ale nie mam wnuków. Nie mam nikogo na świecie — nikogo i nic. Bo wszystko com, miała najlepszego, tom rozdała, rozdarowała, poświęciła...

Dzisiaj usiadłam przy kominku nad stosem gazet i tygodników. Miałam zamiar spokojnie wieczór spędzić na ich przeglądaniu. Oparłam nogi o stołek, poprawiłam ogień, przysunęłam lampę i otworzyłam pierwszą z brzegu gazetę. Cicho było ciepło — przytulnie w tym moim saloniku zapełnionym ładnymi sprzętami. Firanki były spuszczone i tylko czasem z za okien dochodziło wycie jesiennej nocy — takie przeciągłe, smutne wycie, jakby dusz potępionych a błagających zmiłowania. Ale do mnie nie dochodziło ani zimno ani wiatr i mogłam siedzieć spokojnie w cieple i w ciszy, wtulona w miękki fotel. Wszakże tak siedzę co wieczór i nie słyszę i słuchać nie chcę wycia tego wiatru — czy tych potępieńców.

A dziś nie mogłam. Zdawało mi się, że oni tam do mnie mówią, że mnie wołają po imieniu, że dla mnie tu przyszli gromadą, że się zlecieli tu po mnie i chcą unieść mnie z sobą — porwać i unieść. A potem, zdało mi się, że lecę z niemi razem, że spuszczony ze smyczy duch mój hula tam w przestrzeni i goni z wichrem, i pławi się w śnieżnej zamieci, i wyje rozpaczliwą, niewymowną pieśń swą, tę, co miała być pieśnią radości i potęgi, tę pieśń za życia zaczętą i urwaną, a teraz zmienioną w zgrzyt. Zdało mi się, że te wszystkie żmije i żmijki, co zwykle, zwinięte w kłębek, śpią cicho na dnie mej istoty, że się naraz wyprężyły, wysunęły głowy jadowite, że im skrzydła wyrosły i że poleciały w ciemną noc z gwizdem, z sykiem i wyciem. Poleciały ze skargą, poleciały z gniewem i z buntem.

Walą w świat biczem swojego gniewu, rozdzierają przestrzenie sykiem i krzykiem, chcą bić, rozbijać, drzeć, szarpać i łkać, i żalić się, i jęczeć, i świat cały poruszyć swym jękiem — i mścić się... — i mścić się...

Babo stara, co siedzisz pod piecem — co się dzisiaj stało? Bunt? A to paradne!

Ty, którą wielki wóz Dżagernauty zmiażdżył już dawno, ty, coś się sama przecie i dobrowolnie podeń rzucała, ty, coś palec w złotą obręcz kładła i kajdany brała na siebie z uśmiechem, ty, którą Los włożył wcześnie do życiowego moździerza i usilnie tłuczkiem swym ścierał na proch, tłukł na miazgę, ty jeszcze masz coś w sobie? Jeszcze tam jakiś duch — i to duch wolny — kołacze się w tobie? i łeb podnosi — i w taką jesienną noc hasa po świecie — i woła o sprawiedliwość?...

Ach, babo stara! nie bądź-że śmieszną! Pilnuj swoich reumatyzmów i wytrzepuj pacierze. To jedyne właściwe dla ciebie zajęcie. Daj pokój głupim buntom. Nie ciebie pierwszą, nie ciebie ostatnią zmiażdżyło życie. Po to ono jest przecie, aby miażdżyć, gnieść, z dusz i ciał robić sobie klepisko — dobrze ubitą szosę, po której się toczy naprzód. Po to ono jest przecie... Czyś się o tem jeszcze nie przekonała?

Tak, bywam śmieszna czasami. Ot i dzisiaj, zamiast czytać sobie spokojnie i grzać stare kości przy kominku, takie hece wymyślać! niema sensu!

I to mówią, że na starość uczucia tępieją! Ach! nieprawda!

Ot i teraz, od pewnego czasu chwyta mnie chęć opisania swego życia. Wiem, że to wyskok jakiś niepotrzebny. A przytem... moja przysięga... Złamać przysięgę? A cóż? Komuż to zaszkodzi? Wtedy było co innego. Ale teraz. Wszakże dla siebie tylko pisać zamierzam. Tak, tylko dla siebie. Wiem, że "interesującą" być nie mogę dla nikogo. Naprawdę, to nigdy "interesującą" nie byłam, nawet wtedy, gdy miałam oczy "jak płatki burzliwego nieba", a włosy "jak bogate runo rdzawego złota" a cała byłam "liljowa i świeża, zasłuchana w grające gdzieś w duszy melodye". Ach, biedny, dobry Wiktorze! Tyś jeden poetyzował mnie czasami. Ale i tyś mię nie znał do gruntu.

Właściwie, czy może dusza jednego człowieka być do gruntu poznana przez drugiego? Zdaje mi się, że nie. Bo to, co w nas jest najbardziej doniosłe — wszelkie narodziny i wszelkie zamierania — to się odbywa w ciszy, w ciemności i w milczeniu.

Moja dusza, bardziej jeszcze od innych, zasnuła się ciemnością i milczeniem.

Tego, co się w niej działo, żadne ludzkie oko nie dostrzegło nigdy. Do jej zaklętych pałaców nie weszła nigdy żadna druga dusza.

Bo któżby tam się o to starał i zaprzątał sobie głowę takiemi rzeczami. Dobre to jako środek do flirtu z interesującemi kobietami.

A ja interesującą nie byłam bodaj nigdy.

Nie znałam matki wcale. Umarła, kiedy byłam malutka i pamiętać jej nie mogłam.

Edzio, o cztery lata odemnie starszy, imponował mi zawsze przez to, że "mamę widział".

Rosłam, przez nikogo nie kochana. Bo ojciec zaledwie wiedział o mojem istnieniu dopóki byłam brzydkiem i niezgrabne dzieckiem i dopiero gdy, około lat szesnastu, rozwinęłam się w świeżą i dość zgrabną dziewczynę, spostrzegł moją obecność i zaczął mną się zajmować i zachwycać. Pamiętam, że brał moją rękę, gładził ją, pieścił, patrzał w moje oczy, dotykał włosów, kazał przechadzać się po pokoju i powtarzał, oblizując swoje wydatne wargi: "No, wcale... wcale"... Oświadczył, że się już uczyć nie potrzebuję, odprawił nauczycielki i pojechał zemną najprzód na bardzo huczne wesele mojej kuzynki, a potem na karnawał do Warszawy.

Śmieszne to było, owo karnawałowanie w szesnastym roku życia i wyobrażam sobie, że być musiałam przedmiotem drwin całego towarzystwa. Nie rozbawiłam się wcale.

Ale za to ojciec, którego serce i fantazya pozostały młodemi, bawił się wyśmienicie, nie ustępując w niczem złotej młodzieży, robił długi, flirtował na prawo i na lewo i używał, co się zmieściło.

Ów karnawał odniósł wręcz przeciwny skutek, niż to było w zamiarach ojca. Ja miałam świetnie i bogato wydać się za mąż, moja przyszłość miała być ustaloną i dzieło uwieńczone.

Stało się jednak całkiem inaczej. Nie wiem, czy kto na seryo pomyślał o żenieniu się ze mną, ale ja stanowczą powzięłam odrazę do małżeństwa. Widok panien na wydaniu, matek szukających zięciów, głuchej walki, toczącej się dokoła każdej grubszej ryby, zawiści, plotek, dyplomatycznych zabiegów, kłótni, zamaskowanych słodkimi uśmiechami, fałszów i kłamstw, widok suffizancyi tych, którzy się czuli pożądanymi, ich pewność siebie, ich kompletne odrzucanie na bok serca i sympatyi, a najbardziej może same panny z ich robioną naiwnością, płytkie, banalne a interesowane te panny, których jedynym celem i pragnieniem było okazać się dobrym towarem na rynku małżeńskim, które, gdy mówiły o najświętszych rzeczach, to z takim właśnie uśmiechem, z jakim wiedziały, że im jest do twarzy, to wszystko razem wzbudziło we mnie obrzydzenie, wstręt i poraz pierwszy w życiu, niestety, nie ostatni! — wściekły bunt.

Ta zima w Warszawie nauczyła mię bardzo wiele. Odrazu dojrzałam i zmądrzałam. W naszych zapadłych Lubiniewiczach, ślęcząc nad książkami, w samotnych marzeniach i rozmyślaniach, zdążyłam już sobie wyrobić pewne sądy, pewne ideały, które mi się wydawały niewzruszonymi. O miłości zwłaszcza myślałam wiele, wertując bez wyboru wszelkie romanse, co mi w rękę wpadły i wyrobiłam sobie o niej pojęcie tak wzniosłe, tak szczytne, że potem widok płytkich i interesowanych zabiegów karnawałowych przejął mię oburzeniem. O ludzkiej swobodzie, o kobiecej godności, o potrzebie walki z przesądami, o wyzwoleniu się z więzów niesłusznych, o tem wszystkiem myślałam często i głęboko.

Tu zaś spotkałam mnóstwo starszych odemnie kobiet, dla których owe wielkie kwestye były obcemi zupełnie. Żyły one jak ładne i syte papużki, które nauczono wymawiać słowa: cnota, religia, ojczyzna, miłosierdzie, miłość, grzech, obowiązek, dusza, ale które znaczenia tych słów nie rozumiały wcale. Skakały one po pręcikach swej klatki, muskały piórka i ćwirkały przyjemnie, jadły, piły, kręciły główkami, a potem łączyły się w pary, przenosiły się do innej klatki, gdzie w dalszym ciągu mogły sobie ćwirkać i skakać.

I takiemi były kobiety dziś. Dziś, gdy się otwierały przed niemi tak wspaniałe drogi, gdy mogły iść, walczyć, zdobywać, wstępować na najwyższe szczyty i żyć pełnią życia i ducha.

Nie! Ja się przynajmniej do tych złotych klatek nie dam zamknąć, ja w tę małżeńską niewolę się nie wprzęgnę, takiej miłości nie chcę i tych ludzi nie chcę, tych samolubów i zjadaczy chleba, i tego świata nie chcę, ani jego fałszu, ani jego komedyi, ani tych praw, ani tego szablonu, ani tych więzów. — Nie chcę.

Ja chcę być wolną, być człowiekiem, być działającem kołem w maszynie tego świata i iść, chociażby przebojem, naprzód ku wiedzy, ku światłu.

Porzucę to wszystko, wyzwolę się — i pójdę w świat.

Wiedziałam z częstych narzekań ojca, iż matka moja zostawiła testament, którym swój posag zapisała Edziowi i mnie, ale z tem zastrzeżeniem, że tylko procenty będą wypłacane tymczasem ojcu, a po naszem dojściu do ośmnastu lat, nam samym.

Kapitał zaś dopiero w dwudziestym piątym roku życia mieliśmy prawo podnieść. Nad tym funduszem czuwał wuj Biniński, brat matki i pomimo niejednokrotnych usiłowań ojca, święcie wykonywał zlecenie. Edzio pobierał już procenty od swojej części, co mu też umożliwiło wyjazd do wyższego zakładu naukowego.

Ja postanowiłam doczekać lat ośmnastu, wziąć pieniądze i zrobić to samo.

Myśl ta skrystalizowała się we mnie ostatecznie podczas owego karnawału warszawskiego.

Wróciwszy, potrafiłam sobie zdobyć programy, książki, nawet nauczyciela do potrzebnych mi przedmiotów. Naturalnie, musiałam zdobywać to przebiegłością i sprytem kobiecym, wmawiając ojcu, że to damskie fantazye, że ja się na wsi nudzę, że matematyka mnie bawi i tym podobne głupstwa. Ale raz mając wszystko, czego mi było potrzeba, zatopiłam się w pracy z tą jedyną myślą: zdać egzamin i dostać gimnazyalną maturę.

Gdy wspominam teraz te minione lata, widzę, że nieraz dążenie jest szczęściem większem, niż posiadanie.

Jak ja się czułam szczęśliwą wtedy! Jak ja przyszłość swą widziałam w jasnych, promiennych barwach!

Zwłaszcza była jedna chwila w dniu, najmilsza ze wszystkich. Po kolacyi na dole — lekcye już umiałam na dzień następny doskonale — mówiłam ojcu dobranoc, zostawiałam go z Niemką, Matyldą, która mu zaczynała czytać gazety, zamykałam za niemi drzwi i szłam do siebie na górę. Już to zamknięcie drzwi za niemi sprawiało mi niewymowną rozkosz. Oddzielałam się od wszystkiego co było płytkie, ciasne i nudne, wyzwalałam się z wszelkiej władzy i kontroli. Byłam panią swej istoty aż do dnia następnego. Oni zapadali się dla mnie w głąb, nie chciałam o nich ani myśleć, ani wiedzieć. Byłam sama — i wolna.

Otrząsałam proch ze stóp moich i szybko wbiegałam na ciemne schody.

Ach, to pędzenie w górę przez ciemność! Jeszcze dziś czuję to bicie serca radosne! Potem stawałam w balkonowem oknie i patrzałam w noc. Zatem wstępowałam na balkon i brałam w siebie wyziewy zroszonej ziemi. I to była chwila, gdy we mnie coś roztwierało się szeroko i duch mój wylatywał jak ptak z gniazda i leciał aż pod samo niebo — pod gwiazdy.

Potem szłam do swego pokoju, zamykałam drzwi na klucz i do późnej nocy czytałam, a częściej jeszcze pisałam.

Bo wtedy właśnie rozpoczęłam pierwszą swą powieść. Tytuł jej dałam: "Wiecznie samotna". Było to ogromnego zakroju powieścidło — bomba romantycznonaturalistyczno-ideowa. Jednak, nie bez pewnego talentu pisana. A z jakim zapałem!

Ach, te noce natchnione! te błogosławione noce, pełne widm, grające od wewnętrznych moich melodyi! pełne szczęścia, zachwytów, przeczuć, rozanieleń, szału. Ach, te moje noce samotne, te moje wigilie święte, gdy, jak młody rycerz, czuwałam przed jutrzejszem pasowaniem, przed pasowaniem na wielkie dzieła, na wielkie czyny, na trud krwawy, lecz luby...

Ach, noce moje piękne!...

Tak minęło półtora roku. Przez cały ten czas tak byłam pochłonięta przygotowaniem do egzaminów i wewnętrznym swoim światem, że mało wiedziałam, co się dokoła mnie dzieje.

A działo się dziwnie. Ojciec, który nigdy nie był wzorowym ani mężem, ani ojcem, teraz pod starość bynajmniej się nie reformował. Przeciwnie, jego dawne, nigdy zbyt wytworne gusta stały się jeszcze mniej wytwornymi, a ostatnie pozory przyzwoitości zaczął uważać za niepotrzebny całkiem przesąd. Zaczęły się więc dziać w domu rzeczy bardzo dziwne i trzeba było mojej prawdziwej niewinności i, pomimo naczytania się, naiwności wyjątkowej, aby nic nie widzieć i nie słyszeć.

Dopiero przyjazd Edzia na wakacye trochę mi w oczach rozjaśnił. On, sam zawsze wzorowy, naszpikowany moralnością, "Książę Niezłomny", jak go zwali koledzy, nie mógł znieść tego, co tu widział. Odbyło się z ojcem parę scen przykrych, które naturalnie, że do niczego nie doprowadziły. Ze mną Edzio miał obszerną rozmowę, starając się mnie skłonić do wyjazdu.

— Jestem pewny — mówił — że wujostwo Binińscy przyjęliby cię chętnie do siebie tymczasem. Zimą zaś ciocia Leonowa nie odmówi zabrania cię z sobą do Warszawy.

Może ci się tam trafi jaki mąż. Ostatecznie brzydka nie jesteś, masz dobre nazwisko, no i ., to na ciężkie czasy, niezły kawał grosza. A w naszych rodzinnych warunkach, to im prędzej, tem lepiej. Mam nadzieję, że to zrozumiesz.

Cóż? Chcesz, to cię odwiozę do wujostwa?

Musiałam wszystko mu wyznać. Nie, ani do wujostwa Binińskich, ani tembardziej do cioci Leonowej, ani na karnawały warszawskie jechać nie chciałam. Miałam zupełnie co innego na myśli. Tu, ucząc się i pracując, doczekam końca moich lat ośmnastu. Wtedy pojadę zdać egzamin gimnazyalny i stamtąd prosto ruszę na uniwersytet do Krakowa. O zamążpójściu nawet słuchać nie chcę, do łapania męża nie mam żadnych zdolności, tylko chcę się uczyć — uczyć — i uczyć.

Jak przewidywałam, moje zamiary wzbudziły w Edziu nadzwyczajne oburzenie.

Wytoczył przeciwko nim cały arsenał moralnych, religijnych, naukowych, ironicznych i praktycznych argumentów. Nie żałował fatygi i wyszukał mi mnóstwo artykułów po gazetach i książek zbijających "emancypacyę" kobiet.

Ja czytałam wszystko, co mi dawał i słuchałam pół-uchem jego wywodów. Ale prawie nie odpowiadałam na nie.

Budziła się we mnie coraz wyraźniej świadomość mego odosobnienia, tej absolutnej samotności, co się koło mnie czyniła, samotności tak wielkiej, jak gdybym żyła na odrębnej jakiej i bezludnej planecie. Nie miałam na świecie nikogo, nikogo, coby mój język zrozumiał i moje myśli podzielił. Jeśli zaś czasem kto o mnie się zatroszczył, to właśnie widział we mnie to, czego nie było, a tego, co było, dojrzeć nie mógł. Jeśli kto zapragnął kiedy zrobić mi co dobrego, to z pewnością robił to właśnie, co było dla mnie najgorsze.

Edzio, ze swemi dobremi chęciami, był dla mnie najnieznośniejszy. Wolałam już mieć do czynienia z ojcem.

Pozostałam jednak przy swojem. Z Lubiniewicz nie wyjechałam i uczyłam się na zabój. Zimą ojciec mi zaproponował przejażdżkę do Warszawy, ale się wymówiłam, nie wiem już czem i pojechał sam.

Nareszcie doczekałam się końca moich ośmnastu lat. Byłam, wedle prawa, pełnoletnią. O, i zamierzałam z tego korzystać!

Wuj Biniński wezwał mnie do siebie dla dopełnienia jakichś prawnych formalności.

Postanowiłam, nic ojcu o dalszych projektach nie wspominając, udać się do wujowstwa — i już nie wracać. Z pokojową wyjechałam, niby na parotygodniowy pobyt. Po niejakim czasie odesłałam pokojową z obszernym listem wyjaśniającym moje postanowienie, a sama, z papierami w porządku, z kwartalnym procentem w kieszeni, z niewielkim kuferkiem, w skromnej szarej sukience, z sercem, które szczęście rozpierało, i piersią pełną przeczuć wiośnianych, ruszyłam w świat.

Przebyłam w Krakowie lat pięć.

I dziś, gdy patrzę na życie swoje jakby z boku, powiedzieć mogę, to jedno było w niem doskonale piękne, harmonijne i szczęśliwe.

Tak w tych latach cudownych dni moje płynęły jak wspaniała, przeźroczysta rzeka, o głębokiej fali, płynęły raźnie, ochoczo naprzód, przeskakując kamyki, niosąc na sobie barwy nieba. Muł, brud, szlam i brzydkie porosty, jeśli były, to gdzieś zostawały na dnie, niewidzialne. A fala czysta i przeźrocza szła wciąż naprzód, coraz chyżej i radośniej. Zadna nizka troska, żaden marny i poziomy frasunek, żadna zawiść, żadne kłamstwo nie skalały mej duszy przez te błogosławione lata.

Rozkwitała moja istota jak kwiat, zasiany na dobrej grzędzie, gdzie go słońce grzeje, a ziemia sokami zasila, a deszcze ciepłe polewają, a wietrzyk z szerokich pól osusza i świeży, na grzędzie, gdzie wokoło kwitną takież kwiaty i wspólnie z nim kołyszą swe korony w podmuchu wieczornym, i wspólnie ciągną pożywienie z matki-ziemi, i wspólnie otwierają kielichy swe ku ciepłu, ku światłu. A dla wszystkich wystarcza, a wszystkie mają do syta i karmią się i rosną i pięknieją i są szczęśliwe.

Byłam i ja szczęśliwa. Nauka przedstawiała dla mnie nieopisany urok, coraz to nowy czar, codzień otwierający się szerszy i piękniejszy horyzont, codzień nowa walka do stoczenia, walka w której wiedziałam, że zwyciężę. I samo to wytężenie sił, sama ta gimnastyka umysłu i ta praca szlachetna, jakież to było szczęście!

I te głębie niezgruntowane, zawrotne głębie, nad któremi się pochylała moja dusza z lękiem i z czcią, i z drżeniem, nad któremi stawała, wstrząśnięta świętym dreszczem i bladła, jak blednie podróżny, gdy w przepaść wzrok zapuści...

I te światy nowe, bezgraniczne, wśród których ziemia nasza była ziarnkiem prochu, rzuconem w przestrzeń, te światy, w które duch mój leciał, jak orzeł leci ku słońcu i patrzał w nie ognistym, pytającym wzrokiem i objąć usiłował od krańca do krańca.

I te zagadki bytu, nęcące jak zakazane owoce, co "piękne oczom i na wejrzeniu rozkoszne".

I Sztuka naga, promienna, ponad światem stojąca — sama dla siebie pani i prawodawczym.

I te uczucia wzniosłe — święte uczucia przyjaźni, ufności, braterstwa, tak czyste, jak kryształowa woda tatrzańskiego potoku, tak żywe i radosne jak ona.

I myśl... myśl ludzka, co, jak wicher pustynny, lata po świecie i wstrząsa jego posadami, co, jak powódź, wzbiera pod lodową skorupą i zatapia miasta i pola, co, jak płomień, wznieca pożary i zostawia zgliszcza, a na tych zgliszczach nowe rzuca nasienie i nowe zbiera plony.

I ciche zakątki serc...

I marzenia ogniste...

I ukochania ogromne — płomienne — ofiarne i czyste.

I niezłomne ślubowania — i przysięgi wzniosłe.

I ta radość życia — potężna, szalona radość — rozpierająca pierś, wlewająca w żyły krew bujną i gorącą, zapalająca głowy do czynu, do boju, unosząca dusze, szepcąca im wciąż: "Młodości, ty nad poziomy wylatuj!"...

Tak przebyłam pięć czarownych lat. Przez cały ten czas, tylko dwa razy, i to na krótko, wracałam do domu, gdzie stosunki były coraz cięższe, a nikt bardzo do mnie nie tęsknił.

Zamierzałam jednak stanowczo, po skończeniu studyów, wrócić w swoje strony, gdyż zawsze zdawało mi się, że to jest obowiązek sumienia. Kwestya ta i wogóle kwestya obowiązków, była jedną z najgoręcej roztrząsanych w naszem kółku i jedną z tych, w których zawzięcie głos zabierałam, za co też otrzymałam od kolegów przezwisko: "disciplina minor".

"Discipliną major" nazywano bowiem starego naszego rektora, namiętnego wyznawcę filozofii scholastycznej, nad której zanikiem biadał corocznie w inauguracyjnej przemowie.

Wreszcie nadszedł koniec moich szczęśliwych lat uniwersyteckich, zdałam egzamin na doktora filozofii, otrzymałam pergaminowy patent, wysłuchałam pochlebnych słów profesorów i wróciłam do swojej izdebki. Był to skwarny dzień letni.

Zegrzałam się idąc przez planty, a na mojej górce, w półcieniu spuszczonych rolet, panował miły chłodek i zapach polnych kwiatów, których wiązkę przynieśli mi wczoraj koledzy.

Weszłam, zamknęłam drzwi, zrzuciłam kapedusz i odetchnęłam głęboko. — "Koniec"... — wyszeptałam.

Aż nagle ze wszystkich kątów pokoju obskoczyły mnie mary widma — upiory...

Mroczne ciągnąc się cienie, rozwłóczone ramiona, pajęcze nitki i wilgotne, szare płachty ogarnęły mię, nakryły, owinęły się dokoła mojej duszy i zaczęły ją ssać...

Koniec... koniec... koniec"... skrzeczały mi w uszach. "A teraz co?... A teraz co?"...

I przyszła Melancholia w ciemnym płaszczu i przytuliła mię do siebie i pochyliła głowę moją nizko, niziutko i płaszczem swoim mię okryła. I przed moim wzrokiem rozsunęła zasłonę, którą ludzie tak szczelnie przed sobą zaciągnęli, aby nie widzieć i módz zapomnieć i zajrzałam, może poraz pierwszy tak głęboko w głąb istnienia.

Przesiedziałam tak skulona do wieczora, nieruchoma jak skała nad brzegiem oceanu i jak ona wpatrzona w ten ocean życia, który przedemną się rozlewał. Bo w tej chwili widziałam to życie tak wyraźnie, tak ostro się rysujące, takie poziome, nudne, głupie życie, a tak nieubłaganie pochylające się wciąż niżej i niżej aż do czarnej w końcu grobowej jamy. To życie, jak droga, przez którą szłam samotna, w towarzystwie jednej tylko śmierci. Ona mi była jedyną przyjaciółką, piastunką, towarzyszką — i Aniołem Stróżem.

Pierwszy raz zobaczyłam ją tak blizko siebie — pierwszy raz na ramieniu poczułam jej dłoń, popychającą mię naprzód... naprzód... Dokąd?...

Słońce już zachodziło i jego czerwone promienie zaczęły się wdzierać ukośnie przez zasłonięte okna, gdy zapukano do drzwi.

Nie odezwałam się wcale. Zapukano powtórnie.

— Proszę wejść! — odparłam. — Otwarte. — Nie poruszyłam się jednak.

Wszedł Wiktor. Spokojnie powiesił kapelusz na wieszadle, ciupagę w kącie postawił i stanął przedemną. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Odrazu przejrzał mię nawskróś.

— O? cóż to? — rzekł cicho — dyabliki czarne latają? — Przysunął sobie krzeszło, usiadł bliziutko i wziął obie moje ręce. — No? — spytał z poczciwym swym uśmiechem.

— A bo... na co mi to wszystko! — wyrwało mi się prawie z płaczem. — Co mi z tego głupiego patentu, co mi z tego! Wszystko już się skończyło. I teraz co?

— Jakto co? Teraz żyć trzeba.

— Na co? Po co? Dla kogo?

— Ach, wy baby! baby! Nic wam i doktoraty i filozofie nie pomogą! Wy się najprzód zawsze pytać będziecie dla kogo macie żyć. A dla czegoż, to nie?

— Eee!

— Pani, co ma talent...

— Dałby mi pan pokój z tym talentem! Ja nic o nim nie wiem jeszcze. Nie wiem, czy go wogóle mam. Któż to powiedział, że mam talent? Pan i Czerwony. Wielcy mi sędziowie!

— Pani mówi mi impertynencye, aby się módz pokłócić. Ale niedoczekanie! Nie mam na to czasu, bo muszę panią zabrać i przyprowadzić do cioci Buzi, gdzie czekają...

— Kto czeka? Ja nigdzie nie pójdę.

— Nie cierpię kiedy panna Hania grymasi, jakby jaka hrabina. Proszę zaraz włożyć kapelusz i idziemy.

Wziął z łóżka mój kapelusz i próbował mi go na głowę włożyć.

— A któż tam będzie?

— No, cała paczka. Niedźwiedź, Czerwony Poeta, Benda i Kuliszyński, "Budowniczy Solmness", panna Tola ze swemi feministkami i już nie wiem kto. Mówię, że cała paczka. Będzie bardzo wesoło. No, panno Haniu, prędzej! Proszę zrobić przyjemny wyraz twarzy i — do licha! — Przypiąć raz ten kapelusz!

— Żeby pan wiedział, jak mi źle. — Wstałam jednak i zaczęłam się zbierać.

Wyszliśmy. Ulice były ciche, puste i zasnute już cieniami wieczoru. Pod drzewami plant było prawie ciemno. Mnie melancholia prawie nie opuściła jeszcze, ale czułam ulgę w obecności Wiktora, tego najlepszego przyjaciela, przed którym myśli skrytej nie miałam.

Zaczęłam znowu. — Bo, widzi pan, ja doprawdy nie wiem, co robić teraz? Mam już ten patent nieszczęsny, a dalej co?

— Dalej? Ja zawsze powtarzam: niech pani osiądzie np. tu gdzie pod Krakowem i niech pani pisze. Ja to seryo mówię. Że pani ma talent, to pewno, ale trzeba dla niego coś zrobić, trzeba mu dać odpowiednie otoczenie, to się dopiero rozwinie.

— Osiąść tu? Nie wracać? Ach, nie wiem, czyby to było dobrze...

— Dlaczego?

— Bo... Ach, mój Boże! przecie pan wie, co ja myślę. Ja myślę, że trzeba wracać do kraju, to niedobrze tak uciekać z tamtych stron... Tu i tak jest ognisko i bezemnie się obejdzie... a tam... ach, tam nic, nic! Ja sama nie wiem, Pan się zawsze śmieje, ale ja myślę, że to obowiązek.

Wiktor rzucił się niecierpliwie. — A no, jak pani na teren obowiązków wjeżdża, to proszę z kim innym gadać. To nie moja specyalność. Dla mnie najpierwszy obowiązek, to talent, sztuka, piękno, własna indywidualność, moje ja, które chce się wypowiedzieć. Reszta dobra dla mydlarzy. Gwiżdżę na resztę.

— A ja nie. I nawet, nie wiem, co ważniejsze... jak być powinno...

— Ja nie pytam o to, co być powinno. Ja pytam o to, co jest. O to, co mnie niesie, co mnie pchnie naprzód. Nie wiem, czy to być powinno, ale jest. To dosyć.

— Ach, panie Wiktorze! czy dosyć? — Znałam od dawna jego zapatrywania w tym względzie i nieraz już staczałam z nim o to zażarte walki. Lecz teraz szczególniej mi chodziło o wylanie na zewnątrz myśli, które mnie gnębiły.

Wszakże i sama nie byłam tak zupełnie pewną swego, chciałam dyskusyi. — Bo, widzi pan — ciągnęłam dalej — ja myślę, że są na świecie rzeczy ważniejsze od sztuki...

— Tak! tłusta pieczeń i miękkie pantofle — mruknął.

— Zwłaszcza u nas, panie Wiktorze. I że, jeśli się zdobyło pochodnię do ręki, to trzeba nią przyświecać takim kątom, gdzie mrok panuje.

zgasi i będzie po wszystkiem.

— O, nie! — I nagle porwała mię fala siły, męstwa, pewności siebie, melancholia odleciała gdzieś na krańce świata, poczułam się niezwalczoną. Nie, nie zgaśnie moja pochodnia! Pójdę z nią w mój kraj biedny i wysoko trzymać ją będę ponad głowami tych, co są w ciemnościach. Niech będzie światło! Niech będzie ciepło! I rozwidnią się ciemne kąty, i rozpalą się inne pochodnie, i ogniska się rozniecą, ciepłe, ożywcze. A talent? Talent, jeśli go mam, będzie właśnie najżywszym płomykiem w tem ognisku.

— Wymieni go pani wkrótce na korzec węgli do podpalenia w tym społecznopatryotycznym piecu.

— Nie! Nie! Jeśli go mam, to nie zginie. A świat, ludzie, naród, dobro, czyn, oto co jest największego! Pchnąć naprzód bryłę świata, to dopiero robota. No, nie?

— Zdaje mi się, że pani robi literaturę — rzekł zimno Wiktor.

— A pan jest wstrętny —- odparłam ze złością — i nie rozumiem doprawdy, jak ja mogłam choć przez chwilę być z panem w przyjaźni.

Odeszłam na drugą stronę ulicy i już więcej nie mówiliśmy do siebie.

W ogródku cioci Buzi, gdzieśmy się często latem zbierali, powitało nas grono już rozweselone i wieczór zszedł na bardzo ożywionej gawędzie.

Ja, po całodziennem melancholizowaniu, czułam potrzebę reakcyi, śmiałam się, dowcipkowałam, rzucałam paradoksami, nawet flirtowałam po trochu z Czerwonym Poetą, który już zdawna beznadziejnie we mnie się kochał. I tak byłam miła dla wszystkich, że nawet Niedźwiedź raczył nad moim wyjazdem rozpaczać.

Wyjechać zaś miałam w nadchodzący czwartek, a wilią na herbatę wszystkich do siebie zaprosiłam.

— Będzie to pożegnanie górki — westchnęła jedna z feministek.

— I "discipliny minor" — rzekł Kuliszyński.

— Pannę Hanię jeszcze do grobu nie składamy — wtrącił Niedźwiedź — a górka przepadła na wieki.

— Oj, bodaj że naszą pannę Hanię na wieki żegnamy — rzekł Wiktor trochę smutnie, a trochę zjadliwie.

Umilkli wszyscy i jakiś cień nad nami przeleciał.

Aż Poeta Czerwony, który coś w cieniu mruczał sobie pod nosem, wysunął się na światło ze szklanką piwa w ręku i zabrał głos:

— Opowiem państwu bajkę. Za siedmiu ulicami, za siedmiu placami, wznosi się niebotyczna góra. Góra to bogata, herbatodajna i serdelkopłodna, dymem z papierosów buchająca i dysputami dzwoniąca. Na tej górze żyła sobie studentka nie studentka, panna nie panna, królewna nie królewna — Cud-Dziewica! U stóp jej klęczeli młodzianie — studenty, malarze, poety, doktory, klęczeli i błagali: Cud-Dziewico, pokochaj nas! Lecz dziewica powiada: Odczep się, paskudny męski rodzie! Nie potom z domu się rwała, do Krakowa uciekała, na wszechnicę uczęszczała, aby do waszej miłości się zniżać. Jam mądrości głodna, filozofii córa godna, nic mi po waszych wzdychaniach! Będę po obłokach bujała, a serca wasze deptała. Młodzieńcy się popłakali, discipliną ją nazwali. Lecz ona ich odprawiła, w nauce się pogrążyła, to też patent wnet zdobyła, laurem skronie swe owiła i do domu wraca. Młodzianom łzy z oczu płynęły, i tak obficie płynęły, że aż Wisła wezbrała, straszna powódź nastała. A tymczasem Cud-Dziewica do domu powraca. Jedzie, jedzie, nie dzień i nie dwa, przez góry wysokie, przez lasy szerokie, przez rzeki głębokie. Przyjechała, ojca swego powitała, wkoło siebie popatrzyła i mówi: co ja tu będę robiła? A ojciec się odzywa: Nie frasuj się, moje dziecię, kawalerów dość na świecie. Wybiorę ci pięknego, bogatego, dobrze urodzonego i pobłogosławię was. Jak powiedział, tak się stało, zjechało się kawalerów niemało. Wszyscy zdrowi, tędzy, syci ludzie całkiem przyzwoici. Cud-Dziewica, jak spojrzała, wnet jednego pokochała, największego, najtłustszego, obywatela tęgiego. Przed nim staje, rączki składa i czułym głosem powiada: Oto luby, jestem twoją. Cud-Dziewico, dzięki tobie! lecz cóż z twą mądrością zrobię? Obie razem brać za ciężko. A Cud-Dziewica tak rzecze: Jestem ciałem twego ciała, na nic mi się filozofia zdała! Jestem twojej kości kością, a więc, luby, precz z mądrością! Jako rzekła, tak się stało.

Ojciec młodym błogosławił i wesele wnet wyprawił. I ja tam byłem, wino, miód piłem, po brodzie ciekło, a w gębie nic nie było. I podłem piwskiem muszę wznieść zdrowie Cud-Dziewicy, naszej panny Hani!

Wszyscy zaczęli się śmiać, a ja oburzyłam się. — Jakto! taki okropny koniec mnie przepowiadać! Ależ to niegodziwe! I to kto? Czerwony! o którym byłam pewna, że jest moim przyjacielem, że nawet ma mnie za ideał. A to ładnie! No, dobrze. Na złość, pójdę za pierwszego lepszego i już nigdy do Krakowa nie przyjadę.

— Niech pani nie żartuje, bo tak może być naprawdę — rzekł Kuliszyński.

— Z nudy najczęściej panny idą za mąż — zdecydował Niedźwiedź.

— Ależ, co za gadanie! — zawołała któraś z feministek.

I druga zaraz dodała: — To tylko salonowe gąski. Prawdziwa kobieta, jeśli już ma nieszczęście pójść za mąż, to przynajmniej...

— Hanna z nudy nie pójdzie — rzekła Tola Stażycówna, wyciągając się wygodnie na ogrodowym fotelu — ale większe jeszcze głupstwo zrobi, ona się zakocha. Ja zawsze mówiłam, że ona ma filisterską duszę.

— Ja! filisterską duszę!

— A tak. Na przykład to mała rzecz, ale to cechuje człowieka, twoje mieszkanie: wszystko stoi na swojem miejscu, łóżko nietylko zasłane, ale jeszcze i koronkową kapą przykryte, bukiet na stole, na ścianach jakieś malowanki, kurzu ani zdziebełka.

— Dlategoż tam i tak przyjemnie... — wtrącił nieśmiało "Budowniczy Solmness".

— No, bo ja lubię, żeby było porządnie.

— A no, właśnie, porządnie! Albo na herbatę poprosi, to każdy dostanie filiżankę, spodek, łyżeczkę...

— O! łyżeczkę, to nie każdy!

— A bułki na jednym talerzu, a szynka na drugim, o mało, że serwetek nie daje!

— Ah, przesadzasz. Ale to prawda, że brudu, nieładu znieść nie mogę.

— Strzeż się, to są okropne skłonności. Za lat parę mężowi skarpetki cerować będziesz.

Zaśmiałam się. — No, to pewno — odparłam — że gdybym kiedy miała męża, tobym mu w podartych nie dała chodzić.

Powstał gwar i ogólna na mnie napaść. "O, ozdobo cnót niewieścich! Przykładzie dla białogłowskiego stanu! I pocóżeś dyplom zdobywała? Doktorze scholastyki.

Disciplina minor! Poetko! Literatko! Gwiazdo wschodząca na niebie piśmiennictwa!

Taki będzie twój koniec. Marna karyera. A myśmy w tobie widzieli filar, taran do rozbijania przesądów".

— Kolubrynę — rzekł "Budowniczy Solmness".

— Bombę — dorzucił Niedźwiedź.

— A ty już nas zdradzasz. Marzysz o mężowskich skarpetkach! Mydlarko!

Filisterko! Wstecznico! Kuro domestica!

— Cicho! Czekajcie! Ja wam powiem... — broniłam się. — Powiem naprawdę, co myślę...

— Słuchajmy! Niech mówi! Niech swą burżuazyjną duszę obnaży!

— No, słuchamy. Ciekawość! — rzekła Tola i zapaliła papierosa.

— Bo wy się wszyscy ze mnie śmiejecie. A ja zupełnie seryo powiem. Nie o sobie, ani o tem, co zrobię w życiu, bo tego ja nie wiem. Ale o kobiecie. Ja myślę, że nie jest ona nietylko niższą od mężczyzny, ale przeciwnie, ma nad nim tę wyższość, że jest lotniejsza i prędzej i łatwiej umysł swój przerzuca od jednej rzeczy do drugiej. Może nie tak do dna gruntuje, może nie tak ogarnia szeroko, ale stanowczo lepiej od mężczyzny umie godzić najsprzeczniejsze sprawy, jest odporniejsza od niego i bardziej żywotna. Więc też myślę, że kobiecie przeznaczonem jest na świecie... Zawahałam się, bo miałam wypowiedzieć ukochane swoje zdanie, teoryę wypiastowaną na dnie duszy, prawie, że marzenie moje.

Tamci słuchali, mężczyźni dość uważnie, Tola z ironicznym uśmiechem. Jedna z feministek przerwała: Hanna zawsze w błękitach... I zachichotały wszystkie.

— Niech pani mówi dalej — rzekł Poeta Czerwony.

— Otóż myślę, że rolą nowej kobiety na świecie, niby celem tego, co się zwie emancypacyą, będzie osiągnąć to, czego mężczyźni dotychczas nie zdołali zrobić, będzie pogodzenie idei piękna z obowiązkiem. Niech się pan nie śmieje! warknęłam na Wiktora, chociaż on bodaj, że nie śmiał się wcale.

Mężczyzna, gdy jest artystą, poetą, uczonym, czy i społecznikiem, czy politykiem, to czuje się w prawie kopnąć wszelkie zasady i wszelką cnotę, bo on jest ponad wszystkiem. Kobieta pokaże w przyszłości, że można być wielkim duchem i wielkim działaczem, a nie przestać wypełniać ludzkich obowiązków tych prostych, zwyczajnych. Nie wiem, jak kobiety to robią, bo to strasznie trudne zadanie, ale myślę, że to właśnie jest ich przeznaczeniem. Wierzę, ach!

najmocniej wierzę, że gdy przyjdzie czas i kobiety wezmą im należny udział w rządzeniu światem, to wtedy życiem ludzkości przestanie rządzić, tak jak dotąd pięść silniejszego i spryt podlejszego, a rządzić nią zacznie Braterstwo i Miłość. I wtedy takie barbarzyństwo idyotyczne, jakiem jest wojna, albo takie ogładzanie pół narodu; z powodu wygórowanych podatków, albo taka walka socyalna, albo te wszystkie głupie systemy celne, które odejmują chleb biedakom, albo takie okropności, jak handel dziewczętami, a chociażby tylko krzywdy nieszczęśliwych żon przy dzisiejszych prawach, a także te więzy, które nakładają zawsze na każdą myśl śmielszą, to wszystko już nie będzie mogło istnieć. Runąć wtedy musi panowanie siły, pięści, bagnetów, konkurencyi, dyplomacyi, fałszu i obrzydliwych kłamstw. Już się te męskie rządy chwieją, kobiecie danem będzie zburzyć ten wstrętny gmach, a na jego miejsce postawić...

— No, co? No, co? — spytał Poeta Czerwony.

— Postawić Miłość, prawdziwą Miłość ludzką.

Była chwila ciszy. Potem wybuchła namiętna dyskusya. Wszyscy naraz zaczęli mówić. Panowie, a najbardziej "Budowniczy Solmness", próbowali wvdrwić babskie rządy, które im przepowiedziałam. Tola zażarcie się broniła, feministki trajkotały. Lecz po chwili uciszyło się i Niedźwiedź rzekł smutnie: — Nie dziwię się pannie Hannie i jej horoskopom. Kto choć przez chwilę popatrzy uważnie na świat, tego zaraz taka abominacya zeprze, iż coprędzej oczy odwraca. Od dłuższego patrzania możnaby się doprawdy obrócić w głowę Meduzy. A kto tak pięknie światem zarządził? Mężczyźni. Może babska gospodarka okaże się lepszą.

Znowu zamilkliśmy wszyscy. Aż się Tola odezwała: — Ale cóż to ma do owych mężowskich skarpetek, o których marzy Hanna?

— A prawda! Pani się jeszcze nie wytłómaczyła.

— Proszę, proszę, dalszy ciąg wywodów.

— Dobrze! Wywód taki, że kobieta nie powinna starać się być podobną do mężczyzny, bo to żaden ideał. Przeciwnie! powinna swoje właściwości rozwijać i po własnej drodze iść naprzód. Więc np. jeśli ma męża i dom, to ją nic naprzód nie posunie, że w tym domu będzie brudno i że mąż będzie oberwany.

— Kobieta, która chce iść naprzód, nie powinna mieć męża i domu — rzekła Tola i bardzo zalotnie spojrzała w oczy Bendy, który za nią siedział.

Ten westchnął głęboko. I nachyliwszy się do jej ucha, zaczął coś szeptać, a ona się śmiała, trzepała białemi, wypieszczonemi rękami i powtarzała: — Nie! pan jest niemożliwy!

— Ja się na ten raz zgadzam z panną Tolą — rzekł Wiktor.

— A ja nie! — zawołałam. — Ale dajmy już temu pokój. Ja tak dużo gadałam, że już nie mogę. Proszę, jeśli jest, o herbatę.

Rozmowa przeszła na inne przedmioty. I była już bardzo późna godzina, gdy mię Wiktor i Niedźwiedź odprowadzili do domu. Powiedzieliśmy sobie pode drzwiami dobranoc i miałam już wejść do sieni, gdy Wiktor nagle się wrócił. — Panno Haniu! — zawołał — proszę poczekać! Ja przyjdę jeszcze raz pomówić o tem...

— O czem... pomówić?

— No, o tej kwestyi wychodzenia za mąż. Pani może się ze mną zgodzić albo nie, ale ja swoje muszę powiedzieć. Dobranoc.

Jakoż przyszedł. Przez kilka dni dzielących mię od wyjazdu, byłam bardzo zajęta i na żadne kwestye nie miałam czasu. Więc Wiktor ostatniego wieczoru, gdy cała paczka rozeszła się po pożegnalnej u mnie herbacie, pozostał.

— Nie idziecie z nami? — spytał Niedźwiedź.

— Nie. Mam do pogadania z panną Hanią.

— Tak późno! Skompromitujesz ją pan! — zaśmiała się Tola.

— O, ja się tego nie boję — rzekłam. — Zresztą, co mi tam! Jutro wyjeżdżam.

Wyszli wszyscy, a myśmy zostali we dwoje, Pokój był pełen dymu, lampa blado się paliła. Otworzyłam okna. Wpłynęła do pokoju cicha noc letnia.

Usiedliśmy przy oknie i zapadliśmy w długie milczenie. Mnie smutno było odjeżdżać, rozstawać się z tymi dobrymi przyjaciółmi, z tem otoczeniem znanem i kochanem i wracać do ludzi, blizkich może krwią, ależ tak dalekich duchem i myślami! I niepewność, i żal, i nieokreślony niepokój mnie ogarniał, wprost lęk przed tą przyszłością, co się otwierała przedemną. Ach, gdyby nie przekonanie, iż obowiązkiem moim jest wrócić, jakżebym chętnie tu pozostała!

Wiktor pierwszy przerwał milczenie. — Chcę panią o jedną rzecz spytać, panno Haniu — zaczął. — Zdaje mi się, mam do tego prawo. Czy pani się już kiedy kochała?

— Ja? — pomyślałam chwilkę. — Nie, naprawdę, to się nie kochałam nigdy.

— Co znaczy to: naprawdę?

— To znaczy, że czasem mi się ktoś podobał, ale zawsze na krótko. Zawsze miałam coś innego do zrobienia, więc tamto jakoś przechodziło sobie. Może, gdybym nic nie miała do robienia, tobym się rozkochała.

— I nigdy nikt... na dłużej?...

— Na dłużej? Owszem... raz... Ale teraz już przeszło. — Urwałam i czułam, że się czerwienię.

— Co? Jakże to było?

— No, nic. Było bardzo zwyczajnie. Przed dwoma laty, gdy byłam w domu, spotkałam jednego pana i on mi się ogromnie podobał, tak odrazu. Trochęśmy z sobą rozmawiali i tańczyli. No, i potem często o nim myślałam. Ale teraz już przeszło. Dlaczego pan o to pyta?

Wiktor westchnął. — Bo mi pani żal, panno Haniu... — Urwał, popatrzał w niebo gwiaździste i zaczął znowu: — Bo takie kobiety, co, jak pani, upierają się przy tak zwanych zasadach, takie są w położeniu bez wyjścia. Dwie mają tylko drogi przed sobą: albo małżeństwo, to głupie, mieszczańskie małżeństwo, pobłogosławione oficyalnie przez mamę, papę, ciocie, wujaszków i księdza proboszcza, a dające na życie całe akompaniament dzieci, chorób, pisków, garnków, kucharek, brudnej bielizny, złych humorów i trosk najmarniejszych, które muszą zabić wszelką myśl wyższą, albo staropanieństwo, to jest istnienie ciasne, nudne, bez miłości, bez pełni życia, słowem, pół-istnienie! Innej alternatywy dla takich kobiet niema. Mniejsza ostatecznie o to, jeśli ta kobieta jest taką sobie pierwszą lepszą z brzegu kwoką czy gęsią. Lecz jeśli taka kobieta ma talent, ma jakąś ambicyę... to — to... przepadła...

— No, ja tego w tak czarnych kolorach nie widzę. Można przecież...

— Ja wiem. Pani się łudzi, że potrafi być idealną żoną, dobrą gospodynią, mamką, niańką, kucharką, a razem pisać, kształcić się, tworzyć. Ale proszę poczekać dziesięć lat, zobaczymy wtedy.

Wszystko, co w pani jest dobrego, pójdzie... na podściółkę dodziecinnej kołyski.

— Nie, nie, nie! Proszę mi takich rzeczy nie mówić!

— Byłaby jeszcze droga jedna, ale o tem i wspominać pani nie warto.

— Jaka droga? Ciekawam!

— Pani się oburzy, wiem. Ale ja zawsze powtarzam, jedyna droga dla kobiet, które chcą być czemś, to wolna miłość.

— Panie Wiktorze!

— A co, mówiłem, że się pani oburzy.

— Spodziewam się!

— A niema czego. Podobał się pani taki pan, wzięłaby go sobie pani. Póki dobrze, to dobrze, A źle? Wielka bieda! Do widzenia! Bywaj zdrów i rzecz skończona.

Fantazya podniecona, prąd życia spotęgowany, a więzów żadnych. Bo wolna miłość jest tylko miłością i nie prowadzi za sobą rodziny, gospodarstwa, domu, towarzyskiej reprezentacyi, pozycyi etc. My, mężczyźni, przeważnie tak robimy i cóż? albo nam z tem źle?

Wstałam z krzesła. — Nie lubię takiego gadania — rzekłam zimno. — Pan doskonale rozumie, że my a wy, to zupełnie co innego.

— Gadacie o równouprawnieniu, a jak przyjdzie do rzeczy, to nie macie odwagi.

— O, przepraszam! Jest wiele takich, które tej odwagi mają aż zanadto. Co do mnie, mężczyźni tak dalece mi nie imponują, abym ich aż w tem miała naśladować.

I przyznam się — dodałam po chwili — że jeśli to jest jedyna przyjacielska rada...

— Jedyna, nie. Ale może najważniejsza. — Wiktor wstał także i mówił trochę miększym głosem: — Bo mi pani żal, panno Haniu. Widzę przyszłość. Pani poczuje się tam samotna, zapragnie przyjaznej duszy. Wtedy pierwszy lepszy facet wydaje się właśnie takąż duszą. Zakocha się pani, wyjdzie za mąż, a wtedy skończone.

Przepadło wszystko, co się tu z trudem zdobyło, przepadł talent, a także przepadło szczęście. Tak, tak! i szczęście. Takie kobiety, jak pani, nie mogą znaleść szczęścia w poświęceniu swego ducha człowiekowi, jednemu człowiekowi...

— Pan zapomina, że jest miłość.

— Nie zapominam. Owszem, niech będzie. Ale bez tych kajdan, bez tych dozgonnych obrączek! Ach, panno Haniu! nie wychodź pani za mąż!

Zamilkłam i smutno mi się zrobiło. Ach! tak smutno!

Przez otwarte okna płynęła fala ciszy, leciutkie szmery liści i gdzieś zdala zapachy kwietne. Płynęły promienie mrugających gwiazd.

Wiktor westchnął znowu. — I co pomoże moje gadanie! — rzekł. — Nie my kierujemy losem, ale los nas pchnie naprzód i rzuca nami, jak piłką, głupi, ślepy los. Ja mówię, bo mi tak każe moje przyjacielskie sumienie, a pani pójdzie za głosem tego ślepego losu. I co na to poradzić? Lepiej iść spać.

Wziął kapelusz i miał już iść, aż się od drzwi odwrócił i rzekł;

— Mam coś pani powiedzieć, o małom nie zapomniał. Oto co jest: Grubickiemu dałem te pani nowele, umieści to w "Strażnicy". Bardzo zachwycony! Koniecznie chciał wiedzieć, kto to pisał. Ma się rozumieć, że nie powiedziałem. Ale kto wie, możeby lepiej?...

— Nie, nie! Gdyby się dowiedzieli, że to pisze kobieta, panna, i to młoda, toby lekceważyli...

— Może być. Oni tu kobiet autorek nie lubią.

— Tak. A zresztą, to... takie maleństwa...

— Maleństwa, ale prześliczne. Pani sobie nie dowierza jeszcze, a to także źle.

Suggestya tu dużo znaczy. Gdy sam jestem przekonanym, że jestem niezrównany, to i inni w to uwierzą.

— , ja tego przekonania nigdy mieć nie będę! chybabym przestała czytać i porównywać. A zresztą o publiczność jeszcze mi tak bardzo nie chodzi. Sam akt pisania mi wystarcza i uznanie kilku najbliższych. Więc pan mówi, że Grubickiemu się podobało?

— Bardzo.

— Ach, to dobrze! Bardzo rada jestem.

— A z "Pokrzywdzonymi" co słychać? — spytał Wiktor po chwili.

— Ach, wie pan, teraz miałam tyle roboty z egzaminami. Od czasu, gdy, zimą jeszcze, napisałam pierwszy rozdział, ten, co to pan czytał, to ani razu do nich nie zajrzałam. I wie pan, sama nie wiem, niech mi pan poradzi, tak jakoś raptem strzeliło mi do głowy... Bo to tak było: Śpię sobie w najlepsze, aż coś mi się majaczy, zaczynam się budzić, coś widzę, coś słyszę i nagle widzę tych swoich "Pokrzywdzonych" na scenie! Doprawdy! Jakby objawienie jakieś, czy co! Więc leżę cichutko i widzę, no, zupełnie wyraźnie. Więc... zaczęło to we mnie... kiełkować jakby... I teraz mam w głowie gotowy dramat. Tylko, panie Wiktorze, jak pan myśli? Czy odważyć się na dramat?

— Albo ja wiem? — odrzekł — namyślając się. — Od noweli do dramatu skok niemały.

Ale niech pani ryzykuje...

— Cóż! korona mi z głowy nie spadnie. A wielką mam ochotę.

— No, tak, pewnie, niech pani ryzykuje.

— Teraz w Lubiniewiczach, będę miała mnóstwo czasu. Pójdę sobie do boru, siądę na zielonych mchach, nademną będą szumiały sosny, będą świergotały ptaszki, słońce będzie rzucało swe strzały to tu, to tam przez liście, muchy będą się kręciły dokoła. A ja pisać będę, pisać, pisać! Ach, panie!... ach, panie...

Zamilkliśmy. Ja nic już więcej powiedzieć nie mogłam. Patrzaliśmy oboje w ciemną noc i w gwiazdy. Taka cisza była dokoła, taki spokój w tych uśpionych tam drzewach! Tyle wieków się przesunęło po tych omszałych murach! Takie ukojenie szło od tej przeszłości!

Ale ja wtedy nie pragnęłam spokoju. Chciałam czynu, walki, działalności, potęgi.

Ach, czułam się tak silną! Mogłabym góry przenosić, wyrywać dęby, rozkazywać morzu i dusze ludzkie tak brać garściami i ciskać to tu, to tam, i rzucać, i miotać niemi, i wstrząsać, i zapalać je płomieniem, i wyrzucać w górę wysoko, wysoko!

Ach, i sama lecieć i lecieć coraz wyżej! Chciałabym objąć ramionami całą tę ziemię moją, chciałabym przytulić ją do łona, i żeby to łono było szerokie jak morze bezdenne, niezmierzone. I chciałabym pracować i tworzyć dzieła wielkie, wziąć w siebie ból i radość, nadzieje i zachwyty swego narodu, przetopić je w złoto i w stal, rozlać je potokiem rubinów i pereł, w pieśni je wyśpiewać, w żywe postacie zamienić i tworzyć jak Bóg... jak Bóg!...

Wróciłam do Lubiniewicz. Znalazłam tam zmiany niemałe. Ojciec odstąpił zupełnie Edziowi majątki, sam zaś mieszkał w Warszawie i prowadził życie klubowozakulisowo-światowe, które mu ogromnie zdawało się dopadać. W przejeździe, chcąc okazać synowskie przywiązanie, zatrzymałam się u niego przez dni parę, ale prędko zmiarkowałam, że na dłuższy czas byłabym gościem krępującym i bardzo niepożądanym. Ojciec przyjął mię z otwartemi rękami, ale żegnał z jeszcze większą radością. Wydał mi się o lat dziesięć odmłodzonym, nadzwyczaj elegancki, w najmodniejszych, jakie być mogły, szatach, z kwiatkiem w butonierce, z wąsem dyskretnie wyczernionym, z monoklem w oku, giętki, sprężysty, tryskający życiem i ochotą do życia. Narzekał wprawdzie na Edzia, który wedle niego, był skąpcem i wyzyskiwaczem, powiadał, że renta, którą pobiera, jest wprost śmiesznie marna, rs. rocznie! z takich Lubiniewicz! To prawie nędza. Tylko ojcowskie serce mogło się na coś podobnego zgodzić. Ale swoją drogą, ciężko jest człowiekowi szanującemu się wyżyć za takie psie pieniądze.

W Lubiniewiczach Edziowie powitali mnie bardzo serdecznie, ona szczególniej.

Chociaż dotychczas prawieśmy się nie znały, stosunek nasz stanął odrazu na stopie blizkiej.

Idalka, dobre, potulne, ciche, pracowite i gospodarne stworzenie, wychowane w karności przez bardzo praktyczną matkę, zakochana ślepo w Edziu, który się jej przedstawił jako pierwowzór wszelkiej doskonałości, pomimo swego stutysięcznego posagu, umiała odrazu zastosować się do skromnego życia, jakie on postanowił prowadzić, zanim, jak mówił, majątku z długów nie oczyści.

Wziął bowiem Lubiniewicze w opłakanym stanie, z mnóstwem długów, z lasami w pień wyciętymi, z gospodarstwem zrujnowanem, z całą masą zaległych procesów, z walącymi się budynkami, z inwentarzem wyniszczonym... Trzeba było być Edziem, aby się na to odważyć. Ale on zaraz po skończeniu nauk, wejrzał w interesy, zapoznał się z ich fatalnym stanem, obliczył wszystko najdokładniej i zaczął się z ojcem układać. Tymczasem zaś upatrzył sobie pannę, bogatą a skromnie wychowaną, która mu ważną pomocą być miała. I udało mu się. Ojciec ustąpił, wprawdzie za dobrą cenę, żona okazała się prawdziwym skarbem. Zaprzęgli się oboje do pracy, garścią i pazurami chwycili się swej ziemi, odwrócili wzrok od wszystkiego innego na świecie, pogrążyli się w sobie i we własnej trosce i pracowali.

A było i dla kogo pracować. Przed trzema laty się pobrali, a już dwoje wrzaskliwych bębnów reprezentowało młodsze pokolenie Lubińskich. Wszystko zaś kazało przypuszczać, iż na tem się nie skończy. I Idalka mówiła zupełnie poważnie: — O, ja chcę mieć przynajmniej sześcioro! A choćby i do tuzina dojechać, to nic wielkiego.

— Nie lękasz się kłopotu? — pytałam.

— Ach, moja droga! Czy troje czy sześcioro, to już zupełnie wszystko jedno.

— I to ci do szczęścia wystarcza, Idalko?

— A czegóżbym więcej pragnąć mogła! Byleby się interesy trochę poprawiły, a Edzio i dzieci były zdrowe! Gdy pójdziesz za mąż i będziesz miała dzieci, to się sama przekonasz, że w tem jest początek i koniec świata.

— Może... tylko, że ja prawdopodobnie za mąż nie pójdę.

— O, dlaczego? Doskonale możesz pójść. Na tobie prawie nie znać, żeś doktorem filozofii.

Idalka to mówiła tonem najwyższej pochwały. Więc ja zaczęłam się śmiać. Ona zrozumiała i tłómaczyła się: — A no, pewnie, tak jest. Mężczyźni obawiają się tych bardzo mądrych panien. I przyznaj, Haniu, że mają trochę racyi.

— Dlaczego?

— Bo najczęściej z mądrością przychodzi niedowiarstwo, socyalizm, niemoralność, emancypacya i wszystkie takie okropności. A zresztą na cóż to kobiecie potrzebne, taka wielka mądrość?

— Ach, Idalko! dużoby o tem mówić! Ale jedno muszę zauważyć, to, że skończyć uniwersytet, to nic tak nadzwyczajnego. Mnóstwo mężczyzn kończy, mają patenty, są doktorami i t. d. i nic sobie z nich nie robimy. Naprzykład Edzio i ja, on ma więcej odemnie nauki, on dłużej się uczył, i jak porządnie! A wszakże nikt go nie ma za wyjątkowego mędrca. I takich dużo...

— Ależ, Haniu! To są mężczyźni!

I nie było rady. Na tym punkcie Idalka była nieprzekonana. Tembardziej, że i jej wyrocznia, Edzio, wcale nie uznawał potrzeby głębszej nauki dla kobiety. Nawet był jej przeciwny. Do rodzenia i karmienia dzieci, do gospodarowania i zarządu domem, uniwersytet nic się nie przyczyniał, mężowi mądrość żony była całkiem niepotrzebną. Więc po cóż?

Na takie argumenty ja nie miałam już żadnej odpowiedzi. Milkłam zdumiona. Gdyż przez pięć lat mego pobytu w Krakowie odwykłam zupełnie od tego świata i od tych poglądów. Spadałam jakby z innej planety.

Edzio lubił jednak tematy takie poruszać. I bodaj, że uważał to za obowiązek starszego brata wpływać na błądzącą siostrę. On się bowiem z moją "emancypacyą" nigdy nie pogodził. W swoim czasie robił co mógł, aby mnie ze "złej drogi" nawrócić, pisał, przekonywał i gromił i z bólem widział, że wszelkie jego słowa odbijają się odemnie, jak groch od ściany. Ale że o nawróceniu grzesznika nigdy wątpić nie można, więc dziś, mając mnie pod ręką, postanowił próbować jeszcze, czy moja dusza nie da się wyrwać z tej otchłani, w której była pogrążoną.

Edzio był to człowiek, którego niecenić było niepodobna. Tak często nadużywamy wyrażenia "porządny człowiek", że już przestało ono mieć głębsze znaczenie. W stosunku do Edzia było ono ze wszystkich najwłaściwsze, główną bowiem cechą jego wewnętrznej istoty był porządek. Myślał, kochał, czuł, pracował, sądził, marzył nawet wedle stałych i nieodmiennych praw. Nie było w nim miejsca dla rzeczy niepewnych, niewiadomych, dla zwątpień, dla buntów, dla wahań lub urojeń. Znak zapytania dla niego nie istniał. Nie było w nim nawet miejsca dla żadnej niewiadomości. On miał w umyśle swoim doskonale ułożone szuflady z wypisanemi etykietami. Wiedział, że gdy wyciągnie np. "Cnotę", to znajdzie w niej takie a takie uczynki, "Prawdę", to takie a takie niezbite i niewątpliwe wiadomości, "Grzech", to takie a takie czyny, "Obowiązek", to już całe pęki pojęć i rozkazów i tak dalej. Nigdy zawartość jednej szuflady nie była z drugą w rozterce, nigdy żadna kolizya się nie zdarzała. Wszystko, co tylko wszechświat w sobie zawierał, wszystko, co było pod słońcem i poza słońcem, wszystko, o co duch ludzki z trwogą i z drżeniem pytał, czego z nieśmiałością pożądał, do czego bezwiednie tęsknił, rwał się i o czem marzył, wszystko to jemu było już wiadomem, ułożonem, nazwanem, określonem i w księgi zapisanem. I to od wieków wiecznych i przez mędrców, którym wierzyć należało ślepo. Pytanie samo było już nonsensem, stratą czasu i myśli i pychą. A Pycha zajmowała poczestne miejsce w szufladzie pod etykietą "Grzech".

Gdy teraz przypominam sobie całokształt pojęć tego najporządniejszego człowieka, to nie mogę zaprzeczyć, że miał nieocenioną zaletę: był skończony w sobie, cały zaokrąglony, porządny. I nie dziwię się, wziąwszy pod uwagę nasze dwie natury, że jemu wystarczał, a mnie doprowadzał do szaleństwa.

Ja nie umiałam wtłoczyć swej duszy do tych szufladek i wypisywać na niej etykiety i nazwy. Zresztą nauka nie mówiła, że ten najporządniejszy system mego porządnego brata nie stoi na zbyt mocnej podstawie i że każdy bodaj z jego lapidarnych argumentów dałby się zakwestyonować. To też słuchałam sceptycznie wykładów, których mi nie szczędził, gdyż "błądzącym dobrze radzić" i "nieumiejętnych oświecać" było ważną pozycyą w szufladzie "Obowiązek". I pod jednym względem uznawałam jego niezaprzeczoną wyższość nademną: on miał system, ja tylko przypuszczenia. On wiedział, ja nie.

Z początku mojego pobytu w Lubiniewiczach zasady Edzia i moje "przewrotowe teorye" często się ścierały. On zanadto gorliwie chciał mię nawracać, ja zbyt gwałtownie się broniłam. Ale wkrótce przekonaliśmy się oboje, że to do niczego nie prowadzi, a wzajemną robi nam przykrość. On nie przestał "wpływać", ale zastosował się do innego paragrafu swojego kodeksu "łagodnością zdobywaj dusze". Ja zaś dałam pokój dysputom, gdyż zmiarkowałam, że dwie trzecie moich zdań były wprost niezrozumiane, wzięte na wspak i przekręcone. Nie dlatego, aby Edzio nie był zdolnym mnie zrozumieć, ale że stanowisko, na którem stał, a z którego ruszyć się i nie chciał i nie mógł, uniemożliwiało mu wszelką wycieczkę w moje krainy.

Że okulary, które miał na oczach, a których zdjąć nie mógł ani na chwilę, oświecały mu wszystko własnem światłem, odrębnem zupełnie od mojego, że wreszcie po prostu, nie byliśmy sprowadzeni do jednego mianownika.

Zrozumiałam też wtedy jedną wielką prawdę, to, że człowiek, który posiada skarb tak cenny, jakim jest dogmat, strzeże go usilnie, nie tyle może z powodu wiary w jego objektywną prawdziwość, ile ze względu na własny spokój i bezpieczeństwo.

Bo przecież dogmat, to ciche schronienie, to pochodnia w noc ciemną, to utorowana droga wśród ciemnego lasu, to ciepła owczarnia, to przystań bezpieczna, to spokój dni i nocy. Nikt, zwłaszcza w dojrzalszym wieku, dobrowolnie skarbu takiego się nie pozbywa. Owszem, rękami i pazurami się go trzyma.

Nie tylko jednak oderwane kwestye zasad i zdań nas z Edziem rozdzielały.

Znalazły się wkrótce bardziej życiowe sprawy, o któreśmy się pogodzić nie mogli.

Wszakże wróciłam do kraju, aby pochodnią zdobytą rozświecać panujące tu mroki.

Więc cóż miałam robić? Uczyć, pisać, poruszać drętwiejące umysły, zawiązywać stowarzyszenia, namawiać, popychać do czynu, niecić światło, zapalać ogniska, dmuchać na tlejące iskry.

Zabrałam się do dzieła. Wieś, okoliczne miasteczka, oficyaliści, dzierżawcy, parobcy i gospodynie, a przedewszystkiem dzieci, oto, jak mi się zdawało, moje pole działalności. Z ogromnym zapałem rozpoczęłam cały szereg prac, a snułam jeszcze inne plany społeczne, aż Edzio się przeraził, zaczął mię zimną wodą oblewać i różnemi groźbami straszyć.

— Zmiłuj się, Haniu! chcesz nas wszystkich wprowadzić w ładną awanturę! To są niebezpieczne zabawki. Z tem nie żartują. Ani się obejrzysz, jak to wszystko może bardzo smutno się zakończyć.

—- Mój Boże! Taka niewinna działalność?

— A taka właśnie. To się im wcale niewinnem nie zdaje.

— Jednak doprawdy, coś robić trzeba dla ludzi...

— Moja Haniu, najmędrszy ten, kto swego obowiązku pilnuje, a coraz to nowych rzeczy nie wymyśla. Te wszystkie dzisiejsze modne działalności do niczego nie prowadzą, a wiele mogą szkody przynieść.

Nie chciałam uledz. Próbowałam dalej robić swoje, aż mi Edzio raz dość gniewnie powiedział: — Moja Haniu, proszę cię, przestań. Dopóki przynajmniej jesteś w moim domu, nie narażaj nas na przykrości.

A chcąc mi się wytłómaczyć poniekąd z tak stanowczego zakazu, mówił dalej: — Bo w naszym kraju najpożyteczniejszymi są ci, którzy własnego nosa pilnują, a nie wtrącają się w to, co do nich nie należy. Nasze położenie jest tak trudne, że potrzebujemy wytężyć wszystkie siły, aby się w jakiej takiej pozycyi utrzymać i swoje rodziny wychować. A te wszystkie wasze uświadamiania, budzenie ducha, oświaty i tym podobne socyalizmy, to wedle mnie głupstwo jest i bardzo nam niepotrzebne zawracanie głowy.

Wobec tego ustąpiłam. Trudno mi przecie było rozporządzać mu się w jego własnym domu. Aby żyć wedle swych przekonań, przedewszystkiem wypadało być u siebie.

Mając tę drogę zamkniętą, zwróciłam wszystkie myśli moje ku "Pokrzywdzonym".

Tego przynajmniej nikt mi zabronić nie mógł. Tak się odrazu urządziłam, aby módz im jak najwięcej czasu poświęcać. Wstawałam wcześnie i od samego rana biegłam do lasu. Zaraz za ogrodem rozciągał się suchy las na wyniosłym brzegu rzeki. Tam siadałam na mchu pod szumiącemi sosnami z teką na kolanach i pisałam.

Moi "Pokrzywdzeni" szli raźno naprzód.

Gdy wspominam dziś te dnie, to widzę, iż były one najbardziej natchnione w życiu mojem. Potem zdarzyło mi się napisać parę rzeczy, o których ludzie mówili, iż są dobre, lecz nigdy już, wyjąwszy może te parę miesięcy samotności, gdy pisałam "Dziką Mańkę", nigdy nie byłam tak ponad światem, ponad sobą samą, nigdy nie patrzałam na rzeczy z takiego oderwanego szczytu, z tej przestrzeni podniebnej, w której pływałam wtedy, jak ptak, rozpuściwszy skrzydła szerokie...

Ach, lesie mój! lesie chłodny, szumiący! Com ja przeżyła pod twemi sosnami! Ach, rzeko moja! czysta, ruchliwa rzeko! wieleż ty myśli moich uniosłaś do oceanu wieczności!

Co było we mnie najlepszego, tyś zabrała i uniosła.

"Pokrzywdzeni" postępowali szybko naprzód. Nieraz, gdy się krwawo napracowałam nad jaką sceną, gdy trudności zwalczyłam, rzucałam tekę pod drzewem i szłam w głąb lasu. Nigdy tam nikogo nie było. Bydła nie pasano w tej stronie, grzyby tu nie rosły. Byłam więc zawsze pewna swej samotności. Ale las nie był pusty, nie!

W olchach nad rzeką gnieździły się niezliczone ptaki, po ziemi biegły tam i sam mrówki skłopotane, w promieniach słońca, co ukośnemi strzałami przelatywały wśród drzew, wirowały muszki i pająki upinały swe siecie srebrne na krzakach jałowcu, czasem na wyższem miejscu, gdzie piasek był gorący, mała jaszczurka o zalęknionych oczach cichutko grzać się przychodziła, a wysoko po sosnach przemknęła wiewiórka.

Znałam tych wszystkich sąsiadów moich, znalam las stary i on mnie znał.

I życie moje wewnętrzne coraz to bardziej odgradzało się od otaczającego mnie życia, coraz bardziej zasuwałam się w swoją samotność. I znowu, jak w dziecinnych latach, ludzie przezemnie tworzeni byli mi jedynymi przyjaciółmi. I znowu jak wtedy, ogarniała mnie szalona tęsknota do żywego, kochanego przyjaciela, z którymbym się duszą podzielić mogła. Zastanawiając się czasem nad sobą, rozumiałam jedno, to, że takie życie, jakie teraz prowadziłam, było na dłuższy czas niemożliwe. Niepodobna było tak pozostawać w tej dziwnej i skrępowanej pozycyi prawie gościa, bez żywej duszy, do którejbym swoim językiem zagadać mogła. Tymczasem, dopóki miałam dużo pracy nad "Pokrzywdzonymi", a prócz tego chciałam dokompletować niejedno w swych filozoficznych studyach, dopóki w moim pokoju piętrzyły się nieprzeczytane jeszcze książki i nieuporządkowane notatki, a w tece arkusze rękopisów były czarne od przekreślali, dopóty nic mię do wyjazdu nie nagliło. Ale potem co będzie? myślałam czasem. Miasto, czy wieś?

Oddanie się wyłączne literackiej pracy? Czy jakaś społeczna, użyteczna działalność?

"Zobaczymy", kończyłam swe rozmyślania i wracałam do pracy.

W końcu sierpnia otrzymałam od Wiktora list i paczkę dzienników. Były to numery "Strażnicy" z mojemi nowelami. Przytem było kilka wycinków z innych pism z pochwałami i najpochlebniejszemi przepowiedniami na przyszłość. Wiktor także chwalił i winszował, ale bezwzględnie się nie zachwycał, "Jeszcze za wiele tam literatury", pisał, "ale trochę to wylizane panieńskim języczkiem. Nie trzeba hołdować wiecznie temu, co już było, co kto inny zrobił, nie trzeba się lękać nowych dróg i nowego słowa. Pani jeszcze zupełnie nie wyszła z powijaków. Bardzo jestem ciekawy "Pokrzywdzonych" i proszę o przysłanie mi ich, gdy tylko będą gotowi. Że pani talent ma, o tem, kiep, kto wątpi. Ale czy się ten talent nie roztłamsi i nie skiśnie w tym tam obywatelskim morbadzie? to jeszcze kwestya. Ja siedzę w Zakopanem, gdzie zapewne całą zimę przebędę i zbieram do kupy swoje nerwy. Jest i Niedźwiedź maluje tylko świerki i plwa na wszystko inne. Czytałem mu nowele pani. Powiada, że pastel, ale dobry.

Ja kończę "Wizye". Mam apetyt na szereg literackich portretów. Co pani na to powie? No, do widzenia, uszy do góry i trzymać się raźno! a plwać na wszystko inne, tak jak Niedźwiedź. Przyjaciel W. P.S. A cóź tam słychać w panieńskiem sercu? Cóż ten pan, co to się kiedyś "ogromnie podobał"? Co? Może nam weselisko sprawicie"?

List ten mnie wzruszył do głębi. Uciekłam z nim do swego pokoju i długo nad nim płakałam. Czego? Nie wiedziałam sama, ale łzy jakoś płynęły i płynęły. A przytem i radość była i trochę dumy, i zaraz potem gwałtowny impuls do dalszej pracy.

Tego dnia do białego świtu siedziałam pochylona nad biurkiem i gdy wreszcie rzuciłam się na łóżko, ogromna, kulminacyjna scena w "Pokrzywdzonych" była napisana.

"Wierzą we mnie... Sprzyjają mi...", mówiłam do siebie nazajutrz, idąc do swego ulubionego lasu z teką pod ręką. "Żebyż ich nie zawieść!"...

Wyjęłam raz jeszcze list Wiktora z kieszeni i odczytałam. "A cóż słychać w panieńskiem serduszku? Cóż ten pan, co to się pani kiedyś ogromnie podobał"? Zabawny Wiktor! Pamięta o tem...

Ale prawda! Co słychać z Żarskim? Chyba, że wcale tego lata nie przyjeżdżał w te strony, bo nikt o nim ani wspomniał. I w myśli zarysowała mi się postać "tego pana, co mi się ogromnie podobał" i który, tego nie powiedziałam Wiktorowi, na mnie też spoglądał dość czułem okiem.

Ten pan, był to wysoki, pysznie zbudowany mężczyzna, w którego ruchach znać było elastyczność i siłę, dobrą szkołą gimnastyczną rozwinięte, a zarazem wytworną nonszalancyę, nabytą po salonach i buduarach. Miał otwarte czoło, błękitne oczy pod zrośniętemi brwiami, nos orli o ruchomych, dobrze otwartych nozdrzach, pyszny jasny wąs do góry zaczesany, a pod nim czerwone, pełne, soczyste wargi i zdrowe zęby, ukazujące się chętnie w uśmiechu. Nosił głowę do góry trochę dumnym i zaczepnym ruchem. Ale w głosie jego były takie nuty miękkie, zwłaszcza, gdy mówił z kobietami, a w śmiechu tyle szczerości i dobroci, że, gdym go poraz pierwszy ujrzała na jakichś tańcujących imieninach przed dwoma laty u jego krewnych a Lubiniewickich sąsiadów, to odrazu powiedziałam sobie: "Oto jest śliczny typ! Prawdziwie polski, swój!" I z przyjemnością spoglądałam na niego, gdy w gronie młodzieży stał w środku salonu, górując nad wszystkiemi swą jasną, krótko ostrzyżoną głową. Nagle on się obejrzał i oczy nasze się spotkały.

Zwrócił się prosto do mnie i usiadł na pustem przy mnie krześle. — Co pani tak na mnie patrzy? — spytał wesoło. — Pewnie jakaś złośliwa obserwacya, co? Bo to te mądre panienki, to nas biedaków zawsze biorą na kawał. Ja tak ich się lękam, że aj! aj! aj! No, co pani o mnie myślała? — Stropiłam się cokolwiek. Śliczne były jego oczy! — Ależ, nic złego nie myślałam, doprawdy. A chce pan, to powiem. — Myślałam, że panu trzeba zbroję nosić, husarską zbroję z szumiącemi skrzydłami, a nie ten głupi frak. — A! tak pani myślała? To bardzo ładnie! — Zatrzymał się chwilę, a potem rzekł: — A pani doskonale trafiła! Byłbym husarzem dobrym, słowo daję! Takbym siekł, rąbał, ha!... A to, muszę siedzieć w tem wstrętnem biurze i gnić nad papierami. Ot, los! — Zamyślił się, ale krótko. Porwał się wnet i głowę do góry wyrzucił. — E, co tam! Teraz wakacye. Poflirtujmy trochę. — O! z tem niech pan się zwróci do innych panien. Ja nie umiem flirtować. — Oj, taka to prawda! Ale pani nie chce.

Takie mądre panny, to... — Niechże pan mi da pokój z tą mądrością! Teraz wakacye...— On się roześmiał szeroko. — A to dobre! Więc i mądrość wisi na kołku? Szczęście dla mnie! No, to i rozmowa pójdzie łatwiej. — I rzeczywiście rozmowa poszła łatwo, tak łatwo, że cały wieczór przegawędziliśmy ze sobą. Potem jeszcześmy się parę razy spotkali, ale krótko. Żarski wrócił do swego "wstrętnego biura", ja do swoich nauk. I na tem się skończyła nasza znajomość.

Wiedziałam też o nim nie wiele. Wiedziałam, że Żarscy byli to bogaci obywatele na Litwie, że matka pana Michała była z domu hrabianką Orwiczówną i że o tem nie wolno było zapominać. Rodzina była to liczna i chcąc się utrzymać w "pozycyi" musieli pracować albo bogato się żenić. Pan Michał zaś rozpoczął jakoby karyerę od przehulania całego swego funduszu wśród złotej młodzieży krajowej i zagranicznej. Musiał więc teraz pokutować za grzechy i "gnić nad papierami we wstrętnem biurze".

Zresztą to wszystko mało mię naprawdę obchodziło i prędko wywietrzało z głowy.

Gdy czasami przychodził mi na myśl Żarski, myślałam sobie: "Toby był mój typ"...

i przechodziłam nad nim do porządku dziennego.

I teraz, odczytując list Wiktora, uśmiechnęłam się nad jego nieśmiałem zapytaniem: , może być spokojny! Akurat! w głowie mi teraz amory, teraz gdy "Pokrzywdzeni" potrzebowali skupienia całej mojej myśli i wszystkich sił.

Jakoś w połowie listopada skończyłam swój dramat. Przepisywanie i różne poprawki zajęły mi jeszcze kilka tygodni, aż poczułam, że nic już lepszego zrobić nie zdołam, że im dłużej poprawiać będę, tem bardziej stanie się rzecz "wylizana", więc spakowałam rękopis i wysłałam pod adresem Wiktora.

I naraz zrobiło się dokoła mnie dziwnie pusto. Gdy wchodziłam do swego pokoju, nie witały mię już te twarze tak znajome, to smutne, to zrezygnowane, to znów szarpiące się w walce, to rozkochane w jakimś ideale. Nie słyszałam już ich głosów ciągle we mnie przemawiających, nie czułam ich obecności. Byłam sama.

Pierwszego dnia, nie mogłam usiedzieć na miejscu. Zaszłam do dziecinnego pokoju i pobawiłam się z Waciem w koniki, pohuśtałam na ręku malutką, przeczytałam trochę zaległych dzienników, ale byłam jakaś nieswoja i miejsca sobie znaleźć nie mogłam.

— Co się dziś stało Hani? — rzekła wreszcie Idalka, zauważywszy mój dziwny niepokój. — Ty zwykle taka zajęta, dziś wałęsasz się z kąta w kąt! Nic nie robisz! Co się stało?

Sama była nadzwyczaj zajęta, gdyż odbywała się wielka robota, bicie wieprzy i przyrządzanie wędliny.

— Daj mi jaką robotę, Idalko — poprosiłam.

— Jaką robotę? Cóż ja ci dam? A, dobrze... Gdybyś mogła skroić mi sukienki dla dworskich dzieci. Ciągle sama się zbierałam, ale czasu nie mam.

— Czy potrafię?

— O, ja ci dam formy papierowe. To tylko potem trzeba do wzrostu przystosować, o, wedle tej notatki.

Idalka się zakrzątnęła. Po chwili w stołowym pokoju pod lampą stałam przy stole z ogromnemi nożycami w ręku. Po jednej stronie, rozrzucone na krześle, mieniły się różnobarwne sztuki barchanu, po drugiej białe zwitki foremek papierowych.

Idalka tłómaczyła: — O, tu, widzisz, karczek, to przód, to plecy. Zapinane z tyłu, to zawsze porządniej. A bryty daję do mniejszych trzy, do większych cztery. Masz tu długość w centymetrach, rozumiesz? A to pół kołnierza, a to rękaw. Do każdej sukienki trzeba skroić kieszeń i lisztwa, o z tego mamisu...

— A bluzy dla chłopców?

— Bluzy wedle tej formy. Tylko nie zapinane z boku, bo to brzydko, ale pośrodku.

— Naturalnie!

— No, dobrze. Ja tymczasem muszę iść. Dziś szynki do beczek układamy, jutro kiełbasy i salcesony zrobię. Ach, bardzo rada będę, gdy się te sukienki skroją.

Przynajmniej na święta dzieci porządnie wyglądać będą. No, to idę. Ach, cóż to za okropna pogoda! Lękam się, aby Edziowi co złego się nie stało, słyszysz? Jaki wicher! Nie daj Boże co złego! Ale, wiesz co, włóż fartuch, te barchany tak strasznie brudzą!

W dużym gospodarskim fartuchu Idalki zabrałam się do krajania. Po chwili weszła niańka z Waciem.

— Niechaj panienka dziecka póki co popilnuje — rzekła. — Mała śpi, to w dziecinnym pokoju nie można, a ja muszę iść sukienki na jutro wyprać. Tak niechaj on tu pobędzie przy panience.

— Dobrze. Wacio przy cioci się pobawi. Wacio będzie grzeczny, prawda?

— Nana bat zlobi...

— Nie! Nana zajęta. Wacio dawnym bacikiem się pobawi. Dobrze?

Niańka poszła i zostaliśmy z Waciem. Dziecko z bacikiem biegało dokoła stołu, hukało na urojone koniki, gadało coś do mnie. Potem on się wdrapał na krzeszło i zaczęliśmy śpiewać oboje. On swym cieniutkim głosikiem wywodził coś o "ziabkach" i "wjubelkach", a ja mu pomagałam. A gdy tylko skończyłam jedną piosenkę, on zaraz wołał: — Eście, Nana, eście...

Naraz coś zastukało, zatupotało. Drzwi od przedpokoju otworzyły się szeroko i stanęła w nich jakaś postać ogromna, w futro ubrana i zaśnieżona od stóp do głowy, a głos wesoły zawołał:

— Litościwa osobo! zlituj się nad biednym podróżnym!

Urwała się nasza piosenka i oboje z Waciem przestraszyliśmy się porządnie. On z krzykiem do mnie się przytulił, a mnie serce mocno zabiło.

— Kto to? — spytałam, wytężając wzrok, aby poznać niespodziewanego gościa. — Cicho! cicho, Waciu, to jakiś znajomy pan...

Ale Wacio przerażony, zaczynał już płakać na dobre. Więc wzięłam go na ręce, a on, główkę chowając, wołał jeszcze: — Ja nie cem! Ja nie ceni!

— Przepraszam, widzę, żem panią przestraszył — ozwał się znowu głos we drzwiach.

I tym razym wydał mi się ten głos dobrze znajomym. Ale jeszcze nie byłam pewna.

Więc, z dzieckiem na ręku, zbliżyłam się do drzwi.

— Ach! to pan! — zawołałam, poznając w zaśnieżonej postaci Michała Zarskiego. — Skądże? Teraz, tu?

— A widzi pani! Wyrwałem się na tydzień. Do Kamilówki jadę na jakieś polowanie monstre.

A tymczasem zbłądziliśmy. Piekielna droga! Kręciliśmy się jak zaklęci na ługach, aż jakieś światła nas zwabiły i okazało się, żeśmy do Lubiniewicz trafili.

Dziesięć wiorst nakładu! Ale tymczasem konie ustały, chłopiec zmarzł jak kość, a i ja też...

— Niech pan się rozbiera prędko. — Zadzwoniłam na służącego. — Zaraz trzeba coś ciepłego. Samowar, wódki. I chłopca wziąć do kuchni, żeby się ogrzał. A tu prędko wieczerzę... Jestem dziś trochę samotna — tłómaczyłam, gdy już mój gość zasiadł za stołem i zajadał podane mu na prędce jakieś zimne mięso i zapijał wódeczkę. — Edzio pojechał do folwarku na noc, jutro ma tam coś w lesie oglądać, a Idalka i z nią wszystkie baby takie zajęte przyrządzaniem wędlin, że nikogo nie widzę prawie przez cały dzień. My sobie z Waciem domu pilnujemy...

— Nana śpiewała i Acio śpiewał — oświadczył malec, rzucając z pod jasnych loków spojrzenie na gościa.

— A jakże! Słyszałem. I, wie pani, to nadzwyczajnie! Tam na dworze zawierucha dmie, głowy zrywa, mróz, wicher, ciemno, choć oko wykol, tłuczesz się człeku w kółko po błotach, jak dusza potępiona. A tu ciepło, cicho, jasno, piękna panna kraje jakieś tam kolorowe szmaty, lampa świeci, przy niej ten dzieciak śliczny.

I śpiewają sobie o kwiatkach, o wiośnie, o motylkach i ptaszkach. No, proszę pani, takie zestawienie, co!

Uśmiechał się, błyskając białymi zębami. I obejmował mię całą wzrokiem ciekawym, jakby mię oglądał i badał. Ja się trochę zawstydziłam i czułam, że zaczynam się czerwienić. Więc skłoniłam głowę ku jasnym włosom Wacia, którego trzymałam wciąż na ręku. I milczeliśmy chwilę. Wreszcie on pokiwał głową i jakby odpowiadając własnym myślom, rzekł poważnie: — Ot, co to jest kobieta. Ale taka... prawdziwa.

Nie te, z przeproszeniem, małpy! lafiryndy! Ale, co tam — zawołał nagle — na frasunek dobry trunek! Zdrowie pani! — I wychyliwszy znowu kieliszek wódki, zaczął opowiadać o swej podróży, o projektowanem polowaniu w Kamilówce, o tem i owem.

A tymczasem wniesiono samowar. Uprzątnęłam ze stołu swoje barchany, zaczęto nakrywać do kolacyi. Wacio oswoił się z widokiem obcego, nawet zdecydował się wsiąść konno na jego kolano i jechać na niem to stępa, to galopa, to jak żyd, to jak pan. Wreszcie nadeszła Idalka, podano kolacyę i zasiedliśmy do stołu.

Idalka była zmęczona, więc ja się zabrałam do robienia herbaty i, przesłonięta parą z samowara, mało się mięszałam do rozmowy. Słuchałam i obserwowałam.

Żarski mówił dużo, opowiadał, śmiał się. A jednak mnie się wydało, że mu coś cięży, iż jakaś myśl czy troska go boli. Od dwóch lat przeszło, jakeśmy się nie widzieli, zmiana w nim zaszła, powierzchowna nawet zmiana. Pod błękitnemi oczami znalazło się kilka zmarszczek, których tam dawniej nie było, zresztą i blask tych oczu nie był jak dawniej jasny, a usta, gdy się nie śmiały, miały jakiś wyraz goryczy i niesmaku i jakieś złe i brzydkie skrzywienie. "Pewnie znowu hulał", pomyślałam. I żal mi się zrobiło tego człowieka, stworzonego do czynu, do wielkich walk i zapasów, a marnującego się w bezmyślności. Ach, jaki żal! jaki żal! Ach, wziąć tę duszę w dłonie obie, rozgrzać ją, rozpłomienić do tego, co piękne i dobre, uszlachetnić, uświęcić i na dobrej drodze postawić! O, to zdanie godne prawdziwej kobiety! — Jak on to powiedział? Prawdziwa kobieta, nie taka, z przeproszeniem, małpa, lafirynda. Biedak! coś one mu zrobiły, te światowe, albo i półświatowe lafiryndy. Tak prawdziwa kobieta miałaby tu piękne zadanie!

Dziś, pamięcią wracając do tego dnia, gdy w cieniu samowara snułam myśli poważne i zapytania smutne, gdy słuchałam głosu jego z tą natężoną uwagą, która każdy ton fałszywy łapie i notuje, dziś pytam się sama siebie: czy wtedy to właśnie zbudziła się moja miłość? miłość dziwna, smętna, utkana ze współczucia i zlitowania nad tą duszą błądzącą. I zdaje mi się, że tak. Od tego wieczoru zimowego nowe już życie zrodziło się we mnie...

Po kolacyi przeszliśmy do salonu. Idalka poszła jeszcze zajrzeć do dzieci, a my z Żarskim zostaliśmy sami przy dużym stole, na którym leżały gazety i książki.

On natychmiast do mnie się przysiadł.

— Pani mi powie zaczął — że ja strasznie jestem zarozumiały. Ale ja czułem, że pani podczas wieczerzy patrzała na mnie i coś myślała. Prawda?

— Prawda. Patrzałam na pana i naturalnie, że coś myślałam o panu.

— A tego "coś" pani mi nie powie? Strasznie jestem ciekawy.

— Nie, nie powiem. Toby nie wypadało.

— A to ładne rzeczy pani o mnie myślała! Awantura!

— No, nie tylko dlatego. Ale bo w tym świecie nie można być zupełnie szczerym.

— Nie rozumiem. Jakto, w tym świecie?

— A tak, bo żebyśmy byli np. kolegami w uniwersytecie i pan mnie o to spytał, tobym powiedziała. A tak, jesteśmy, pan kawalerem, a ja panną.

— Na wydaniu...

— Niech sobie będzie i na wydaniu. Więc nie wypada mówić ze sobą tak, jak mówi poprostu dwoje ludzi, a nie kawaler i panna.

— Dajmy, że tak jest. Ale pani mogłaby się nie stosować do tych wymagań.

— Jak gdzie i jak z kim. Gdy byłam... na swobodzie, to się nie stosowałam.

— A tu?

— Tu, jak pan widzi, uczę się trzymać język za zębami.

— I ja na tem tracę.

— Oj! nie wiem. Możebym nic przyjemnego panu nie powiedziała, gdybym była szczerą. — Uśmiechałam się, patrząc na niego i starałam się nadać lekki ton swoim słowom.

Lecz on pochylił się ku mnie i rzekł: — Chociaż pani się stara być taką jak wszystkie, ja wiem, że pani jest całkiem inną. I, jak Boga kocham! dałbym nie wiem co, aby się dowiedzieć, co pani o mnie myślała? Proszę mi powiedzieć! Moja pani, ja bardzo proszę... Milczałam.

— Ach, pani nie wie — zawołał on po chwili — jak mi potrzeba teraz...

szczególniej teraz... tak czasem... żeby ktoś do mnie dobie słowo powiedział. A pani, toby mogła... At, zidyocieć przyjdzie! — dodał gniewnie.

Zerwał się, zapalił papierosa i okrył się kłębami dymu.

Zamilkliśmy oboje. Czuliśmy, że nie była skończona między nami rozmowa, że leżała przed nami jak droga, na którąśmy wstąpili i zatrzymali się, uszedłszy zaledwie kilka kroków. Lecz czuliśmy też obawę przed tą drogą, czy nie zbyt daleko prowadziła ona? Więceśmy stanęli, jakby dla nabrania sił i dla namysłu.

Wróciła Idalka i wieczór zszedł na gawędzie.

Nazajutrz po strasznej wichurze nocnej, dzień wstał cichy i biały. Pola, drogi, drzewa pokryły się śnieżną suknią, zasnuły się niepokalaną białością. Nawet niebo białe było i nie oddzielało się od ziemi.

— Niech panie skorzystają z pogody i przejadą się ze mną trochę — zaproponował Żarski, gdy jego konie podeszły pod ganek — doskonale biegają kamilowskie gniadosze.

— Nie, dziękuję. Ja nie mogę — rzekła Idalka, która już siedziała jak na szpilkach. — Mam dziś mnóstwo zajęcia.

— A ja pojadę z przyjemnością — powiedziałam, jakby od wewnątrz jakimś rozkazem popchnięta. I wstałam, nie patrząc na zgorszone trochę oczy Idalki, której ta przejażdżka z "kawalerem" nie trafiała do przekonania.

Po chwili siedziałam w sankach, a obok mnie Żarski, promieniejący i uśmiechnięty.

— Mam teraz panią w ręku! — zawołał wesoło, gdyśmy wyjechali za bramę. — Hryćko!

— kuknął na stangreta — popędzaj! Konie wypoczęte, owsa nie żałowali, to i ruszaj gdzie w bok, do lasu! Panienkę obwieziemy na spacer.

— Słucham pana.

— A co — śmiał się, zwracając się do mnie — aha! porwałem panią, co! Mam teraz w ręku, o tak, trzymam, trzymam. I nie puszczę, aż sam zechcę. — Zaciskał przytem silną swoją dłoń i śmiał się, błyskając wilczymi zębami. — A pani się nie boi?

— Ja! czego?

Stropił się nieco. — A... a chociażby mnie?...

— Bać się pana! Skądże? Wcale się nie boję. Zresztą, cóż mi kto może zrobić?

Byłam tak spokojna, że i jego podniecenie opadło i rzekł po chwili już zwykłym głosem: — A wie pani, dlaczego panią porwałem? Bo teraz pani mi powie to, co wczoraj myślała o mnie? Powie, prawda? Aż śmiesznie, tak mi to utkwiło, spać nie dało. No, proszę powiedzieć.

Zawahałam się jeszcze. "Powiedzieć?" to znaczy pójść tą drogą, z której już zawrócić trudno, pójść z nim razem. Zmienić stosunek światowy panny do kawalera na stosunek bardziej przyjacielski, bardziej ludzki. Dać mu trochę siebie, udzielić mu swej wewnętrznej istoty.

A czy warto? czy warto?

Zamyśliłam się i spuszczonemi oczami śledzić poczęłam mknącą pod nami śnieżną drogę. Czułam, że on na mnie patrzy z ciekawością i że się dziwi. Dziwi się, że nie korzystam z tej idealnej, z tej jedynej może sposobności do flirtu. Takby przecie zrobiła każda prawdziwa panna.

Aż nagle przyszła dycezya: powiem wszystko, co myślę, co mi tam! Podniosłam głowę i spojrzałam mu prosto w oczy. Oczy te były jakby trochę przymglone wzruszeniem.

— Jeśli pan chce, to powiem wszystko — zaczęłam. — Ale proszę się nie obrażać, bo uprzedzam, że brzydko o panu myślałam. Gctyśmy się poznali przed dwoma laty, pamięta pan? powiedziałam, że pan do husarskiej zbroi stworzony. Już wtedy wiedziałam, że tam dawniej było trochę niedobrego, trochę hulania, ale myślałam, że to przeszło, że pan pracuje, że jest porządny i że wszystko dobrze. Tymczasem wczoraj patrzałam z za samowara i tak mi się zdało, że przez ten czas znowu coś złego z panem się zrobiło. W twarzy pańskiej coś jest... nieprzyjemnego. To nie skąd inąd pochodzi, jak ze złego życia. A przytem, to co pan powiedział o kobietach, to mi daje do myślenia, że pan się obraca w bardzo złem towarzystwie.

— Na miłość boską, pani! Z samemi hrabiankami tańcuję.

— To niczego nie dowodzi. Te hrabianki mogą być właśnie największemi małpami i lafiryndami. I to widać — chyba się nie mylę? — że pan jest niezadowolony z życia, ze swego losu, z siebie, przedewszystkiem z siebie. Naturalnie, tego się nie mówi, ale to się czuje. I... Ale czy mam mówić wszystko.

— Ależ tak! tak! Pani jest wprost jasnowidząca.

— I mnie się zdaje, że pan na to niezadowolenie szuka sobie pociechy w bardzo marnych rzeczach. Ale to nie pociesza i nie zadawalnia. Więc pan ciągle jest podrażniony i z siebie nie rad i rwie się do czegoś i ciągle opada. I szkoda, że tak jest, bo mnie się zdaje, że z pana mógłby być zupełny człowiek. Jakoś tak mi się zdaje...

Zamilkłam i znowu wpatrzyłam się w mknący pod końskiemi kopytami śnieg. Przez las jechaliśmy i sosny nas otaczały kołem.

Lękałam się, że powiedziałam za dużo. Wszakże to nie był ani Wiktor ani Nieźdźwiedź, ani żaden kolega. To był obcy, nieznany kawaler. Więc chcąc trochę złagodzić tamto, rzekłam cichym głosem.

— Panu trzebaby coś poważniejszego pokochać. Przecie szkoda byłoby taką dobrą duszę w hulankach zatracić. Czyż pan siebie nie żałuje na to?

Zwróciłam się do niego. Ale teraz on siedział ze spuszczoną głową i gryzł jasne wąsy, a czoło mu się marszczyło. Widać, że w mowie dotknęłam wrażliwego na ból miejsca, bo twarz miał smutną i wzruszoną.

Przeraziłam się i zaczęłam przepraszać. Ale on się porwał.

— Niech pani nic nie mówi! Owszem, dobrze dla mnie, żem to posłyszał. Bo to prawda, święta prawda! Tylko, skąd pani to wiedzieć może?

— Ależ ja nie wiem. Ja tylko tak sobie wyobrażam.

— Pani jest jasnowidzącą — powtórzył i zamyślił się.

I długo trwało między nami milczenie. On, zdawało się, zapomniał o mojej obecności. Siedział chmurny, coraz chmurniejszy i szarpał wąsy. Ja żałować zaczynałam, żem się dała wciągnąć w tak poufną rozmowę. Lepiej byłoby go zbyć jakim zdawkowym frazesem, tak jak pierwszego lepszego kawalera, nachichotać, naintrygować, tak, jakby tysiące panien na mojem miejscu zrobiło. Bo teraz, czyż nie śmieszne to było? Prawić mu morały, nieproszona i niedziękowana. No, wszakże proszoną byłam, i bardzo. Lecz czy wdzięczność otrzymam? To pytanie.

Konie biegły równo. Sosny sunęły dokoła nas, mijały i ginęły za nami, i znowu inne nadbiegały, i znowu przemykały i ginęły.

Nagle on się porwał. — Dobrze pani mówić! — zawołał gniewnie. — A nie hulaj! A nie trać! A pracuj! A bądź porządny! Dobrze pani mówić! Wy sobie, panienki, siedzicie jak u Pana Boga za piecem, ani wiecie co i jak. Co wam grozi? któż was zaczepia? A my, to... Dyabli wiedzą, co z sobą robić!... — Parsknął, nozdrzami poruszył i znowu mówił: — Niepotrzebnie może ja panią pytał, ale teraz, już zacząwszy, trzeba dokończyć.

Więc i ja pani coś powiem. Ja źle żyję? Tak, prawda, paskudnie żyję. Ale co mam robić? — Urwał i zdjął czapkę. Było mu gorąco. — Ja pani powiem. Ja mam słaby charakter, to wiadoma rzecz. Ale, gdy byłem młodszy, to jednak tęgi był ze mnie facet. Ojczyzna, społeczeństwo, idee, poświęcenie, wszystko to było, i naprawdę było. Nie hulałem wtedy! A jeśli tam kiedy co zbroiłem, to sam siebie potem bardzo wstydziłem i poprawiałem się. I kto wie, wyszedłbym może na człowieka, gdyby nie te... A bo zawsze kobiety wszystkiemu winne! — Stuknął pięścią w kolano. — I niech pani sobie nie myśli Bóg wie co. Ta, która mnie zgubiła, to była la fine fleur dystynkcyi, hrabianka Orwiczówna, kuzynka moja, teraz wyszła za Horszyńskiego. Zakochałem się, jak kot marcowy, włożyłem w nią wszystkie ideały i świętości, czciłem ją jak monstrancyę. Byliśmy zaręczeni. Aż tu, a propos mojego pojedynku z baronem, okazała tyle podłości, no, tak, wyraźnie mówię, podłości, tyle egoizmu i taką niepojętą próżność, że mnie, choć się za nią biłem, nie za kogo, oczy się otworzyły i powiedziałem sobie: I cóż mi po takiej, u licha? Ona chce się tylko wydać bogato, wtedy byłem jeszcze bogaty, to jest dosyć bogaty, a ona nic nie miała, a o mnie dba tyle, co o wyciśniętą cytrynę! A ja, proszę pani, miałem pretensyę być kochanym, nietylko służyć za męża i za parawanik do czego innego, ale być kochanym. Wszystko, albo nic! Ja inaczej nie umiem. Śmieszna to pretensya, prawda pani, co?

Spojrzeliśmy sobie w oczy. Ach, te jego oczy! Brały mię jakby ręka, przylepiały się do moich źrenic, ciągnęły jak magnesem. A roziskrzone były, a gwałtowne, a zarazem smutne...

Wszystko, albo nic!

On znowu głowę spuścił i mówił: — Po tej awanturze, to byłem chory ze dwa miesiące. Ale za to, jak wyzdrowiałem, to był już we mnie inny człowiek.

Wyleciały ze mnie wszelkie marzenia, ideały, patryotyzmy i inne głupstwa, a chciałem tylko żyć i użyć. To też używałem przez lat parę, ha! — Urwał. A potem dodał obojętnym głosem: — Tyle narobiłem długów, że cały mój fundusz po ojcu poszedł na ich pokrycie. Mój brat, Maurycy, jakoś to tak urządził, że wziął na siebie mój majątek, a długi moje spłacił. Posadzono mnie w tem biurze i odtąd siedzę i gniję tam. A gdy mam za co, to znowu się puszczam, a potem znowu gniję i tak w kółko.

Powiedział to z wielką goryczą. A potem zamilkł i siedział nieruchomy, ponuro patrząc przed siebie.

Mnie coraz przykrzej się robiło. Brał mnie żal okropny. Ach! coś zrobić, wyratować, zbawić tego człowieka! Biedny on, biedny! Ach! wysnuć choćby z własnego serca nitkę mocną a cienką, a jedwabną i oplątać go, i owinąć, i przywiązać, i tak poprowadzić za sobą na wyżyny, w jasność! Wlać w to zburzone serce trochę słodyczy, trochę ciszy, ujarzmić tę niesforność, ukoić, wzmocnić i dać mu to kochanie, którego pragnął niegdyś! Ach, i nie dać mu zginąć! nie dać!... nie dać!...

Długo trwało między nami milczenie.

Aż on się pierwszy poruszył, zapalił papierosa i zwrócił się do mnie.

— I po co ja to wszystko pani opowiadałem? Panią wynudziłem, a mnie, co z tego?

Ale ot — dodał po chwili — ot, jaki ja jestem. Tak mi się raptem zechciało jakiej dobrej duszy o sobie rozpowiedzieć, od wczoraj, gdym panią zobaczył, tak mnie do tego wprost parło! Nie mogłem wytrzymać. A teraz, widzę, co mi po tem? — Sięgnął po moją rękę i pocałował. — Przepraszam, już więcej nie będę. Mówmy o przyjemnych rzeczach. — Zaczął żartować. — No, niech pani nie siedzi tak zasępiona, niech się pani zaśmieje, spojrzy na mnie, nie odwraca głowy! Bo będę miał wyrzuty sumienia. No, panno Hanno! proszę mi spojrzeć w oczy! Wesoło!

Wesoło!

Ale im bardziej się śmiał, tem większy smutek mnie ogarniał, smutek tak dręczący, że czułam, jak się we mnie serce ściska. W gardle dusić mnie zaczęło, fala łez podchodziła coraz wyżej, wyżej... aż z oczu krople wytrysły...

spuściłam głowę, chciałam je otrzeć...

Aż on pochwycił mnie za rękę i pochylił się ku mnie.

— Co to! Łzy!... — zawołał. — Za mnie... łzy... Ach, pani!...

Przejażdżka zakończyła się milcząco. Nie wyrzekliśmy już ani słowa. Tylko, gdy po kilkowiorstowym kręgu, Hryćko wyjechał znów w aleję, prowadzącą do Lubiniewickiego dworu, ja kazałam mu stanąć i wysiadłam.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i zwróciłam się ku domowi.

We trzy dni później, korzystając z ładnej pogody, wyszłam z małym Waciem na przechadzkę w aleję topolową. Jużeśmy wracali do domu, gdy na drodze ukazał się konny posłaniec, a dogoniwszy nas, zatrzymał wierzchowca, zsiadł i do mnie się zbliżył. Poznałam chłopca z Kamilówki, który nas woził.

— Przywiózł ja panience list — rzekł.

— Od kogo? Do mnie? — spytałam zdziwiona.

— Od pana Żarskiego — rzekł Hryszko. — Ale pan kazał oddać i zaraz wracać, bo nie będzie nijakiej odpowiedzi.

I zanim się opamiętałam, Hryszko wsiadł na szkapę i zawrócił.

"Od pana Żarskiego", powtarzałam sobie, ściskając w ręku nierozpieczętowany list. Wydało mi się, że w dłoni trzymam swoje przeznaczenie. Czułam, jak krew przypływa mi do serca gwałtownie, jak to serce bije i drży, a nogi podemną się chwieją i głos więźnie w gardle.

Gdy znalazłam się nakoniec w swoim pokoju, zamknęłam drzwi na klucz i list położyłam przed sobą. Czego on chce? Czego on odemnie chce? I widziałam jego posępną twarz, gdy mówił o sobie i jego iskrzące się oczy i drgające usta. I znowu wielki żal nad jego biedną duszą porwał mię i ogarnął.

Rozdarłam kopertę i czytałam:

Pani!

Te dwie łzy, którem dostrzegł w pani oczach, nie dają mi ani chwili spokoju.

Nigdy nie spodziewałem się, aby ktoś mógł nademną zapłakać. Zrobił się we mnie przewrot zupełny. To, czego pragnąłem w najlepszych moich latach, a co uważałem za przepadłe, to wszystko stanęło przedemną jak żywe i wie pani, że marzę o wyrwaniu się z dzisiejszego mojego życia i o odrodzeniu się mojej duszy, którą pani nazwała dobrą i nad którą te kochane łzy wylała.

Myślałem, że już nigdy tego nie zapragnę. A ot, stał się cud! i to za przyczyną pani. Ach, panno Hanno! czy nie jest pani właśnie tą prawdziwą kobietą, której kiedyś szukałem?

Wiem, że ten list może się wydać śmiesznym i bardzo niewłaściwym i że na to, aby tak pisać, trzeba się lepiej znać. Ale gdzież my się możemy lepiej poznać, kiedy ja muszę wracać do X. i Bóg wie, kiedy się znowu zobaczymy. A przez ten czas, co będzie?

A ja nie mogę już żyć bez pani. Przepraszani, że to mówię, ale doprawdy, czuję, że mnie pani tak opanowała, że już nic innego mi nie pozostaje, jak prosić: zmiłuj się nademną i bądź moją żoną.

Wiem bardzo dobrze, że nie mam do tego żadnych kwalifikacyi, jestem taki niepewny człowiek, i niebogaty, i niewykształcony, i że nie wart jestem takiej łaski. Wiem także, że pani wcale nie ma ochoty iść za mąż, a szczególniej za takiego, jak ja.

Ale jeśli mi pani odmówi, to już nie wiem, co zrobię, bo to mój ostatni ratunek.

Jutro rano przyjadę po odpowiedź.

M. Ż.

Oparłam głowę na rękach i siedziałam nieruchoma. Co robić... co robić?...

! po co on się tu zjawił! czego odemnie chciał? jakim prawem pokój mój mącił?

Ten człowiek obcy, nieznany, z którym nie łączyło mię nic, nic. Bo, że mu okazałam trochę współczucia, że nie mogłam powstrzymać łez... to jeszcze...

"Te kochane łzy" on pisał. Co za kochane! głupie łzy! Teraz wściekła na nie byłam.

Że on był sympatyczny, tego nie zaprzeczałam. Lubiłam tę męską w nim siłę, tę zamaszystość, tę bujność, tę szczerość, co od niego biła. To był mój typ, zapewne. Ależ od tego do małżeństwa, to jeszcze daleka droga. I dotychczas niczem go nie upoważniłam do takiej propozycyi. Wieluż było takich ludzi na świecie, którym o wiele więcej okazywałam przyjaźni i życzliwości, a którzy jednak nie prosili mię zaraz na żonę. Nie mówiąc o Wiktorze, ale Niedźwiedź, i Poeta Czerwony, i Benda, mój Boże! ileż wieczorów spędziłam z nimi sam na sam, ileż wycieczek odbyliśmy razem! A gdy Czerwonemu przyszło kiedyś na myśl robić mi jakieś matrymonialne propozycye, ja zaśmiałam się tylko i odrzekłam: "Ani myślę! Proszę mi o tem nigdy nie wspominać. Czy mi życie nie miłe".

A teraz? Czy mogę tak samo Zarskiemu powiedzieć: "Ani myślę?"

"Nie! nie mogę". Coś już mię z nim związało, coś, czego ze śmiechem i lekko rozwiązać nie można. Czyżby te łzy, co z serca i oczu nad nim się polały?...

Więc co? Więc iść za niego?

Byłaby to szlachetna misya, prawdziwe apostolstwo, może i szczęście. Tak, może i szczęście. Jego pokochać można. Ach, tak! całą duszą można go ukochać.

Ale ja nie! Miał racyę, pisząc, że ja wcale nie mam ochoty iść za mąż, a szczególniej za takiego, jak on.

No, czy szczególniej za takiego, jak on?...

Ale naprawdę, teraz nie mam ochoty iść za mąż. Może kiedyś, gdybym się zakochała...

A czemużbym nie miała właśnie w Zarskim się zakochać? Przyznaję sama, że to mój typ. Ze mię pociąga, że mię wzrusza do głębi tem prostem przyznaniem się: jeśli mi pani odmówi, to już nie wiem, co zrobię, bo to mój ostatni ratunek.

Więc czemużbym się nie miała w nim zakochać, pójść za niego, uratować go, podnieść, otoczyć szczęściem i sama być z nim szczęśliwą?

A talent? A ten świat wiedzy, światła, idei? A te szerokie przestrzenie, po których szybować chciałam? A te szczyty samotne i dumne, a te ciche świątynie? A te tajemnicze przybytki, te skrzydła moje orłowe?... To wszystko porzucić, a w zamian dostać co? Dom, wizyty, kucharki, miski, garnki, choroby, pieluszki, stosunki towarzyskie, jakieś matki i ciotki i całą tę powszedniość, tę czczość, te szarzyznę filisterskiego żywota! Słusznie Wiktor mówił, że to śmierć dla talentu.

"Nie, dziękuję. Ani myślę!" powiedziałam sobie. I schowałam list do kieszeni, a sama zeszłam na obiad.

Przy obiedzie Edzio i Idalka byli skwaszeni, On tylko co powrócił z folwarków, gdzie dłużej musiał zabawić, niż zamierzał, znalazłszy jakieś nieporządki malwersacye w lasach. Wróciwszy, zastał tu "deces" w gorzelni i mocno się tem zirytował. A Idalka rozpoczęła skargę na rządcę, że krowom złą daje słomę i brahę zbyt ostudzoną, a o cielęta nie dba wcale i dotąd obory na zimę nie opatrzył, tak że wiatr przewiewa nawskróś i już zaczynają chorować. Edzio zgryziony, wymówiwszy gorzelnianemu jego niedołęstwo, kazał prosić rządcę na obiad, aby też zaraz kwestyę cieląt i krów szeroko rozwinąć.

Na to nadeszłam i musiałam wysłuchać długiej dyssertacyi gospodarskiej, zaostrzonej złymi humorami Edzia i Idalki, która po zrobieniu wędliny była strasznie zmęczoną i nie mogła, jak zwykle, zapanować nad sobą. Na domiar złego pod koniec obiadu niańka wprowadziła Wacia, który się tylko co obudził i szedł w różowym humorze "tacia" powitać. Ale tacio przywitał go dość chłodno, a gdy malec zaczął się domagać "ciuklu", ofuknął go ostro, tak że dziecko rozżalone schowało główkę na kolanach matki i popłakiwać zaczęło.

— Rozpieszczasz go do niemożliwości — rzekł Edzio do żony, wstając od stołu — robi się nieznośny!

Wyszedł. Idalka miała łzy w oczach. Ale potrafiła jeszcze uśmiechnąć się do mnie i powiedzieć niby żartem: — Oj, coś mój pan dzisiaj nie w humorze! — Widziałam jednak, że i ona była nie w humorze.

"Nie, dziękuję, na to mnie nie weźmiecie", myślałam, idąc wkrótce potem do swego pokoju. "to jest obrazek szczęścia rodzinnego! Bardzo to ładne, ale z daleka.

Ale w tem być, dziękuję!"

Zamknęłam drzwi za sobą i postanowiłam wcale nie myśleć o Żarskim. Jutro, gdy przyjedzie, powiem mu: "Nie"! I będzie rzecz skończona.

Zapaliłam lampę, usiadłam na wygodnej kanapce i wzięłam książkę do ręki. Książka była nowo wydana, bardzo zajmująca, przed kilku dniami, czytałam ją z przyjemnością. Teraz jednak myśl moja ciągle się odrywała. Jutrzejsze spotkanie korciło mię i odejmowało spokój. "No, cóż wielkiego"! mówiłam sobie.

"Przyjedzie, to mu zaraz tak powiem: że list jego otrzymałam, że mu jestem wdzięczna za wyrażone tam uczucia — to tak się mówi, o ile wiem — że mam dla niego wiele szacunku i sympatyi, i to trzeba powiedzieć, ale że... to... owo...

i jakoś tam będzie. W każdym razie, to krótko potrwa".

Znowu czytać zaczęłam.

"Ale cóż ze mną będzie?" stanęło mi nagle w myśli. Dotychczas miałam zawsze cel wyraźny przed sobą, to egzaminy, to studya, to przechodzenie z kursu na kurs, to wreszcie "Pokrzywdzonych". A teraz — nic.

Co prawda, świat stał przedemną otworem. Byłam niezależną i moralnie i finansowo. Mogłam sobą rozporządzać. "Chyba, że zaraz po świętach wyjadę", pomyślałam. "Pojadę do Krakowa, odświeżę się trochę. Może mi coś na myśl przyjdzie i pisać zacznę. Tu bezczynnie siedzieć nie mogę".

Ale czem w ogóle być mam w życiu? Jaką iść drogą? Tego jasno nie wiedziałam.

Rozumiałam dobrze i to od najmłodszych lat czułam, że grzechem jest opuścić kraj swój i tułać się pod obcemi niebiosami. Ze wyjątkowe tylko okoliczności mogą tłómaczyć to, co naprawdę jest zdradą, odstąpieniem od chorągwi, zemknięciem z pola walki, tchórzowstwem i dezercyą, za którą w wojsku karzą rozstrzelaniem. To też nigdy nie wahałam się w tym względzie. Zawsze towarzyszyła mi myśl osiedlenia się wśród swoich. Ale gdzie? I co robić? I nad czem pracować?

Ach, gdyby pewną być swego talentu!

Lecz czegóż dowodzą pochwały kilku przyjaciół? Polegać na nich nie można. Tyle jest przecie grafomanek na świecie!

"Zobaczymy, co powie krytyka o "Pokrzywdzonych", pomyślałam. "To będzie dopiero znaczące".

A tymczasem, myślałam, jutro powiem Żarskiemu, że do małżeństwa nie mam najmniejszej ochoty i że byłabym najgorszą żoną, boby mi się ciągle śniła literatura, a nie można dwom panom służyć. On to zrozumie. A zresztą czy te jego zapały tak bardzo znowu trwałe i prawdziwe? To wielkie pytanie.

Chociaż... list jego...

Et! jak im trzeba, wszyscy pięknie pisać umieją.

I nazajutrz, po bardzo źle przespanej nocy, z mocnem postanowieniem odmówienia Żarskiemu, zeszłam na dół na śniadanie.

Czułam się znerwowaną. Wszystko mię drażniło. Chociaż wczorajsze kwasy były już całkiem załagodzone i czoła jasne, mnie atmosfera domu wydawała się duszną nie do zniesienia. "On nie przyjedzie chyba przed południem", pomyślałam, "więc tymczasem mogę się trochę przejść". I choć dzień był mglisty i odwilż zamieniła biały do niedawna świat na jakiś szary, kapiący i wilgotny, prędko się zebrałam i po chwili szłam samotnie topolową aleją ku lasowi.

Szłam prędko, jakbym ruchem chciała myśli swe rozproszyć.

Bo myśli były wciąż smutne, drażniące jakieś i niepewne.

Nademną rozciągało się szare niebo bez chmur i stały rzędem czarne topole z liści odarte, ogromne i sztywne, jakby szeregi trupich szkieletów, straszne jakieś w tej ciszy i w tej nieruchomości. A cisza była wielka, przerwana tylko czasem krakaniem wrony gdzieś w oddali, lub łopotem jej skrzydeł, gdy ciężkim lotem mknęła ponad polem.

I nagle pod temi umarłemi drzewami, na tej szarej, berbrzeżnej przestrzeni, porwała mię świadomość mej samotności. Uczułam się nagle tak małą, tak marną, tak na nic nikomu nie potrzebną, taką okruszyną w tym niezmierzonym świecie! A tak samotną! Ach, tak rzuconą na wolę wichrów, bez żadnego oparcia, bez żadnej dłoni przyjaznej... Nikogo... nikogo nie miałam...

Strach mię ogarnął. Nie chciałam widzieć tych martwych drzew i tego pola, ciągnącego się w dal bez końca.

Skręciłam na małą ścieżynę,prowadzącą do lasu.

Tam było bezpieczniej. Drzewa przyjaźnie mię otoczyły kołem, a sosny zaszumiały nademną poważnie, dobrotliwie. Objął mię las i przygarnął.

I w życiu, gdyby tak mieć ramię silne a kochające, coby objęło i przygarnęło i przytuliło! gdyby mieć pierś szeroką, pod którąby biło serce gorące, do której by się przycisnąć można było w złej godzinie i mieć duszę oddaną i przy sobie zawsze kochanie wielkie, możeby to było szczęściem?

Ach, nie być samotną! tak zupełnie, zupełnie samotną!

Podniosłam głowę. Nademną stał na tle sosen krzyż i rozdzielało się dróg kilka.

W tem samem miejscu przed kilku dniami pożegnaliśmy się z Żarskim po owej pamiętnej przejażdżce. Teraz lada chwila mógł przybyć. Należało do domu powrócić.

Myśl oczekującej mię rozmowy zaczynała mię coraz bardziej drażnić. Co mu powiedzieć? Jak powiedzieć?

Aż nagle usłyszałam za sobą wołanie: — Panno Hanno! Pani! — I szybkie kroki, które mię doganiały. Stanęłam.

Za mną przez las wielkimi susami pędził Żarski, przeskakując zarośla i gałęzie.

Był w długich butach i miał strzelbę na plecach.

— Szczęście, żem panią tu spotkał! — zawołał, dobiegając. Porwał obie moje ręce i zatrzymał w swoich. — Ach, dobrze choć popatrzeć na panią! Udała się moja kombinacya mówił prędko, jakby zagadując. — Bo strasznie mi się nie chciało jechać do dworu. Gdzież tam się rozgadać przy wszystkich! Więc myślę sobie: będę krążył, nibyto poluję, dokoła dworu. Nie może być, aby pani nie wyszła na spacer. Miałem czatować aż do wieczora. A wyjść można tylko w tę stronę, bo tam drogi zawiane, rzeka, błota. Ot, i udało się! i prędzej, niźlim się spodziewał.

Dostrzegłem panią — i leciałem...

— Ja wracałam już do domu na spotkanie pana.

— Dobrze się stało, żeśmy się tu spotkali. Rozgadamy się swobodnie, bez świadków i ceregieli. — Spojrzał na mnie uważnie i dodał: — Ach, pani! jak ja się boję!

I mnie nagle porwał też lęk. Lęk okropny i dziwny. Poczucie wyraźne, że trzymam tę duszę, jak ptaka w dłoni i że odemnie zależy, co z biednym ptakiem dalej się stanie. Poczucie, że sama też jestem w czyjejś dłoni, że gdzieś idę, że coś gdzieś mię popycha, że coś na mnie czeka i że nic nie wiem, co, gdzie, dokąd, a jednak lecę naprzód, naoślep... naoślep...

Ach, są takie chwile w życiu, kiedy czujemy, że człowiek nie posiada "wolnej i nieprzymuszonej" woli, jak nas dobrodusznie poucza katechizm, że istota nasza jest gdzieś rzucona w bieg, pchnięta naprzód obcą, nieznaną jej siłą...

Więc stałam nieruchoma przed Żarskim, niezdolna słowa przemówić, daleka już od wszelkich postanowień, jakie dziś rano jeszcze czyniłam, przerażona i niepewna.

A on się nademną pochylił i szepnął:

— Niech pani prędzej mówi! Już ja nie mogę wytrzymać.

— Ach! nic nie wiem... nic nie wiem... — zawołałam bezradnie i wyrwawszy ręce z jego rąk, zaczęłam iść prędko przed siebie.

— Panno Hanno! Pani! Niech się pani zlituje! Ja muszę coś wiedzieć.

— Zaraz... zaraz powiem wszystko. Poszliśmy więc razem w las. I długą chwilę milczeliśmy oboje. Ja starałam się zapanować nad sobą i zebrać myśli. On nie przerywał, szedł za mną.

— Proszę pana — rzekłam wreszcie — już powiem wszystko. Mnie się zdaje, że ja nie mogę iść za mąż. Bardzo dziękuję panu, bardzo jestem wdzięczna, ale wyjść za pana...

ach, Boże! ja nie wiem, czyby to było dobrze. Ja w ogóle na żonę nie bardzo pasuję... A panu trzeba jeszcze lepszej żony, niż komu innemu. Bo, jeśli to, co pan pisze, że chce się... poprawić, to naprawdę tak będzie, to właśnie trzeba panu doskonałej żony do pomocy. A ja!... Ale przecież są takie panny na świecie.

Jestem pewna, że możnaby znaleźć dobrą dziewczynę, któraby się w panu zakochała i byłaby pomocą we wszystkiem. Pan źle myśli o kobietach, ale to niesłusznie, bo są doprawdy takie...

— Poco mi pani mówi o innych! — przerwał gwałtownie. — Ja panią nie proszę o swaty. Ja pani chcę. Proszę mi o sobie mówić.

Stał oparty o sosnę, wzburzony już i zły.

— O sobie?... Ach, to tak trudno! — Nagle jednak zdecydowałam się. — No, więc dobrze! powiem i o sobie. Pan nie wie, ale ja od dzieciństwa marzyłam o nauce...

i o pisaniu... Wszystko na to zrobiłam, aby iść tą drogą i poszłam... I chciałabym iść dalej i dalej. A tak, jeśli wyjdę za pana, to co? Zakocham się i wszystko przepadnie.

On się porwał. — Moja najmilsza! Więc mogłabyś się zakochać? We mnie? Więc mogłabyś? No, proszę powiedzieć, co? — Chwycił obie moje ręce i do ust je przycisnął, a przyciągnąwszy mię do siebie, powtarzał pochylony nademną: — Więc mogłabyś mnie kochać, co? co?

A mnie coś tak słodkiego wlało się do duszy, że przymknęłam oczy, a przez myśl przeleciało, jak błyskawica: — Ach, wszystko oddać za takie chwile! — i szepnęłam cicho...

cichutko: — Mogłabym...

Ale nagle odskoczyłam i stanęłam opodal. A oparłszy się o drugą sosnę, zaczęłam mówić, mocując się z głosem, który drżał trochę:

— Mówmy rozsądnie! Mówmy rozsądnie! Możebym się i zakochała w panu, ale ja tego nie chcę. Ja chcę być swobodną i nie mieć żadnych więzów i nie należeć do nikogo. Ja albo byłabym złą żoną, albo byłabym nieszczęśliwą. Czy tak, czy tak, byłoby źle. W mojem położeniu, to nieroztropnie iść za mąż, szczególniej tak...

— Ja wiem, że jestem złą partyą — warknął Zarski.

— Ależ ja nie o tem mówię! Pan może być najlepszym, ale ja... Cóżby taka jak ja robiła w tym świecie, w tem otoczeniu, w którem się pan obraca? Ja potrzebuję czego innego. Kto chce pisać, tworzyć... temu trzeba podniety, atmosfery innej... Chyba — dodałam, jakby do siebie — porzucić tamto, a cała się oddać...

Ale nie! nie! Tego nie chcę! nie potrafię!

Staliśmy naprzeciw siebie z męką w sercach.

On zaczął mówić nieśmiało, że jeśli mu się usunie ta ostatnia deska ratunku, to zapadnie na wieki w ciemność. Że kocha mię tak, jak żadnej dotychczas nie kochał, że ta miłość rośnie w nim z każdą chwilą, jak powódź wiosenna i jeśli na zaporę trafi, to zatopi wszystko i stanie się dla niego ostatecznem zniszczeniem i klęską.

Ja zaś czułam, że usta moje kłamią, mówiąc: nie chcę, nie potrafię. Bo i chciałam i wiedziałam, że potrafię. Chciałam jego, miłości jego płomiennej. I wiedziałam, że potrafię być mu dobrą i miłującą.

Więc co? Iść za niego?

Ach, nie! nie! nie!

— Pani! — zawołał on nagle, jakby zrobił doniosłe odkrycie — proszę posłuchać.

Czyżbym ja pani przeszkadzał w nauce, czy w pisaniu? Zechce pani, to pisać sobie będzie choć cały dzień.

Zaczęłam się uspokajać. "Prawda!" pomyślałam, "czemużby miał mi przeszkadzać"?

— I co do nauki — ciągnął on dalej — ja wprawdzie sam nie uczony, ale przecież tyle koło niej się ocierałem, że ją umiem szanować. Więc pani sobie będzie dalej studyować i pisać i robić wszystko, co zechce. Cóż ja mogę mieć przeciwko temu?

"Prawda", pomyślałam znowu, "cóż on może mieć przeciwko temu?

— A zechce pani podniety, czy tam czegoś takiego, to pojedzie sobie pani do Warszawy, czy do Krakowa, czy zagranicę. Przyrzekam, że nigdy kamieniem kłaść się nie będę na drodze pani do sławy, czy do tej tam karyery literackiej.

Przeciwnie, będzie mnie bardzo przyjemnie...

"Tak", myślałam, "on sam możeby i nie przeszkadzał. A inni! ale to otoczenie parafialne, to miasteczko... Ach, co robić? co robić"?

A on, jakby odpowiadając na moje myśli, rzekł: — Ja nie wiem. Ale mnie się zdaje, że te dwie rzeczy można pogodzić. Wszakże mąż nie absorbuje tak bardzo. A co do mnie, jestem z konieczności więcej za domem, niż w domu. Choćbym chciał, to ciągle przy pani siedzieć nie będę.

"Rzeczywiście", pomyślałam, "wszakże ja sama zawsze to mówiłam, że można pogodzić, że trzeba pogodzić. I nagle wyraźnie, wyraźnie stanął przedemną ostatni wieczór w Krakowie i dysputa z kolegami, i bajka Czerwonego, i rozmowa z Wiktorem, i jego rady, i jego przepowiednie. Ach, jakże się prędko sprawdziły!

Cóżby on teraz powiedział? , z pewnością starałby się odciągnąć mnie od tej grożącej miłości, od tej grożącej niewoli...

A jednak, co było więcej warte: czy ta nauka, a może i sława, do której dążyłam, czy ten dom rodzinny przy ukochanym człowieku? Czy te szerokie horyzonty, po których bujać było tak pięknie, czy ten ciepły krąg domowego ogniska, zapalonego moją ręką? Czy poklask tłumu, czy jedno serce, oddane mi na wieki i jedna dusza przeżeranie zbawiona? Czy zimna Sława. Czy... Miłość? Ach, co?

O! rzucić wszystko, iść za nim i wypełnić powołanie!

A więc wyrzec się swej przeszłości? poświęcić przyszłość?

Ale wszakże... można to pogodzić. Można być dobrą żoną i literatką zarazem.

Czyżby dusza kobieca była tak ciasna? Czemuż mężczyźni?...

— Pani mi nie odpowiada — rzekł po długiej chwili Żarski. — A ja wiedzieć muszę... co będzie ze mną?

Podniosłam na niego oczy. — Kiedy ja sama nie wiem, co robić — szepnęłam.

Jemu ta niepewność była już otuchą. Więc zbliżył się do mnie i zaczął wesoło mówić: — Pani nie wie, co robić? A ja wiem doskonale! Więc najlepiej mnie słuchać. Powiedzieć sobie tak: prawda, że ten Żarski wielkie nic dobrego, kawał łotra, nicpoń, zawadyaka, szubienicznik, ale kocha mnie do waryacyi i poprowadzę go, dokąd zechcę. Będę wielbiona, jak bóstwo, a przeszkadzać mi w niczeni nie będzie. Więc z czasem i sama trochę go pokocham, a jemu więcej nie trzeba. To też rogue la galére! pójdę za niego i zrobię z niego najszczęśliwszego pod słońcem człowieka. Panno Hanno! niech pani tak powie!

Zaglądał mi w oczy, całował ręce i prosił. Ach, jak on umiał prosić! A ja miękłam... roztapiałam się...

Ale nie! nie! Trzeba się było zastanowić jeszcze, wypróbować i siebie i jego.

Więc nie! — Panie Żarski! — rzekłam stanowczo — niech na tem stanie, proszę mi dać pół roku. Oboje tymczasem namyślimy się.

— Pół roku! Po cóż tak długo? Ja wyschnę z tęsknoty.

— Nie wyschnie pan. A ja, doprawdy, teraz nic przyrzec nie mogę. Bo tak, jeśli iść mam za pana, tobym nie chciała, aby się pan na mnie oszukał, albo żebym ja potem żałowała. Przez pół roku zrozumiemy, co w nas jest. Może i pan się rozmyśli...

— Nie rozmyślę się. Już ja to widzę. Pani mnie jakoś tak wzięła odrazu. Przecież to nienaturalne, ja właśnie powinienbym mieć antypatyę do takiej mądrej panny, a tu... od pierwszej chwili... — I zawołał, składając przedemną ręce: — Ach, pani!

ja panią muszę mieć!...

Zaczęłam się śmiać. — Za pół roku zobaczymy.

— Za pół roku! Oj! Ale dziś, teraz, pani wyraźnie nie mówi: nie?

— Nie mówię: nie i nie mówię: tak. Właśnie dlatego odkładam, że nic nie wiem.

Czasem myślę, że byłoby dobrze, a zaraz potem, że byłoby najgorzej.

— A jeśli mi pani za pół roku powie: nie, to co ja zrobię?

— A gdybym teraz powiedziała: nie? Żarski zamyślił się.

Długo staliśmy w milczeniu, oparci o pnie sosen. Z góry, strząśnięte niekiedy wietrzykiem, padały na nas szerokie, wilgotne płachty śniegu. Cisza była dokoła ogromna, kojąca.

On ze zmarszczoną brwią, widocznie coś obmyślał, coś w sobie przetrawiał, na coś się zdobywał.

Ja czułam, jakby z serca mojego snuła się przędza mocna a jedwabna i dokoła niego się motała, motała... Coś ze mnie szło ku niemu, coś we mnie wołało głosem potężnym: Przyjdź! Przyjdź! Wszakżeś to ty... czekam cię od wieków... czekam, czekam, pożądam... i tęsknię!...

— Dobrze! — rzekł on wreszcie. Zdjął czapkę, chustką przetarł sobie czoło i pokręcił wąsa. —

Dobrze — powtórzył — niech tak będzie. Bo, ja wiem, pani myśli, że takiemu łobuzowi wierzyć nie można i że trzeba wpierw wypróbować. No, pani może ma i inne, własne powody, ale jest i to, jest! Otóż, kiedy tak, to ja pani pokażę!

Przez całe pół roku będę taki... no, taki porządny, że pani będzie musiała wyjść za mnie. Będę w domu siedział, przestanę grać w karty, przestanę chodzić do tego obrzydliwego klubu, ani razu nie pójdę do Baumana, no, co jeszcze? do żadnych kolacyjek nie będę należał, najmniejszego flirciku sobie nie pozwolę, z całą tą paczką nie będę wcale się zadawał. A w domu będę czytał... Gotowem zacząć filozofii się uczyć, jak Boga kocham! wszystko zrobię, co pani zechce. Tylko niech mię pani po tym pół roku nie odprawi z kwitkiem, moja pani droga!

Gdy on tak mówił, paląc mię temi żarzącemi oczami, mnie wzruszenie i błogość nieznana dotąd ogarnęły. Ale i obawa przed własną słabością. Poczułam, że, jeśli tak potrwa, to głowę stracę i zgodzę się na wszystko. "Trzeba raz to skończyć", pomyślałam, "trzeba się ratować, bo będzie źle ze mną". Więc rzekłam głośno, starając się przybrać wesołą minę:

— Co będzie za pół roku, to zobaczymy. Teraz nie obowiązujemy się do niczego. A jeśli te zmiany pan w życiu swem zaprowadzi, to będę bardzo, bardzo szczęśliwa i pan także, ja myślę.

— Ale jakże mię pani kontrolować będzie? Niech pani przyjedzie do X.!

— Ja pana kontrolować nie będę. Ja panu wierzę.

— A może ja skłamię?

— O, nie! Pan kłamać nie umie. Postaliśmy chwilę jeszcze obok siebie. — Trzeba wracać do domu... — rzekłam, ale nie ruszyłam się jednak. Tak mi dobrze było!

A on, jakby coś znowu obmyślał, nagle zapytał: — A mogę pisać?

Zawahałam się. — Owszem, niech pan pisuje.

— I pani do mnie?

— I ja do pana. Wszakże, uprzedzam, ja prowadzę korespondencyę z wielu zupełnie obcymi ludźmi.

On się roześmiał. — ! jaka pani ostrożna! Ciągle mnie pani zimną wodą oblewa.

Ale darmo! nic nie pomoże. Za pół roku będę panią miał. — I zacisnął pięście.

Zaśmieliśmy się oboje. I jakby nam kamień spadł z serca, nagle zrobiło nam się wesoło. Już nie było konieczności postanawiania, już poważne czyny zostały odsunięte w przyszłość, a byliśmy razem, a lubowaliśmy się sobą wzajemnie, otwarcie, serdecznie, bez potrzeby tajemnic. Młodość w nas zagrała, wzbierała radość życia.

— Ach! dość tego! Co będzie, to będzie! — zawołałam. — Teraz mówmy o przyjemnych rzeczach. Niech pan mnie odprowadzi do domu.

— Do samego domu, nie. Bo nie chcę świecić oczami. Ale za to pójdziemy naokoło przez tę dalszą drogę i ja panią u brzegu lasu pożegnam.

I poszliśmy. Jako nawpół narzeczony, jak twierdził, pan Michał wsunął rękę pod moje ramię i razem poszliśmy wązką drożyną leśną. Szliśmy lekko równo, sprężyście.

I rozmowa nasza potoczyła się lekka i wesoła, jakby na wypoczynek po doznanych wstrząśnieniach i już nie czepiała się poważnych zagadnień przyszłości, a tylko drobiazgów, błahostek. A często śmiech przerywał rozmowę i spotykały się oczy nasze.

I wreszcie, gdy u skraju lasu nastąpiło pożegnanie, nie było ono dramatyczne. W sercach naszych rozkwitła nadzieja, nadzieja przyszłości jasnej, szczęśliwej, promiennej...

Zaraz po świętach wyjechałam do Krakowa. Ale tam nie zastałam wszystkich dawnych kolegów. Nasza paczka była rozbita. Wiktor i Niedźwiedź zimowali w Zakopanem.

Poeta Czerwony zatarasował drzwi swoje i pisał w samotności jakieś dzieło, o którem mówiono, że epokę stanowić będzie. Benda i Kuliszyński nie powrócili wcale, a o Toli mówiono, że wyjechała z chorą siostrą do Włoch.

Przyszło mi na myśl, żeby ją tam odszukać. Uśmiechnęła mi się myśl podróży do Włoch, które dotychczas mało znałam.

A tymczasem odwiedzałam stare kąty, włóczyłam się po dobrze znanych ulicach, zachodziłam do dawnych znajomych, słuchałam czasem ciekawszych wykładów. Ale to wszystko z dziwnem jakiemś poczuciem tymczasowości, znikomości wszystkiego na świecie, z jakąś pustką wewnętrzną, której dawniej nie doznawałam nigdy, z tą ciągle tkwiącą świadomością, że to nie to, nie to jeszcze, że coś na mnie czeka, że coś ku mnie idzie, że tu jestem jak ptak, co usiadł przez chwilkę na gałęzi, ale że gniazdo moje gdzieindziej.

To mię gniewało. I pytałam siebie ze złością: "Więc cóż? Kocham się w Żarskim, czy co?"

Nie, nie kochałam się w Żarskim. Nie tęskniłam do niego i gdy myślałam o biegnących dniach, z obawą, a nie z rozkoszą czekałam z nim spotkania. Jego listy drażniły mię trochę, takie były czułe, rozkochane, tak mną i myślą o mnie przejęte. Ja mu w zamian tak mało miałam do dania! Czy wogóle cokolwiek dać mu mogłam?

Wolałam o nim nie myśleć. Pragnęłam zupełnie o nim zapomnieć i przejąć się jakąś ideą, jakąś działalnością, coś robić, coś pisać.

Ach, pisać! pisać!

Ale tu stawało pytanie: czy warto? I to było najgorsze, że nie wierzyłam w siebie, że nie byłam pewną swego talentu. Może ta chętka moja do pióra była to zwykła panieńska zachcianka? Wszakże grafomanek tak dużo na świecie! Gdyby kto mnie zachęcił! Gdyby kto mógł mi zaręczyć, że mam talent!

Postanowiłam na dzień lub dwa wpaść do Zakopanego, aby się z Wiktorem zobaczyć i nagadać. On jeden o wszystkiem wiedział, jemu mogłam się zwierzyć i o radę spytać.

Był słoneczny styczniowy dzień, gdy na małej stacyjce wysiadłam z pociągu. Stary Gewont lśnił śnieżyście na błękicie nieba, a dalej błyszczała Świnica i Kozi Wirch i w mdlejących kształtach rozpływały się Granaty.

Wiktor z Niedźwiedziem czekali na mnie.

I w numerku hotelowym rozpoczęły się długie gawędy, wieczorne posiedzenia nad szklanką herbaty, opowiadania, zwierzenia, projekty przyszłości.

Jednak... i tu było nie to. Nie znalazłam illuzyi dawnych czasów i tu coś się zmieniło. Wiktor był inny, znerwowany jakiś, unoszący się o byle co, często milcząc}' i roztargniony, czasem bez przyczyny wesoły.

— Co mu jest? — spytałam Niedźwiedzia, gdyśmy nazajutrz po przyjeździe zostali sami, po nagłem i niczem nie wytłumaczonem wyjściu Wiktora.— Co mu jest? Teraz naprzykład, przyszedł na cały wieczór, ledwieśmy zasiedli, spojrzał na zegarek, zerwał się i poleciał, nie tłómacząc się nawet. Czy on chory? Czy on tak nadzwyczajnie pracuje?

— A to pani nie wie? Myślałem, że sam powie. Żeni się.

Podskoczyłam na krześle. — Żeni się! Wiktor? Nie! Pan żartuje?

Niedźwiedź westchnął. — Chciałbym, żeby to były żarty.

— Ależ na co to jemu? On zawsze mówił, że małżeństwo...

— A no, widzi pani. Mężczyzna teorye buduje, a kobieta najspokojniej je rozwala.

I tak było od początku świata. I Wiktor gadał o wolnej miłości, a za dziesięć dni pójdzie do kościoła i będzie przed proboszczem ślubował, że Jej nie opuści aż do śmierci. Tak jest na świecie i już.

— Tak... Ale Wiktor! Nigdy nie przypuszczałam. I z kimże się żeni?

— To właśnie sęk, że żeni się paskudnie. Ta jego donna jest dużo od niego starsza, niczego jeszcze po wierzchu, ale czuć już próchnem. Taka Rubensowska blondynka, szeroko tu, szeroko tam, o głowę od niego wyższa. Jak oni będą wyglądali razem! Boże miłosierny!

— Ale któż ona? Porządna przynajmniej? Wykształcona? Kocha go? Zrozumie?

Niedźwiedź zaczął się śmiać. — Pani jeszcze naiwna! Ani ona porządna, ani wykształcona, ani go kocha, ani go zrozumie. Ale zbrzydło jej panieństwo i woli mieć męża. Zwłaszcza przy prowadzeniu pensyonatu, to przyzwoiciej. W Zakopanem z tem się liczą.

— Ale, cóż z tego Wiktorowi?

— Wiktorowi? No, niby to, że zakochany.

— Zakochany?...

— Tak pani, jak kot. Z początku, jakeśmy tam zamieszkali, ani na nią patrzał.

Ale jak zaczęła baba podsuwać mu pod oczy swoje białe łapki w krótkich rękawkach, jak zaczęła fikać nóżkami, w ażurowych pończoszkach, a już jak włożyła jakieś koronkowe szaty, co to pod spodem nic, to Wiktor, mówię pani, jakby się blekotu napił. No, i poszło. Ona ciągnęła, ciągnęła. On się dał. A że szelma sprytna, bez sakramentu ani słuchać nie chce, więc i przejdą przez sakrament. I będzie miał Wiktor kołtun na całe życie.

Im więcej Niedźwiedź opowiadał, tem bardziej widziałam, że Wiktor biedak popełnia głupstwo nieodwołalne. Widziałam, że przyszła pani Wiktorowa jest prostą wulgarną nawet kobietą, która na tem zamążpójściu robi interes i nic więcej. Żałowałam biedaka szczerze.

Sama nie odważyłam się jednak powiedzieć mu o tem i czekałam jego zwierzeń. Ale te nie przychodziły. Przeciwnie on najstaranniej unikał najmniejszej o tem wzmianki.

I z tej to przyczyny pobyt w Zakopanem nie stał się dla mnie tem, czegom się spodziewała.

Trochę otuchy dały mi jednak szczere i gorące zachwyty obu moich przyjaciół nad "Pokrzywdzonemi". Wiktor krytykował wprawdzie to i owo, radził parę scen skrócić, nie zgadzał się na myśl zasadniczą, lecz przyznawał, że to rzecz piękna, pełna młodzieńczej świeżości, polotu i ognia. Odczytaliśmy razem kilka ustępów. A potem zaczęliśmy się namyślać, co z tem dalej zrobić?

— To musi być wystawione na dobrej scenie — mówił Wiktor — drukowane straciłoby ogromnie. To rzecz całkiem sceniczna.

— Tak, ale czy wezmą? Będzie leżało latami w szufladzie jakiego dyrektora, nie przeczyta nawet. Pamięta pan, jak się Czerwony biedził ze swojemi sztukami? A dobre były! Wszyscy to przyznawali.

— Jabłkowski z Warszawy trzymał mu "Nemesis" przez dwa lata — wtrącił Niedźwiedź — i oddał wreszcie, powiadając: Przypuszczam, że toby się nadało, ale ja nie zdążyłem tego jeszcze przeczytać, a pan tak nagli! Jakże można być takim niecierpliwym!

— Możeby w Krakowie... — zaczął Wiktor, ale przerwał sobie i rzekł: — A wiecie co! Jest ogłoszony konkurs dramatyczny. Możeby posłać?

— Choć przeczytać będą musieli...

— Z zasady bardzo jestem przeciwny konkursom, bo nigdy nic dobrego z nich nie wychodzi. Ale, jak mówi Niedźwiedź, choć przeczytać będą musieli...

— Smutne to jednak i niezachęcające... — szepnęłam.

— Tak! tak! Niewesoły los nas, artystów — rzekł Wiktor. — Lepiej sprzedawać makaron i świece.

Wszyscy troje zamyśliliśmy się smętnie.

Stanęło wszakże na tem, że "Pokrzywdzonych" wyszle się zaraz do Warszawy pod adresem sądu konkursowego. A wkrótce potem pożegnałam się z przyjaciółmi i wróciłam do Krakowa.

Znalazłam tam parę listów, między nimi długi i serdeczny od Toli. Pisała z południowych Włoch, gdzie przebywała z chorą siostrą. Ale list był wesoły, bo siostrze było lepiej, a pobyt w tym cudnym kraju, to było jedno pasmo rozkosznych wrażeń. Najmocniej zachęcała mię do przybycia.

Nic lepszego nie miałam do robienia. Włochy mię nęciły, a jeszcze cztery i pól miesiąca dzieliły mię od umówionego z Żarskim terminu. Więc i do niego i do domu wysłałam zawiadomienie o swoim wyjeździe, rzeczy spakowałam i nazajutrz byłam już w drodze.

Zdawało mi się, pędząc ku południu, iż nowe widoki i nowe wrażenia zapełnią tę jakąś dziwną pustkę, którą w sobie niosłam, że tam właśnie czeka na mnie coś, co mną pokieruje. Może to słońce, to niebo szafirowe i te ciepłe podmuchy wiosny wiecznietrwałej natchną mnie jakąś myślą wielką. Może ta tragiczna ziemia ducha mojego zapłodni i wyjdzie ze mnie jako dzieło wielkie...

Ach, tworzyć! tworzyć!

Jadąc szukałam w sobie. Dawne pomysły wydały mi się wszystkie takie mdłe i blade, że je odrzucałam jedne po drugich. A nowych nie było.

Może tam!... Może tam!...

Przecież mam talent, myślałam. Przecież Wiktor i Niedźwiedź obaj to mówią. Nie prawiliby komplementów.

Lecz wnet nadchodziły wątpliwości. Czy się oni nie zaślepiają przez przyjaźń dla mnie? Czy są dobrymi sędziami? Co powie szersza publiczność? Co powie krytyka?

Ach, stworzyć jedno dzieło, ale piorunujące mocą, uczuciem, fantazyą, rzucić je światu i umrzeć! Ale w dziele swem żyć wiecznie...

Lecz, czy jest co wiecznego?

Spojrzałam przez okno. Pociąg pędził, migały pola, wioski, rzeczułki i winnice, zasuwały się w tył cicho, prędko, a z lokomotywy wypadały co sekunda białe płachty pary, padały na przydroże, darły się na szmaty, unosiły się jeszcze w górę, zakłębiły się, zawirowały i nikły i rozpływały się w błękicie.

"Zupełnie jak my... Zupełnie jak my"... myślałam. "Ani jedna z tych mgieł nie zostaje. Wszystkie giną, nikną i już ich niema. I my tak samo... i nasze największe myśli... nasze utwory, nasze dzieła tak samo giną, rozpływają się, nikną i już ich niema".

Więc co? Ach, co? W czem jest szczęście? a już, jeżeli nie szczęście, to przynajmniej uspokojenie. W czem? Gdzie?

Czy w miłości?

Może... może... Ot i Wiktor się żeni, najgorzej w świecie, a żeni się. Może w tem jest szczęście?

A więc iść za Żarskiego?

Wyjęłam jego listy, odczytałam je wszystkie. Dobre były listy. Proste, szczere, rozmiłowane, a mówiące i o życiu, i o bieżących sprawach, i o swych czynnościach i zamiarach, i o swej poprawie.

"On mię jednak naprawdę kocha", powiedziałam sobie, chowając listy do torebki.

"A ja? Ja go nie kocham jeszcze, ale ja go ogromnie... żałuję"...

Włochy, ten ziemski raj, nie dały mi uspokojenia. Żadna jasność na mnie nie zstąpiła. Wśród cudnej natury i wrażeń nowych znajdowałam chwilowe zapomnienie i rozrywkę, ale na dnie serca nurtowała wciąż i bez przerwy jakaś nieokreślona trwoga. Próbowałam pisać. Chwyciłam się pierwszego lepszego pomysłu i postanowiłam koniecznie coś z niego wykuć. Pracowałam, gwałcąc swoją fantazyę, ale nie szło. Wszystko wychodziło z pod mojego pióra takie mdłe i blade, że ogarniała mię rozpacz i darłam arkusz po arkuszu. Czyżby już źródło, bijące we mnie tak silnie jeszcze przed pół rokiem, wyschło?

Próbowałam czegoś się uczyć. Z tem było jakoś łatwiej. Bez wielkiego zapału, bez tego oddania się całą duszą przedmiotowi, jakie dawniej było, ale sumiennie i systematycznie wertowałam książki.

Najbardziej jednak skłonną się czułam do bezczynności i to mnie ogromnie zawstydzało. Gotowam była spędzać dnie całe z rękami złożonemi na kolanach, z odrzuconą w tył głową, z oczami wpatrzonemi w niebo lub w morskie fale, bez wyraźnej myśli nawet, ot, tak sobie patrząc, rojąc, wspominając, marząc... A ze słonecznych promieni, z błękitu i ciszy szły na mnie jakieś dziwne prądy, uczucia dotychczas nieznane, jakieś utęsknienia i żary, jakieś porywy i słodkie, rozkoszne udręczenia.

To mię gniewało i upokarzało. A gniew ten w części zwracał się na Żarskiego, bo jemu po trochu przypisywałam swój stan. Od czasu, gdy się zjawił na moim horyzoncie, coś się we mnie zmąciło. Jego miłość rozdmuchała i we mnie jakieś iskry, wznieciła jakieś niepokoje. Gniewałam się na niego, bo tak dobrze było mi dawniej!

A teraz każdy list jego wzmagał mój niepokój wewnętrzny. Z przykrością poznawałam pismo jego na kopercie.

A jednak odczytywałam listy te po razy kilka. Słowa ich goniły mię, dzwoniły mi w uszach przez dzień cały. Jeszcze, kładąc się do snu, słyszałam je tuż, jakby cichym szeptem wymawiane.

Z wiosną towarzyszki moje i ja wyruszyłyśmy ku północy. Zabawiłyśmy parę tygodni w Rzymie, zawadziłyśmy o Florencyę i na dłuższy wypoczynek przybyłyśmy do Wenecyi. Potem miałyśmy przez Szwajcaryę wracać do kraju.

Mnie śpieszno nie było do domu. Nie chciałam przed umówionym czerwcem spotykać się z Żarskim i wolałam czas próby spędzić zdała od niego. Więc roztasowałam się w swoim hotelowym pokoiku, kombinując, że przynajmniej parę tygodni w nim się zatrzymam.

Wiosna była dość chłodna, tak, że nawet z majem nie nadchodziły upały i na Lido rzadcy tylko przybysze odważali się używać kąpieli. Ale za to noce były srebrne od gwiazd, dźwięczące pieśniami gondolierów, a ranki opalowe i jasne wstawały nad kanałami.

Znowu zaczęłam przez godziny całe wysiadywać nad morzem, wpatrywać się w zielone fale Adryatyku. A z każdą falą wracało pytanie: co robić? co robić? Za miesiąc, za półtora miesiąca najdalej odpowiedź dać trzeba. Więc co robić?

Trzy drogi przedemną się słały, trzy sposoby, poza którymi nic istnieć nie mogło: pierwsze, porzucić literaturę, a oddać się jemu; drugie, porzucić jego, a oddać się literaturze; trzecie, iść za niego, ale nie porzucać literatury i między jednym a drugą starać się lawirować. Na myśl o pierwszem, cała moja istota wewnętrzna, cała moja duma, cała moja przeszłość wywalczona i zdobyta, ukochana i chlubna, stawała dęba ze zgrozą i z protestem. Na myśl o drugiem, dusza mi się rozdzierała i mówiłam sobie: nie, nie mogę! Więc pozostawało trzecie. A tu mój rozsądek powiadał: nic z tego nie będzie, nie można dwom panom służyć. Łudzisz się, przypuszczając choć na chwilę, że dzisiejsze małżeństwo pogodzić można z tem życiem szerokiem, beztroskliwem, cygańskiem, bujnem, wolnem, które prowadzić musisz, jeśli chcesz tworzyć. Nie darmo obrączka jest symbolem kajdanów. Spróbuj, ale zobaczysz, że skrzydła sobie osmalisz, nie zostaniesz orłem, ale w kurę domesticę nie obrócisz się także, bo już inna krew płynie w twych żyłach.

I małżeństwo twe będzie marne i marniejszą jeszcze twórczość. Nie godzić, lecz wybrać powinnaś, bo nie można dwom panom służyć i to, jakim panom!

Próbowałam bez zwierzeń osobistych zasięgnąć zdania moich towarzyszek. Lecz Tola na samo wspomnienie o małżeństwie wylewała takie potoki oburzenia, zarzucała mię takim gradem ironicznych i zgryźliwych słów, tak mi wymawiała odstępstwo od sztandaru, filisterską duszę, mydlarstwo, wsteczne zasady i t.d., że nie mogłam wcale z nią mówić. A siostra jej, która przez parę lat była szczęśliwą żoną ubóstwianego męża i dotychczas gorącemi łzami opłakiwała jego stratę, nie była zdolna widzieć na świecie nic wielkiego oprócz miłości i wszystko inne lekceważyła sobie zupełnie. Więc jakżebyśmy mogły się porozumieć?

Trwałam więc w ciągłej i coraz cięższej niepewności, bo wiosna mijała, maj się kończył i na jedną z trzech dróg wstąpić musiałam. A wszystkie trzy przejmowały mię trwogą.

Tymczasem zwiedzałam Wenecyę, szukałam wreszcie rozrywki. Lecz gdy tylko wracałam do siebie, albo usiadłam nad brzegiem morza i była cisza dokoła, wnet zjawiało się dręczące, rozpaczliwe pytanie: Co robić?

I nie wiem doprawdy, jakby się to skończyło, gdyby... gdyby nie coś, czego nie przestanę uważać za jakiś znak... za głos przeznaczenia...

Było to w tydzień po naszem przybyciu do Wenecyi. Siedziałam na piasku, na Lido, zaraz po kąpieli i odczytywałam ostatni list Żarskiego, otrzymany jeszcze we Florencyi.

"Nasza rozmowa", pisał, "odbyła się -go grudnia. Więc odpowiedź musi mi pani dać -go czerwca. Prawda? Chyba mię dłużej nie zechce pani trzymać w niepewności? Ale jaka będzie ta odpowiedź? Sam sobie się dziwię, lecz gdy o tem myślę, to aż drętwieję z niepokoju. A czasem myślę sobie: pal licho całą sprawę!

po co ja się mam dla niej fatygować, kiedy ona o mnie ani dba! Wrócę do dawnego życia! i basta! A wtedy pani staje przedemną jak żywa, panno Haniu i jakbym widział te dwie łzy, co spłynęły za mnie z tych najdroższych oczu, za mnie! I myślę sobie: co będzie, to będzie, ale wytrzymam choć do -go czerwca. Chociaż, ach, żeby pani wiedziała, jak to czasem ciężko i jak natura ciągnie wilka do lasu! Jest tu teraz cała paczka moich dawnych towarzyszy... Ale niech pani będzie spokojna...

"Dziwne to jednak, że przeszło od tygodnia listu niema", pomyślałam nagle. I zaczęłam obliczać. Tak, ten ostatni otrzymałam w dzień wyjazdu z Florencyi temu dni dziesiąć. Cóżby się stało. Zwykle pisał on co trzy, cztery dni. Cóżby się stało? Może na poczcie leży? Może gdzie się zawieruszył? Dziesięć dni! W tem coś jest.

Zerwałam się i ku przystani pobiegłam. Parowiec odchodził do miasta. Popłynęłam i wprost na pocztę się skierowałam. Nie, listu nie było.

Może się gdzie w hotelu zapodział? Może u portyera? Nie, i tam nie było.

Przeszukano wszystkie kąty. Nie było.

"Jutro rano przyjdzie", pomyślałam i starałam się być spokojną.

Ale minęło jutro i dzień następny, i jeszcze dwa dni. Listu nie było.

"Czternaście dni! Dwa tygodnie! To już nie byle jaka przeszkoda. To albo choroba, albo coś gorszego jeszcze", myślałam, chodząc wzdłuż i wszerz swego pokoju, późnym już wieczorem. "Co robić? Telegrafować? Nie, nie! odpowiedzieć może nie będzie mógł, a może nie będzie chciał. Tam coś jest! Ci dawni towarzysze... Ta natura, co ciągnie wilka do lasu... O, Boże! Boże!"

Co robić? Jak walczyć? Bo tu walczyć należało. On przecie był mój! Nie mogłam dać mu się zmarnować, dać mu się wymknąć z mej ręki, pozwolić, aby jacyś towarzysze mi go odebrali... Nigdy! Walczyć muszę o niego.

Muszę i będę.

"Więc cóż? Kocham go?" spytałam siebie, stając nagle nieruchoma przed otwartemi drzwiami balkonu.

Miasto już spało. Na niebie gwiazdy się paliły i od morza leciał wiatr słony i hulał w przestrzeni. Wiatr i mnie ogarnął, objął mnie świeżem tchnieniem, frunął w moich włosach i musnął moją twarz. Drgnęłam. Jakieś upojenie mię ogarnęło. !

gdyby się zerwać i lecieć wraz z wiatrem przez morza, przez błękity! W dal, w dal bez końca! I upaść wreszcie na ukochaną pierś! I stopić się z ukochaną duszą!

"Więc cóż? Kocham go?"

"Albo ja wiem! Kocham czy nie, w każdym razie nie dam go sobie odebrać".

Byłam bardzo zmęczona. Niepokój tych kilku dni złamał mnie. W ubraniu rzuciłam się na łóżko i zasnęłam.

Z początku jak kamień spokojnie. Potem coś śnić zaczęłam, jakieś postacie znane i nieznane ukazywały się przedemną, coś mówiły, ruszały się i nikły. Znowu wracały, znowu rozwiewały się w cieniu. Dokoła drzewa mię okrążyły i padał śnieg, wielkie, białe płatki śniegu. Szłam przez las, kogoś szukając czy goniąc.

Aż nareszcie usłyszałam głośno, wyraźnie wołanie: Hanno! Hanno! Chodź!

Zerwałam się na równe nogi. Słyszałam jeszcze głos: Hanno! Hanno! chodź! Jego głos! On wołał!... On wołał na mnie!...

Ale gdzież ja byłam? W Lubiniewiczach? W Krakowie? Gdzie?

Spojrzałam na świat.

Gwiazdy obiegły swoją drogę i zaczynały blednąć na szafirze. Z wód wstawała mgła i pełzała zwolna po spleśniałych marmurach, a od wschodu zaróżowiła się jutrzenka. Powietrze stawało się coraz bielsze, dalekie się wynurzały przedmioty, jakieś wieżyczki i kopuły majaczyły, jakieś brunatne żagle wyłaniały się z mgieł i trzepotały. Na dachach gruchały gołębie i pstrym obłokiem rozlatywały się po niebie. Nagle na wieżach szczyty zapaliły się i weszło słońce.

Ach, w Wenecyi byłam! tak daleko! tak daleko!

A on wołał... Może ratunku wołał... może ratunku...

"Jadę natychmiast", rzekłam.

W kilka godzin później Tola odprowadzała mnie na kolej i mówiła na pożegnanie: — Przyznaj, Hanno, że głupstwo jakieś masz na myśli. Ten nagły wyjazd, to nienaturalne. Czuję, że nam jakąś niemądrą niespodziankę gotujesz!

— Może... nic nie wiem...

— Czyś ty się przypadkiem nie zakochała? Bo to, wiesz, trochę na to wygląda. A co? Nic nie mówisz? Tylko, bój się Boga, Hanno, nie zrób jakiego głupstwa!

Jeszcześ doprawdy gotowa wyjść za mąż! Ty zawsze miałaś takie dziwaczne zachcianki... Z ciebie, ach, przeczuwam! nigdy nie będzie prawdziwa kobieta, człowiek...

"Arrive ce soir. Attendez ? la gare. H.

Taką depeszę wysłałam już z Warszawy. I jechałam w stanie tak szalonego niepokoju, takiej nieludzkiej trwogi, takiego wewnętrznego zamierania, że jakiś nieznajomy, który przy mnie siedział, widząc moją bladą twarz i przerażone oczy i dreszcze, co mną wstrząsały, zaczął mi radzić, abym się gdzie po drodze zatrzymała i wezwała lekarza. Odpowiedziałam mu, że zdrowa jestem zupełnie, ale w tejże chwili spazm nerwowy chwycił mię za gardło, wykrzywił usta i głos odebrał zupełnie. Sama poczułam, że robi się ze mną coś niepotrzebnego i musiałam w istocie mieć jakieś dziwne oczy, bo mój opiekun mrugnął coś o waryatkach i histeryczkach i poszedł szukać, czy się nie znajdzie w pociągu doktor. Znalazło się ich aż trzech i wszyscy przyszli mnie ratować. Dali mi jakichś kropli, kazali się rozpiąć, położyć i okryć ciepło, a nareszcie jednemu z nich przyszło na myśl napoić mnie gorącą herbatą. Okazało się wtedy, że, prócz innych powodów, i głód przyczynia się do mojego stanu. Bodaj że od wyjazdu z Wenecyi nic nie jadłam.

Nakarmiona, ogrzana i otulona pledami, pod opieką tych poczciwych ludzi, zasnęłam mocno. A gdym się obudziła, już słońce zachodziło i zbliżaliśmy się do X. Co mię tam czekało?

Ale czułam się silniejszą i dość spokojną. "Co będzie, to będzie! Raz kozie śmierć"! rzekłam sobie i zaczęłam zbierać manatki, ubranie doprowadzać do porządku i wogóle ruszać się, aby nie myśleć.

Aż zaczęły migotać latarnie, mijać poczęliśmy zabudowania i uliczki, kilka pociągów obok nas się przesunęło, buchnęliśmy parą i wpadliśmy na dworzec. W tłumie, w tłoku, w rwetesie, jaki panował, ja, wychylona przez okno, szukałam jednej tylko twarzy.

Jest, czy go niema? Znowu dreszcze mnie porwały i zęby zaczęły mi latać w szczękach, oczy moje gorączkowo przesuwały się po tłumie, szukały, szukały.

Jest, czy go niema?

A w piersi rozkołatało się serce jak dzwon.

Aż dostrzegłam. Stał pod latarnią w jasnem palcie, górując ponad tłumem.

Kapelusz miał głęboko nasunięty na oczy, brwi zmarszczone. Obu rękami wspierał się na lasce.

Wagon pomknął dalej i twarz jego znikła w tłumie. Coś okropnego, jakiś ból jak sztylet, przedarł mi piersi. Żył... Był zdrów... Nic mu się nie stało...

Więc?...

Szłam powoli za tragarzem, niosącym moje rzeczy. W głowie mi huczało.

— Witam panią — odezwał się jego glos tuż za mną.

Podaliśmy sobie ręce w milczeniu. Nie śmiałam mu w oczy spojrzeć.

Znalazł mi miejsce w poczekalni, wziął kwit i zajął się mojemi paczkami. Potem wsiedliśmy do dorożki i pojechaliśmy do hotelu. Dano mi numer, wniesiono rzeczy, zdjęłam płaszcz i kapelusz, on palto swe powiesił na wieszadle. Przyszedł kelner po paszport.

Przez cały czas nie przemówiliśmy do siebie ani słowa. Widziałam tylko, że twarz jego chmurna jak noc, widziałam głęboką zmarszczkę na czole, zaciśnięte usta, słyszałam, gdy mówił do służby, głos zduszony i martwy.

Wreszcie wszelkie sprawy ukończono. Drzwi się zamknęły, zostaliśmy sami. Ja byłam spokojna-"Raz skończyć to trzeba", myślałam, "raz skończyć koniecznie".

Spojrzałam na niego. Stał w najciemniejszym kącie pokoju, z czołem opartem o ramę okienną.

Wstałam i poszłam do drzwi. Klucz w zamku zakręciłam. Pamiętam, że to zrobiłam z pewną złością, jak gdybym chciała wylać w ten sposób z siebie jakiś gniew.

Wróciłam do swego miejsca przy stole, usiadłam na fotelu i rzekłam:

— Proszę pana, teraz możemy pomówić... Niech pan tu przyjdzie!

On się poruszył, odszedł od okna i chwilę stał za mną milczący.

— Proszę pana... — zaczęłam znowu.

Aż nagle runął mi do nóg, objął moje kolana i tulić się do nich zaczął mocno, mocno, namiętnie.

I wyznał mi wszystko. Nie, nie wytrzymał. Zrazu było dobrze, pracował, prowadził życie wzorowe, żył myślą o mnie i o przyszłości szczęśliwej. I wytrwałby do końca, taki już był blizki termin! Ale najechała cała paczka dawnych przyjaciół, a co gorsza, dawnych przyjaciółek i wciągnąć się dał i od paru tygodni hulał, pił, grał, ach! i gorzej jeszcze!... i gorzej jeszcze... Dzisiaj nawet telegram mój przyniesiono mu podczas wesołego śniadania do knajpy, do dziury takiej, do takiej kompanii, że nawet wspomnieć tam moje imię, w myśli je wymówić, było obrazą i ohydą najstraszniejszą! Więc teraz wszystko przepadło. Bo już widać jasno, że on jest łotrem niepoprawnym, wstrętnym łotrem i że przed nim jedna tylko zguba i zatracenie. I o nic już przecie prosić, ani niczego spodziewać się nie śmie i tylko zginąć chce, zapić się, załajdaczyć na śmierć... Byle raz skończyć i ani wiedzieć, ani czuć, ani wspominać...

Mówił to wszystko głosem zdławionym, jakby nabrzmiałym łzami i krył twarz na moich kolanach i nizko, nizko schylał się przedemną...

A ja zapomniałam o całym świecie. Wszystko inne zmalało, znikło, przepadło dla mnie, tylko istniał ten jeden człowiek, ukochany, droższy nad wszystko! Ta jedna dusza, jedyna, jedyna.

Zapomniałam o wszystkiem...

Położyłam mu obie ręce na głowie, pochyliłam się nad nim niziutko i zaczęłam szeptać: — Biedaku mój! Biedaku! Nie rozpaczaj! nie smuć się. Bo oto mnie masz.

Kocham cię. Widzę to teraz... I jestem twoją... Już cię nigdy nie odstąpię, nigdy nie opuszczę... Będziemy zawsze razem, na wieki!...

Czy zrobiłam dobrze? Czy zrobiłam mądrze, dając się unieść tej fali miłości i współczucia, która mię porwała?

Albo ja wiem!

To tylko wiem dzisiaj, że jedno życie ludzkie jest tak krótkie, tak przemijające, tak nikłe, że gdy niem można drugie życie dosztukować, i wypełnić, i uszlachetnić, to nie należy się wzdragać.

Wiem, że sława i rozgłos, to są czarowne gwiazdy, gdy świecą zdaleka, ale raz złapane do ręki, są zaledwie słabym i kopcącym płomykiem.

Wiem, że wszystko przemija, wszystko jest niepewne, wszystko jest snem tylko i że nie warto o swoje dobro i o swoje szczęście zbytnio się troszczyć. Bo dobro jest często mamidłem, a szczęście mydlaną bańką. Miłość jedna trwa. Miłość jest cementem świata. Miłość idzie przez wieki, przekazując z pokolenia na pokolenie swą gorejącą pochodnię.

I wiem, że jedyny na tej ziemi spokój dać może wypełnianie tych rozkazów, co w danej chwili wychodzą z nieznanych i tajemniczych głębin naszej istoty, pójście za tym głosem, usłuchanie tej tkwiącej w nas, jakby obcej, jakby wyższej woli.

Wola ta mi się objawiła, ten głos zawołał na mnie w chwili tej żalu i miłości, gdy z ust moich wybiegały, bezwiednie prawie, słowa przysiąg wiecznych.

Usłuchałam jego rozkazu.

Czy zrobiłam dobrze?...

Ślub nasz odbył się cichutko w Lubiniewickiej kaplicy i osiedliśmy w X.

Jakże dziwne są te pierwsze czasy, nazwane miodowymi miesiącami! Te pierwsze, po omacku stawiane kroki na wspólnej drodze. Jakże dziwnem jest takie zbliżenie przy tak dalekiej jeszcze znajomości!

Pojmuję, że tam, gdzie zmysły nie grają, gdzie miłość nie oślepia i nie odurza, to miodowe miesiące są tylko trudną do zagrania komedyą.

Ale gdy dwoje ludzi rzucają się sobie w objęcia i w tych objęciach o świecie całym zapominają, gdy w sobie wzajemnie widzą początek i koniec wszystkiego, gdy każde słowo, każdy uśmiech, ruch każdy, spojrzenie, jest im źródłem rozkoszy, a przytem, gdy i myśli spotykają się nieraz i razem lecą, gdy jeszcze proza życia nie odzywa się żadnym dysonansem, a świat cały wydaje się stworzonym umyślnie dla ich miłości, to wtedy miodowe miesiące są rzeczywiście rajem na ziemi.

Myśmy takie mieli.

Ja pokochałam Mika tak, jak nie przypuszczałam nawet, że kochać było można.

Wprost oszalałam, upiłam się miłością. Straciłam siebie, duszę swą, całą istność swą zgubiłam w nim. Nie byłam to już ja, tylko płomień żarzący i gorejąca pochodnia, wibrująca struna w miłosnym akordzie, rozkwitająca róża ognista na jego piersi. Moje dawne ja, a z niem i dawne życie, wspomnienia, marzenia, zamiary i cele, wiadomości, nauka, idee, wszystko roztopiło się i przepadło.

Pozostała teraźniejszość, a w niej on, mój Mik, i nic więcej... nic więcej...

On też mnie kochał całą potęgą swej gwałtownej natury. A przytem mnie czcił jak bóstwo litościwe i dobre, co zeszło do niego z wysokości i podniosło go ku sobie, jak opatrzność swą, jak paladyum święte, co od złego ochrania.

Ach, byliśmy szczęśliwi! I zdawało się nam, że życie nasze całe zejdzie tak, jakby sen, jakby czarowne upojenie.

Pierwsze miesiące naszego małżeństwa spędziliśmy w zupełnem sam na sam. X. było dość puste, "towarzystwo" bawiło we wsi, a my nie szukaliśmy i nie pragnęliśmy widoku ludzi.

Zbliżaliśmy się bardziej do siebie i poznawaliśmy się coraz lepiej. To jest, właściwie ja jego poznawałam. Natura to była prosta, szczera, gwałtowna i nie znosząca hamulca, niecierpliwa i despotyczna, nie pojmująca połowiczności i podziału, natura słaba, ale szlachetna, tęskniąca bezwiednie do wielkości i potęgi, do silnych wzruszeń i do dzielnych czynów. Wogóle czyn tylko istniał dla niego. Myśl oderwana, abstrakcya wydawała mu się zabawką próżniaków. Dramatem jego życia było to, że nie miał nic wielkiego do roboty, że musiał gnić we wstrętnem biurze, w małomiasteczkowych spraweczkach obracać swoje myśli, dreptać w kółko błahych interesików, dbać o ruble, a awansy, o względy, on, który, jak mi to pierwsze wrażenie podyktowało, był stworzony do husarskiej zbroi z szumiącemi skrzydłami, nie do głupiego fraka.

Ach, dać mu cel wielki, jedną myśl, jedno ukochanie! a dokonałby wiele, wiele!

Lecz skąd ten cel, tę myśl wziąć? Społeczeństwo? Kraj? I owszem. Lecz cóż mógł dla nich zdziałać oprócz powolnego, codziennego spełniania obowiązku, oprócz trwania, oprócz cierpliwego stania na swej placówce? A jemu, niedoszłemu rycerzowi, śniły się boje, walki, huragany... czyny i czyny... Jego krew gorąca parła naprzód, rzucała o każdą zaporę, ciskała w każden wir. I dlatego też tyle razy w życiu upadał z wyżyny... w czarne, cuchnące błoto...

Tymczasem jednak ukochaniem wielkiem byłam mu ja. Czuł się szczęśliwym, prawie zadowolonym. I trzymając mię ciasno w objęciach, umiał mi to mówić w taki sposób, że wprost topniałam i rozpływałam się z rozkoszy. Ale w chwilach samotności, gdy myślałam o tem trzeźwiej, rozumiałam dobrze, iż dla każdego mężczyzny, a tembardziej dla takiej jak jego natury, miłość i rodzina nie mogą być, jak to najczęściej są dla kobiety, alfą i omegą istnienia.

Tak myśląc, cieszyłam się i bardziej go jeszcze za to kochałam, gdyż rósł przez to w moich oczach, ale mówiłam sobie: dać mu coś trzeba, stworzyć mu coś koniecznie, ale co? co?...

Tak byłam nim przejęta, że o własnej istocie zapomniałam prawie zupełnie. Cała jedna strona mojej duszy zdrętwiała, jakby w letarg wpadła. Za to inna, nieznana mi dotąd wcale, jakaś nowa, niespodziewana, wybujała jak kwiat w słońcu, jak róża purpurowa, wystrzeliła jak płomień. Nie byłam już kobietą-człowiekiem.

Byłam kobietą-żoną, kobietą-kochanką.

W rzadkich zwrotach myśli mojej ku sobie, wracały na chwilę dawne pożądania i mówiłam sobie: trzeba się rozejrzeć, coś ułożyć i zacząć żyć porządnie, wszakże można i trzeba to z "tamtem" pogodzić.

Ale zaraz myśl uciekała od "tamtego", odkładały się postanowienia na jutro, na potem. I żyło się chwilą obecną i obecnem szczęściem.

Jedyną przykrością tych miesięcy miodowych było kilka dni spędzonych u matki Mika. Naturalnie, że tego uniknąć, ani nawet opóźniać nie było można, tembardziej, że przed naszym ślubem tylko listowne nastąpiło między nami poznanie. Do Lubiniewicz przybył tylko starszy brat Mika, Maurycy, i zamężna jego siostra Stefa, hrabina Ruś-Rusińska, razem z mężem, hrabią Ruś-Rusińskim.

Na zaproszenie ojca i Edziostwa matka odpisała dość chłodno, wymawiając się, iż musi właśnie podążyć do Karlsbadu dla dorocznej kuracyi, więc przybyć nie może.

Przysłała mi swe błogosławieństwo, oraz prześliczne "dormense'y", jako podarek ślubny. Byłam zła, bo przez grzeczność dla rodziny Żarskich musiałam sobie uszy przekłówać i nosić kolczyki, co się nie zgadzało ani z moim gustem, ani z mojemi zasadami. Po niejakim czasie widząc, że się Mikowi podobam w dormensach, uspokoiłam się i nawet zaczęłam je lubić. Ale to było potem.

Tymczasem stale miałam to uczucie, że matka nie jest zadowolona z ożenienia Mika. Zapewne pragnęłaby dla niego kogoś bogatszego i świetniejszego odemnie, a przytem moja przeszłość, czułam to doskonale, nie była bynajmniej w jej stylu.

Co prawda, nie brałam tego do serca ani trochę, tembardziej, że i między Mikiem a matką stosunki nie były nigdy zbyt serdeczne. Ona, opancerzona w swej cnocie, nie miała nigdy najmniejszego z nim współczucia. Była mu zawsze tylko mentorem, i to bardzo surowym, nigdy przyjaciółką i powiernicą.

Chodziło nam jednak o dobre stosunki z rodziną. Więc gdy tylko matka z młodszą siostrą, dziewiętnastoletnią Marysieńką, wróciły z zagranicy, Mik dostał urlop tygodniowy i wybraliśmy się do Burgiel. Właśnie -go września przypadały imieniny matki i Stefy Rusińskiej i wiedzieliśmy, że cała rodzina zbierze się na ten dzień. Miałam więc odrazu wpaść w samo jądro Żarszczyzny, jak żartował Mik.

I on i ja byliśmy trochę znerwowani, gdyśmy po parogodzinnej jeździe koleją, wsiadali do powozu, który po nas na dworzec przysłano. Mik ciągle się kręcił na siedzeniu, z pod oka mnie obserwował i raz wraz wymyślał powody do niepokoju.

— Będziesz wyglądała niemożliwie, ten wiatr okropnie twoje włosy rozrzuca. Czy nie masz czasem pudru, czy czegoś tam w torebce.

— Pudru! Zmiłuj się! Ja nigdy takich rzeczy nie używam.

— To bardzo źle, że nie używasz. Wszystkie panie używają, i dobrze. I pamiętaj tylko, Haniuś, dla mamy bądź bardzo przyjemna. I Rusińskiego nie zapomnij pokokietować, bo on tu dużo znaczy.

— Zdaje się, że gdy był w Lubiniewiczach, raczył być łaskaw na mnie.

— Tak, wtedy mówił nawet, że nie spodziewał się, aby "doktorka" była tak całkiem "bien". Podziwiał twoje maniery.

— Cóż on myślał! że my palcami jemy! Jacy oni dziwni, ci wasi ludzie! Jakie to pojęcia gnieżdżą się w tych mózgach! Że ktoś tam trochę się poduczył... Boże!

cóż to ma jedno do drugiego? A wiesz. Mik, ja doprawdy mam ochotę zrobić im sztukę i taką być... że... ho! Zacznę się rozrzucać, rozpierać... traktować wszystkich przez nogę, wygadywać herezye, kląć po studencku, gadać takim naszym żargonem, kpić sobie ze wszystkiego. Niechże się podziwują trochę.

— Zwaryowałaś, Haniuś! Miałbym się ja z pyszna.

— Widzę twoją minę. Przywiózł żonę rodzinie do obejrzenia, czy dobra? czy się spodoba? A ta raptem rozbija się, huzar w spódnicy! Zgorszenie, popłoch, konsternacya na całej linii. Zarszczyzna dostaje palpitacyi serca. Co?

Spróbować, Mik? Co?

Śmiać się zaczęliśmy oboje. Aż Mik znowu zasępił się: — Śmiej się, śmiej się.

Odechce ci się, jak przestąpisz próg Burgiel. Mama umie ludzi w karbach trzymać.

Zaraz weźmie ciebie w opiekę i zacznie "wpływać". Zaraz dostrzeże, że masz duszę nie skrajaną na modny fason, zaraz ci w niej porządkować zechce.

— O! co to, to nie! Od mojej duszy wara! Nie dam się.

— Zaraz uczyć ciebie będzie, jak masz mnie reformować i na dobrą drogę wprowadzać.

— Kiedyż ty jesteś na najlepszej drodze! Nie!

ja na to nie pozwolę. Bądź spokojny! Zadnego wtrącania się do naszego życia nie zniosę.

Mówiłam to z wielką pewnością siebie, ale w gruncie byłam znerwowana. To spotkanie z ludźmi, którzy naturalnie, że cenzurować mię będą, a nie koniecznie łaskawie, to mię rozstrajało. Ale, pocieszałam się, wszakże nie ich żoną byłam, tylko Mika. Więc co mi tam znaczyć mogło ich zdanie! Byleby jemu się podobać, a reszta! Gwiżdżę na resztę, myślałam stylem Wiktora.

Już zbliżaliśmy się do Burgiel, gdy na zakręcie drogi usłyszeliśmy galop koński, turkot i wołania. I wypadła na nas cała kawalkata, dwie amazonki i trzech jeźdźców, a za niemi w parę kuców zaprzężony koszyk z kilku osobami. Zrobiło się zamieszanie, zatrzymywanie koni, wysiadanie ogólne. Z koszyka wysypali się hrabia Ruś-Rusiński, Marysieńka i młody ksiądz, z koni zsiedli Stefa, miss Lydia, towarzyszka Marysieńki, Maurycy, Piotr i malarz Michalecki, sezonowy adorator Stefy, jak się potem dowiedziałam. Zaczęły się przedstawiania, powitania, wykrzykniki i uwagi. Ja znałam tylko Rusińskich i Maurycego, więc z początku niejasno mi się w głowie zrobiło od tylu naraz nowych twarzy. Ale wszyscy byli tacy grzeczni dla mnie, coś do mnie mówili z przyjemnymi uśmiechami, przyjemnym tonem i z widocznie życzliwymi zamiarami. Więc i ja równie przyjemnie i życzliwie odpowiadałam i jakoś tam poszło.

Aż Maurycy zawołał, że wsiadać trzeba, bo mama czeka z obiadem, a Piotr dodał półgłosem: "Co gorsza, ksiądz profesor może być głodny".

A Mik zaproponował Marysieńce, aby nas oboje wzięła do swego koszyka, a szwagra i księdza odesłała do fajetonu, Tak się też stało. Usiadłam obok niej, a za nami Mik i pomknęliśmy naprzód pierwsi.

Marysieńka była to wtedy wysmukła, cieniutka, panieneczka, o bardzo jasnych włosach, bladych oczach i rzęsach, sama też blada, z nieruchomą, jakby z zaskrzepłą twarzą, na której żadne wrażenie nie odbijało się nigdy. Mówiono o niej: to natura skryta, ale jakże głęboko czuje! Nie wiem. Nie miałam nigdy sposobności tę głębokość zgruntować. Teraz trzymała zgrabnie lejce i bat w drobnych rączkach i siedząc wyprostowana, sztywna, bardzo correct, z oczami ostro śledzącemi drogę, zachęcała tylko swe kuce lekkiem niekiedy gwizdnięciem.

Przytem rozmawiała z Mikiem, a raczej odpowiadała na jego pytania.

— Przyjemnie było w Karlsbadzie i w Cirkwenicy?

— Bardzo przyjemnie. W Karlsbadzie mieliśmy ciągłe deszcze, więc to nam psuło pobyt. Ale w Cirkwenicy była pogoda śliczna.

— Dużoście chodziły na spacery?

— Nie bardzo. Bo mamę męczyło chodzenie, a ja nie miałam z kim.

— To znajomych było nie wielu?

— W Karlsbadzie byli państwo Kotwiccy, pani Borońska, księżna Olińska i kilku panów. Była też ciocia Adamowa z Ninką, ale prędko wyjechały.

— Czy to prawda, że Ninka zaręczona?

— Nie. Zaręczona nie jest. Ale zakochana. — Na ustach Marysieńki ukazał się uśmiech trochę ironiczny.

— Zakochana, naprawdę? I to w tym Półczyńskim?

— Tak. Mówi nawet, że umrze, jeśli jej nie pozwolą. Ale ciocia Adamowa mówi, że nikt jeszcze z miłości nie umarł i że, jak pojedzie do Nizzy, albo na karnawał do Warszawy, to taka niemądra miłość zaraz wywietrzeje.

— A dlaczego — wtrąciłam — dlaczego matka się sprzeciwia?

Marysieńka spojrzała na mnie blademi oczami. — Dlatego, że Ninka może przecie zrobić znacznie lepszą partyę. Taka bogata, ładna...

— A ten Półczyński, to kto? — spytałam.

— Ach, ten Półczyński, to jakiś doktor, czy coś takiego.

Mik zaśmiał się, widząc moją minę. Wahałam się, czy dalej tę kwestyę rozbierać z Marysieńką. Ale on, obawiając się widać, abym nie powiedziała za dużo, zwrócił rozmową na inny przedmiot.

— A jutro spodziewacie się kogo z sąsiedztwa?

— Prawie nikogo. Borońscy są jeszcze zagranicą, a u Wołkowskich dzieci chorują na odrę. Więc chyba tylko przyjadą z Markuciszek i może Wierzbiccy...

— A bardzo się wystroicie? — Tu poczułam, że Mik ma na myśli moje toalety.

— O, tak! Ja mam mieć białą crepe de chine.

Ale Stefa coś nadzwyczajnego sobie sprawiła. I Lusia też, choć już ona... Urwała nagle i zacięła konie.

— Czy Maurycowie są z dziećmi?

— Ach, tak, przywieźli całą trójkę. Chłopcy okropnie swawolni. I jak zaczną zrana, ubierając się, dokazywać, to ja spać nie mogę. Bo zaraz obok mnie ich postawili.

— A miłe dzieci? — spytałam.

— Owszem, bardzo miłe, tylko że bardzo swawolne. Lusia robi co może, aby je ułożyć, ale dotychczas wcale nie są dobrze ułożone.

— Pewnie do mnie podobne — zaśmiał się Mik. — Ze mną też była bieda. Robili, co mogli, a nie udało im się mnie ułożyć. Tak już i zostało.

Marysieńka znowu uśmiechnęła się blado i przez grzeczność spróbowała zaprzeczyć.

Ale Mik roześmiał się jeszcze bardziej i zawołał:

— O, nie fatyguj się, panieneczko! Wiem, że byłem zawsze parszywą owcą w waszym składzie. Ale teraz... żona mnie wzięła zato pod pantofel i...

— Żona!... — rzekła Marysieńka i z niedowierzaniem spojrzała na mnie, a w tem spojrzeniu malowała się myśl: "Ależ ona jeszcze gorsza od ciebie.

— Ładną tu mam opinię — szepnęłam sobie w duchu i już nie słuchałam dalszej rozmowy brata z siostrą.

A tymczasem wjechaliśmy pełnym kłusem przez bramę, wykręciliśmy się wśród klombów, drzew i trawników, Marysieńka po mistrzowsku pokierowała kucami i osadziła je przed gankiem pałacu. Tam stały już, widocznie czekając przybycia naszego, trzy panie i chudy, wysoki ksiądz. "Co tu księży!" pomyślałam, wyskakując z koszyka i czując, jak mi serce młotem wali.

Znalazłam się w objęciach pełnej damy, ubranej czarno i zanim zdołałam znaleźć rękę jej do ucałowania, sama zostałam przytuloną mocno do okazałego stanika. — Bardzo... bardzo cię poznać pragnęłam — szeptała — drogie dziecko! kochani cię już... macierzyńskiem sercem i za Mika dziękuję.

— Ach, pani... To ja... ja też... — Byłam naprawdę wzruszona. Wszakże to była jego matka!

— Nazywaj mię mamą — przerwała. — Jesteś moją czwartą córką. A to trzecia — rzekła i wzięła za rękę stojącą obok młodą kobietę, ubraną w bardzo luźną suknię. — To Lusia Maurycowa. Ze Stefą i z Marysieńką już się znacie?

— Stefa była na naszym ślubie — wtrącił Mik.

— A, prawda. Żałowałam, żem na nim też być nie mogła... A teraz przedstawię cię... — mówiła, prowadząc mię ku stojącemu księdzu. — To nasz drogi ojciec Tomasz. Proszę, ojcze, przeżegnać to nowe dziecko nasze...

Pochyliłam się przed księdzem w nizkim dygu, a on mi krzyżyk nad czołem nakreślił i podał rękę. Nie wiedziałam, czy mam ją pocałować, czy tylko uścisnąć, ostatecznie zlekka dotknęłam ustami.

— A to nasza kochana ciocia Anulka — dodała matka, prowadząc mnie do staruszki, zajętej obcałowywaniem Mika.

"Boże! jak tu dużo osób!" myślałam, uśmiechając się do cioci Anulki, która mnie gładziła po ramieniu i mówiła:

— A toż my, duszko, obie Anulki, co? Tylko ciebie jakoś inaczej?...

— Mnie nazywają zawsze Hanną, a w domu Hanią!

— Ale to zawsze taki ta sama święta Anna? Babcia Pana Jezusa, co?

Śmiała się dobrym śmiechem, wesoło, a w słońcu zmarszczki na jej starej twarzy wydawały się niezliczone.

Lecz w tej chwili fajeton i grono konnych wpadło na podwórze. Panie zsunęły się z zwierzchowców, zbierając fałdy amazonek. Jeszcze całe towarzystwo chwilkę porozmawiało na ganku. Aż matka wzięła mnie pod rękę i rzekła:

— Dość już gawędy. Zaraz obiad wydadzą. Idźcie się ubierać. Pewnie wszyscy głodni być musicie. — A do mnie się zwróciła. — Zaprowadzę was do waszego pokoju. Umieściłam was w zielonym, na górze, obok Rusińskich — dodała, patrząc na Mika.

— Nigdy jeszcze tak paradnie nie byłem zalokowany — zaśmiał się on.

— A widzisz, co znaczy ożenić się.

W bardzo eleganckim pokoju o zielonych aksamitnych meblach, czekała już fertyczna służąca nad otwartym i nawpół rozpakowanym kufrem. Kilka sukien rozrzuconych już było na szezlongu; parę staników rozpinało się po poręczach krzeseł; na gotowalni, zasłanej serwetką koronkową, rozłożone już były grzebienie, szczotki, nożyczki. Matka pożegnała nas zaleceniem, abyśmy się spieszyli. Mik znikł. A ja sama zostałam i myślałam: "Co mam włożyć? Jaką mam być? Co mówić? Jak się do tej nowej rodziny odnosić? Jak jej uznanie pozyskać?" I stałam bezradna nad rozłożonemi sukniami. Ach, dziś, tobym chciała być piękną! taką przynajmniej jak Stefa. A to, ta moja postać drobna i chuda, ta moja twarz nic nie znacząca, jedna z tuzina, te oczy, ot, takie sobie pierwsze lepsze oczy, tylko Wiktor mógł je poetyzować, ten mój brak szyku, brak sznytu, jakież to na tych ludzi mogło zrobić wrażenie? A w dodatku ta nieszczęsna "mądrość", co była kamieniem obrazy dla całej Żarszczyzny... "E, co mi tam!" rzekłam sobie wreszcie. "Jest też nad czem ręce łamać! Aby Mik był szczęśliwy i kochał mię zawsze, to grunt. A on, najdroższy, twierdzi, że jestem najpiękniejsza w świecie. No, trzeba się wystroić i zrobić się przyjemną. Ale co mam włożyć? Czy ten czarny muślin plisowany z białemi "inkrustacyami"? Czy tę wspanialszą koronkową suknię na tle "bleu pastet?" Czy też skromny różowy fularek, który miałam na sobie wilią ślubu?

— Poradź mi — rzekłam do pokojowej — którą suknię mam włożyć? Wiesz pewnie, jak się tamte panie ubiorą?

— O, proszę jaśnie pani, tamte panie chowają na jutrzejsze imieniny najpiękniejsze suknie. Ale i dzisiaj wystroją się także, bo pić będą przy obiedzie zdrowie jaśnie państwa.

"Ach, te zdrowia!" pomyślałam z rozpaczą. A Wikcia mówiła dalej:

— Niech jaśnie pani zostawi tę koronkową na jutro, a dziś czarną weźmie.

Tak i zrobiłam. I rada byłam, bo czułam, że mi w tej sukni najbardziej do twarzy. "Nie to, co Stefa", myślałam, patrząc na siebie w zwierciadle, ale też i brzydką nie jestem, szczególniej dziś, gdy mnie ta poczciwa Wikcia tak ślicznie uczesała. Doprawdy, wyglądam wcale... E, cóż znowu! nietylko, że głupieję, lecz jeszcze robię się próżna i pretensyonalna!

Mik wpadł do pokoju.

— Wiesz! Śliczna jesteś — zawołał, myjąc pospiesznie ręce — doskonale, pysznie wyglądasz... Fiu, fiu... jaka szykowna dama! Oho!

— Doprawdy, Miku? A ja desperowałam...

— No? Nad czem mój Haniuś desperował? co?

— Ach, Mik! Jabym chciała być najpiękniejszą... dla ciebie... — szepnęłam mu w ucho.

On mię wziął w ramiona i mokrymi wąsami całując, tak przycisnął do siebie, że zaczęłam drżeć o moje pliski i inkrustacye.

— Jesteś najpiękniejszą, i najmilszą, i najlepszą, i niech tam wszystkie inne pod ławę się chowają przy tobie... Ty... ty... Haniuś...

Dzwonek się rozległ. — Rany boskie! Obiad! — zawołał. I zbiegliśmy na dół.

Obiad był strasznie nudny. Siedziałam na pierwszem miejscu między matką a ojcem Tomaszem, który, zjadłszy zupę z pasztecikami i otarłszy usta, rozpoczął indagacyę: — To pani była w uniwersytecie? A jakże tam studentki, co? Więcej zajęte kolegami niż naukami, nieprawdaż? Wielbią Przybyszewskiego i Wyspiańskiego, co? A czytała pani "Czyściec Słowackiego"? A co? — tryumfująco pokiwał głową.

Nie wytrzymałam. — Czytałam — rzekłam — i uważam, że to bardzo głupie.

Szmer przerażenia przeszedł po obecnych. A ksiądz jeszcze bardziej głową pokiwał i wyrzekł: — Hm, hm...

A po chwili spytał dalej: — A czyta pani "Chimerę"? I rozumie pani cokolwiek?

czy tylko udaje, co? No, proszę się przyznać.

Rzuciłam mu zdziwione spojrzenie. Ale sztuka mięsa zrobiła przerwę. Zjedliśmy w milczeniu, otarliśmy usta i znowu:

— A teraz, to Kasprowicz w modzie? Już zrobili z niego równego Mickiewiczowi.

Czytała pani Kasprowicza?

Uśmiechnęłam się na to zapytanie. Wszakże go prawie na pamięć umiałam.

— "Moją Pieśń Wieczorną" pani czytała? No, cóż? I pewnie pani się zachwyca?

— Ktoby się nie zachwycał "Pieśnią Wieczorną" i wogóle poezyą Kasprowicza, toby był... — Chciałam powiedzieć "kretynem", ale na szczęście, ksiądz nie dał mi dokończyć.

— A czy pani wie, że to wręcz sprzeciwia się nauce Kościoła świętego? A tak! Te słowa na wstępie: "On był i myśmy byli przed początkiem, niech imię jego będzie pochwalone". Toż to czysta herezya! Panteizm! Pisałem o tem do naszych pism. Zeszłego stycznia wyszedł mój artykuł...

— Tak, pamiętam — przerwała matka, przechylając się ku księdzu — czytaliśmy wszyscy... z wielkiem zaciekawieniem...

— To głęboko filozoficzny artykuł. Dowodzę tam, czarno na białem, kłamstwa tych słów, fałszu, bluźnierstwa. O! takich rzeczy nie można tolerować! Zadałem im tam! i Kasprowiczowi, i wszystkim tym... nowatorom, dekadentom, tej całej secesyi! Musiało im pójść aż w pięty!

Zaczynałam chcieć się śmiać. Ach, roześmiać się wprost w oczy, głośno, serdecznie! Ale nie, nie wypadało. Rzekłam więc tylko, jak mogłam najsłodziej: — Jaka szkoda, że "oni" pewnie ani wiedzą o tym nadzwyczajnym artykule księdza profesora!

— Dlaczego? Jakto! ani wiedzą?...

O! bo "oni" tych pism z pewnością nie czytają. To zupełnie stracona fatyga, no, i filozofia.

Ksiądz coś mruknął w odpowiedzi, ale podano jarzynę: karczochy, groszek i kalafiory i znowu nastąpiła przerwa w rozmowie.

"Muszę sama z innej beczki zacząć", pomyślałam, "to może to się przerwie". I zwróciłam się do matki z jakiemś zapytaniem o Karlsbadzie. Zaczęła mi ona opowiadać coś o swojej podróży. Zdawało mi się, że czuje również potrzebę przerwania drażliwych z księdzem kwestyi. A ja, zwrócona ku niej ostentacyjnie, słuchałam i nie dozwalałam upaść rozmowie.

Ale ojciec Tomasz zjadł karczochy, wytarł tym razem i usta i palce i nagle nam przerwał:

— A pani, cóż? Uczyła się pani na seryo, czy tylko tak?... I dyplom dostała? Czy tylko... jako wolna słuchaczka?

Ton jego był tak lekceważący, że krew mi uderzyła do twarzy i miałam ochotę impertynencyę mu jakąś wypalić. Ale powstrzymałam się i owszem bardzo grzecznie odpowiedziałam:

— Nie rozumiem pytania księdza profesora.

— No, cóż? Pytam, czy pani uczyła się naprawdę? Skończyła pani? Dostała dyplom i jaki? jeśli wolno wiedzieć?

— Mam dyplom doktora filozofii.

Zrobiła się cisza. Ksiądz znowu pokiwał głową i powiedział: — Hm, hm. Reszta towarzystwa zaciekawiła się. Spojrzałam przez stół na Mika. Był wściekły.

Postanowiłam rzecz całą w żart obrócić, aby nie zrobił się z niej przypadkiem dramat. Zaczęłam się śmiać i rzekłam:

— Jakie to szczęście, że nie żyjemy w średnich wiekach. Bo tak widzę z oczu księdza profesora, że miałby wielką ochotę spalić mię na stosie za czary, herezyę i różne kunszty dyabelskie. Prawda? A sam, to może i kilka dyplomów doktorskich posiada? A co? Zgadłam?

— Ależ to co innego, to co innego — rzekł. Raczył się jednak uśmiechnąć.

A wtedy, na widok tego uśmiechu, ustąpiło naprężenie i rozwiały się obawy, a uwagi posypały się ze wszystkich stron. Matka oświadczyła grzecznie, że prawdziwa nauka zbliża nas do Boga, więc potępiać jej nie godzi się; a jeśli kto przeszedł obronną ręką przez niebezpieczeństwa i pokusy, to tem większa jego zasługa. Stefa wykrzyknęła, że trzeba mieć bzika, aby dobrowolnie głowę sobie łamać nad filozofią. Rusiński opowiedział, że francuskim adwokatom jest ogromnie do twarzy w togach i w biretach. Maurycy coś powiedział o "dziewiczym puszku", a Maurycowa rzekła stanowczo: "Już to ja córce swojej nie pozwolę na żadne uniwersytety, ani temu podobne"... chciała powiedzieć: "głupstwa", ale się powstrzymała. Piotr zaś, o którym mówiono w rodzinie z westchnieniem, że jest libre penseur, oświadczył, że, ponieważ Mik dał dobry przykład i wziął sobie doktora filozofii, to on nie spocznie, aż sobie doktorkę teologii nie wynajdzie.

— Czy tam pani bratowa nie zna jakiej wśród dawnych koleżanek? Tylko żeby przytem była ładna, młoda, wesoła...

Wszyscy zaczęli się śmiać. Tylko ojciec Tomasz niebardzo rad był z tego dowcipu i zaczął nam bardzo poważnie tłómaczyć przepis kościelny: Femina in ecclesiam tacet. Przepis pochodzący ze stanowczej niższości i naturalnego stanu poddaństwa kobiety. A stan ten jak powstał? Oto z grzechu pierworodnego. Bóg, stwarzając Adama i Ewę, stworzył ich równymi sobie. A dopiero wypędzając ich z raju, powiedział Ewie: Pod mocą będziesz mężową, a on będzie panował nad tobą. Odtąd kobieta jest i być musi poddaną mężczyźnie. Taki jest skutek grzechu i takie już na świecie prawo boskie. Kiedy kobieta prawo to uznaje i do niego stosuje się z pokorą, to wszystko idzie dobrze. Ale biada społeczeństwu, w którem kobieta przez próżność i szatańską pychę, pragnie zrównać się z mężczyzną! I tak dalej, i tak dalej...

Słuchałam z ciekawością. Poraz pierwszy w życiu takie teorye obijały się o moje uszy i przyznaję, że robiły na mnie wrażenie ogromnie zabawne. Miałam przecież przed oczami całkowite ich zaprzeczenie w praktyce, sama przez całe życie byłam żyjącą ich negacyą, dość było wreszcie spojrzeć na świat, aby widzieć jaką nieprawdą, było to wszystko, co nam ksiądz profesor tak kategorycznie wykładał, dość było wzrok zapuścić w bardzo niedaleką przyszłość, aby zrozumieć, że świat wielkim pędem oddalał się od tych naiwnych a tak interesowanych prawd.

Naturalnie, że się nie fatygowałam ani jednem słówkiem zaprzeczyć. Słuchałam w skupieniu. Żałowałam nawet, gdy nalano do kieliszków szampana i Maurycy powstał, wznosząc w bardzo zręcznej przemowie "zdrowie ukochanych braterstwa, a zwłaszcza miłej nam, sympatycznej i już szczerze kochanej bratowej".

To położyło koniec wywodom ojca Tomasza. "Szkoda! ciekawam, do czegobyśmy doszli, gdyby to potrwało jeszcze", myślałam, wstając od stołu w pozornej ze wszystkiemi harmonii.

Odtąd postanowiłam jednak unikać ojca Tomasza i jego inkwizycyi.

Łatwiej było uciec od księdza, niż od matki. Przekonałam się o tem tegoż dnia.

Chciała mię poznać. Ostatecznie, było to całkiem naturalne i nie mogłam się od tego usuwać, chociaż od pierwszej chwili poczułam, że stosunek nasz zupełnie szczerym nigdy być nie może. Należałyśmy do dwóch przeciwnych obozów, a walka między nami była niedobieństwem. Więc zostawało tylko parlamentowanie i dyplomacya, do której miałam wstręt.

Zaraz po owym pierwszym obiedzie, gdy wszyscy inni poszli grać w tennisa, ona mnie za rękę zatrzymała i rzekła:

— Radabym z tobą, droga Haniu, bliżej się zapoznać. Czy zechcesz pozostać tu ze mną?

Usiadłyśmy na werendzie. I zaraz matka powiedziała mi, że się bardzo ucieszyła z ożenienia Mika, że ma nadzieję, iż zawsze najlepszy wpływ na niego mieć będę i że mi już z góry jest za to wdzięczną.

A ja czułam, że to niezupełnie prawdziwe, bo matka nie była rada z wyboru Mika, mając zawsze nadzieję, iż on podreperuje fundusz swój i pozycyę świetnem ożenieniem, a przytem i moja osoba była jej niepożądana, więc nie mogłam wytrzymać i powiedziałam:

— O, ja wiem bardzo dobrze, że cała rodzina pragnęła dla Mika innego ożenienia, więcej odpowiedniego do otoczenia, w którem żyje. Bo ja... to nie bardzo pasuję do tego wszystkiego i wątpię, abym się kiedy dopasowała. No, ale stało się. Może będzie dobrze...

— Da Bóg, że będzie dobrze, moja droga Haniu. Wszak oboje dążyć będziecie do wspólnego szczęścia, opartego na pobłażaniu, na wyrozumiałości... Ach, bo to bardzo w życiu potrzebne! Szczególniej względem Mika przygotowaną być musisz...

— O! ja o Mika jestem spokojna! — przerwałam, niechcąc poruszać z matką tej kwestyi.

Zrozumiała to, lecz nie dała za wygraną. — Pojmuję — rzekła chłodno — że to jest sprawa trochę dla ciebie drażliwa, droga Haniu. Jednak ja, jako matka, czuję się w prawie i w obowiązku nawet powiedzieć ci słówko prawdy. — Tu nastąpiła cała serya spostrzeżeń nad charakterem mojego męża a nie mogę powiedzieć, aby były one trafne lub głębokie.

"Szablon! Szablon!" myślałam. "Jak ci ludzie, nawet względem własnych dzieci, na samodzielny sąd zdobyć się nie umieją!"

Musiałam też przyjąć całą seryę rad zbawiennych, odnoszących się do naszego małżeńskiego pożycia, a bardziej jeszcze do stopy, na której miałam dom postawić i do pozycyi, którą powinnam była utrzymać w świecie. Dowiedziałam się o stosunkach, które mi koniecznie zawierać przyjdzie, o wizytach, które co najprędzej oddać muszę, o osobach, które specyalnej mojej uwagi i względów są godne, o tonie, jaki mam nadać swemu domowi. "Ton" ten miał być poważnoprawowierno-dystyngowany, mocno oparty o "nasze najświętsze zasady". Tu matka się zapaliła, żywo zwróciła się do mnie:

— Bo, jeśli mam być zupełnie szczerą, droga Haniu, a zdaje mi się, że jako matka taką być powinnam, to powiem ci, że towarzystwo młodych kobiet w X., do którego wejść musisz, nie jest takiem, niestety! jakiem pragnęłabym je widzieć. Tak!

Nawet i nasza Stefa, najlepsza zresztą, najzacniejsza kobieta, nabrała jakiegoś szyku, jakichś upodobań wcale, ale to wcale niepotrzebnych... Nie wiem, skąd się to wzięło, bo dawniej, pod moją opieką, była całkiem inna. Miała, tak samo jak Marysieńka, śliczny układ, te "retenne", tak kobiecie potrzebną. — Zamyśliła się trochę i znowu mówiła: — Otóż, twojem zadaniem, kochana Haniu, będzie zaświecić w X. dobrym przykładem i nadać ton odpowiedni swemu domowi.

— Ależ — zaczęłam — zdaje się, że ja żadnego "tonu" nigdzie nadawać nie będę, bo i Mik i ja zamierzamy żyć jak najciszej.

— O! dlaczego? — spytała matka — w waszej pozycyi...

— Ach, pozycya! Pozycyę można mieć, albo nie mieć. A ja nie cierpię tego, co się nazywa światem.

— Słyszysz, co mówi twoja żona? — zwróciła matka do nadchodzącego Mika — cóż ty na to? Ty światowcze?

Mik usiadł przy mnie i objął mnie ramieniem.

— Mik dobrze wie, że wziął dzikusa — rzekłam.

— I że poprzysiągł jej posłuszeństwo małżeńskie — zaśmiał się Mik.

— E, moje dzieci! Widzę, że sami jeszcze nie macie żadnego programu na przyszłość. A życie bez programu, to prawie tak jak życie bez zasad.

— A u nas mówią na Polesiu — odezwałam się — "Trzeba żyć, jak nabieżyć". I kto wie...

— Niech mama będzie spokojna. Damy sobie rady — rzekł Mik, który widocznie nie pragnął dyskusyi między mną a matką.

Uważałam jednak, że matka nie była spokojną. Bo nieraz jeszcze podczas naszego pobytu starała się wszczynać kwestye zasad, pozycyi, obowiązków społecznych i t.p. Tylko, że ja robiłam, co mogłam, aby tych rozmów unikać. Nie łudziłam się jednak, ufności nie umiałam wzbudzić. Moja "mądrość i emancypacya", traktowane zrazu litościwie jako błąd młodości, z którego przez należną pokutę mogłam się oczyścić, przy bliższem poznaniu rysowały się jako plama do zmycia trudna, ach, jak trudna!

Lecz czegóż nie dokona miłosierdzie chrześcijańskie! Więc matka wpływała, ksiądz profesor gromił, cioci Anulce kazano się modlić za moją duszę, a Rusiński dawał wskazówki dobrego tonu. Nie ufali, lecz pracowali nademną. I nawet Stefa, uspokojona, że ani myślę współzawodniczyć z nią o względy malarza Michaleckiego i że wogóle flirtu nie uprawiam, zawyrokowała, że jednak ta Hania jest wcale poczciwe stworzenie.

I przez cały czas pobytu w Burgielach miałam to poczucie, że jestem w obcej skórze, z obcymi ludźmi, na nieznanej mi dotąd planecie, że coś mnie uciska i dusi. Wprost fizycznie bolały mię prowadzone rozmowy i mój własny w nich bezbarwny, mdły i nieszczery udział.

Bolały mnie te banalności żute i przeżuwane. Bolało mię powietrze tego domu, jakby puste, jakby składające się z samych tylko baniek mydlanych. Bolała mię przedewszystkiem moja własna osoba, ruszająca się, ubrana, mówiąca podług narzuconej formy, osoba wstrętna mi, obca, której dotychczas nie znałam.

Po parodniowym już pobycie zrozumiałam, że między mną a temi tu ludźmi nie było i nigdy być nie mogło nic wspólnego.

Wszyscy oni mieli w życiu cel jeden, jedyny, utrzymać pozycyę.

"Pozycya", to był ich Bóg, ich racya bytu, ich alfa i omega. Pozycya ta wymagała bogactwa, więc wytężali wszyscy wolę swą ku posiadaniu i utrzymaniu tego bogactwa. Pozycya ta wymagała stosunków z wielu nudnemi i wstrętnemi osobami, więc narażali się wszyscy na nudy, na trud, na rozmaite przykrości i upokorzenia, aby te stosunki utrzymać. Pozycya ta wymagała przedewszystkiem pewnych form, pewnego względu zewnętrznego, więc wszyscy usilnie o formy te i wygląd zabiegali. Pozycya ta wymagała także pewnych zasad, więc zasady te były pilnie wpajane, strzeżone i wygłaszane przy każdej sposobności.

Nie chodziło tym ludziom o rzecz samą, co o jej pozory, o tem przekonałam się bardzo prędko.

Nie potrzebowali i nie lubili nawet tego zbytku, którym się otaczali. Mieli gusta skromne. Smakowały im (z wyjątkiem Rusińskiego) potrawy zwyczajne, męczyło ich nieraz nadskakiwanie służby, nie byli przejęci zasadami, które głosili, nudziły ich te pobożne praktyki, którym się oddawali, nie kochali tak bardzo swych pamiątek rodowych i dla wygrzebywanych antenatów mieli trochę lekceważenia, Piotr wyraźnie drwił sobie z arystokratycznych zachcianek Żarszczyzny, nie mieli sympatyi do ludzi, o których znajomość się starali, obojętne im były pojęcia, za które walczyli. Ale to wszystko razem stanowiło "pozycyę". Więc było święte, nietykalne, więc było najwyszym celem.

Pozycya żądała od mężczyzn: coraz to większych środków pieniężnych, doskonałe skrajanych ubrań, wygimnastykowanych i niezmiernie czystych ciał, ładnie utrzymanych wąsów, ruchów niedbałych, ale powściągliwych, znajomości kilku języków, dokładnego znawstwa wszelkich sportowych spraw i honorowego kodeksu, dyskrecyi i taktu w sprawach miłosnych, należenia do porządnego klubu, dobrej pamięci co do rodowych związków nietylko krajowych, lecz i zagranicznych i pewnego pojęcia o polityce. Od kobiet: ładnych toalet i pięknie wypielęgnowanych rąk, umiejętności flirtowania aż do ostatnich granic, lecz bez jaskrawości, zamiłowania do sportów, a już przynajmniej do lawn-tennisa, prawowierności katolickiej niewzruszonej, a ozdobionej przyjaźnią z jakim modnym "directeur de conscience", oczytania w bieżącej literaturze powieściowej, także znajomości kilku języków, serca o tyle czułego na niedolę ludzką, żeby nie odmawiało wsparcia na każde zawołanie i nie opuszczało bazarów, went i koncertów dobroczynnych, ruchów zgrabnych i pełnych wdzięku, umiejętności zadysponowania "un diner fin" i utrzymanie domu na eleganckiej stopie, mówienia grzeczności tym nawet, których się niecierpi i prowadzenia lekkiej i dowcipnej rozmowy o niczem. Od ludzi wogóle: trzymania się pojęć utartych, wypróbowanych i bezpiecznych, wydeptanemi z dawien dawna drogami, patryotyzmu tak spokojnego, aby się nigdy niczem nie zdradził, aroganckiej grzeczności względem niższych, a uniżoności przysłoniętej pewną nonszalancyą względem sfer wyższych, chłodnego uwielbienia dla opatentowanej sztuki i nauki, a surowego potępienia dla wszelkiej nowości, absolutnego uznania dla wszelkich faktów spełnionych, karnego ugięcia kolan przed każdą władzą, pogardliwego ignorowania wszelkich nowych objawów myśli ludzkiej, przedewszystkiem zaś przekonanie, że ta mała garstka wybrańców, do której się należy lub należeć usiłuje, jest właściwie jedyną rzeczą, o której mówić warto, jest światłością świata, solą ziemi i racyą bytu ludzkości, że ona jest "światem", a reszta... no, reszta, to... "ludzie"...

Dnie mijały w Burgielach nadzwyczaj powolnie. Dzień imienin wydał mi się tak długim, jak żeby wcale nie miał końca. Przyjechało kilka osób z sąsiedztwa.

Ładne były, czyste, strojne, ale tak mało się między sobą różniące, tak wzorujące się jedne na drugich, że ja wkońcu miałam to uczucie, iż jestem na wystawie figur woskowych, które automatycznie wykonywują jakieś ruchy i wydają jakieś głosy.

Zresztą w powszedniem życiu my lano głównie o tem: co robić? I przeważnie kończyło się na snuciu się z kąta w kąt. Najwięcej stosunkowo czasu zabierały sporty. Ale tu w oczach całej rodziny okazała się moja niższość i to bodaj najwięcej nadwerężyło opinię moją. Byłam bowiem w tym zakresie zupełną ignorantką, gorzej jeszcze, śmiałam lekceważyć doniosłość rzeczy tak ważnych i tak dystyngowanych. Konno jeździłam fatalnie, powozić nie umiałam wcale, w tennisa nie grałam dotąd nigdy i nie tylko, że nie miałam pojęcia o polowaniu, ale nawet nabitej broni trochę się lękałam. Przytem nie rozróżniałam ponterów od cetrów, a o taksach zuchwale twierdziłam, że są szkaradne. To już było nie do darowania! Rusiński, dość dla mnie względny, starał się dać mi najelementarniejsze przynajmniej wiadomości i choć z grubego mię ociosać. Ale inni byli tem naprawdę oburzeni i w dumie swej rodzinnej dotknięci. Stefa, nie żenując się, wzruszała ramionami i mówiła całkiem poważnie:

— Ot, do czego prowadzą te wasze uniwersytety.

Powodzenie więc moje u starszych pozostało wątpliwem. Ale zato u dzieciarni było ono zupełne. Nazajutrz po przyjeździe, idąc zrana do kąpieli, spotkałam w ogrodzie całą trójkę Maurycątek pod opieką niańki i bony francuzki. Znajomość zrobiła się prędko i ani się obejrzałam, jak mały Dzidzi siedział mi na plecach "na barana", bijąc piętami i wydając okrzyki, ja umykałam dokoła klombu, a Stefcio z ogromnym batem gonił za nami, krzycząc w niebogłosy. Bona zaś stała z załamanemi rękami, nie śmiejąc mi dzieci odebrać i powtarzając tylko bezradnie: "Mon Dieu! que dirait madame!"

A że tego rodzaju sceny dość często się powtarzały, więc dzieci zaczęły przepadać za "strenką Anią" i ponieważ pokój ich blizko był naszego, więc zrana wymykały się z rąk niańki i wpadały z hałasem do mnie, skacząc mi na łóżko bosemi nóżkami i niby budząc rozmaitymi figlami. A za chłopcami szła, kołysząc się na tłustych nóżkach, mała Ninetka i gramoliła mi się na łóżko. I miałam wtedy całą ich gromadkę ze śmiechami, z opowiadaniami, z pokazywaniem "sztuk".

Były to najweselsze chwile w dniu.

Nie wiem jednak, dlaczego Lusia Maurycowa nie była rada z mojej z dziećmi zażyłości. Pewnie uważała, że psuję ich maniery.

A Stefa, widząc mnie bawiącą się z niemi, dziwiła się: — Nie rozumiem — mówiła — jak można lubić dzieci! Czy jest co nieznośniejszego! Już małe psiaki sto razy zabawniejsze.

— Jakto! A ze swojemi dziewczynkami nie bawisz się nigdy?

— Nigdy. Kiedy jestem w domu, przyprowadzają mi dzieci raz na dzień dobry, drugi raz na dobra noc i dosyć. Jeszcze starszą, Natalcię, to czasem pocałują, bo ładna. Ale Hela, to takie straszydełko! Fe! No, nie patrz na mnie, Haniu, jak żebym mówiła herezye, zobaczysz, sama się kiedyś przekonasz, co to za nieznośna rzecz, dzieci w domu.

— O! bylebyśmy tylko mieli!

— Ach! będziecie mieli, będziecie! Tego nigdy nie brak. Zjawia się nieproszone, niedziękowane...

Nie wytrzymałam. — Wiesz Stefo! Nie rozumiem, jak możesz tak mówisz! Cóżbyś robiła w życiu, gdybyś nawet dzieci nie miała?

— Ach! dobra jesteś! Cobym robiła? Ależ mnóstwo rzeczy! Nie poto wyszłam za mąż przecie, aby dzieci nosić, rodzić, hodować, a może i karmić jeszcze? i za dziesięć lat być już starą i brzydką. Dziękuję! Nie wierzysz? Spojrz na Lusię.

— A cóż Lusia?

— Lusia kropli oleju nie ma w głowie. Pięć lat, jak się pobrali, a już czwarte w drodze. To wprost skandal! I do czego ona już podobna? Wcale ładniutka była dawniej. A teraz straciła figurę, straciła włosy, schudła, zżółkła, zaraz będzie to stara baba. A wtedy co? Myślisz, że mąż będzie rad? Toż ona od trzech lat z domu wyjechać nie może, bo to nosi, to rodzi, to hoduje — w kółko. Dziękuję za takie życie! Ja wolałabym nie wiem co, jak tak kamieniem siedzieć na miejscu.

Nigdy na Riwierę nie pojechać! Ach, Boże!

Milczałam zdumiona. Pierwszy raz na coś podobnego się natknęłam. Ale Stefa, raz rozpędzona, mówiła dalej:

— I wiesz, co z tego? Przecież tym dzieciom musi być źle. Bo im ich jest więcej, tem będą biedniejsze. Masz, Moryś głową kręci, wdaje się w jakieś spekulacye, robi co może, też nigdy nie użyje porządnie, a swoją drogą, na czworo, cóż to znaczy taki fundusz? Oni to doskonale rozumieją i dlatego też Lusia tak mamę kaptuje. Taka już zrobiła się pobożna i robi czułe oczy do ojca Tomasza, i chodzi co dzień na jego mszę, i Stenia na księdza niby kieruje, i mamie przysługuje się, czem może. Ale to nie na wiele się przyda...

— Nie rozumiem, Stefo.

— Nie rozumiesz? Bo to widzisz tak, ja ci powiem. Po śmierci ojca był dział i każdy wziął swoje, bracia majątki, a siostry spłatę. A mama wzięła kapitał, o którym nikt nic nie wiedział, wiele tam jest au juste, ale zdaje się, że dużo. I teraz mama może nim rozporządzać, jak sobie chce. Najsprawiedliwiej byłoby podzielić równo na pięcioro dzieci. Ale Maurycowie myślą, że lepiej, aby im się dostało jak najwięcej. Więc wmawiają mamie, że my mamy i tak dosyć, a Mik straci zaraz, a Piotr może się bogato ożenić, i że Marysieńka zrobi świetną partyę i tak manewrują, żeby wszystko schwycić. Ale niedoczekanie ich — dodała i aż się cała zaperzyła — i ja swojego nie daruję! Już ja w tem, żeby mama na równe części podzieliła swój fundusz.

Byłam zgorszona. Wszakże to, co mówiła Stefa, odnosiło się do spadku po matce, po tej, którą to niby kochano. Jakaż to była potworna interesowność! Spytałam o to Mika. Zaczął się śmiać.

— Ależ naturalnie! — rzekł. — Maurycowie już od dawna łaszą się o te kapitały.

Ona, to tak zabiega, aż obrzydliwie. Najśmieszniej to, że ojca Tomasza kokietuje.

— Ależ Miku! to wstrętne!

— No, widzisz, oni mają dużo dzieci, a teraz ciężkie czasy...

— To niech skromniej żyją... A zresztą, nie wiem co... Ale liczyć na czyjąś śmierć i to matki!...

— Ach, ty, Haniuś! naiwna jesteś... Toż wszyscy tak samo...

— Mik, co ty mówisz! Jakto, wszyscy? Ależ, jeśli tak, ja tych wszystkich znać nie chcę. To obrzydliwe, to podłe! Ja gdzieś ucieknę, ja pójdę sobie... ja z takiemi ludźmi żyć nie będę... znać ich nie chcę...

Byłam wzburzona.

— I mnie... i mnie znać nie chcesz?... — zaczął pieszczotliwie Mik, obejmując mię i przyciągając do siebie.

— Gdybyś był taki, to i ciebie. Naprawdę!... Naprawdę!... Ale ty nie taki, Miku, nie?...

Patrzałam mu w oczy, w te jego szczere, niekłamiące oczy. — Powiedz!...

— Co to, to nie! — zaśmiał się. — Niewiele ja jestem wart, szelma ze mnie, łotra kawał, swoje puściłem, ależ na cudze nie łakomiłem się nigdy. A! pal licho wszelkie sukcesye! Żebym miał o nie na łapkach służyć, a czyjej śmierci wyglądać!... Nie! Go to, to nie, Haniuś! Możesz być spokojna...

— Ach, Miku mój! Miku! kiedyż to się skończy? — rzekłam raz, gdyśmy się znaleźli wieczorem sami w naszym pokoju.

— A co? Łono rodzinne nie podobało się mojej pani? Cóż robić! Trzeba jeszcze dwa dni wytrzymać. Będzie na cały rok dosyć.

— Ale, Miku, dlaczego to tak? Czemu oni wszyscy tacy... nienaturalni?

— A no, widzisz, bo nie są tacy, jacy są, ale wszystko wedle zasady, a zasada głupia.

— To tak jest. Ale szkoda jednak, Mik. Takby dobrze było, pomagać sobie, kochać się wszyscy razem...

— Dajmy, że się kochamy mniej więcej. Ale i to nie tak jak zwykli ludzie, ale tak jak trzeba. Od dzieciństwa, wszystko u nas było tak, "jak trzeba".

— Jaka szkoda! Wypaczyli was strasznie takiem wychowaniem. Naprzykład Piotr, dobry, zdolny, sympatyczny, a naprawdę, to myśli tylko, jakby się najświetniej ożenić. Prawie nic go nie obchodzi, nie interesuje się niczem. Albo Marysieńka.

Toż ona nic nie wie! Cała jej rozmowa: było bardzo przyjemnie, to bardzo ładne, tamto bardzo miłe, ten bardzo sympatyczny, tamten bardzo dobry i już! Próbowałam wczoraj na spacerze coś z niej wyciągnąć. Pytałam o ludzi, nic! Pytałam o książki, czytała trochę angielskich powieści i Sienkiewicza prawie wszystko i coś Orzeszkowej, wszystko "bardzo ładne". Pytałam o miasta, które widziała, wszystkie "bardzo piękne". Pytałam na koniec o galeryę Drezdeńską, którą teraz zwiedzała: Madonna Syktyńska bardzo ładna, i Corregio także bardzo ładny, i portrety Van Dycka także, i Madonna Holbeina. Mój Boże! doprawdy, mnie się zdaje, że ona nie rozpozna Holbeina od Rafaela!

— Zechciałaś! Na pewno nie rozpozna. Myślisz, że ja rozpoznani?

— Ach! Mik!...

I przykro mi się zrobiło, bo to była prawda. I Mik to wiedział i czuł. I teraz, po chwili milczenia, pochylił się ku mnie, położył mi głowę na piersiach i zaczął mówić:

— Już to, Haniuś, niema rady, musisz się z tem zgodzić. Ja tych wszystkich waszych finezyi i filozofii i Bóg wie tam czego, nigdy nie rozgryzę. I przyznam się, choć mi w łeb pal! ani wiem, na co to komu potrzebne?

— Mik... nie mów tak... Ja nie lubię...

— Kiedy prawda. No, powiedz sama, czyby cokolwiek na świecie się zmieniło, gdyby naprzykład filozofia scholastyczna zwyciężyła system Kanta czy Spinozy, czy jakiego tam niemieckiego dyabła? No, coby się stało?

— Ach, Miku! Bardzoby się wiele zmieniło. Wszak filozofia światem kieruje...

— E, nie może być! Mnie się zdaje, że światem pieniądze kierują, ot co! I dlatego, kto ma pieniądze, to ważny pan. I wiesz, Haniuś, choć mną pogardzać będziesz, że ja nie filozof, ale powiem ci o jednym projekcie. Maurycy założyć chce w X. taki kantor leśnych wyrobów, zakupów etc. i proponuje mi taki układ... — Tu szeroko rozwijać zaczął projekt nowy.

Ja słuchałam z całą uwagą. Ale w duszy myślałam, że już duch rodzinny zdążył i moim Mikiem zawładnąć. Ale myślałam także, iż dla jego czynnej natury im więcej pracy, tem lepiej i tem bezpieczniej.

Wreszcie on skończył mówić. Zamilkliśmy oboje. On się przytulił do mnie i było nam razem dobrze, pomimo, że dzieliły nas tak wielkie różnice.

Po długiej chwili on się poruszył i rzekł cicho:

— A jednak, czy ja wiem! Może ty i masz racyę, Haniuś; jest wiele rzeczy ważniejszych od pieniędzy i od tej ich "pozycyi". Może ta wasza nauka ma jakiś sens. Bo, przyznam się, gdybyś ty była taka jak Marysieńka, albo Stefa, albo jak która z nich, tobym nigdy nie mógł ciebie pokochać. — Urwał i namyślał się długo. Aż, obejmując mię jeszcze ciaśniej, rzekł: — I wiesz, Haniuś, jak będziemy mieli synów, to ich inaczej wychowamy. Co?

— Spodziewam się! — zawołałam — ale i córki także.

— A no, i córki także. Ale to już twoja rzecz.

Z jakąż nieopisaną radością wróciliśmy do siebie. Ach, znowu być we dwoje po tych męczących dniach skrępowania i fałszywej serdeczności! Znowu być panią swoich słów, ruchów, zdań, módz mówić prosto z mostu wszystko, co się myśli!

Wszystko? Czy naprawdę wszystko?

Poraz pierwszy wówczas zadałam sobie to pytanie: czy mogę z Mikiem dzielić się wszystkiem?

I musiałam sobie odpowiedzieć: nie.

Z początku sama przed sobą nie chciałam tego przyznać, ale potem musiałam.

Tak. Były całe obszary myśli ludzkiej, całe krainy niezmierzone i głębie przepaściste, i szczyty, i przestrzenie, na które nie wszedł on nigdy. Gorzej, nie przypuszczał ich istnienia. A jeśli kiedy obiło się o jego uszy echo z tamtego świata, to z całkiem rasową bezmyślnością uśmiechał się lekceważąco i wzruszał ramionami.

Nauki pozytywne cenił wysoko i lubił się zachwycać cywilizacyą i nadzwyczajnymi wynalazkami naszego wieku. Ale kim jest człowiek? Gzem jest dusza nasza? Skąd się bierze rozum, myśl, sumienie? Czem jest świat cały? Kto nim rządzi? Skąd powstał i dokąd dąży? Czem życie, czem wieczność, czem ból, czem radość? Co nas poza tem czeka? To mu było całkiem obojętne i pewnie jednej chwili życia swego nie zmarnował na rozwiązywanie wielkiej zagadki.

Lecz nie tylko te głębie były mu obce, ale i kwestye zupełnie aktualne, życiowe, jak sprawy socyalne, humanitarne, narodowe i etyczne, jak prądy nowe i stare w sztuce i w literaturze, jak nawet pobieżne wiadomości z historyi lub socyologii.

Od czasu zdania egzaminów, nie wziął do ręki naukowej książki, a i lżejszej nie przeczytał nigdy dokładnie. Przerzucał powieści, zwłaszcza francuskie, przerzucał artykuły bieżące, przerzucał gazety i przeglądał ilustracye. Oto było wszystko.

A nie był głupszym od innych. O, bynajmniej! Pamięć miał ogromną, zdolności duże i umysł jasny, łatwo obejmujący. Tylko nie rozsmakował się nigdy w niczem poważniejszem i oderwanem i to mu się wydawało wprost niepotrzebnym balastem w życiu.

Dla mnie i dla mojej "mądrości" miał odrobinę pobłażliwego lekceważenia, jak dla kaprysu kobiety. A gdy mu się kiedyś przyznałam, żem napisała parę nowelek, które miały powodzenie, spytał najprzód, czy były drukowane? A gdy się dowiedział, że tak, to się trochę zdziwił, ale był rad, tak jakby z jakiego światowego sukcesu.

— A nie chciałbyś tego przeczytać? — zapytałam nieśmiało.

Stropił się. — Przeczytać, Haniuś? Kiedy, bo, wiesz, ja się boję, że się nie poznam na tem. Ja do książki, to akurat jak wół do karety...

Przeczytał jednak. Złożył porządnie numery gazet i pocałował mnie.

— Ot, jaką ja mam żonę, bas-bleu! — rzekł nawpół żartem.

A mnie się w sercu coś ścisnęło.

O "Pokrzywdzonych" nie powiedziałam mu nic.

Sama jednak coraz częściej o nich myślałam. W pierwszych czasach naszego pożycia, zajęta wszystko pochłaniającą miłością, bez uwagi śledziłam to, co pisano w gazetach o sądzie konkursowym. Potem nastąpiły wakacye i długa przerwa.

Aż tu naraz, po powrocie z Burgiel, wyczytałam doniesienie:

"Członkowie sądu dramatycznego konkursu, ogłoszonego przez "Kuryer Północny", po powrocie z letniego wypoczynku, zebrali się znowu w dniu wczorajszym dla wspólnego odczytania wybranych sztuk. Ostateczna decyzya spodziewana jest w najbliższej przyszłości".

Serce uderzyło mi mocno. A potem zaraz powiedziałam sobie: "Trzeba być idyotką, aby się czegoś po tem spodziewać. Na taki konkurs piszą najlepsi, już nieraz całkiem wyrobieni autorowie. Czegóż ty, biedactwo, możesz tu chcieć?" Tłómaczyłam się przed sobą, że mi chodzi jedynie o to, aby ktoś kompetentny przeczytał moją pracę i sąd o niej wydał. Nie miałam pretensyi do odznaczenia.

A jednak... a jednak!...

I znowu wszystko ucichło. O konkursie nic nie było słychać. Myśli moje zwróciły się w inną stronę.

Zbliżała się już zima, zjeżdżało się do X. "towarzystwo", a co gorzej, różni blizcy krewni Mika i trzeba było wyjść z naszej błogiej samotności i niektórym poważnym ciotkom lub wpływowym kuzynkom pooddawać wizyty. Zatem poszło parę obiadów na naszą cześć, dwa czy trzy familijne wieczory i wreszcie konieczność zaproszenia do siebie najbliższych na herbatę.

Pomimo zapowiedzi skromnych, rozumiałam dobrze, iż pierwszy raz przyjmując u siebie, i to takich ludzi, muszę się postarać o wyszukaną elegancyę w każdym szczególe. A rozumiałam także, iż moje doświadczenie w tym względzie jest żadne.

Z pomocą książek, własnych obserwacyi, rad Mika i głębokich namysłów, szykowałam ową herbatkę, zmuszając siebie do poważnego traktowania każdego drobiazgu, a w duszy wspominając moją "górkę" krakowską, "herbatodajną i serdelkopłodną", moje "bale", wydawane tam dla kolegów, mój samowar kulejący, lecz niewyczerpany, moje cztery filiżanki i dwie łyżeczki i te kochane twarze przyjaciół, wynurzające się z cieniów pokoju, przesłaniane to parą z samowara, to dymem papierosów. Ach, górko moja miła! Ach, dnie mojej młodości!...

Właśnie pilnowałam nakrywania do stołu i stałam w niepewności nad kupą owoców i dwoma kryształowymi kloszami. Nie wiedziałam, jak je ułożyć, wszakże onegdaj Rusiński opowiadał, że podawanie owoców w kloszach wyszło już z mody zupełnie.

Więc w czemże je podam? A kwiaty? Czy w tym porcelanowym koszyku pośrodku? Czy w tych wysokich kielichach? A tu Bogusia jak raz przyszła mi oznajmić, że auszpik z indyka z formy wyjść nie chce. A lokaj pytał, co pierwej podawać i kto obniesie sosyerkę? A zegar bił już siódmą i myślałam z niepokojem, iż jestem jeszcze nieubrana, a włosy mam roztargane okrutnie.

Mika, jak na złość, nie było. Ani żywej duszy, żeby się poradzić.

Dzwonek zadźwięczał w przedpokoju.

— Z telegrafu — zameldował lokaj i czekał z kwitem do podpisania.

"Pewnie do Mika", pomyślałam podpisując i Bogusi tłómaczyłam dalej, że formę trzeba owinąć gorącą serwetą, ale nie potrząsać! broń Boże nie potrząsać!

— Kiedy ja, proszę pani, próbowała, a taki nie wychodzi.

— Poczekaj, zaraz przyjdę. — Powiedziałam to z pewną siebie miną, ale dobrze czułam, że ja tam najmniej poradzę.

Wpadł Mik. — Jakto! jeszcze nie ubrana! Ależ Haniuś! po siódmej!

— Zaraz, zaraz! Tylko powiedz, jak te owoce ułożyć? pojęcia nie mam! A tu jakąś depeszę przynieśli. I spójrz, czy dobrze na stole?

— Owszem, bardzo ładnie. Moja pani, to jest do wszystkiego majster! Ale idź się ubierać, mała! idź! Przyjdą, a zastaną w szlafroku, to dopiero ogadają!

— Idę... idę...

— A proszę się dziś ładną zrobić! — krzyknął jeszcze za mną.

"Bardzo mi też ładność w głowie!" mruczałam, rozpuszczając przed lustrem te moje wiecznie rozwichrzone włosy. "Ważniejsza to ten auszpik".

Nagle Mik otworzył drzwi gwałtownie.

— Haniu! zobacz, nic nie rozumiem. To chyba do ciebie, ta depesza.

"Pokrzywdzeni" druga nagroda. Wiwat Hanna. Tola.

Mnie krew uderzyła do głowy. Zrobiło mi się.

w oczach ciemno, ciemno, pokój zaczął się kręcić, przymknęłam oczy. Czułam, że powtarzam słowa: "Pokrzywdzeni druga nagroda". Słyszałam Mika pytającego: "Co to jest Pokrzywdzeni? Kto to jest Tola?" I zaczęłam śmiać się i płakać razem i tulić się do jego ramienia.

Gdy wreszcie Mik zrozumiał, o co chodzi, nie posiadał się z radości.

— Dramat! Ależ to awantura! W trzech aktach. Jakto ty mogłaś wymyśleć? No, wiesz co, Haniuś!... I to grać będą? W prawdziwym teatrze? Ależ to z ciebie zuch baba!

— Tylko nie mów jeszcze nic o tem. Może to nieprawda, może to jakiś żart, czy ja wiem! Trudno wierzyć... Na takim konkursie najlepsi piszą... Nie mówmy o tem, poczekajmy, aż będzie w gazetach...

Nic nie pomogło. Mik wytrzymać nie mógł i każdemu z gości coprędzej opowiadał nowinę.

I tak wieczór mi zszedł jak na mękach. Każdy o coś pytał, indagował, dziwił się, jak to tak można, dopytywał się, jak to się robi? Czy to łatwo? Patrzano na mnie z zaciekawieniem, ale i z nieufnością. Bo przypominało się wszystkim to, co już chwilami dawało się puścić w niepamięć, że ta nowa w rodzinie osoba, to jakieś obce, z innego świata stworzenie, jakaś niepewna, może i niebezpieczna nawet osobistość, przybłęda, intruz, podejrzane indywiduum, po którem, kto wie, czego się można spodziewać. Winszowano mi, co prawda, ale czuć było w tych powinszowanich cały szereg zastrzeżeń. Przytem... teatr!... Zawsze to coś niezupełnie moralnego...

Jedna z ciotek siedzących na kanapie, spytała: — Powiedz jednak, kochana Hanno, czemu to sobie wybrałaś ten rodzaj? Jakoś... dla porządnej kobiety... te jakieś komedye... to, przyznam się...

— Spiritus flat ubi vult — zawyrokował niezupełnie do rzeczy pan Lucyan Sławomirski, który robił w literaturze. Pisywał bowiem korespondencye do różnych pism o brukach, o rzeźniach, a też o ślubach i zabawach w high-lifie.

Ciotka nie zrozumiała, więc zamilkła. Ale jej niepokój o właściwości pisania "komedyi" rozwiał się w powietrzu i zaraził całe grono. Ja, której nerwy zawsze były w tych sprawach wyczulone, doskonale to rozumiałam. W piersiach wzbierał mi niepokój i rozdrażnienie, dochodzące do fizycznego bólu.

A przytem jak błyskawice przelatywały mi po głowie obawy o sos pasztetu, o świeżość petit-fovrów, o sprawność lokaj a i o ten auszpik, o ten nieszczęsny auszpik, co z formy wyjść nie chce! Zmuszałam się do rozmowy lekkiej, banalnej, a oczy wędrowały ku lampom: czy nie filują? a myśl się frasowała to o Rusińskiego, czy nie krytykuje? to o hrabinę Łunińską, czy jest dość honorowana?

to o Stefę, że nie ma z kim flirtować. I nagle odzywały się we mnie tryumfalne słowa:

"Pokrzywdzeni" druga nagroda. Wiwat Hanna!

Czy mi się śni? czy też prawda to? A więc co? Mam talent, naprawdę mam?...

"Byleby ten auszpik zechciał wyjść z formy"! przesuwało mi się po głowie i z zapałem zaczynałam opowiadać ciotkom o nowo budującym się kościele św. Joachima w Rzymie, albo zachwycałam się ceremoniami wielkiego tygodnia, albo słuchałam ze skupioną twarzą przenudnych opowiadań o tej lub owej zupełnie mi nieznanej osobie.

Na szczęście auszpik wyszedł z formy, sałata z homarów okazała się wyborną, pasztet i sos zostały zjedzone do szczętu, rozmowa przy stole się ożywiła i było już po północy, gdy Rusiński wychodząc powiedział, całując mię w rękę:

— No, pani Hanno, tous mes compliments! Przyjmuje pani jak prawdziwa dama. — Zaczynam się godzić z emancypacyą kobiet.

— Przyszlę ci kilku młokosów, to twoje herbatki na przyszłość będą jeszcze milsze — rzekła Stefa.

— O, widzę stąd, żeś się porządnie wynudziła!

— Wiesz, że nie tyle, co przypuszczałam. Jakoś "łono" dzisiejsze było mniej niż zwykle uroczyste. Oto zobaczysz, co się dzieje u ciotek...

"Wolałabym już nie widzieć", myślałam, wracając do salonu i gasząc jedne po drugich lampy i świece. Czułam się moralnie zbita, potłuczona. Ach, królestwo za chwilę samotności! Ale musiałam jeszcze słuchać Mika.

— No, udało się nieźle — mówił — nie było bardzo nudno. I doskonały był indyk. W domu zrobiłaś? No, no! Wiesz, Haniuś, że z ciebie pyszna gospodyni! Ktoby się spodziewał!... I ciotki nagadały się, ile tylko chciały, bo to zwykle nikt ich nie chce słuchać, takie nudne! I Antoni nieźle służył... Ale mój Haniuś coś blado wygląda. Idź spać, kochanie... Jutro porządkować będziesz.

Poszliśmy więc spać. Mik jeszcze przypomniał sobie "Pokrzywdzonych".

— No, ale zuch z ciebie, Haniuś! Druga nagroda! I czemu szelmy pierwszej nie dały?

Zasnął. Ja zaś do białego dnia oka zmrużyć nie mogłam.

Nazajutrz gazety potwierdziły wiadomość Toli i w obszerniejszych słowach zdawały sprawę z konkursu. Sztuk wyróżnionych było na sześćdziesiąt trzy tylko siedm.

Pierwszej nagrody nie przyznano nikomu, tylko rozdzielono ją na trzy równe części i nagrodzono trzy sztuki, których wartość uznano za mniej więcej równą.

Były to: "Doktor Żubrowski" przez Robinieckiego, aktora sceny warszawskiej, "Eloe", pięcioaktowa tragedya wierszem przez znanego już z kilku dobrych rzeczy, Henryka Brzeskiego, i "Pokrzywdzeni". Cztery inne odznaczono i zalecono do grania.

Otrzymałam też list od redaktora "Kuryera Północnego", u którego złożoną była nagroda, list bardzo grzeczny, winszujący, z zapytaniem gdzie i jak ma mi przesłać pieniądze i co ma uczynić z rękopisem.

W następnych dniach przyszło jeszcze listów sporo od znajomych, od kolegów, od Edzia i Idalki; nawet ojciec wypisał mi swoje komplementy na ślicznym kawałku brystolu z malowanym herbem. A najmilszy ze wszystkich był od Wiktora. Ten się cieszył tak, jakby to jemu przyznano nie jedną, lecz dziesięć nagród.

Przychodzili też nasi nowi znajomi, winszując i dziwiąc się i kiwając głowami.

Zjawiło się też dwóch korespondentów do gazet, prosząc o szczegóły biograficzne i o fotografię. Sławomirski wystąpił z napuszonym artykułem o "naszej nowej gwieździe".

Czekałam z niecierpliwością zapowiedzianego sprawozdania sądu konkursowego z obszerną krytyką sztuk. Przyszło wreszcie. O "Pokrzywdzonych" pisano nie tylko z uznaniem, lecz z zachwytem prawie. Naturalnie zarzucano to i owo, niedostateczną technikę, rozwlekłość dyalogów etc, ale to wszystko wynagradzała jakoby: "ta jasność i wypukłość, ta zdumiewająca plastyka, ta głębia uczucia i psychologicznego zmysłu obok niezwykłej u tak młodej autorki miary i harmonii, wreszcie ta logika w przeprowadzeniu charakterów, które takie jak są, muszą tak a nie inaczej postępować i dążyć do takiego a nie innego końca". Te wszystkie zalety razem wzięte, pomimo drobnych usterek, nieodłącznych od pierwszego występu, zdają się rokować pani Hannie Lubińskiej świetną przyszłość, a naszej literaturze dramatycznej wróżą nową i niepośledniej wartości siłę".

Tyle razy przeczytałam tych kilka wierszy, iż dotychczas stoją one wyryte w mej pamięci. Bo też były mi one radością, bodźcem i ostrogą.

Stały mi się też i zapłodnieniem nowem.

Ach! pamiętam tę chwilę!

Na obiad przyszedł Mik zadowolony, gdyż w biurze któryś z kolegów czytał ów artykuł, a wszyscy mu winszowali. — Strasznie zrobiłaś się interesująca — mówił, pieszcząc moje włosy — wszyscy o ciebie pytają.

Po obiedzie wyszedł do miasta, a ja wzięłam gazetę, poszłam do swego pokoju i zamknęłam drzwi na klucz. Potrzebowałam być sama. Wyciągnęłam się na szezlongu i miałam zamiar coś sobie poczytać. Lecz przedtem na owo sprawozdanie raz jeszcze spojrzałam. I odeszła mnie ochota od innego czytania. Splótłszy ręce pod głową, zamyśliłam się.

A więc mam talent? Więc iść tą drogą?... Czy iść?... Więc pisać...

Cicho było w mieszkaniu. Mrok zimowy wstawał z kątów, barwy nikły, sprzęty się rozpływały w szarości i w cieniu. Ja leżałam nieruchoma. I we mnie zaczęło coś się rozpływać, i maleć, i niknąć, opadała ze mnie rzeczywistość, oddalało się istnienie realne. Mąż, dom, miłość nasza, świat tutejszy, to życie rozpoczęte, te troski, te obowiązki, te meble, te ściany, wszystko to wypełzało ze mnie i roztapiało się w mroku... A ja leżałam nieruchoma, samotna i wyczekująca, jak ta gleba dziewicza, pragnąca ziarna, jak ta rola szara i bezbrzeżna, z cicha szepcąca: "Veni, Creator spiritus"...

I przyszedł. Przyszedł duch twórczy, potężny, niewysłowiony. I napełnił mię i rozlał siłę swą i moc po wszystkich członkach moich.

Leżałam wciąż nieruchoma. Wciąż cicho było dokoła. Lecz wtargnęły myśli, duchy, zjawy, tłum. Wchodziły, pochylały się nademną, patrzały mi w twarz, zaglądały do oczu, przemawiały cichutko, zawirowały, zakręciły się i znikły.

A wchodziły inne, i znów inne, i inne wciąż.

Aż pochylił się nademną on, posępny, czarny duch, spojrzałam i pokochałam go i roztworzyłam ramiona i objęłam go, i przytuliłam, i posiadłam...

I tak począł się we mnie "Mistrz Jan".

Ach! czemże są rozkoszy miłości ludzkiej wobec tej mistycznej rozkoszy tworzenia! Jest to chwila jedna, chwila przelotna i nikła, w której wyłania się z naszej własnej istoty istota druga. W głębokościach naszej duszy coś zakipi, coś się zagotuje, podniesie, wzruszy, przepaść jakaś się otworzy, ciemność się rozedrze ognistą błyskawicą. I wyłoni się nowy duch, nowy twór staje przed nami, widzimy go i kochamy. Ach, jak kochamy!...

Ale tak jak poczęcie człowieka jest błyskiem miłości i rozkoszy, a wydanie go na świat jest długiem pasmem dni ciężkich, a wreszcie bólem i rozdarciem, tak samo i artystyczna twórczość jest najprzód błyskawicą i piorunem, co nas w siódme niebo unosi, lecz potem jest ciężkim znojem, jest długim i bolesnym porodem.

Wstałam z szezlonga i zaczęłam chodzić po mieszkaniu. Ciemno już było zupełnie, tylko z ulicznych latarni wpadały tu i owdzie smugi światła i przechodząc przez wzorzyste firanki, kładły się po ścianach jasnymi kwiatami i liśćmi.

Dobrze mi było w tym półcieniu. "On" był przy mnie, we mnie. Widziałam jego myśli, jego czyny, życie jego górne i chmurne rozwijało się przedemną jak wstęga. Tam, ówdzie była przerwa, jakiś cień, jakaś mgła, lecz dalej znów na wstęgę padały światła, wiła się i migotała przedemną. Powoli zaczęła się składać w części, w rozdziały, zaczęły przybywać osoby i sceny, zaczęły się grupować i skupiać, i oto szkielet powieści stanął wyraźny, związany ze sobą, logicznie spojony i cały.

"Mistrz Jan"! Kiedyś, dawno, w Krakowie poznałam tego młodego rzeźbiarza i przywiązałam się do niego. Była to najpiękniejsza dusza, jaką kiedykolwiek w życiu spotkałam. Nie z tego świata była. Wielki umysł i wielki talent. Kochał sztukę, kochał świat, kochał też jedną dziewczynę biedną. Umarł, prawdopodobnie z nędzy i przepracowania. I tak się jakoś zdarzyło, że byłam przy jego skonaniu.

Teraz on wrócił do mnie, wcielił się we mnie i przezemnie chciał żyć na nowo.

Zapaliłam lampę, usiadłam przy biurku i zaczęłam pisać.

Jak długo to trwało, nie wiem. Nagle dzwonek zadźwięczał. Ocknęłam się, niebardzo wiedziałam gdzie jestem i co się koło mnie dzieje. W oczach mi stała ta szopa, która mu była pracownią, porozrzucane narzędzia, kupy gliny, zmoczone płachty i jego postać wyniosła z bujną nad czołem grzywą, na którą padał promień wschodzącego słońca.

"Ach, to Mik wraca"... przypomniałam sobie po chwili.

"On" pierzchnął. Wróciły pod moje oczy ściany mojego mieszkania i zawstydziłam się myśląc, że przez tyle godzin mąż, ten ukochany mąż wcale dla mnie nie istniał.

— Wiesz — rzekł Mik, wchodząc — spotkałem Stefę. Szła tutaj, aby nas namówić dzisiaj do Łunińskich. Rusińskiego niema, onaby wolała z nami się zabrać.

Powiedziałem, że dobrze i umówiliśmy się, że zajedzie po nas o dziewiątej. Cóż moja pani na to?

Patrzałam na niego i zbierałam myśli. Jakoś połapać się nie mogłam. Stefa, Łunińscy, dziś o dziewiątej... Mamy iść do nich?... Dlaczego?... Nie mogłam sobie przypomnieć.

Mik zaczął się śmiać. — Spałaś, Haniuś, przyznaj się. Taką masz minę, jakbym cię ze snu zbudził. No, kochanie, cóż? Chcesz pójść do Łunińskich?

— Owszem, tylko... dlaczego dziś? Alboż oni nas prosili?

— Ach, ty, doktorska głowo! Nie pamiętasz, że oni mają wtorki? Jeszcze ona, tu będąc, przypominała, a ty przyrzekałaś najsolenniej, sama, własnym języczkiem...

No?

— Ach, prawda! Ale ja myślałam, że to będzie Bóg wie kiedy...

— Może nie chcesz? Tylko że... wiesz... byłoby to grzecznie, a ja...

— Ależ owszem... Dlaczegoby nie? Zaraz... Tylko... trzeba się ubrać?

— Naturalnie, i to ładnie. Stefa kazała ci powiedzieć, że włoży białą, dość strojną, ale pod szyję.

Wolałabym "żyda zabić", jak mówiła niegdyś moja niańka, niż iść dziś właśnie na ów wtorek do Łunińskich. Ale ani mi się śniło tego po sobie pokazać. I o dziewiątej, gdy Stefa wpadła do nas wystrojona, pachnąca, jasna i uśmiechnięta, ja byłam też gotowa i wciągałam białe rękawiczki z uśmiechem prawie równie jak jej światowym. Gdzieś, na dnie myśli, kołatał się mi jeszcze "on", posępny, smutny duch, ale tego na wewnątrz nie znać było zupełnie.

U Łunińskich było już kilkanaście osób, gdyśmy weszli. Kilka pań bardzo strojnych i paru młodzieńców grało w pokera przy zielonym stoliku w salonie.

Przez otwarte drzwi do dalszych salonów widać też było stoliki kartowe i grających mężczyzn. Na kanapie za parawanikiem flirtowała jakaś para, a sama hrabina stała koło fortepianu i z wielkiem ożywieniem opowiadała coś dwum panom.

Na nasz widok podeszła, wykrzykując uprzejmie: — Oto miła niespodzianka!

Poczciwi państwo jesteście! Ze Stefa przyszła, to jeszcze nic. Pan też, to jeszcze mniejsza. Ale pani... — zwróciła się do mnie — laureatka! Sława nasza!

Już nie wiem, jak panią uhonorować...

Śmiała się, lecz widocznie była rada.

Stefa się oburzyła. — Wiesz, Lucy! będę zazdrosna. To ja już nic nie znaczę?

Panie Michalecki — zwróciła się do malarza, który z nami się witał — czy ja nic nie znaczę?

— O!... — zaczął.

— Nie, nie, nie! moja droga — zawołała hrabina — to stronne świadectwo... Pan nie ma tu głosu, nie, nie!

— Widzę, że panie już zaczynają się kłócić — rzekł nadchodzący hrabia Feliks — trzeba je rozdzielić. Pani Hanno, gra pani w pokera?

— Pojęcia o nim nie mam.

— O, to źle! trzeba się nauczyć. My tu bez pokera tchnąć nie możemy. My tu wcale nie mamy o czem mówić, więc musimy grać. Ja powiem, że to już nawet przeszło nam w krew. Pani się dziś zdaje — mówił dalej, posadziwszy mnie na kanapie i rozparłszy się obok — że pani wystarczy tych zasobów, jakie pani w sobie posiada, że pani inteligencya, nauka, wiadomości, wrażenia doznane, że to się tu ostoi i da utrzymać? Iluzya, kochani pani, iluzya! Tu jest taka atmosfera, że najsilniejszy umysł zmarnieje, w pół roku zmarnieje. Tu się nic nie ostoi.

Wszelka dobra wola, wszelkie usiłowania, każda działalność, największe esprit d'initia-tive, wszystko to na nic! Za pół roku, za rok najdalej, ogólna apatya ogarnie. Nie zostanie nic, proszę pani, nic a nic.

— Jednak... i tu... — zaprotestowałam nieśmiało.

— Tu, pani, to cmentarz. Nie przesadzam nic. Nas tu już niema. Już jesteśmy morts et enterrés. Pani nie wierzy? Za pół roku przekona się pani.

Długo jeszcze bawił mnie hrabia Feliks w ten sposób. Chciałam się dowiedzieć, czy dawniej, zanim się przekonał, że tu cmentarz, robił jakie usiłowania, aby tę śmierć odsunąć? Spytałam go o to.

— A cóż ja, proszę pani, słaba jednostka! mogę na to poradzić? Gdy byłem bardzo młody i niedoświadczony, może tam jakieś takie myśli plątały mi się po głowie.

Ale prędko się opamiętałem. Nie warto, proszę pani, tu sił tracić. Tu, proszę pani, powinna rządzić nami jedna zasada: saure qui pent. Ja też tak robię. Daję moim dzieciom wychowanie zagraniczne, europejskie, kapitały lokuję, o ile możności, zagranicą, sam też najchętniej tam przebywam...

— Zagranicą?

— Tak, przeważnie na południu, na Riwierze. Mamy tam willę niedaleko od Cannes, klimat ten bardzo nam służy. Dla interesów, ma się rozumieć, że i tu czas jakiś spędzać musimy. Ale już i teraz jesteśmy na wylocie...

— A tak — rzekła hrabina Lucy, która nadeszła z panem Sławomirskim — zaraz po świętach wyjeżdżamy. I dlatego też tembardziej się cieszę, gdy przychodzą na moje wtorki, chcę użyć tutejszego towarzystwa, zanim wyjadę. Ale i ty, Stefo — dodała, zwracając się ku stronie salonu, gdzie Stefa z Michaleckim gwarzyli półgłosem — przyjedziesz tej zimy na Riwierę?

— Ja? Przypuszczam... Nie wiem, co mój pan i władca postanowi, bo dotychczas gniewa się na Monte-Carlo, że tak się zgrał zeszłego roku. Ale może przejdą gniewy... Właśnie pana Michaleckiego namawiam...

— Ach, toby ślicznie było! Urządźmy tam swoje cezele...

Wstała, ożywiona projektem. Ja się też poruszyłam. A hrabia tymczasem wymknął się do kartowego pokoju i już go więcej nie widziałam. Spełnił względem nowego gościa obowiązek grzeczności i szedł grać ze spokojnem sumieniem. Zato zbliżył się Sławomirski i rozpoczął interview:

— Nad czem pani teraz pracuje?

"Mój Boże! po co to ludzie takie pytania zadają?" myślałam, zbywając go byle jaką odpowiedzią. "Czyż on naprawdę może przypuszczać, że mu się zwierzać będę!

Więc po co pytać"!

— Co pani myśli o nowych prądach w naszej literaturze? — takie było pytanie Nr.

.

Jakże jest ciężko zachować grzeczną minę i dać odpowiedź przyzwoitą na takie pytania! Ja się tego przez całe życie nauczyć nie mogłam.

Na szczęście Sławomirski sam tak dużo mówił i tak gorliwie odpowiadał na własne pytania, że mogłam się nie fatygować. To też słuchając jego wyroków na całą młodą Polskę, którą, jak mi się zdaje, znał jedynie z genialnych krytyk warszawskich, mogłam swobodnie obserwować towarzystwo.

Było dość cicho w salonie, gdyż wszyscy bvli zajęci grą. Tylko w przerwach pomiędzy jednym a drugim tourem śmiano się trochę z dowcipów starannie produkowanych przez zabawiających panie młodzieńców; odpowiadano na nie uśmiechami, półsłówkami, i wracano do gry.

Pań grających było trzy. Jedna z nich zwłaszcza zwróciła moją uwagę. Była to wysmukła, nadzwyczaj wysoka i płaska blondynka, o białej jak opłatek twarzy, otoczonej pasmami lnianych włosów. Oczy miała zwykle spuszczone i powiekami skromnie nakryte, tylko czasem te powieki podnosiły się zwolna, leniwie i odsłaniały oczy blado niebieskie, wielkimi cieniami podkrążone. Twarz to była martwa, zupełnie pozbawiona wyrazu, zamknięta jakaś i wyjątkowo nic nie mówiąca.

Zaciekawiała jednak, nęcąc oko kolorytem bladego pastelu, wyblakłą barwą i wiotką linią starego obrazu włoskiego. Podobieństwo to potęgowało jeszcze uczesanie nadzwyczaj sztuczne, kopiowane z Botticellego czy z Ghirlandaia i szata lekka, wzorzysta, przetykana jedwabiami i złotem, która spadała odważnie z obnażonych, bardzo chudych ramion.

— Kto jest ta blondynka? — spytałam znienaćka Sławomirskiego, przecinając mu wpół wykład o Wyspiańskim.

On się zmieszał, bo był już rozpędzony w tym kierunku, lecz połapał się prędko i odparł: — To pani jej nie zna? To pani Harszynowa, z domu hrabianka Ropczycówna... — dodał znacząco.

— Hrabianka Ropczycówna... — zaczęłam przypominać. — A, wiem! Więc to dawna narzeczona Mika?

— Tak, pani. Cóż, jakże się pani podoba?

— Bardzo oryginalna powierzchowność — rzekłam, wpatrując się coraz uważniej. — Ale wydaje mi się sztuczna. Ona kogoś kopiuje...

— Tak, ona pozuje na quatrocento. Ale z tem jej do twarzy. Dawniej, gdy się mniej stroiła i czesała się zwyczajnie, to nie była wcale ładna. Nawet dziwiono się ogólnie panu Michałowi... bo ostatecznie nie było w czem się tak kochać!

— No, proszę pana, miłość jest ślepa.

— W każdym razie teraz można mu śmiało winszować, że to małżeństwo z hrabianką Ropczycówną się zerwało...

— Czy mam to wziąć za komplement? Jeśli tak, dziękuję. — I pomyślałam w duchu: "No, jeśli tylko przez porównanie z tą lafiryndą zyskuję, to jeszcze nie wielki honor. Ona być musi głupia, biedactwo, jak stołowe nogi.

Ale Sławomirski tłómaczył, że pani Harszynowa jest ciężką żoną. Z tą swoją łagodną i dziewiczą miną zrobi zawsze wszystko, co zechce, a chce tylko jednego flirtu. Biedny Harszyn!

— Kogo to pan Sławomirski ogaduje? — spytała hrabina Lucy, zbliżając się znowu do nas. — Niech się pani jego wystrzega, pani Hanno! C'est une méchante langue!

Ale dość tego, proszę na kolacyę.

Do kolacyi poprowadził mnie hrabia Józef, brat pana domu i przez cały czas mówił mi o przyszłości miasta X. i o kolosalnych interesach, jakie tu robić można. Mówił, że zakłada właśnie wielką spółkę garbarską, skupować mają skóry z całego kraju, odjąć ten handel z rąk wyzyskiwaczy i wyprawiać i na cały kraj znowu wyprawione rozsyłać. To jest interes wspaniały. W pierwszym roku gwarantuje już procentów, a potem...

nieobliczalne zyski! I co za prawdziwie obywatelska i patryotyczna działalność!

Wszystkich ludzi dobrej woli radby połączyć w tej sprawie.

Słuchałam, czasem coś przemówiłam. Ale oczy moje wędrowały dokoła i wyznać muszę, iż się najczęściej zatrzymywały na Harszynowej. Siedziała obok Mika. Jego twarz zasłaniał mi stojący na stole pęk chryzantym, tak że ją tylko widziałam.

Śledziłam jej ruchy powolne, omdlewające, jej wejrzenia przeciągłe z pod nabrzmiałych i ciężko spadających, jakby sennych powiek, jej matowe oczy o bladym kolorycie porcelany, jej białą twarz, na której usta się ledwie odcinały nikłą linijką, jej odsłoniętą pierś, z której się zsuwał bogaty stanik.

Śledziłam jej białe ręce pokryte pierścionkami, gdy sięgały po kieliszek z szampanem. Jadła bardzo mało, ale zato piła i piła. A cera jej stawała się coraz bledszą, a oczy zachodziły jakby mgłą. Mówiła mało i widocznie bardzo cicho, bo parę razy ujrzałam z za chryzantem nachylającą się ku niej głowę Mika, jakby z zapytaniem. A wtedy jej ciężkie powieki podnosiły się zwolna i wzrok ślizgał się po jego głowie i karku. Raz musiał on powiedzieć coś zabawnego, bo zaczęła się śmiać, odrzucając w tył głowę i wtedy zobaczyłam złote plomby jej zębów i blade, anemiczne dziąsła.

Jakim sposobem on, ten żywy, namiętny człowiek, mógł się kochać w tej... no, w tym bezkrwistym manekinie, ucharakteryzowanym na quatrocento? Jakim sposobem? Co w niej mogło pociągnąć? Nie tylko piękną, lecz przystojną nawet nie była.

Spojrzałam po obecnych paniach: Stefa jaśniała jak dzień letni, śliczna pod kołpakiem swych kruczych włosów, z blaskami w czarnych oczach. Hrabina Lucy, biała i różowa, o włosach rozwianych, o sympatycznych ruchach i miłym uśmiechu, nie była piękną, ale stanowczo bardzo powabną. Pani Marcelina, trochę podstarzała piękność, trochę już rozlana i ciężka, pociągała jeszcze przepysznym kolorytem, przepaścistemi oczami i wabiącem umiejętnie spojrzeniem. Na zbyt czerwonych wargach może zanadto wyraźnie znaczyły się mnogie pocałunki, dawane i otrzymywane; na skroniach i dokoła brody leciutka siatka zmarszczek kryła się pod pudrem. Pomimo to była jeszcze niezaprzecznie piękną.

Ale Harszynowa! Mój Boże! cóż taka mężczyźnie dać mogła?

Spojrzałam na jej męża. Był chudy, zgarbiony i już łysiejący. Pił, jadł, śmiał się, ale wyraz troski nie schodził mu z czoła. "Biedny człowiek!" pomyślałam, "i Mik mógł zostać jej mężem! O Boże! do jakichże przepaści onaby go nie popchnęła"!

Po kolacyi towarzystwo się rozsypało. Panowie znikli w palarni. Wielu z nich wróciło do stolików zielonych. Pani Marcelina nawoływała do pokera, ale jakoś się nie składał. Stefa z Michaleckim znikli w przyciemnionym saloniku, za niemi poszli Harszynowa, Sławomirski i kilku panów.

Hrabina Lucy kręciła się tu i tam, aż wyciągnęła z jakiegoś kąta młodego brunecika i posadziła go przy fortepianie.

Ja czułam się nieswoja i niepotrzebna w tem gronie, widziałam, że ludzie rozmawiają ze mną tylko przez grzeczność, ale że każdego ciągnie gdzieindziej.

Byłam intruzem.

Więc gdy się rozpoczęła muzyka, i to dobra, z radością zbliżyłam się do fortepianu i słuchać zaczęłam.

I smutno mi się zrobiło. Tak strasznie obcą tu byłam! A przecież z tymi ludźmi żyć miałam, prawdopodobnie aż do śmierci. Więc jakże będzie?... Czy zawsze obracać się będę wśród nich, zimna, strojna, uśmiechnięta, z banalnym na ustach frazesem? tak od nich daleka, jak ta gwiazda świecąca na niebie, jak ten ptak skrzydlaty, co na turniach gniazdo sobie uwił... tak daleka!...

A tu właśnie z fortepianu ozwały się wstrząsające akordy Wanderera. I zaczęłam sobie po cichu powtarzać:

Wo bist du, mein geliebtes Land — Gesucht, geahnt und nie gekannt...

Po chwili muzyka się urwała, a ja niechcąca znalazłam się we drzwiach przyciemnionego saloniku.

— Ach, Hanna! — krzyknęła Stefa, niby złapana. Oj, oj, oj! co to będzie!

Stała pośrodku pokoju, przechylona w tył, z podniesioną nogą.

— No, co ma być? — zawołał Michalecki i poskoczywszy ku mnie, porwał moją rękę.

— Zapraszam panią do cake — walk'u.

Ogromny wybuch śmiechu.

— Do czego? — Nie rozumiałam.

— Nie! Nie! — zawołało kilka głosów — to nie w stylu pani.

— Ty się zgorszysz zaraz — mówiła Stefa.

— To jednak najmodniejszy taniec...

— Noblesse oblige. — Musimy to w karnawale zatańczyć.

— I to takie zabawne! Hau, hau!

— Hau, hau! — odezwały się zmieszane głosy. Nic nie rozumiałam. Ale oni zapomnieli już o mnie i z różnych kątów zaczęły się powtarzać miarowe: Hau, hau! Zapiszczała gdzieś jakaś dudka.

— Cicho! Mężowie posłyszą!

Dudka przycichła i leciutko już tylko, ledwie dosłyszalnie, akompaniowała. A Stefa i jakiś młody wysoki blondyn wykonywali w dalszym ciągu psi taniec.

Służyli na łapkach, wyrzucali nogami, podrygiwali i łasili się jedno do drugiego, a szczekanie przechodziło przez całą gammę tonów, aż młodzieniec rzucił się na ziemię i na czworakach próbował towarzyszki swej nogi zębami pochwycić.

Ogromna wesołość zapanowała. Taniec podobał się ogólnie, a radość jeszcze się wzmogła, gdy Michalecki sprezentował towarzystwu szereg szkiców, ilustrujących szlachetne pozy artystów.

— Ach, jak doskonale! Ależ znakomite! Stefa jak żywa!...

— Hau, hau!

— Sławomirski zbliżył się z dzbanem zamrożonego szampana.

— Hau, hau! — mówił, dolewając do szklanek.

— Hau, hau! — odpowiadano, kiwając głowami i kłapiąc zębami.

Harszynowa, bardzo blada, z kieliszkiem w ręku, odezwała się powolnym swym głosem:

— To wszystko nic... Ale... la danse duventre, to dopiero...

— Niech pani zatańczy! Niech pani zatańczy! Pani pewnie to umie.

— Ale my wiemy, że pani to umie...

— Przecie Gucio opowiadał...

— Ach, pani jak stworzona do danse du ventre! Niech pani zatańczy.

— Hau, hau! prosimy tak pięknie — szczekał Michalecki.

— Na łapkach prosimy — dodawała Stefa.

— Jakże ja to mam tańczyć, kiedy ja w gorsecie — odrzekła sennie Harszynowa.

— To niech pani gorset zdejmie — zaśmiało się kilka głosów.

Ona się zawahała.

— Zdejmie, czy nie zdejmie? — szeptano. Ale ja nie miałam już odwagi pozostawać dłużej. Wysunęłam się z saloniku i na moje szczęście, natknąwszy się na Mika, który z palarni wychodził, pociągnęłam go ku wyjściu.

— No, cóż mój Haniuś taki zamyślony? — rzekł Mik, kładąc się do łóżka.

Oparłam się łokciem o poduszkę i wybuchnęłam:

— Ależ to sto razy gorzej niż w demi-mondzie!

— A skąd moja pani wie, jak jest w demimondzie?

— No, nie wiem... Ale żeby w przyzwoitem towarzystwie, wśród hrabin i magnatek, takie rzeczy gadać, tak pić, tak szczekać, brykać! No, przyznam się... Nie jestem naiwna. Sama żyłam tyle lat wśród studentów i studentek, wcale nie wychowanych, nie urodzonych nawet, jak wy mówicie, a tego nie widziałam. I wiesz, Mik, ja nie rozumiem, jak to może wam się podobać.

— Mnie to się już nie podoba. O tem ty wiesz najlepiej, Haniuś.

— No, tak. Doprawdy, gdybyś ty smakował w tem, to... tobym ja ciebie... no...

niecierpiała.

— O jej! a tak?

— Nie, nie śmiej się, Mik. Ja naprawdę mówię. I, przepraszam ciebie, ale ta dawna twoja narzeczona, to... Nie, już lepiej nie powiem.

— Ależ owszem, bardzo proszę. Pewnie nic gorszego o niej nie wiesz odemnie.

— Ja nawet nic nie wiem. Tylko, że ona strasznie głupia.

— O, kolosalnie! Ale to właśnie podoba się.

— Niebardzo to dla was pochlebne. I wiesz, Mik, że ja wogóle nie mam wielkiej ochoty z takiemi paniami się łączyć. Co nam z tego pizyjdzie?

Mik zamyślił się. — Co nam z tego przyjdzie? — powtórzył po chwili — naprawdę, to nic. Ale mnie przez całe życie uczono, że pozycya, to grunt. Wszakże to jest dogmat, którym cała Zarszczyzna żyje i oddycha. A pozycya w X., to grać w pokera u Łunińskich, pić z Harszynową, módz pani Marcelinie naszeptać do ucha trochę bredni, mówić ty i klepać się po ramieniu ze Sławomirskim, z Lisickim i ze wszystkimi tymi bałwanami, a czasem pohulać z nimi u Baumana. Oto jest pozycya.

I ty, emancypowana kobieto! chcesz, abym się przeniewierzył tradycyom mego rodu!

— Śmieliśmy się oboje.

— Nie, Haniuś — dodał poważniej — musimy te stosunki podtrzymywać.

Naprawdę, byłam zaniepokojona. Jakto! więc skazana jestem na przestawanie z tem aż do końca życia? Więc to ma być mój świat? Czyżby małżeństwo obok obowiązków dla człowieka, którego się wybrało, wiązało jeszcze milionem najniepotrzebniej szych powinnostek! Czyżby obrączka ślubna zespalała kobietę i mężczyznę nie tylko na wspólną miłość i na wspólną pracę jako dwie wolne istoty, lecz jeszcze i na wspólne trwonienie czasu, myśli i rozumu, na wspólne popełnianie głupstw, na wspólny hołd mamonie, tytułom, próżności i fałszowi?

, niedoczekanie! Jeśli Mik chce tego świata i tych stosunków, niech sobie sam je uprawia. Ja ani myślę. Ja mam swój świat, swój własny, piękny, jasny, mój świat myśli, uczuć, radości i smutków, zachwytów i rozanieleń, mój świat, gdzie chodzą duchy piękne, gdzie przelatują anioły. Ja mam mój świat.

I w ciemności pokoju znowu wtargnęły widma i zjawił się on, "mistrz Jan", ukochany, najbliższy i ukołysana myślą o nim, marzeniem otulona, zasnęłam.

Nazajutrz miałam się zapoznać z innem kółkiem i z innem towarzystwem. Z rana, gdyśmy kończyli śniadanie, przyszło zaproszenie od ciotek. Pisała ciotka Barbara, że pragną bardzo mieć nas dziś u siebie na familijnej herbatce. I o godzinie pół do ósmej punktualnie, narzekając na czekające nas nudy, wstępowaliśmy na ciemne prawie zupełnie wschody staroświeckiego domu.

W ogromnym, pustym salonie, pod oleodrukiem, przedstawiającym Leona XIII., siedziało już kilka osób, przeważnie podstarzałych i starych pań. I myśmy tam zasiedli dokoła lampy, przysłoniętej bardzo gęstym abażurem.

Rozmowa toczyła się poważna o bieżących sprawach kościelnych, o polityce Włoch, o prześladowaniu klasztorów we Francyi, o strasznych działaniach masoneryi.

Siwy, drobny staruszek, który niedawno bawił w Rzymie, opowiadał o okropnościach, które się działy w pałacu Borghese, głównej loży masońskiej.

— Przecież to jest dowiedzione, że szatan we własnej osobie, w widomej postaci, asystuje każdej czarnej mszy.

— Jakto! dowiedzione? — zawołałam.

— Tak, proszę pani, wiem o tem od zupełnie wiarogodnej osoby. Niestety! tak jest.

— Ale jakże taką rzecz można dowieść? — spytałam, coraz bardziej zdumiona.

— I czyż masoni — odezwała się jedna z młodszych, starych panien — nie otaczają się taką tajemnicą, że niepodobna...

— Ależ tak! Tylko, że Opatrzność czuwa. I zdarzają się niekiedy nadzwyczajne nawrócenia, a wtedy ohydne ich sprawy wychodzą na jaw. Otóż i teraz tak było...

— I zaczął siwy pan opowiadać jakąś nadzwyczajną historyę czyjegoś nawrócenia ze zwykłym akompaniamentem snów, uzdrowień, wizyi i cudowności.

Całe towarzystwo słuchało w skupieniu.

Tylko znowu ta sama panna zaprotestowała. — Przyznaję — rzekła — że w te wszystkie cudowne uzdrowienia nie zawsze wierzę. Są choroby nerwowe, z których bez żadnego cudu można odrazu powstać. A któż mi zaręczy, że tu właśnie takiej choroby nie było?

Powstała długa dyskusya, przerwana wejściem ojca Tomasza i drugiego młodszego cokolwiek księdza. Rozmowa przeszła na lokalne sprawy. Okazało się, że prawie wszystkie te panie zajmują się filantropią. Słuchałam z ciekawością o tem, co się tu robi, o usiłowaniach i próbach społecznej działałności. Naprawdę, w ciężkich i nieznośnych warunkach, robiło się niemało.

— Zeszłego roku nasza gromadka — zaczęła ciotka Marya — przygotowała do spowiedzi świętej dzieci...

— A mogłybyśmy dużo więcej przygotować — przerwała obok siedząca gruba pani Pieńkowska — gdyby wszystkie siły ku temu jednemu zwrócić. Ale są wśród nas takie, które uważają, że katechizmu nie można uczyć bez czytania, pisania, geografii, arytmetyki i Bóg wie, czego jeszcze! Na to więc tracą masę czasu. A lepiejby było tamtego nie uczyć, a jeszcze więcej dzieci do spowiedzi przygotować. Ja jestem tego zdania.

— Otóż właśnie ciekawa jestem, co na to powiedzą ksiądz profesor i ksiądz proboszcz — rzekła ciotka Marya. — Dużo nad tem dyskutowałyśmy same, ale najlepiej będzie, gdy nam kapłani tę wątpliwość rozstrzygną. — Złożyła grzecznie ręce na kolanach i oczy rozmodlone utkwiła w ojca Tomasza.

— O cóż chodzi? — spytał on, rozpierając się w fotelu.

Ciotka Marya i pani Pieńkowska obie razem zaczęły mu kwestyę przedstawiać. Potem zamilkły, czekając wyroku. Ojciec Tomasz pokiwał głową spojrzał na drugiego księdza i rzekł:

— Nie jestem ja z zasady przeciwny oświacie, nie! Tylko, że u nas na nieszczęście pod pozorem oświaty kryją się najczęściej rzeczy bardzo zgubne bardzo! Więc zawsze powiem: ostrożnie z ogniem!

Oświata, gdy nie jest w dobrym duchu udzielana, i to jeszcze powoli, stopniowo, to jest wielkie niebezpieczeństwo! bardzo wielkie niebezpieczeństwo! To jest miecz dany do ręki... szalonemu. A katechizm nigdy szkody nie przeniesie, to bezpieczna droga. Uczcie panie katechizmu.

— Ja — zaczął młodszy ksiądz — zgadzam się zupełnie z księdzem profesorem. Z mojego doświadczenia wynika, że najgorsi moi parafianie są to ci niby oświeceni.

Czytają gazety, rozprawiają o polityce, krytykują...

Pani Pieńkowska tryumfowała. — A co! Ja zawsze mówiłam, że my tylko czas tracimy na te geografie i arytmetyki. No, jeszcze arytmetyka, to może, chłopom szczególniej, być potrzebna. Ale co naprzykład przybędzie z tego prostej dziewczynie, że ona będzie wiedziała, co to jest ocean, albo zatoka, albo przylądek. No, co jej z tego?

— Tylko się w dumę wzbije i zacznie wszelkie powagi odrzucać — zawyrokował młodszy ksiądz.

Tymczasem w drugim końcu pokoju ciotka Barbara miała z Mikiem poufną rozmowę. Do mnie dolatywały czasem głośniej wyszeptane słowa dywidenda, kupony, akcye...

Intrygowała mnie ta bankierska narada. Okazało się potem, że ciotki zamierzały kapitał swój ulokować w leśnym interesie Maurycego, który obiecywał duże procenty i naradzały się z Mikiem nad wycofaniem go z banku. — A jakie to praktyczne głowy! — śmiał się potem Mik. — Radzą się niby, a lepiej wiedzą, co robić od najwytrawniejszego finansisty. Rachują, obliczają. Niby to w medytacyach, zamodlone, wniebowzięte. A kiedy chodzi o rubla, oho!

Po herbacie rozmowa zeszła na temat książek i autorów. Podejrzywałam, że trochę to było na moją intencyę. Ojciec Tomasz wyjechał z ulubioną filipiką przeciw "nowym prądom" i "zgubnym kierunkom" w młodej literaturze. Inni, którzy tej młodej literatury nie znali i poznawać nie zamierzali, niemniej jednak gorliwie mu potakiwali. Wreszcie jedna z ciotek mnie wręcz spytała, czy tę moją odznaczoną sztukę zaliczyć trzeba do młodych?

Zaśmiałam się. — O, zapewne! sama jestem młoda, więc i to, co piszę, młode być musi.

— No, tak, kochana Hanno. Ale ja pytam o kierunek... o dążność! Czy jest co wspólnego między... tobą, a temi... nowymi?

Ojciec Tomasz obrócił głowę i patrzał na mnie badawczo.

Czułam, że w głosie moim dźwięczy nuta rozdrażnienia, gdy odpowiedziałam: — Pisząc, nie staram się nikogo naśladować, ani młodych, ani starych. Staram się być sobą i szczerą, bo to nakazuje uczciwość autorska. Ale, że żyję w tej a nie w innej epoce, że jestem tej epoki wytworem, więc przypuszczam, że przezemnie przebijają także owe właśnie "nowe prądy" i "zgubne kierunki", o których mówi ksiądz profesor.

Nastała cisza. Trwała ona dość długo. Aż ciotka Barbara wyjąkała niezręcznie: — Ale przynajmniej... kochana Hanno... spodziewam się, że w swych pismach nie zapominasz o moralności... o naszych najświętszych zasadach?...

— Ach! nie wiem — odparłam zniecierpliwiona. — Ja na moralności wogóle mało się znam, a pisząc, nie myślę o niej wcale.

Nastała cisza jeszcze większa i jeszcze dłuższa. Przez przyciemniony i duszny salon przeleciała Zgroza i powiał Chłód.

Mik kręcił się niespokojnie na krześle. Stare panie chrząkały.

Mnie już przeszła złość. A uderzył mię komizm tej sytuacyi. I myśl poleciała do Wiktora. "Ach, gdybyś ty tu był, przyjacielu! Tożbyśmy się wyśmieli!" I śmiech zbierał we mnie i zaczynał mię dusić.

Aż ksiądz profesor przerwał złowrogie milczenie i rzekł:

— Jednemu się dziwię. Dlaczego taki autor, gdy ukończy swoją pracę, powieść, czy dramat, czy poemat, nie zaniesie tego po prostu do pierwszego lepszego kapłana i nie poprosi o przeczytanie, zanim odda do druku. Kapłan wytknąłby mu wtedy wszystkie usterki, których się może ów autor bezwiednie dopuścił i możnaby je poprawić w porę...

Nie! nie wytrzymałam! Potok śmiechu, co we mnie wzbierał, przerwał wszelkie zapory i nagle wybuchnął na zewnątrz. Nie mogłam! Śmiałam się z całego serca.

Nic nie pomogły zgorszone spojrzenia ciotek i chrząkania pań, i obrażona mina księdza profesora. Śmiałam się.

Byłam, raz na zawsze, zgubiona w opinii.

Wprawdzie w parę lat potem, gdy się przekonano, iż pomimo mojej niemoralności nic złego nie robię, ciotki zwróciły się znów do mnie w miłosiernym celu nawrócenia mojej duszy. Nawet ojciec Tomasz zrobił, przypuszczam, że w porozumieniu z radą familijną, ku temu kilka prób, które jemu zapewne wydały się dyplomatycznemi wielce. Ale zaufania w tem kole nie zdobyłam nigdy. Nie! Zawsze pozostałam parszywą owcą w stadzie.

Tymczasem ja, wracając z owej niefortunnej herbatki do domu, z trwogą mówiłam sobie: "Oto moje dwa światy, świat Łunińskich, Harszynowej et Comp., świat ciotek i ojca Tomasza. Czy ja wytrzymam? Czy ja wytrzymam?...

Wstałam nazajutrz z mocnem postanowieniem rozpoczęcia nowego życia. Dość tych miodowych dni próżnowania! Dość tego far niente! Wszystko ma swój koniec. Trzeba się zabrać do pracy. "Mistrz Jan", poczęty w godzinie mrocznej tęsknoty, teraz stawać się musi ciałem przez długi szereg godzin znoju i trudu. Do roboty więc!

Zakasać rękawy i do dzieła!

Zapowiedziałam służącej, że, gdyby się paliło, nikogo przez cały ranek wpuszczać do mnie nie wolno. I gdy tylko Mik wyszedł do biura, ja zamknęłam się w swoim pokoju i zabrałam się do pisania.

Tak trwało przez dni kilka. "Mistrz Jan" posuwał się naprzód. Ranki miałam ciche i równo z przekręcaniem klucza w zamku, potrzebny mi nastrój budził się i trwał.

Zawsze w pisaniu najważniejszymi były dla mnie pierwsze tygodnie po rozpoczęciu dzieła. Bo zwykle początek powieści wystrzela nam gotowy prawie z mózgu, a dopiero potem następuje epoka niepewności, wahań i jakby kroczenia po omacku, aż wpadniemy na właściwą drogę i już ruszamy naprzód pewnym krokiem, usque ad finem. Otóż fatalną jest dla piszącego przerwa w tym pierwszym okresie, może ona dzieło całe zwichnąć i zabić.

Jednego ranka, wśród najlepszej chwili rozpisania się, słyszę kołatanie do drzwi. — Co to jest? Czego chcecie?

— To, proszę pani, z telegrafu.

Nastrój pryska, zjawia się niepokój. Otwieram drzwi. Depesza od matki: sama niezdrowa, Marysieńkę wysyła dla obejrzenia mieszkania na zimę, czy ją do siebie przyjmiemy?

Odpowiadam: Naturalnie, czekamy.

Ale już dnia tego nie napisałam ani słóweczka.

Marysieńka przyjechała nazajutrz w towarzystwie miss Lydii i służącej.

Wytłómaczyła zaraz, że się zdarza doskonałe mieszkanie do wynajęcia na zimę od państwa Wirskich, którzy wyjeżdżają zagranicę, więc mama zmieniła projekt i zamiast na karnawał do Warszawy, chce przyjechać na całą zimę do X. Chodziło więc o to, aby mieszkanie obejrzeć i coś postanowić, bo mama dostała reumatyzmu i nie może się ruszyć. Zaczęło się więc chodzenie, oglądanie, narady z Mikiem, narady ze Stefą, narady z Rusińskim, troska o to, że brakuje tam gościnnego pokoju w razie przybycia Maurycostwa albo Piotra, że sala jadalna nie dość obszerna, że pani Wirska nie chce zostawić porcelany i szkła, więc że to trzeba z Burgiel przywozić, że meble w saloniku mocno zniszczone, a tapety w dużym salonie nieświeże. Zaczęły się depesze do matki, depesze od matki, wreszcie targi, układy i mieszkanie zostało najęte.

Przez cały ten czas spokoju nie zaznałam. Chodziło mi o to, aby moim gościom było wygodnie i przyjemnie. Więc choć im już nic nie brakowało, ja się jeszcze frasowałam i myśl moja rozbijała się i darła na strzępy. Zwłaszcza, że jakby na złość, moja Bogumiła cierpiała na zęby, spuchła okropnie, była rozgrymaszona i zła i gotowała jak najgorzej.

Korzystając niekiedy z chwili, gdy panny były w mieście albo u Stefy, otwierałam tekę i kładłam przed sobą rozpoczęte arkusze. Ale wnet wśród najgłębszego momentu zjawiało się w myśli pytanie: a może Bogumiła zapomni o sosie? a pewnie przepieprzy siekanie do pierożków? Pytanie to wślizgiwało mi się do mózgu niby niepostrzeżenie, zrazu cicho siedziało w kąciku, tkwiło nieruchomie. Lecz powoli zaczynało się ruszać, rozpierać, miotać po mojej głowie. I nie było rady, wstawałam od biurka i szłam do kuchni.

Nakoniec Marysieńka wyjechała. Odetchnęłam swobodniej. Przywróciłam zaraz do dawnego porządku gabinet Mika, który jej i miss służył za mieszkanie, wszystkie kąty obeszłam, to i owo poskładałam, Mika uścisnęłam przed wyjściem i zdążałam do swego pokoju, a mówiłam sobie w myśli "Otóż dziś dobrze popracuję!" Tak mię coś wewnątrz ciągnęło do pracy, do zatopienia się w tym moim świecie, do biesiady z nim, z tym moim... moim duchem...

Zanim jednak drzwi zamknąć zdołałam, przemknęły się ostrożnie i ukazała się w nich spuchnięta, złowroga twarz Bogumiły.

— Proszę pani — rozpoczęła — ja przyszła powiedzieć, że ja tu dłużej służyć nie mogę. Nie, żeby ja co na panią mówiła, broń Boże! ale z Antonim, to i anioł nie wytrzyma. Łaje się, kłóci się, lata Bóg wie gdzie, ścierki czyściutkie bierze, nie pytając i tak zatrze, że i odmyć niema jak. Już ja sobie, proszę pani, ręce na tych ścierkach popsuła, o, niech pani zobaczy! A powiedzieć, to krzyczy i tak przeklina, takiemi słowami, że ja, pani, do takich słów nie przywykłszy. Ja całe swoje życie była na porządnej służbie i z takim hyclem służyć nie mogę. Bo ja zawsze byłam delikatna i mnie ksiądz Ambrożecki, i ksiądz Urbanowicz, i ksiądz Ułakowski dobrze znają i mogą pani powiedzieć, że ja... że ja nie taka, co to tylko latać i zęby szczerzyć, albo co pańskiego dobra nie patrzy...

Chciałam przerwać, ale mi nie dała i z coraz większym impetem mówiła:

— Bo Antoni, to onby chciał młodą kucharkę mieć, żeby z nią romansować. A ja, jak żyję, tak żadnych romansów nie miała, niech mnie Pan Jezus broni! Już to ksiądz Ułakowski najlepiej może powiedzieć! A Antoni, to pani nie wie, tak za dziewczynami chodzi, że wstyd powiedzieć i nocami bywa wyjdzie, to ja jemu mówię...

Tu przerwałam stanowczo. Nie mogłam przecie dawać sobie opowiadać o romansach Antoniego. Powiedziałam Bogumile, że do końca miesiąca przebyć musi, że powiem Antoniemu o ścierkach, a że o inną kucharkę będę się starała.

Bogumiła odeszła nakoniec. Zamknęłam drzwi i usiadłam przy biurku. Ale nastrój nie przyszedł. Napróżno całą siłą woli odsuwałam myśli o Bogumile i Antonim, napróżno zagłębiałam się we wspomnieniach, starałam się ujrzeć to, o czem pisać miałam, starałam się słyszeć słowa, odczuć uczucia. Nie! Jak kura, co się do lotu zrywa i z trzepotem i z gdakaniem spada na poblizki krzaczek, tak moja myśl zbiedzona i marna podrywała się do lotu i spadała wciąż.

Męczyłam się tak długo. Aż z gniewem tekę odsunęłam i wstałam od biurka.

A wtedy w jednej chwili obskoczyły mnie frasunki. Co ja zrobię bez Bogumiły?

Gdzie szukać innej? Czy będzie równie uczciwa? A może lepiej Antoniego odprawić?

Czy o tem mówić Mikowi? Czy lepiej samej sobie radzić? Może ona tylko straszy?

Może Antoniemu zrobić wymówkę, to się wszystko uspokoi? I tak dalej, i tak dalej...

Mój Boże! Gdy patrzę dziś z wysokości lat ubiegłych na to życie zwykłej kobiety, na te miliony trosk, drobiazgów, frasuneczków, bagatelek, przykrostek, szpileczek, ogłupiań, trudnostek, z któ-remi ona codziennie, przez długie lata, bez chwili przerwy porać się musi, które stanowią jej powszedni chleb, i to chleb zjadany najczęściej w tajemnicy przed mężem, bo męczyć go nie chce, przed światem, bo trzeba mu pokazywać przyjemną twarz, przed rodziną, bo zatruwać jej wesołości nie można, na te miliony kwestyi i kwestyjek małych, mikroskopijnych, które ją obsiadają jak robactwo, którym się ona opędzać musi wciąż i wciąż, a które jednak wyżerają jej myśl, wysysają jej istotę, targają jej nerwami, na te wszystkie obowiązkowe oszczędnostki, kalkulacye, rachowania i obmyślania, na te niezliczone więzy światowe, rodzinne, religijne, obyczajowe, moralne i konwenansowe, którymi je wyłącznie skrępowano, na tę jeszcze sumienność wyczuloną nieraz, co w nią z pokolenia na pokolenie przechodzi, co jej z mlekiem matki w krew się wlewa, gdy patrzę na to, a dodam jeszcze narzuconą jej przez samą czynność rodzenia, karmienia i hodowania rodu ludzkiego, to zadaję sobie nieraz smutne, rozpaczliwe prawie pytanie: czy naprawdę kobieta może być człowiekiem? Czy może, przyjąwszy na swoje barki takie potworne brzemię, zachować umysł jasny, duszę wzniosłą, sąd, rozum, wolę, słowem, człowieczą godność. Czy może?

Czy nie jest ona raczej, ach, feministyczny duchu Toli, przebacz tak brzydkie porównanie! czy nie jest ona tylko mierzwą świata, z której dopiero rodzą się mężczyźni-geniusze, mężczyźni-artyści, mężczyźni-działacze, mężczyźnimyśliciele?

Ci nie potrzebują rozdrabiać sił na błahostki i kłopociki codzienne, bo zawsze mieć mogą oddaną, wierną, wpatrzoną w ich majestat niewolnicę, co z rozanieleniem do ich wszechwładnych stóp słać się będzie i proch z przed nich zmiatać. A jeśli pracować muszą w pocie czoła na chleb powszedni, no, to w każdym razie pieczenie tego chleba, rozdzielanie go na porcye i karmienie nim rodziny nie do nich należy. A to niemało i kto wie jeszcze, w czem większy trud i znój.

I słusznie mówi jakieś stare angielskie przysłowie: "Man's work is from sun to sun! but woman's work is never done". Tak, bo jego praca, jakby ciężką była, codzień ma swój koniec, codzień zawiesza się na kołku do dnia następnego. Jej, nigdy! Bo nawet w noc ciemną, kto się ze snu zrywa do płaczącego dziecka, kto mu mleko lub rumianek grzeje na maszynce, kto je huśta nieraz godzinami na ręku?

Tak, z naszej krwi, z naszego ciała, z naszego trudu i z naszej na drobne cząsteczki roztartej istoty powstają oni, jak kwiaty z bujnej gleby. Dla nich świeci słońce na niebie, bo nie mamy czasu ani humoru, aby oczy ku wyżynom podnosić. Dla nich śpiewają poeci, piszą i malują artyści. Dla nich sztuka, poezya i piękno.

A że to wszystko wysoko umieszczone i trzeba się wspiąć, aby zobaczyć, więc pochylone nasze karki i rozdeptane ciała służą im za podnóżek wygodny, na który wstąpiwszy, doskonale widzą i mogą się napatrzeć, nasłuchać i nacieszyć do syta.

Ale wówczas tak myśleć nie mogłam jeszcze. Moja rozbudzona pierwszem powodzeniem ambicya unosiła mię naprzód i otwierała we mnie źródło natchnienia, a moja miłość dla męża kazała mi być mu dobrą, miłą i wygodną żoną. A że młoda byłam jeszcze, pełna sił, wiary i zapału, więc pogodzić chciałam te dwa zadania mojego życia i wierzyłam, iż pogodzić potrafię.

Nastał więc okres godzenia. Pracowałam nad "Mistrzem Janem", całą duszą, zapalałam się do nowego dzieła, parła mię naprzód siła wszechmocna, co się wewnątrz duszy mojej zrodziła, parła mię rozkosz tworzenia, rozkosz dawania życia temu, co spało we mnie, parła mię i ambicya i widniejąca zdala mara sławy, wreszcie ta niewytłómaczona a silniejsza nad wszystko, prawie żywiołowa potrzeba wypowiedzenia się, którą mają duchy artystów.

Pracowałam.

Ale obok tego byłam kobietą i żoną. I Mik nie przestał być dla mnie alfą i omegą wszechświata. Jego najmniejsze życzenie było mi rozkazem najwyższym, jego dobro było mi najpierwszem dobrem. Bardziej jeszcze od innych zakochanych kobiet czułam, iż dusza moja cała do niego należeć powinna, gdyż jego dusza od mojej zawisła. Przecież wzięłam go jak dziecko za rękę, odebrałam go dawnemu życiu i wlałam weń życie nowe. Dla mnie on porzucił swą przeszłość i wstąpił na nowe drogi. Dla mnie pracował teraz porządnie, uczciwie. Dla mnie wracał do domu wzorowo i spędzał wieczory we dwoje. Dla mnie unikał złego towarzystwa, nie pił, nie grał, nie był ani razu u Baumana. Winnam mu była za to wiele, wiele! A za to, że mi szeptał czasem, tuląc się mocno do mojej piersi. "Tyś mię, Haniuś, wyratowała. Bez ciebie dawnoby już mię dyabli porwali. I ja ciebie, Haniuś, ja ciebie... ach! i powiedzieć nie umiem, jak ja ciebie ubóstwiam!" i w oczach szkliły mu się łzy rozczulenia, łzy wdzięczności. Ach! zato jakąż bezdenną miłość byłam mu winna!

Lecz nie tylko miłość. Winnam mu była stworzyć jeszcze życie przyjemne, wesołe, ciepłe, dom potulny a miły. Winnam mu była usunąć z drogi wszelką troskę i nudę, a otoczyć go jasnością, wygodą, weselem. Nie wolno mi było zbytnio obciążać tę niedawną jego cnotliwość. Zanadto lekko i bujnie zeszło całe dawne jego życie, aby mógł zmienić je odrazu na poważne życie obowiązku i trudu. Zamało dotychczas myśli głębszych przechodziło przez jego rozwichrzoną głowę, aby ją teraz módz zwracać na tory nauki, potrzeb społecznych, moralnych zagadnień lub filozoficznych dumań! Nie! zrozumiałam to odrazu. Nie podnosić go forsownie na strome wyżyny, gdzieby słaba jeszcze wola jego mogła się zmęczyć i upaść, lecz prowadzić go przez słoneczne łąki, przez pola kwieciste, byle iść razem!

Lecz na to należało schodzić codziennie z wyżyn podobłocznych, gdzie ja sama nauczyłam się przebywać, porzucać szczyty ukochane, tonące w błękitach, a schodzić w dolinę. I nie tylko iść z nim razem, ale biedź przed nim i kamyki mu z przed stóp usuwać. Tak należało.

I takiem życiem, podwójnem, żyć postanowiłam.

Zima ściągnęła do X. kilka jeszcze domów pokrewnych. Matka z Marysieńką osiadły w nowem mieszkaniu i otworzyły dom szeroko. Zrobiło się gwarno w tem kółku, co to się naszem nazywało. Dano kilka balów, ogłoszono cały szereg fiksów, grano teatry amatorskie, ślizgano się i kuligowano zawzięcie, a gdy nadszedł wielki Post, zaczęto szyć dla ubogich, przyczem było zawsze więcej flirtu niż szycia.

Kilka par spoglądało na siebie znacząco, mówiono dużo o zamiarach tego i owego, wreszcie zaręczyny tu i owdzie się ogłosiły. Dało to powód do kilku jeszcze zebrań.

Ja musiałam brać udział w tem życiu światowem. Mik taki rad był z każdej sposobności zareprezentowania swej żony, przytem tak lubił przyjmować u siebie i tak przywykł żyć z ludźmi, że moja zbytnia abstynencya bardzoby go martwiła. A i obecność matki niemało przyczyniała mi ruchu i zajęcia. Matka nie miała uznania dla Stefy i jej światowych manier i nie lubiła jej powierzać Marysieńki. Więc co chwila się mówiło: "Proszę cię, droga Hanno, weź z sobą Marysieńkę na dzisiejszy koncert. Pewnie wybieraliście się, prawda? więc to ci różnicy nie zrobi"...

"Idziecie dziś nao u r księżny Ady, zajdźcie po Marysieńkę. Ja tak się czuję niezdrowa". "Moja Hanno, wiesz, nicbym nie miała przeciw panu X. dla Marysieńki, ale mi nie wypada go zapraszać. Urządźcie jakie zebranie, dobrze? aby ta para mogła się spotkać"...

Brałam więc Marysieńkę na koncerty, prowadziłam na joury, urządzałam herbatki to z panem X., to z panem Z., nawet suknie chodziłam z nią przymierzać. Matka serdecznie mi dziękowała, Marysieńka mówiła za każdym razem: "Bardzo ci wdzięczna jestem, że się dla mnie trudzisz, kochana Hanno".

Ja zaś pomimo wszystko miałam zbyt wrażliwy temperament, aby się nie ożywić i nie rozbawić w towarzystwie. I dopiero gdy wracałam do domu, odczuwałam, iż straciłam bezpowrotnie chwil kilka z tego i tak już krótkiego żywota. Straciłam, zmarnowałam. Bo ani korzyści żadnej, ani przyjemności, ani nawet wdzięczności ludzkiej sobie nie zjednałam. Przytem po każdem dłuższem przebywaniu z tymi ludźmi, ogarniała mię dziwna jałowość, pustka tak wielka, jakby to wszystko, co było we mnie, zostało zabrane, pochłonięte, wypite, a pozostało tylko miejsce, w którem to coś dawniej było. Ach! dziwnie przykre to było uczucie!

Walczyłam jednak mężnie i pracowałam nad "Mistrzem Janem". Miewałam nawet chwile błogości niewymownej w czterech ścianach mego pokoju, gdy drzwi zamknięte oddzieliły mię od świata i wszelkich spraw jego, gdy małostki i frasunki opadły ze mnie, gdym się z nich otrzęsła i ponad nie się uniosła i znowu wstąpiła na szczyty i utopiła znowu wzrok i duszę w błękitach.

Tak, miewałam chwile błogości.

Tymczasem moi "Pokrzywdzeni", nagrodzen i pochwałami zdobni, spoczywali sobie spokojnie w szufladzie dyrektora teatru. Zaraz po konkursie napisał on do mnie, prosząc o rękopis. Dostarczyłam mu go skwapliwie. Od tego czasu nastała głucha cisza. Z gazet wiedziałam, że grano w Warszawie "Doktora Żubrowskiego" przez Robinieckiego z niemałem powodzeniem; że rozdano już do nauki dwie z odznaczonych sztuk: że nawet zabierano się do wystawienia "Eloe" Henryka Brzezkiego. Tylko o moich "Pokrzywdzonych" było głucho. Na dwukrotną odezwę do dyrektora teatru nie otrzymałam żadnej odpowiedzi.

Ta cisza, ta niepewność drażniły mię chwilami strasznie. Chciałam jechać, działać, dobijać się. Potem opadała moja energia, inne wrażenia mnie pochłaniały, zapomniałam o "Pokrzywdzonych".

Czasem Mik pytał: — A cóż, Haniuś, słychać z twoją sztuką? Kiedyż ją grać będą?

Musiałam odpowiedzieć: — Nie wiem.

Wtedy on wpadał w gniew. — Pojadę — mówił — i kości poprzetrącam. Co oni sobie, bałwany, myślą? Kpią sobie z nas, czy co?

Lecz wkrótce i on zapominał. I dalej trwały niepewność i cisza.

Minęły zima i wiosna.

"Mistrza Jana" skończyłam.

Jak ja dobrze ten dzień pamiętam! Ranek cały pracowałam pilnie, tak, że gdy Mik na obiad powrócił, zerwałam się od biurka nieubrana jeszcze.

Pierwszy raz mi się to zdarzało i zawstydziłam się bardzo. A Mik żartował ze mnie, że wkrótce stanę się tak wielką literatką, że już i niemyta i nieczesana chodzić będę. Po obiedzie zaraz wyszedł, bo go matka wzywała dla jakiegoś interesu.

Zostałam więc sama i znowu zabrałam się do pracy.

Robota szła raźnie. Nie czułam ciężaru słów, nie czułam zimna papieru, nie walczyłam z żadną trudnością. Myśl moja spływała jak strumień na koniec stalówki i ta biegła po stronnicy cicho, równo, szybko, sama leciała naprzód, naprzód.

On umierał. Chwiał się płomień jego życia, wystrzelała czasem iskra i ciemność snuła się coraz gęstsza, coraz czarniejsza i duch jego, ten duch artysty i geniusza, żegnał świat ten, chwilę się kołysał ponad tą biedną ziemią i leciał w górę, w nieskończone raje... A tu, u jego łoża, płakała ta, którą kochał...

Wezbrały i we mnie łzy, zasłoniły mi papier, padały na świeżo napisane słowa, gęsto, gęsto padały.

A więc to jest życie, to jest świat? Ta biedna, biedna, nieszczęsna ziemia, stworzona przez kogoś, niewiadomo dlaczego, puszczona w wir, w ruch, w taniec wieczny, niewiadomo po co? na co? dla kogo? Więc to jest koniec nas wszystkich.

Grób... grób... Stoi on otwarty, ziejący przed nami. I wpadają do niego wszyscy, źli i dobrzy, mądrzy i głupi. I nie zostaje po nich nic.

Więc po cóż cierpieć? Po co kochać, i śnić, i pragnąć, i walczyć o dobro i o piękno?... Ach! po co?... Wszystko i wszystkich przykryje piasek mogilny. I najdroższe oczy przysłoni wieko trumny, i najdźwięczniejszy śmiech rozprószy się w przestrzeni, i najgorętsze serce przestanie uderzać, i największe ukochanie zagaśnie. A piękno? a dobro? a idea? Stulecia mijają, pokolenia następują po sobie, a każde walczy o jakąś ideę. I któreż ją zdobyło?... Każde głębsze życie kończy się zawodem, na dnie każdej duszy czyha rozpacz...

Nie! w niczem tu niema szczęścia, w niczem zadowolenia. Bo wszystko mija, przechodzi, przepływa, jak obłok po niebie. Bo wszystko jest nieuchwytne, niestałe i nikłe i wszystko prowadzi do jedynej prawdy, do grobu!

Ach, po co żyć... po co żyć?...

O, Mistrzu! Mistrzu! Duchu czysty, piękny! Zejdź do mnie. Przyjdź raz jeszcze na tę biedną ziemię, którą niegdyś kochałeś... Nakłoń się ku mnie, weź mię, obejmij, przytul i unieś ze sobą!... Ja nie mogę.. ja nie chcę żyć...

Nie mogę patrzeć wciąż w ten otwarty przedemną grób... Wolę tam gdzieś wysoko z tobą lecieć... lecieć... Tam gdzieś daleko... za gwiazdami, za światem...

spocząć na wieki...

Duchu! weź mię!...

— Haniuś! Cóż to?... Łzy!...

Zerwałam się z krzesła. Mik stał przedemną z przerażoną twarzą.

Nie zrozumiałam odrazu. Mik? Tu? Co się dzieje?... Więc ja jeszcze żyję?...

Gdzie ja jestem?

— Co się stało, Haniuś? Masz jaki smutek, co? Rzuciłam mu się na szyję.

— Nie, nie! To nic, Miku... To tylko tak sobie... tylko tak...

— Ale co? Co ci jest? Musisz mi powiedzieć. Może masz jaką przykrość?

Przykrość w zestawieniu z tym grobem, który widziałam przed sobą jak otwartą paszczę, gotową pożreć mnie i wszystko, co mi drogie! Przykrość! Tak, rzeczywiście!

Wydało mi się to tak komiczne, że wybuchnęłam śmiechem.

— Nie, Miku, nie! Żadnej nie mam przykrości oprócz tego, że jest na świecie śmierć, ból, zawody, smutki, że wszystko jest takie niepewne, takie nietrwałe!

że wszystko mija i śladu nie zostawia i że my sami... rozwiejemy się jak dym...

W oczach Mika odbiło się zdumienie. — Ależ to wiadoma rzecz, że jest śmierć.

Więc cóż stąd?

— Więc... Więc to odbiera ochotę do życia. Pocóż żyć, kiedy zaraz trzeba umierać?

— Ja o tem nigdy nie myślę.

Nastała chwila milczenia. Trzymaliśmy się mocno razem, przytuleni do siebie. I mnie jakoś bezpieczniej się robiło na duszy. Grób stał otwarty wciąż, ale w piersiach drgała fala życia.

Aż Mik poruszył się żywo. Otoczył mię ramionami i tak mocno, tak mocno przycisnął mię do swej piersi, że oddech mi zaparło i myślałam, że zemdleję w tem gwałtownem objęciu. I zaczął mówić:

— Bo ty nie wiesz, Haniuś... ja taki szczęśliwy, taki szczęśliwy, że już nie wiem, co robić z wielkiego szczęścia. Mieć taką jak ty kobietę swoją, swoją zupełnie, bo prawda, Haniuś, że ty moja? I potem co było, żyć tak... z tobą... poczciwie, dobrze... To przecie raj, Haniuś! To raj na ziemi! I w niebie lepiej być nie może. Zresztą, co mi tam niebo! Wolę ziemię z tobą we dwoje. Co? prawda, kochanie? I mów... czy tobie źle?...

— Ależ nie! nie! Dobrze mi, dobrze z tobą... mój ty...

— A widzisz! Więc nie myśl o tych okropnościach! To, ja wiem, to tylko taka literacka fantazya. Śmierć! Boże drogi! ot, kłopot mi wielki! Jak o niej nie myślę, to jej niema. A tymczasem życie doprawdy miłe i śliczne. No, może nie?

— Ależ tak... ależ tak...

Leżałam w jego objęciu i tak mi dobrze było! Tamto rozpłynęło się i znikło, a pozostał on jeden, jedyny, on, najukochańszy!

— Kocham — wyszeptałam, tuląc się jeszcze do niego.

I tej nocy zdało mi się, że miłość moja wzrosła i spotężniała przez ten tragizm życia, co mi się objawił, przez tę blizkość śmierci, co nademną stanęła i zajrzała mi w oczy. Że wobec nierozwiązalnej zagadki bytu, tem gwałtowniejsza stała się żądza moja, tem skwapliwsze usta u brzegu czary. O! wypić ją do dna, wychylić kielich, wyczerpać rozkosz! i pić, i pić!... do upojenia, do zapamiętania się, do szału!

Hej! użyjmy żywota! Wszak żyjem tylko raz!

"Mistrz Jan" był skończony, poprawiony i przepisany porządnie. I cóż dalej miałam z nim robić? Napisałam do Wiktora pytając i otrzymałam taką odpowiedź, datowaną z Sorrento:

"Czyż pani zapomniała, że Czerwony zbielał i jest jednym z redaktorów "Gazety Krajowej" w Warszawie? Niech pani do niego pojedzie i z nim pogada; pewnie rad będzie to do swojej gazety wziąć, a nie, to ułatwi wydanie. To jedyna rada, na jaką mię stać. Ja dotychczas siedziałem w Zakopanem, hodowałem infanta, sadło łyżką jadłem i zaczynałem tyć. Ale pewnego dnia skonstatowałem, że idyocieję.

Więc zabrałem się i ruszyłem w świat. Używam znów kawalerskiej swobody, pławię się w słońcu, tarzam się na łonie natury i piszę czwarte studyum o naszych współczesnych. Będzie to, o ile wiem, obrzydliwe peckielstwo. Ale ludziom, że raz im się podobało nazwać mnie geniuszem i gwiazdą i to wyda się doskonałem.

At, bydełko boże! Pani jednak, która już pewnie tam zdążyła w nabożeństwo wdepnąć, może dać na mszę za moją świętej pamięci duszę, bo naprawdę już jej niema. Niedźwiedzia namawiałem do Włoch, ale nie chciał, bo: primo kocha się w Mnichu, a secundo mną pogardza. No, niech pani jedzie do Czerwonego, życzę powodzenia. W.R."

List ten zasmucił mnie ogromnie, bo widocznie pani Wiktorowa okazała się i mężowskim zakochanym oczom tem, czem była w istocie. Lękałam się o mojego przyjaciela, o jego talent. Cierpiałam za niego.

Ale rada była dobra i postanowiłam pójść za nią. Pojechać do Warszawy, dać Czerwonemu rękopis "Mistrza Jana", a przytem popchnąć sprawę "Pokrzywdzonych", o których wciąż było głucho. Bo ostatecznie powiedziałam sobie, jeśli mam iść tą drogą, to muszę się zatroszczyć i pofatygować, muszę trochę łokciami popracować, aby sobie jakie takie miejsce wyrobić w świecie literackim. Widocznie nie dość mieć talent. Konkurs, który jest bezstronny, przyznał nagrodę. A swoją drogą stosunki, znajomości, narzucanie się ludziom, natrętność nawet czasem potrzebne.

Bo oto zaledwie odznaczone sztuki już wystawiają w Warszawie, a moi "Pokrzywdzeni", chociaż nagrodzeni, spoczywają w dyrektorskiej szufladzie. Ale tamci autorowie pewnie są na miejscu i sprawy pilnują. A ja, ach, Boże! ja jestem najprzód żoną, najprzód damą z towarzystwa, najprzód panią domu, a potem dopiero, gdy mi trochę czasu pozostanie, gdy jakaś resztka myśli ocaleje, wtedy jestem autorką.

Dość tego. Pojadę, poruszę. Na bok odłożę fałszywą dumę, a swego dopnę. Wstrętne jest to wszystko, ale wybić się muszę.

Pojechałam więc, zalokowałam się u Toli i nazajutrz poszłam do redakcyi.

Czerwony przyjął mnie bardzo serdecznie. "Ależ naturalnie! wszystko się zrobi!

Niech mi pani da rękopis do przejrzenia. Zaraz gdzieś to umieszczę. Wprawdzie "Gazeta Krajowa" ma feljeton zapewniony do końca roku, ale poszukamy gdzieindziej. Zobaczymy, zobaczymy. Proszę o rękopis.

Zostawiłam mu rękopis i poszłam do dyrektora. Nie było go w domu. Przyjmował o czwartej.

O czwartej znowu do jego drzwi dzwoniłam. Byłam bardzo spokojna i bynajmniej nie onieśmielona, tylko serce dziwnie mi w piersiach stukało. Wyszedł do saloniku krępy człowieczek średniego wieku o zmęczonej i znudzonej twarzy.

— Jestem Hanna Lubińska — zaczęłam, ale snać głosu mi zbrakło, bo dyrektor nie dosłyszał i znudzone oczy zwrócił na mnie niecierpliwie.

— Kto? — spytał.

— Jestem Hanna Lubińska — powtórzyłam — i to ja napisałam tych "Pokrzywdzonych", których nagrodził konkurs.

— A, to pani! Bardzo mi miło... Zaraz... przepraszam...

Postarał się zrobić przyjemny wyraz twarzy i podsunął mi krzesło.

— Przyszłam, będąc w Warszawie, dowiedzieć się, co pan dyrektor postanowił?

Dyrektor usiadł na fotelu, nogę na nogę założył, odchrząknął i zaczął:

Właściwie, proszę pani, stanowczego nie mogę jeszcze powiedzieć nic. Czytałem sztukę pani, o, tak! czytałem... Ale, przyznaję, w tym natłoku rzeczy różnych...

Tak jestem zajęty! wyjątkowo, w tym roku, bo to, jak pani wie, reformy różne przeprowadzamy w teatrze... I bardzo byłem cierpiący... Teraz nawet, chociaż pracuję, ciągle mi jest niedobrze, czuję się nadzwyczaj osłabiony, zdenerwowany do najwyższego stopnia... A pani nie zna Stalskiego? — zapytał nagle.

— Tego, co pisze krytyki w "Kuryerze Północnym"? Nie, nie znam. Dlaczego?

— O, nic! tak sobie... Myślałem... To bardzo zdolny krytyk. Otóż, proszę pani, co do jej sztuki, niewątpliwie talent jest, tak, tak, talent jest. I pani życzyłaby sobie to wystawić tutaj, nieprawdaż?

— Naturalnie, że chciałabym. I zdaje mi się, że sąd konkursowy,nagradzając "Pokrzywdzonych", dał mi prawo chcieć tego...

— No... zapewne... Tylko że, proszę pani, te konkursy! Ach, dużoby o nich mówić!

Bo to najczęściej sędziami bywają ludzie, którzy o teatrze nie mają wyobrażenia.

Nagradzają sztuki czysto literackie. A teatr, proszę pani, to zupełnie co innego. Na dramaturga trzeba się urodzić. Scena to taka rzecz, że albo się ją odczuwa, albo się jej nie odczuwa i basta! — Odchrząknął, poprawił się w fotelu i mówił dalej. — Ja, proszę pani, już piętnaście lat jak robię w tym interesie, a przez ten czas dużo mi się przez ręce przewinęło autorów i sztuk. Otóż nieraz znajdzie się taki, co zaledwie pisać umie, proszę pani, a nerw to taki ma, że, mówię pani, awantura! Rzecz bierze odrazu, jak byka za rogi. Czytając, ani się domyślasz, że tam coś jest, a na scenie kolosalna rzecz! A ci panowie literaci, to jak zaczną sądzić to z punktu moralności, to z punktu społecznego, to z tendencja, to z idei, nieraz arcydzieło przegapią. Naprzykład z Ludwiczem, jakże było!...

Rozpowiadał dalej długo i szeroko o Ludwiczu, o Girulskim, o tym i owym. A ja słuchałam cierpliwie, myśląc, że może w końcu wrócimy do mnie. Jakoż po kilku obszernych historyach, zapytał:

— Pani dla sceny nie pisała dotychczas?

— Nie, to moja pierwsza praca.

— Hm, hm...

Wstał, podszedł do biurka i zaczął szukać wśród narzuconych papierów. Szukał długo, przerzucał, przewracał. Wreszcie z głębi przepaścistej szuflady wyciągnął moich "Pokrzywdzonych" i zaczął oglądać.

— Tak, w trzech aktach. Rzecz dzieje się na wsi, na głębokiej wsi. Hm... my teraz do sielanek straciliśmy gust... Osoby: Łoński, dwie córki, dwaj zięciowie, graf Linkin, Chwedor, a więc rzecz dzieje się gdzieś na Rusi? Agata, Maryna.

Jakaś szlachecko-ludowa historya... — Zwrócił się do mnie. — Niech mi pani zechce w paru słowach treść przypomnieć. Bo chociaż czytałem... o tak, czytałem z pewnością, ale pani widzi, co tego u mnie jest... Doprawdy w głowie się mięsza.

Zaczęłam po krótce treść opowiadać. Dyrektor kiwał głową, powtarzał: "Tak, tak", niby sobie przypominał, ale jasnem było jak dzień, że dotychczas nie zaglądał nawet do rękopisu.

Mnie zrobiło się bardzo smutno. Nie dość więc napisać, nie dość zdobyć nagrodę, trzeba jeszcze takiego pana błagać o przeczytanie!

— Tak, tak... pamiętam — rzekł, gdy skończyłam. — Talent pani ma niezaprzeczenie. Ale, proszę pani, musiałbym to jeszcze dokładniej przestudyować. W każdym razie i tak jest spóźniona pora, premiery zwykle chowamy na jesień. Niech mi więc pani zostawi jeszcze rękopis. Przez lato przestudyuję to, a w jesieni zobaczymy.

Na tem się skończyło. "W jesieni zobaczymy" co do "Pokrzywdzonych". "W jesieni zobaczymy" co do "Mistrza Jana".

Powróciłam z Warszawy zła, rozżalona, nierada ze świata i z siebie. Moja literacka przyszłość wydawała mi się zachwianą i tak niepewną! "Pocóż mię nagradzali, jeśli potem i przeczytać nie chcą"? myślałam. I postanawiałam nie tknąć pióra, aż mi sztukę wystawią.

I rozpoczęło się dla mnie złe życie. Po jednej stronie był mąż, dom, sprawy bieżące. Po drugiej byłam ja, moje nadzieje, aspiracye i niepokoje, moja wymarzona przyszłość, moje wymarzone tryumfy. I przyznaję, chociaż męża całem sercem kochałam, dusza moja z nim nie była. Nie mogłam... nie mogłam odwrócić oczu od tych blasków, co przedemną zamigotały, nie mogłam woli mej od nich oderwać. Myśl moja co chwila, co sekunda leciała naprzód w wyczekiwaniu i trwodze. I tylko pół uwagi zwracałam na słowa Mika i na jego osobę.

On, niewiem, czy to zbytnio odczuwał. Mówił mi jednak czasem, gdy wśród jego opowiadań lub zwierzeń, zaczynałam myśleć o czem innem:

— Ależ, Haniu, ty mnie nie słuchasz...

— Owszem, Miku, owszem, słucham, słucham! Mów!

— Kiedy ja widzę w twoich oczach...

— Nie, zdaje ci się...

Całą siłą woli zwracałam myśli ku niemu. Lecz tylko na chwilę, na małą chwilę!

Lato nam zeszło nieźle jeszcze. Obliczywszy fundusze, wyjechaliśmy na sześć tygodni do Szwajcaryi i tam, wobec tych potężnych widoków, własna osoba musiała zejść na plan drugi.

Ta podróż była jednym szeregiem najpiękniejszych wrażeń, zachwytów, podziwów, zdrowej radości, miłych utrudzeń, młodzieńczych wybuchów śmiechu, zlania się z cudowną naturą, oderwania od wszystkiego, co złe, ciężkie, głupie, szablonowe Na tle zielonych jezior i gór, błyszczących od śniegu, na tych wysokościach, gdzie płuca oddychają szeroko, w tej zimnej i czystej przestrzeni, dokąd nie sięga zło i brud, chwilowo odpadła odemnie wszelka troska i nędza żywota, wszelka ambicya ludzka wydała się marnością. Tak! czyż te góry, co wyrosły przed tysiącami wieków i tkwiły niewzruszenie na błękitnym horyzoncie, czyż te potoki, co z nich od stuleci spadały z jednakim szumem i leciały po skalistem dnie naprzód i naprzód, czyż te jeziorka, co się położyły u ich stóp i leżały ciche, zadumane, czy nas nie uczyły pokory i zrezygnowania? Czy nie mówiły nam: prochem jesteś i w proch się obrócisz, po cóż podnosisz hardą głowę? Nie pragnij, nie frasuj się, nie wydzieraj się naprzód. Żyj, pracuj, kochaj, podziwiaj, spełniaj swój obowiązek pracowitej mrówki, ale nie chciej być czemś, gdyż niczem jesteś, niczem! i w nic się obrócisz lada chwila. Uspokój swoje serce, nie buntuj się, nie wyrywaj, nie wyciągaj dłoni po nieziszczalne dobra, a pij radość życia i ciesz się chwilą obecną. Teraźniejszość jedynie jest twoją, po cóż się o jutro frasujesz?

Ale już wracając obstąpiły mię dawne troski.

Gdy się powóz przed naszą bramą zatrzymał, wyskoczyłam pierwsza, wpadłam do mieszkania i pobiegłam wprost do biurka, na którem się piętrzyły nierozpieczętowane listy.

Ujrzałam pismo Czerwonego. "Nowo powstająca od Nowego Roku "Gazeta Rodzinna", pisał, chce nabyć "Mistrza Jana" za rs. Strasznie to mało, ale gdy im to mówię, odpowiadają, że za damską powieść trudno więcej płacić. Czy pani się zgadza? Drukowaliby od -go stycznia.

Naturalnie, że się zgodziłam i byłam nawet rada.

Napróżno szukałam listu od dyrektora teatru. Nie było nic a nic. Mój Boże!

myślałam, czy to wszystkich początkujących autorów w ten sposób traktują?

Wszakże to już rok wkrótce będzie, jak otrzymałam konkursową nagrodę, a odtąd nawet nikt przeczytać nie chce moich "Pokrzywdzonych". Co to jest? Może naprawdę tak niewiele warte, że przykro im to mi powiedzieć.

I znowu ogarnął mię niepokój.

I znowu rozpoczęło się to życie połowiczne, ciałem tu, a duszą gdzieś daleko, ten stan drażniący i nienaturalny. Znowu zaczęły się fałszywe słowa, udane uśmiechy, wtłaczanie duszy w formy przepisane, mówienie przez godziny całe o rzeczach nic a nic nie obchodzących, przeżuwanie banalności, dorabianie tego, czego się w sobie nie miało.

A przytem ten szalony głód duszy! To pragnienie niewymowne, ta tęsknota do innego, do bardziej swojego świata! Były chwile, w których za jedną godzinę rozmowy przyjacielskiej i szczerej oddałabym pół życia! Ach, czuć się zrozumianą! Ach, poczuć równą sobie bratnią duszę!

Coraz częściej wspominałam Wiktora i przyjaźń jego. Bo z nim jednym tylko byłam szczera i wylana do dna. On jeden przeczuł tę moją tęsknotę do serca blizkiego, on jeden zrozumiał tę moją nieśmiałość czy dumę, co mi przed ludźmi zamykała usta, on jeden się nie zraził, zajął się mną i miał cierpliwość dotrzeć do gruntu. I dziwne to było, bośmy się nigdy nie kochali tak, jak mężczyzna i kobieta kochać się zwykli, nigdy słówko czulsze między nami nie zawitało. A jednak... o, jakże nieskończenie więcej dałam mu z siebie, niż Mikowi, temu ubóstwianemu memu Mikowi, który był dla mnie początkiem i końcem wszechświata.

O! jakie niezbadane i dziwne są ludzkie dusze! Mika kochałam, ale nie kochałam się w nim. Kochałam go dla niego, ale nie był on nigdy potrzebą mojej duszy.

Poświęciłabym wszystko i tego przecie dowiodłam, aby mu dać szczęście. A jednak, to co było we mnie najcenniejszego, nie należało do niego nigdy, prawdziwe moje ja pozostało mu zawsze obceni.

W połowie grudnia zniecierpliwiłam się ostatecznie i postanowiłam znowu pojechać do Warszawy i czegoś pewnego się dowiedzieć o "Pokrzywdzonych". Tym razem oznajmiłam naprzód przybycie swe dyrektorowi, prosząc, aby się przygotował do dania mi stanowczej odpowiedzi.

Różne przeszkody zatrzymały mię jeszcze przez święta, tak, że tymczasem "Mistrza Jana" zaczęto drukować w "Gazecie Domowej" i w Warszawie spotkałam się odrazu z wielkim nad moją powieścią zachwytem.

— Nie masz pojęcia — mówiła mi Tola — jak to się ludziom podoba! Od każdego słyszę pochwały, zainteresowanie ogromne! Ale bo rzeczywiście, jak ty ślicznie rozpoczynasz! Ta pracownia wilgotna, zarzucona gliną, zimna, ponura. To się czuje odrazu cały tragizm tego życia artysty...

— Biedny Janek! Tak mi się zdaje, że on się wcielił w jakieś żywe ciało i że do nas powrócił. ! czujesz?... On tu jest z nami...

— Ach, Hanno! zawsześ taka sama. Romantyczka! Janek o tyle żyje, o ile twoja powieść da go ludziom poznać. Zresztą to jest już proch i popiół.

— Ach, Tolo! Jakie to wszystko smutne!

— A no, tak. Niewesoła ta nasza planeta. Ale wiesz, jest pociecha, a tą jest walka. Walka o cokolwiekbądź. Byle czegoś chcieć, czegoś się dobijać!

Ja naprzykład mam doprawdy życie zapełnione. Pracuję, jak wiesz, nad rozbudzeniem kobiet. Założyłyśmy kółko, teraz będziemy miały swoje pismo. I słowo ci daję, nie mam czasu myśleć o śmierci. Tu Tola wpadła na swój ulubiony temat krzywd niewieścich, mówiła i mówiła. Parskała jadem na ród męski, rzucała się na niesprawiedliwość i okrucieństwo świata, na egoizm, którego kobiety są ofiarami, na ich straszne położenie moralne, materyalne, ekonomiczne, prawne, na małżeństwo, na macierzyństwo, na poniżenie zawsze i wszędzie.

— Nie, Tolo! — zaczęłam nareszcie — zdaje mi się, że przesadzasz. Są pola, na których kobieta jest równą mężczyźnie, jeśli ma równe dane. Naprzykład literatura, sztuka...

— Literatura! O, widzę, żeś ty jeszcze całkiem niewinna owieczka!

— Ale, przecie... moich "Pokrzywdzonych" nagrodzili na równi z innemi...

— Wielka rzecz! Czyż oni na konkursie wiedzą, kto pisze? Bądź pewna, gdyby wiedzieli, że to "babska" rzecz, możeby i nie przeczytali. A w każdym razie takby potrafili to ośmieszyć, zbanalizować, że niktby nie mógł tego wziąć na seryo.

— E, nie wierzę...

— Nie wierzysz? A wiesz, że Stalski, który ma od nich więcej węchu i czytając czuł, że "Pokrzywdzonych" pisała kobieta, sam mi mówił, że był wściekły, gdy większością głosów to nagrodzono. Bo, powiada, niech się raz niewiasty dorwą do sceny, to będzie to samo, co w powieści: potop miernoty, wody z cukrem, głupoty... Tak, głupoty! O! on się nie żenuje.

— Mogę więc przypuszczać, że tutejszy teatr "Pokrzywdzonych" nie przyjmie?

— Prawdopodobnie. A takiego Ronicza "Jak Piorun", którego sąd konkursowy odrzucił nawet bez wspólnego czytania, wiem o tem na pewno, wystawiają tu, reklamują, chwalą, i ten sam Stalski pisze o nim artykuły wcale umiarkowane, nawet pochlebne. Tymczasem sztuka marna, wprost głupia, nędzota, ot, taka sobie robótka zfastrygowana na prędce. Ale on jest po pierwsze mężczyzną, powtóre hrabią, po trzecie przyjaźni się ze wszystkimi literatami, po czwarte ma romans z Jaczyńską, a po piąte łazi i zanudza tak dalece, że odczepnego robią wszystko, co chce. Wprawdzie sztuka zrobiła klapę, publiczność odrazu wyśmiała. Ale on na swojem postawił.

Zamyśliłam się smętnie. A Tola po chwili mówiła dalej: — I sama na sobie masz dowód, jak kobiety traktują. Wszakże ten twój dyrektor prawie od roku trzyma ci sztukę i niewiadomo nawet, czy ją dotychczas przeczytał.

— Teraz chyba, że przeczytał. Jutro się dowiem.

— A na listy nie odpowiada, lekceważy najoczywiściej. Czy myślisz, że tak samo postąpiłby z mężczyzną?

"Może Tola ma racyę", myślałam, idąc nazajutrz o naznaczonej godzinie do mieszkania dyrektora. "Oni naprawdę nie są bardzo radzi, że kobiety z nimi zaczynają się równać. Może sami sobie nie zdają z tego sprawy, ale tak jest. A jednak... gdyby był wielki, wybitny talent i rzecz doskonała, toby przecie nie mieli sumienia... Toby się im narzuciło... Prawdziwy talent zawsze się wybije. Może ja się tylko łudzę, że talent mam? O, gdyby wiedzieć!

Dyrektor przyjął mnie bardzo grzecznie, odrazu wydało mi się, że zanadto.

Zapalił świece na biurku, zbliżył dla mnie fotel, zasiadł sam i, rozkładając przed sobą rękopis "Pokrzywdzonych", rzekł, robiąc ogromnie sentymentalne oczy:

— Niestety, proszę pani! To się do teatru nie nadaje.

Potem mówił mi obszernie o wadach mojej sztuki. W stylu wyszukanym rozbierał po kolei każdy akt, każdą prawie scenę, robił zarzuty, co do treści, co do formy, co do sceniczności, co do psychologii i t.d. i t.d. bez końca. Ostatecznie, nie znalazłszy w całej rzeczy nic godnego uznania, zakończył uprzejmie: — Że pani ma talent, o! bardzo ładny, wybitny talent, o tem wątpić nie można. Ale czy sceniczny? Tegobym dziś jeszcze twierdzić się nie ośmielił. Zresztą — dodał po namyśle — wyznam szczerze, mało spotkałem kobiet, któreby scenę umiały czuć. Bo to, proszę pani, jest całkiem oddzielna zdolność, coś, jakby szósty zmysł.

Zaśmiał się. Rozmowa była skończona.

Wstałam z bardzo dobrą miną i zaczęłam się żegnać. Odprowadził mnie uprzejmie do przedpokoju i dodał jeszcze, otwierając mi drzwi:

— Wszakże nie zarzekam się, iż panią ujrzymy jeszcze kiedyś na tutejszej scenie.

Wróciłam do Toli, niosąc "Pokrzywdzonych" w mufce i rozmyślając nad tem, że właśnie upływają dwa lata od czasu wysłania ich na konkurs. Dwa lata! I cóż przez ten czas działo się z niemi? Oto leżeli w tece konkursowej, potem leżeli w szufladzie dyrektorskiej, a teraz chyba legną w mojem biurku. Bo co mam z niemi dalej robić?

Widać, że to nie ma żadnej wartości...

Ale w takim razie, dlaczego otrzymałam nagrodę?

U Toli zastałam Czerwonego, który, dowiedziawszy się, że jestem w Warszawie, przyszedł mi powinszować sukcesów "Mistrza Jana". Ale widząc minę wcale niewesołą, stropił się i pozostał z rozpoczętem zdaniem w otwartych ustach.

— Co ci jest? — spytała Tola.

— A no, nic. To, coś przepowiadała. Dyrektor nie bierze "Pokrzywdzonych".

— A co! mówiłam! Ale dlaczego?

— Ach, Boże! tłómaczył mi to bardzo długo. Ale doprawdy nie zrozumiałam.

Naturalnie powiada, że niesceniczne, że niepsychologiczne, że niemoralne, że niecenzuralne.

— A pani nie wie, co Stalski o nich powiedział?

— Stalski? nie, nie wiem. Ależ na miły Bóg! Kimże jest ten Stalski? Wszyscy ciągle mówią o Stalskim i dyrektor o niego pytał...

— Stalski, on tu jest wszystkiem, w teatrze przynajmniej. Bez niego nic się nie dzieje. Dyrektor nigdyby się nie ośmielił przeciwko jego radom postąpić. A on nie cierpi kobiecych talentów.

— I pewnie odradził dyrektorowi wystawienia "Pokrzywdzonych" — rzekła Tola. — Ja go znam. To nasz największy nieprzyjaciel.

— Ależ to wstrętne! — zawołałam. I gniew mną zatrząsł. Czułam opasującą mnie obręcz, ścieśniającą mnie, zabójczą. Czułam, że jest gdzieś droga, że jest środek wybicia się na wierzch, wypłynięcie z tej toni. Ale gdzie ta droga?

Siedzieliśmy w milczeniu. Aż wkońcu Tola spytała:

— I co robić dalej?

— Albo ja wiem! — mruknęłam. — Wrzucić całą paczkę do ognia.

Czerwony spokojnie mi wyjął z rąk rękopis. — Proszę mi to dać — rzekł — bo jeszcze doprawdy zrobi pani jakie głupstwo. A tymczasem ja nad pewną kombinacyą rozmyślam. Proszę poczekać, zaraz powiem.

Znowu nastała cisza. Aż Czerwony wstał, przeszedł się po pokoju i zaczął mówić: — Jest w Działowej teatr wcale dobry. Doprawdy, po tutejszym najlepszy w kraju.

Artystów znam kilku, prawdziwe talenty! Dyrektorem jest Gaszewicz. A gdyby się tam udać, co? Widziałem go dzisiaj w Warszawie. Przyjęcia można być pewnym, tembardziej, że Stalski sztukę odrzucił. Bo to trzeba wiedzieć, że Gaszewicz ze Stalskim gryzą się jak pies z kotem. Możeby spróbować?

Nastąpiły długie debaty, a rezultat był ten, żeśmy wsiedli z Czerwonym do doróżki i pojechali szukać Gaszewicza. Po kilku kursach złapaliśmy go nareszcie wychodzącego z jakiejś redakcyi. Czerwony go przytrzymał i prosił o chwilę rozmowy. Zasiedliśmy więc w kącie jednego z pokojów redakcyjnych pod światłem syczącego płomienia gazowego i Czerwony zaczął:

— Oto właśnie... pani jest autorką dramatu "Pokrzywdzeni", nagrodzonego na dramatycznym konkursie...

— Wiem, wiem! — Gaszewicz porwał się z krzesła i ponownie mi rękę uścisnął.

— I chciałaby to gdzieś wystawić — mówił dalej Czerwony. — Tu starania zawiodły.

Trzymano rękopis przez rok cały i zwrócono z odmową. (Gaszewicz zrobił ku mnie ruch współczucia i zadziwienia). Zdaje mi się — tu Czerwony zniżył głos konfidencyonalnie — że to za sprawą Stalskiego, który już i podczas rozpraw konkursowych głosował przeciw "Pokrzywdzonym".

— Dlaczego? — zawołał żałośnie Gaszewicz, patrząc na mnie.

— Nie wiem, proszę pana — odpowiedziałam z miną niewinnie uciśnionej ofiary.

— I naturalnie — mówił dalej Czerwony — tutejszy dyrektor nie odważył się przeciw zdaniu Stalskiego postąpić. Skrytykował sztukę. Więc przyszło nam na myśl do pana się udać. Możeby w Działowej?...

— Ależ naturalnie! Proszę pani, to, co państwo mi powiedzieli, wystarcza mi najzupełniej. Biorę, nie czytając nawet.

— Nie! Lepiej niech pan przeczyta. Może to naprawdę marne — rzekłam, zdumiona tym zapałem po tamtej obojętności.

— A ma pani rękopis?

— Tu nie. Lecz mogę zaraz panu przysłać.

— Więc dobrze. Jutro rano wyjeżdżam do Działowej. Przez drogę przeczytam i wieczorem, a najdalej pojutrze otrzyma pani stanowczą odpowiedź. Bo ja, droga pani, lubię młode talenty — uśmiechnął się serdecznie — chodzi mi o ich rozkwit, o danie im warunków do życia. Ja z tutejszymi ludźmi nie mogę się pogodzić. Oni tu jak żydzi się trzymają. Protegują tylko swoich. I wie pani, prawdziwie nieraz największy talent zabijają, wprost zabijają, tak umieją zniechęcić, dokuczyć, znużyć, ośmieszyć nawet. To bolesne, to bardzo bolesne...

Pożegnaliśmy się i Czerwony odwiózł mię jeszcze do domu. Był w świetnym humorze i śmiał się z tych wszystkich intryg. Ja byłam przerażona.

Na drugi dzień otrzymałam list od Gaszewicza, donoszący, że "Pokrzywdzonych" z zachwytem przyjmuje i że będą wystawieni najdalej w marcu.

Wróciłam więc do X.

Dziwnym jest temperament artysty. Dość mi było kilku słów zachwytu Gaszewicza, dość nadziei, że moi "Pokrzywdzeni" wystawionymi zostaną, aby już poczuć się podnieconą i pełną zapału.

W wagonie, ukołysana ruchem pociągu, mirażem migających przez okno widoków, wyobraźnia moja zaczęła coś snuć i snuć. W ciszę odosobnionego przedziału rój postaci wtargnął, znowu otoczył mię kręg wizyi, majaków, widm... I gdym wysiadła w X., miałam w głowie gotowy szkic dramatu. Było to "Wezwanie", które nigdy nie miało ujrzeć dziennego światła. Dotychczas arkusze zagryzmolone leżą w jednej z szuflad mojego biurka.

Zaraz nazajutrz gwałtownie zabrałam się do pisania. "Trzeba mieć dość charakteru, aby nie dać sobie przerywać, nie uwzględniać żadnych cudzych interesów, próśb i zachcianek. Zamknąć się i pisać będę. Dla Mika nie jestem obowiązana aż do tego stopnia się poświęcać. Gwiżdżę na ten jego świat! Ma ochotę, to niech bywa sobie sam, nie przeszkadzam, ale towarzyszyć nie będę.

Małżeństwo nie jest przecież zaparciem się własnej istoty i najszlachetniejszych jej potrzeb".

Mik był z początku bardzo nierad, gdy odmówiłam kilku pierwszem zaproszeniom.

Musiałam znieść parę scen przykrych. Wreszcie powiedziałam mu stanowczo:

— Miku, nie nalegaj. Nie mogę! Daj mi pokój z tym swoim światem przez trzy, najwyżej cztery miesiące, potem, gdy skończę swoją robotę, wrócę do niego.

— To już będzie na wiosnę, gdy nikogo nie będzie...

— A chociażby! Dziura w niebie się nie zrobi od tego, że jeden karnawał spokojnie przesiedzę.

A zresztą, pamiętasz? obiecywałeś, że będę swobodną.

Mik zagryzł wąsy i nie odrzekł już nic. Zły był, ale uległ i nie namawiał mię więcej. Po niejakim czasie pogodził się zupełnie z moimi "kaprysami", sam wpadł w światowy prąd. A ja miałam samotność i spokój.

Ach! jakże głupią byłam! ślepą, głuchą i głupią!...

Tak minęła zima, minął marzec, kwiecień i połowa maja. Znowu o "Pokrzywdzonych" było głucho, na moje listy nie otrzymywałam żadnej odpowiedzi. Z gazet wiedziałam, iż w Działowej bawi na gościnnych występach sławna śpiewaczka operetkowa, Morska, i że w tak mało zazwyczaj uczęszczające do teatru mieście robi furorę. Wiedziałam również, że sezon się kończy -go czerwca. Byłam więc niespokojna o swoje losy.

Aż naraz, dnia -go maja, otrzymałam depeszę:

"Premiera "Pokrzywdzeni" we czwartek. Gaszewicz".

Wyjechałam tegoż dnia wieczorem.

Nigdy nie mogę myśleć o chwili tej bez wzruszenia.

Siedzę w przyciemnionej loży, zasłonięta od publiczności zielonym parawanikiem.

Na kolanach moich spoczywa afisz. Jestem ogromnie spokojna, chociaż przy mnie Tola i Czerwony irytują się, że za mało publiczności, wyrzekają na Gaszewicza, że wybrał złą porę, złorzeczą Działowej, że nikt się w niej nie zna na sztuce. Mik zaś, który przed godziną dopiero na moje wielkie prośby przyjechał, ma minę pogrzebową i jest czegoś wściekły. Wogóle oni biorą na siebie wszelkie emocye i frasunki, wszelką tremę należną premierze. Ja milczę i jestem nieczuła na świat cały. Nic a nic mię w tej chwili nie obchodzi powodzenie, żadnej nie mam obawy, żadnej tremy.

Jestem tutaj ciałem jedynie. To tylko zwłoki moje spoczywają na krześle przyćmionej loży, bezmyślne, obojętne, zimne zwłoki. Mnie tu niema. I nawet nie wiem, gdzie jest mojea, bo nic nie myślę, nic nie chcę, nic nie czuję... nie żyję...

Naraz, dzwonienie, muzyka milknie, podnosi się kurtyna...

Ach! otóż jestem!

Ci ludzie, co stamtąd mówią, to jest dusza moja. Ich myśli, ich czyny, to jest siła moja. Ich cierpienia, ich radości, to jest moja wola.

Oto jestem ja — Stwórca i Pan.

Rzekłam: "Uczyńmy człowieka na obraz i podobieństwo nasze" i oto są! Oni, moi ludzie. Oto żyją, cierpią, kochają, pragną, marzą, walczą. Oto są, żywi ludzie z kości i krwi mojej serdecznej. Widzę ich własnemi oczami, słyszę ich głosy, rękami dotknąć mogę.

To nie blade kartki książki, z których własną wyobraźnię budować trzeba, idealne i zawsze tylko w wyobraźni naszej pozostające postacie. Tu jest rzeczywistość.

Życie wlane w moją myśl, prometejską moją mocą ogień z nieba porwany i płonący w tych moich tworach. Bo stworzyłam je z niczego, jak Bóg! jak Bóg!

Są. Istnieją. I już żadna moc zniszczyć ich nie zdoła, w nicość zepchnąć. Żadna moc nie odbierze im tego tchnienia żywota, które im tchnęłam ja. Bo tu jestem ja, mój wszechmocny duch!

Szczęście rozpiera mi pierś. Rosnę, rosnę... wyrastam ponad tłumy, wznoszę się pod obłoki... ogarniam świat cały, przeszłość i przyszłość płyną po niebiosach, wysoko, wysoko! I kocham...

"Pokrzywdzeni" nie mieli powodzenia. Wystawieni pod sam koniec sezonu, w szeregu kilku premier, a po wyczerpujących kieszenie występach Morskiej, w środowisku tak obojętnem dla sztuki jak Działowa, nie ściągnęli liczniejszej publiczności i nie wzbudzili zainteresowania. Mało na nich zwrócono uwagi. Dwie miejscowe gazety z urzędu ogłosiły krytyki, których nikt prawdopodobnie nie czytał. I tak się jakoś dziwnie trafiło, że ten redaktor, któremu złożyłam wizytę, bardzo moją sztukę chwalił, a ten, u którego nie byłam, zbeształ mnie i zerznął kompletnie.

Mnie krytyki te rozśmieszyły tylko. Bo i jak tu się nie śmiać, gdy jednego dnia o tej samej rzeczy czyta się takie dwa zdania:

."Premierę wczorajszą bezwarunkowo uznać należy za utwór rzadkiej wartości, tak pod względem literackim jako też i scenicznym. Akt drugi, to nieomal szmat życia żywcem przeniesiony na scenę, a taka postać jak Łoński, tryskająca temperamentem, prawdą i szlachetnością, wybornie podpatrzona i bardzo dobrze ujęta, zaszczyt przynosi autorce. Wogóle byłoby do życzenia, aby "Pokrzywdzeni" dla dobra naszej sceny jak najdłużej się na niej utrzymali".

. "Ani treść dramatu, pospolita, ograna, ani szereg figur maryonetkowych, szablonowych do ostatniej, nie nadają się do sklecenia utworu jednoaktowego, tem więcej, sztuki spektaklowej. Pokrzywdzeni" nadają się raczej do przeróbki powieściowej dla "panienek dorastających" (!!!). W tej formie przedstawiony utwór powyższy, o ile się zdaje, zyskałby gorętsze poparcie wyrozumiałych czytelniczek, niż wymagających słuchaczy wczorajszych".

Moja niańka świętej pamięci mawiała w takich razach: "Zgadnij Jezu, kto cię bije?"

Wróciłam do domu trochę zniechęcona. Czułam, chociaż na to burzyło się we mnie wszystko, że bez protekcyi i reklamy i największy talent nie wybija się na wierzch. Żeby moja sztuka była nawet arcydziełem (którem nie była, nikt o tem lepiej odemnie nie wiedział), to i tak potrzebowałaby najprzód, aby ludzie na nią poszli, a na to potrzebną była reklama. Potrzebowałaby też innego tła, innego nastroju, niż ten, na który się mogła zdobyć Działowa. W tem mieście, zajętem jedynie handlem, obojętnem i zepsutem, w którem ja, ani nazwisko moje nikomu nie było znanem, skądby mogło się wziąć dość zainteresowania dla jednej z licznych premier, których cały szereg, jakby na zbyciu, był spychany z afiszów? A krytyka! No, wiedziałam już, co myśleć o krytyce.

Czy wobec tego warto było mozolić się dalej nad "Wezwaniem"?

Nie! pomimo wszystko, nie mogłam dać za wygraną. Dziwną jest dobrawdy siła pierwszego rzutu, którem nas przeznaczenie, czy los, czy opatrzność ciska w przestrzeń! Siła to tak potężna, że już żadna inna sparaliżować jej nie zdoła.

Siła tak żywotna, że nic jej zabić nie może.

"Próbujmy dalej", myślałam. "Wszystko przełamię, wszystko zwyciężę, a stanąć muszę u szczytu".

"Mistrza Jana" skończono drukować na wiosnę. Prawie jednocześnie wyszedł on i w książce.

Tola i Czerwony napisali do mnie listy buchające zachwytem. Wiktor, Niedźwiedź i paru jeszcze dawnych kolegów odezwali się także, winszując i życząc, abym tak szła dalej i dalej. Otrzymałam kilka bezimiennych listów pełnych gorącego uznania, dziękowali, chwalili i wynosili powieść moją pod niebiosa.

— Pani! — mówiła mi jedna młoda kobietka — w życiu mojem nic piękniejszego nie czytałam! Płakaliśmy w całym domu. Mój mąż siedział nad tem do białego dnia, nie mógł się oderwać.

— Wiem, że pani nie lubi, gdy o jej utworach mówię, ale muszę to pani wypowiedzieć, bo nie wytrzymam — rzekł mi raz doktor Wiśniewski, wielki mój przyjaciel — od bardzo dawna nie spotkałem nic tak poetycznego, tak głęboko odczutego. Dziękuję pani za te chwile podniosłe, które miałem, czytając pani książkę.

— Jak pani pysznie przedstawia to studenckie życie! — zawołała młodziutka panneczka. — Doprawdy ma się ochotę porzucić wszystko i tam iść...

— Pani czytała "Mistrza"? Mama pozwoliła?

— O! ja się nie pytałam nawet! Jakże nie przeczytać? Teraz tylko o tem mówią...

— Bo... jedno, co muszę powiedzieć... — wtrąciła jedna starsza dama — pani się nie obrazi? nie? Muszę powiedzieć, że wolałabym tam widzieć... mniej scen...

scen realistycznych... I po co to, kochana pani, takie rzeczy poruszać?

— Przytem i to milieu! No, tak, bardzo dobrze oddane jest to milieu, ale, wyznaję, takie dla nas obce... zupełnie obce...

— Ta cyganerya! Przyznam się, że dla kobiet porządnych...

Takichże wrażeń doznawała i cała rodzina Mika. Przeczytali naturalnie wszyscy oprócz Marysieńki. I zamilkli. Sami nie wiedzieli, co o tem sądzić. Czekali, co powiedzą inni. Ale inni tak rozmaicie mówili, jedni wysławiając rzecz pod niebiosa, drudzy kręcąc głowami, że Żarszczyzna stanęła jak wryta i milczała.

Zawsze to bezpieczniej.

Aż ojciec Tomasz wziął, przeczytał i rzekł: "Secesya".

A wtedy rzuciło się wszystko. "Secesya, dekadentyzm, modernizm, rozwichrzenie, zepsucie, niemoralność, przybyszewszczyzna, skażenie obyczajów, skażenie języka, zaparcie się tradycyi, nieuszanowanie świętości i t.d."

Matka Mika wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do zacisznego pokoju.

— Kochana Hanno — zaczęła — chciałabym, abyś się wytłómaczyła, dokąd myślisz zajść na takiej drodze?

— Na jakiej, moja mamo?

— Nie udawaj, że mię nie rozumiesz. Wszakże twoja powieść, przyznaję, że ślicznie napisana, ale to tem gorzej, twoja powieść jest niemoralną!

— W czem, moja mamo?

— Jakto, w czem! Przedstawiasz tam stosunek dwojga ludzi... stosunek nielegalny... nieprawidłowy... taki, co się nazywa wolną miłością...

— Tak. Więc co?

— Jakto, co! Więc w tem jest właśnie niemoralność.

— Nie rozumiem, moja mamo. Czy niemoral-ność ma być w tym stosunku, czy w jego przedstawianiu?

— W stosunku cela ra sans dire. Ale już, jeśli są takie złe rzeczy na świecie, to po cóż o nich pisać?

Uśmiechnęłam się. — O, przepraszam! Skoro tylko coś na świecie istnieje lub istnieć może, to powieściopisarz ma do tego prawo. A tym razem tak się trafiło, że rzecz jest całkiem z życia wzięta. Znałam dawniej młodego rzeźbiarza, nadzwyczaj utalentowanego, i on żył z jedną dziewczyną, ona, zdaje się, była modniarką, czy kwiaciarką, nie wiem.

Bardzo poczciwa dziewczyna i ogromnie się kochali. Byli w wielkiej biedzie.

Potem on zachorował i umarł...

I w chwili, gdy to mówiłam, on, Janek, stanął jak żywy przedemną. Zapatrzyłam się w niego i ledwie, że słyszałam wykrzykniki matki:

— Więc z takiemi się wdawałaś... ach, Hanno! I po chwili mówiłam dalej:

— To i wszystko. I ja też nic więcej nie opisałam.

— Ależ, moja Hanno! Dość zdaje się i tego! A przytem ten sposób pisania, to wprowadzanie do takiej sfery... jakiejś... te wyrażenia...

— Wyrażenia! No, studenci nie mówią tak, jak hrabiny po kanapach. Raz ich się opisuje, trzeba mówić tak jak oni.

— Więc pocóż ich opisywać?

Na to nie znalazłam odpowiedzi. I chwilę siedziałyśmy w milczeniu. Stanowczo pochodziłyśmy każda z innej planety.

— I jeszcze jedno... — zaczęła znowu matka — Wszakże ten twój rzeźbiarz chrześcijaninem jest, katolikiem, prawda? Choruje tak długo, ma przy sobie przyjaciół, czemuż nikt nie myśli przez cały czas o sprowadzeniu mu kapłana, o doprowadzeniu go do spowiedzi?

I na to również nie znalazłam odpowiedzi.

Matka, widząc, że jej argumenty mnie dobiły, długo jeszcze mówiła o niemorałności w literaturze, a zakończyła bolesnem westchnieniem:

— I wiesz, że musiałam czytania twej książki... Marysieńce zabronić.

"No, dajmy, że nad tem nie będę płakała!" myślałam, wstając z kanapki. Wstałam jednak dziwnie zgnębiona i miałam przez cały dzień takie uczucie, jak żeby mię oplątały nitki pajęcze, oślizgłe, szare. Nie związały mi rąk i nóg, nie! Tylko się oblepiły wokoło mnie i za każdym ruchem czułam je na sobie i aby się poruszać, musiałam się z nich otrząsać i ciągle je czuć na sobie, uczepione, pełzające. Brrr...

"Czyż podobna na takie zdania zwracać uwagę? myślałam. Zobaczymy, co prawdziwi krytycy powiedzą!"

Ale prawdziwi krytycy nie spieszyli z wyrażeniem swych poglądów. Głucho było o "Mistrzu Janie" po gazetach. Wakacye nadchodziły, wszelką pracę zawieszano na kołku, myśl odpoczywała.

O mnie zapomniano.

A i myśli moje, od osobistych i literackich niepokojów, musiały się odwrócić ku bardziej realnej a ciężkiej trosce.

Była to troska, co nawiedzała mię i dawniej, którą odpędzałam od siebie, aż teraz, jak zmora, stanęła nademną.

Troska o Mika.

Mik zbaczał z dobrej drogi. Przez pierwszy rok naszego pożycia, zajęty nową swą miłością, nową pozycyą i obowiązkami, zerwał z dawniejszemi stosunkami, pracował, siedzał w domu, nawet próbował czytać, próbował się zająć społecznemi sprawami, w każdym razie wiódł życie zupełnie wzorowe. Nagle coś się zepsuło. Musiało to się stać podczas przeszłej zimy, gdy ja frasowałam się o "Pokrzywdzonych", pracowałam nad "Wezwaniem" i tak tem była pochłonięta, że nie umiałam wydobyć z siebie takiej dozy pieczołowitości, jaka była dla niego potrzebna. Zapatrzona i zasłuchana w swój świat własny, nie umiałam jednocześnie baczyć i na niego. I wtedy to się stać musiało.

Zresztą po tym pierwszym roku tak byłam jego pewna! Ani mi się nawet śniło podejrzywać go, albo o nim wątpić. Powtarzałam sobie, że krępować go nie powinnam; że sama bywać nie chcę, ale że to nie racya, aby go w domu trzymać.

Powtarzałam sobie, że ciężyć mu i krępować byłoby grzechem, a przytem bardzo złem wyrachowaniem z mojej strony. Bo Mik, aby mógł mnie kochać, powinien być ze mną zupełnie swobodny i nie czuć nigdy ciężaru małżeńskich kajdan. On nie stworzony do rzeczy poważnych, niech więc się bawi. Cóż mi to szkodzić może?

Ja na czas pewien wycofuję się z jego świata, bo chcę pracować. Ale nie na wieki! Powrócę, gdy skończę. A tymczasem niech on żyje wedle swych upodobań.

Myślałam, że rozumuję dobrze i mądrze i że mogę postępować nie ubliżając małżeńskim moim obowiązkom ani przywiązaniu do męża. Wszakże on mi sam obiecał, że będę zawsze swobodną.

Ta zima w X. była wyjątkowo ożywiona i jego ciągle zapraszano na bale, rauty i herbaty. Ja żartowałam nawet, że powrócił do kawalerskiego stanu. Nie miałam obaw. Parę razy tylko zaniepokoiło mnie w jego twarzy i w jego obejściu coś, czego określić nawet nie umiałam, jakaś linia niepewna koło ust, jakieś spojrzenie ukośne. A pewnego dnia zdarzył się wypadek, który dał mi trochę do myślenia.

Było to w końcu marca. Otrzymałam od wuja Binińskiego kilkaset rubli procentu z mojego kapitału i prosiłam Mika, aby je z poczty odebrał. Potem zapotrzebowałam pieniędzy i rzekłam:

— Daj mnie, Miku, te pieniądze, coś odebrał, bo będę miała wypłaty różne.

Aż naraz on się zaczerwienił, porwał się z miejsca i wybiegł nietylko z pokoju, ale i z domu. Gdy wrócił na obiad, był jakiś nie swój. Ale tegoż dnia miałam właśnie takie trudności w swojej robocie i tak niemi byłam zaabsorbowana, że nie mogłam go zbytnio obserwować. Nazajutrz przyniósł mi pieniądze, a ja na razie zapomniałam o całej sprawie.

Raz także na wiosnę, Stefa poprosiła nas na herbatę. Niechętnie, lecz poszłam. — Nikogo prawie nie będzie — mówiła. Jednak, gdyśmy przyszli, był stolik z kartami, przy którym już siedziały hrabina Lucy, Harszynowa, Piotr Żarski, przybyły na dni parę, i młody Lenin, nowy flirt Stefy.

— Ot, tak sobie przyszli — szeptała mi Stefa do ucha — zmówili się i przyszli. Cóż miałam z niemi robić?

— Za dużo nas na jeden stolik, za mało na dwa, tembardziej, że bratowa nie gra — rzekł Piotr. — Urządźmy chyba baczka.

— A no, dobrze — rzekła hrabina Lucy — nic jak baccarat! Już przyznam się, że mnie ten wieczny poker zaczyna nudzić.

Zsunięto stoły i grano.

Ze mną rozmawiał trochę Rusiński. Potem przeszliśmy do jego gabinetu, gdzie mi pokazywał jakieś stare księgi, kupione niedawno od żydka antykwaryusza, jakoby nieocenionej wartości. A potem poszłam odwiedzić dziewczynki, które od czasu, gdy je podczas odry pielęgnowałam, bardzo się do wujenki przywiązały. Zabawiłam tam chwilę i wracałam do salonu w obawie, że moja nieobecność może się wydać niegrzecznością, gdy, wchodząc do przyciemnionego buduaru Stefy, usłyszałam z kąta zacisznego za parawanikiem głos Mika, szepcący:

— Więc nie zapomniałaś?...

I śmiech długi, przeciągły i słowa: — Nie! I ty, choć się zapierasz, dobrze pamiętasz. O, ja wiem, że tak jest... I zobaczysz... zobaczysz...

W salonie grano dalej. Tylko Harszynowej i Mika nie było. Usiadłam przy Stefie i patrzałam w jej karty, a w głowie dzwoniły mi słowa: "Więc nie zapomniałaś...

"E, wielkie rzeczy!" mówiłam sobie. Flirtują, cóż to dziwnego? Przecież wszyscy oni tak samo...

I tak byłam spokojna, że jeszcze tegoż wieczora żartowałam z Mikiem i winszowałam mu powodzenia u dawnej "flamy".

— Głupia, jak stołowe nogi — mruknął nieparlamentarnie.

— A, to to prawda — przyświadczyłam chętnie. — Ale sam przyznaj, że takie się najwięcej wam podobają.

Naraz on wybuchnął gniewem. — Cóż to! myślisz mi scenę robić! Scenę zazdrości!

Tego tylko brakowało!

Byłam tak zdumiona, że słowa mi na ustach zamarły. Stałam przed nim jak skamieniała, nie rozumiejąc nic, nic. On latał po pokoju, potrącając meble, aż nagle pochwycił mię w ramiona, uniósł z ziemi i począł przyciskać do piersi i całować.

— Haniuś! Haniuś! zmiłuj się... nie odwracaj się odemnie. Ja ciebie jedną kocham... Bądź przy mnie zawsze... Bo ja nie mogę.... nie mogę bez ciebie... Ty jedna... ty jedna...

— Ależ, moje ty kochanie, czego się lękasz? Jestem przy tobie...

— I nic mi nie wyrzucasz? Nie gniewasz się?

— Ależ nie! Żartowałam. Czegożbym miała się gniewać?

— I kochasz? Tak samo kochasz?

— I kocham. Jeszcze więcej...

Na tem się skończyło. Po tym dniu Mik był przez czas jakiś czulszym niż zwykle.

Siedział w domu, prawie mię nie odstępował.

Pod wiosnę miasto ucichło. Ustały zebrania towarzyskie. Mik nie przestał jednak wieczorami wychodzić. Tłómaczył to nadprogramową pracą w biurze, lub różnemi posiedzeniami.

Potem ja wyjechałam do Działowej na przedstawienie "Pokrzywdzonych". On, niezbyt chętnie, przybył tam również na moje gorące wezwanie. Był jednak przez cały czas w fatalnym humorze, aż mi wstyd było przed Tolą i Czerwonym i dopiero w Warszawie trochę się rozkrochmalił.

Wróciliśmy do domu w zupełnej zgodzie.

Aż jednego dnia wyszedł pod wieczór i przez całą noc nie wrócił do domu. Byłam szalenie zatrwożona, nie zamrużyłam oka wcale, a nad ranem, gdy się już miasto rozbudziło, miałam iść do policyi, czy do Pogotowia Ratunkowego, czy już sama nie wiedziałam dokąd, gdy naraz przez kuchenne drzwi wsunął się Mik niepewnym krokiem, blady, z zaczerwienionemi oczami, z obwisłym wąsem i widząc mnie w stołowym pokoju, gotową do wyjścia, spuścił głowę, skręcił szybko do swego gabinetu i drzwi za sobą zatrzasnął.

Więc żył, był zdrów i nic mu się nie stało? A więc, co?...

Chwilę przeżyłam okropną. Zobaczyłam wszystko jasno i wyraźnie. Więc na nic było moja miłość, na nic jego postanowienia. Nie wyratowałam go. Wracał do tej kałuży, z której się był podniósł na chwilę, na małą, krótką chwilę.

Stałam przy oknie i patrzałam na niebo. Słońce już się wzbiło ponad dachy i kładły się długie cienie od drzew przy chodnikach. Ale jeszcze było cicho.

Tylko po kościołach dzwoniono na ranne msze. Śliczny czerwcowy był dzień.

A mnie się wydało, że wszystko zawaliło mi się pod nogami, że stoję na jakimś cyplu samotna, a dokoła biją huragany i walą się ruiny... ruiny... I we mnie jest także wielka ruina... same zgniecione, połamane szczątki tego, co kiedyś było...

Skrzyżowałam ręce bezradnie i stałam nieruchoma, patrząc, jak wszystko, świat mój cały się wali, jak pada, jak się rozsypuje w proch, w gruzy... I nie pozostaje mi nic.

A ja, obezwładniona, stoję i patrzę i zsuwam się w przepaść czarną, w rozpacz. A tam czyhają na mnie Wstyd, Brud i żałosne Zawody i Żal za tem, co być mogło...

Ach, żal!... żal, jak ogień piekący...

"Muszę wiedzieć wszystko", rzekłam do siebie. I weszłam do gabinetu Mika. On leżał na sofie z głową wciśniętą w poduszki, z twarzą schowaną. Usłyszawszy mnie, poruszył się niecierpliwie i warknął, nie podnosząc się wcale: "Idź sobie, idź!"

Ale ja usiadłam przy nim i spytałam, pamiętam, że głos mój miał jakieś dziwne brzmienie — Miku, co to jest?

Otrząsnął się, ale nie odpowiedział.

I siedzieliśmy tak długo, długo w milczeniu. On leżał nieruchomy z twarzą ukrytą w poduszkach. Ja siedziałam milcząca. A świat cały wydawał mi się tak odległym od nas, tak dalekim! Istniały już tu jedynie Smutek, Zawód i Wstyd...

Nagle on się porwał. Wykręcił się na sofie i przypadł do moich kolan. I z twarzą schowaną w mej sukni zaczął łkać, i płakać, i jęczeć.

Nie mówił nic, tylko płakał, płakał głośnym, dziecinnym jakby płaczem.

Ja też nie mówiłam nic, tylko pamiętam, że gładziłam jego włosy.

Aż się zmęczył i upadł na sofę znowu. I wtedy dostrzegłam z jego twarzy, iż przedewszystkiem potrzeba mu snu i spokoju. Okryłam go pledem, ułożyłam głowę na poduszce i chciałam odejść. Ale on mnie za suknię przytrzymał. — Nie! nie odchodź! Ja sam... lękam się... Usiadłam więc znowu i znowu zaczęły płynąć długie godziny milczenia, ciszy i smutku.

Ach! jakież ciężkie były myśli moje w tych długich godzinach!

Mik obudził się o południu z szalonym bólem głowy. Był taki zawstydzony, przybity i nieszczęśliwy, taki biedny, taki siebie już niepewny, że chwycił się mnie, jak ostatniej deski ratunku i powtarzał co chwila: — Tylko mnie nie porzucaj...— Tembardziej czuł się zbiedzonym, że musiał mi wyznać cały szereg swoich win: Już od marca zaczął grać z temi paniami i przegrywał, więc pożyczał, naturalnie u lichwiarzy i wyrosła suma, jak dla nas ogromna, bo takie "honorowe" długi musiały być przecie spłacane natychmiast. Musiał mi wymienić, kryjąc znowu głowę na moich kolanach, imię Harszynowej i dodać, że z nią... że z nią...

strasznie flirtował. Chociaż ona taka głupia, a jednak, jak zaczęła go brać, to dawał się. I flirtował, i grał. I kto wie, jakby daleko go zaprowadziła!... A wczoraj wieczór, to wyszedł tylko na chwilę i miał wrócić.

Ale spotkał go żyd z wekslami, przypominając termin. Więc zgryzł się i poszedł na pociechę do Baumana, a tam, nieszczęście chciało, że były w loży pani Marcelina i Harszynowa. Zawołały go. Potem była kolacya i pił, i pił, i one odjechały, a on jeszcze pił... A potem... Nie! już o tem mówić niepodobna!

Wiedziałam więc wszystko. I wobec jego bezradności, tej rozpaczy, w którą wpadał coraz głębiej i ciągle powtarzających się: — Ty radź, ty mów, co trzeba — albo wybuchów gwałtownych: — Ja wiem, że ze mnie nic już nie będzie, kopnąć mię tylko jak psa... — wobec tego czułam, że, jeśli może być ratunek, to na mnie jednej on polega.

I dziwne to było. Wszakże byłam dotknięta tak boleśnie! Dotknięta w tem, co dla każdej kobiety jest najczulszym punktem, w jej miłości, czy miłości własnej. A jednak, wtedy nie nad tem cierpiałam. Prawie nie zwróciłam uwagi na ów nieśmiało mi wyznany "flirt" z Harszynowa. Ani przez myśl mi nie przyszło badać, jak daleko zaszedł ów "flirt". Ach! cóż mię to mogło obchodzić! Wielką i smutną prawdą było, że jego wola jest słaba, jego postanowienia nic warte, a namiętności nizkie, że materyał, z którego był zrobiony, marnym jest, tandetnym.

To była cała prawda. A czy się ona objawiała w formie pijatyki, czy gry hazardowej, czy flirtu z Harszynową, to już mi było absolutnie wszystko jedno.

"Zawiodłam się na nim", mówiłam sobie, gdy wreszcie pod wieczór zdołałam się wyrwać z mieszkania, zostawiwszy go drzemiącego na sofie z okrutną migreną i szłam pustym bulwarem wzdłuż rzeki, jakby uciekając od swojej doli. "Zawiodłam się na nim. Nie uratowałam go swoją miłością. I nie jest mi on teraz ani towarzyszem, ani przyjacielem, ani wspólnikiem szczęścia i smutków. Jest dla mnie niczem. Moja istota, ta moja najcenniejsza część duszy, stoi od niego daleko, daleko".

A więc? Może go już nie kocham... Może lepiej odejść i zostawić go własnemu losowi? Możeby mu i lżej było bezemnie?... Może ta moja miłość, to był tylko obłęd chwilowy, głos krwi, mijająca fala namiętności, naturalny bardzo popęd dorosłej dziewczyny do pięknego i dziarskiego mężczyzny. Popęd tem silniejszy, że osłonięty ułudnym majakiem poświęcenia, nawracania, podnoszenia tej duszy na wyżyny... Może w tem był odwieczny Eros, kryjący się tak chętnie poza widmem Psychy, ale jednak tylko Eros. Może tam Psychy wcale nie było?

I teraz, gdy we mnie głos krwi uciszony, zaspokojone popędy, namiętności śpią, a widzę, że nie mam w nim ani towarzysza ani przyjaciela, gdy wszelkie nadzieje złamane, a rozwiane iluzye i marzenia zwiędłe, może go lepiej porzucić? Mam prawo po takim zawodzie. Może go już doprawdy nie kocham? Może we mnie niema i nie było materyału na żonę. Może nie na swoją drogę wstąpiłam, idąc za niego? Może jeszcze pora z tej drogi zawrócić?

Stanęłam. Byłam już za miastem. Sosnowy las otaczał mię dokoła, a nad rzeką rozścielały się wierzby. Było cicho.

Usiadłam na jednej z pochylonych wierzb i zagłębiłam się we własnej duszy. A więc? Mam prawo po takim zawodzie powiedzieć: dość! spróbowałam cię ratować, przez dwa lata robiłam, co tylko było w mojej mocy, nie chcesz? Więc żegnam.

Ale... czy robiłam rzeczywiście wszystko, co było w mej mocy? A ta ostatnia zima, spędzona w miłej dla mnie samotności, wtedy kiedy on?... Czy, gdybym z nim była, czyby się to wszystko stało?...

Nie! przecież stróżem mojego męża być nie mogę!

I poszłabym w świat, w szeroki, bujny świat, w jasną przestrzeń, tam, do swoich.

Mam prawo. Bo wszakże on nie wart mojego życia. Godna jestem lepszego losu.

Trzymać straż przy domowem ognisku, przy wymykającym się mężu i wydzierać go sobie, i kłócić się o jego posiadanie, i współzawodniczyć z taką... Harszynową, pilnować. Nie! to nie dla mnie zadanie!

Ja o czem innem marzyłam.

O! wy moje dążenia, moje loty podobłoczne! Moje jasne, jasne dnie zachwycenia i marzeń!... Moje wy złote nadzieje!...

Siedziałam nieruchoma w zapadającym dokoła zmroku. Rzeka szła ze szmerem pod mojemi stopami, niosąc na sobie opałowe odbicie nieba i różane listki obłoków. Szła i szła.

W mojej głowie przemęczonej chwilami ustawała wszelka myśl. Robiła się próżnia nagła, jakby rozdarcie tej tkaniny żałobnej, którą snułam.

I po takiej chwilowej przerwie nagle wpadało mi do głowy, jakby echo, pytanie: "Więc, jeśli go już nie kocham"? I zaraz za tem drugie: "Czy ja tu jestem całkiem bez winy"?

"Jeśli go już nie kocham, to go porzucę" rzekłam prawie głośno i zniecierpliwiona, wstałam z miejsca, "Tak, porzucę go", powtórzyłam.

I nagle ujrzałam go przed sobą jak żywego, leżał na sofie, tuląc głowę do moich kolan, marny, zbiedzony, chory, zniszczony całonocną hulanką, zawstydzony i drżący jakimś niewiadomym lękiem, i płakał, płakał. Całą duszę, zda się, chciał wypłakać.

I usłyszałam głos jego niepewny, trwożliwy: "Tylko mnie nie porzucaj"...

I buchnął we mnie płomień nagły. Nie wiem, czy był to płomień miłości? Lecz naraz wszystkie własne zawody i żale gdzieś się skryły, a porwała mię litość bezmierna. Miałabym go porzucić? Mojego Mika? Porzucić w nieszczęściu? Takiego porzucić? Kopnąć go nogą na brzegu przepaści i do niej go wtrącić?

I poddać się?

Dać się tak zmiażdżyć losowi złemu bez walki? Dać jemu upaść na samo dno i nie wyciągnąć ręki, aby go podtrzymać? Uledz, jak tchórz, bez oporu? Przed pierwszym ciosem uciekać z pola bitwy?

Nie!

Zacisnęłam palce tak mocno, że aż mi się obrączka wpiła w ciało i zabolało. To mię otrzeźwiło zupełnie.

Obrączka! Wszakże ją brałam z własnej woli na dolę i niedolę. Brałam w upojeniu i szczęściu, lecz nie tylko na szczęśliwe dnie. Brałam nie tylko na znak poddaństwa mężowi, lecz i na znak przynależności jego do mnie. "A tak już nie są dwoje, ale jedno ciało".

Moim był. Tego już nic w świecie odmienić nie mogło. Jego dobro było mojem dobrem, jego wina była moją winą. I tak, jak gdy chorą rękę prawą opatruje lewa i bolącą jedną nogę podtrzymuje druga, tak ja, połową jego będąc i mając go za swoją połowę, mam mu być podporą w upadku i siłą i ratunkiem w nieszczęściu. A czy nieszczęście przychodzi z zewnątrz czy z wewnątrz, zawsze jest nieszczęściem i to tem gorszem, im bardziej wywołanem i zasłużonem.

Obrączka! Symbol niewoli, ale i miłości. Jedno ogniwo tej wielkiej obręczy, co ludzkość całą spaja w jedno żyjące ciało, co wieki z wiekami i pokolenia z pokoleniami łączy, co serca z sercami wiąże. Symbol przynależności nie tylko, jak niewolnica do jednego pana, lecz do całej wielkiej ludzkiej rodziny. Symbol uznanych i przyjętych obowiązków, świętych praw i wzniosłego posłannictwa!

A więc...

Ratować! Ratować! Wszystko, jeśli trzeba, poświęcić, wszystkiego się wyrzec, a ratować Mika!

Wyrwać go stąd, podnieść, uciszyć, ukoić tę burzliwą krew i ponieść wyżej gdzieś, wyżej i wyżej!

Ze wszystkich celów, ze wszystkich zadań, ze wszystkich ideałów, to jest najpierwsze.

Porwałam się i spiesznie zaczęłam iść ku domowi. Prędko! Prędko! Tam czeka na mnie... dzieło mojego życia.

Minęło lat kilka. W życiu naszem mało zmian zaszło na pozór. Mieliśmy zawsze to samo mieszkanie, tych samych znajomych, te same uprzejme uśmiechy dla obcych, te same prawie banalne dla nich słowa. Dla bliższych, dla tych, z którymi nas związały wzajemna sympatya i wspólne pojęcia, a takich powoli znajdowało się coraz więcej, dla tych mieliśmy i od nich odbieraliśmy coraz szczersze i serdeczniejsze uczucia.

Ale w głębi naszego żywota, w głębi naszych istot zaszły zmiany wielkie i doniosłe.

Mik naprawdę się odmienił.

Po ostatnim wybuchu jego dawnej natury nastąpił w nim jakby przełom. Najprzód była rozpacz nad sobą, utrata wszelkiej nadziei, desperacya taka, że lękałam się chwilami, aby sobie co złego nie zrobił. Jedyną jego wtedy pociechą było to, żem się ja od niego nie odwróciła.

— Więc ty mnie nie porzucisz, co? Więc mnie darować jeszcze możesz? — mówił. I wnet wpadał w zachwyt nademną. — Ależ ty anioł jesteś, Haniuś! Inna, toby nie chciała gadać do takiego. A ty!... Czyż ty możesz mnie jeszcze znosić i lubić?...

— Ja ciebie żałuję, Miku, bardzo... Boś ty do lepszych rzeczy stworzony...

— Ja jestem łotr, ja jestem pies, Haniuś. I gdybym był uczciwy, tobym sam ciebie porzucił i poszedł gdzieś sobie na złamanie karku. Ale ja nawet tej uczciwości nie mam... — I znowu: — Czyż ty możesz mnie jeszcze znosić?

— Mogę, Miku. Bo jestem pewna, że to, co było, było poraz ostatni.

— A skądże wiesz?

— Tak myślę. Pewna jestem tego. I zobaczysz, że tak będzie.

Ucieszył się. — Ach, Haniuś! naprawdę?

— No, zobaczysz.

I rzeczywiście, zdało mi się, że będzie najlepiej okazywać mu, pomimo wszystko, zupełne zaufanie. Wmawiać mu, suggestyonować go, że tamto powtórzyć się nie może. Starałam się nawet sama w to uwierzyć. Ale to już przychodziło trudniej. I nieraz w męce i trwodze spędzałam dnie i wieczory przed widmem tego zła, które raz weszło pod nasz dach, przed pamięcią tych cierpień, które w ten smutny dzień przebyłam. Nie mogłam o nich zapomnieć.

Ale nie! Zło nie wracało. Były chwile, gdy już, już, wola mego biednego Mika zaczynała słabnąć, chwiać się, gdy ogarniała go jakaś wściekła nuda i miotał się jak zwierz w klatce, i szukał wyjścia, i chciał się odurzyć, i wyszumieć, i dać upust wzbierającej w nim fali. Były chwile, w których, patrząc na niego, drżałam... I nie wiedziałam, co robić i jak radzić. I odezwać się nie śmiałam, bo właśnie w takich chwilach lada słowo niezręczne doprowadzało go do gniewu i mogło popchnąć do złego. Patrzałam więc tylko milcząc i serce mi zamierało z niepokoju.

Ale chwile mijały szczęśliwie. Wola jego, dawniej taka słaba, widać, skrzepła i zmężniała, bo umiała wziąć górę nad złem. I wracał spokój. I wracał mi on, mój Mik kochany i gwałtownie tulił się do mnie, powtarzając: — Chyba ty doprawdy anioł jesteś, Haniuś! Chyba ty święta!

Powoli coraz rzadsze stawały się te chwile walki.

Lecz zato wzrastała w nim coraz większa, gorączkowa prawie potrzeba czynu.

Rozpierała go wprost. Zdawało się, że tam, w jego wnętrzu, tryska jakieś źródło potężne, które musi wylać się na zewnątrz. Ujęte w karby, może płynąć wielką i dobroczynną rzeką, stłumione i ściśnięte, rozlewa się w płytkie i brudne kałuże.

Trzeba było temu źródłu dać ujście.

I ja zrozumiałam, że tylko w ten sposób można się zabezpieczyć od pokus.

Znęciły go spekulacye handlowe. Z hrabią Feliksem wdał się w jakiś garbarski interes, który od lat kilku, zamiast się rozwijać, tlał zaledwie. Wejście do współki Mika rzecz wyratowało. Musiał on rzeczywiście posiadać dobrą głowę i niepospolite zdolności, a przytem i szczęście, bo każda rzecz, której się dotknął, rozwijała się i kwitnąć zaczynała.

Zachęcony powodzeniem garbarni, wdał się w budowanie mieszkań dla robotników. I to także poszło nadspodziewanie dobrze. A przytem, tu pociągnął go sam rodzaj pracy, która, chociaż była interesem pieniężnym, miała też trochę i społecznej cechy. Z jakiem zajęciem oboje układaliśmy plany tych mieszkań! obmyślaliśmy różne ulepszenia. Z jakim zapałem on się chwycił myśli urządzenia przy tych domach Żłobku dla małych dzieci! i ogródka, w którymby mogły się bawić. Jak gorliwie o to zabiegał, starał się, kołatał! A gdy wreszcie otrzymał pozwolenie, z jakiem oddaniem się wprowadził ten projekt w życie! A potem domy te stały się ulubionem jego zajęciem. Całą ambicyę swą w to włożył, aby były one wzorowo utrzymane, czyste, piękne, wesołe. Znał prawie wszystkich mieszkańców, co dni parę wpadał tam dla osobistego kontrolowania, słuchał skarg, robił udogodnienia, łajał za szkody i prawdziwie rządził. Ja naturalnie zajmowałam się Żłobkiem i nieraz, tam będąc, ujrzałam nagle zjawiającego się Mika, którego przyjście dzieci witały zawsze radosnym okrzykiem.

I od innych społecznych prac się nie wykręcał. Należał do wszystkiego i wszędzie służył z zapałem. I sprawdzała się na nim znana prawda: "Kto ma, temu będzie dodane". Kto ma ochotę do służenia bliźnim, na tego ci bliźni chętnie walą, co tylko się zmieści. A w nim była taka zawziętość, taka gorącość w każdej robocie, wkładał we wszystko taką masę zapału i duszy, że wszelkie przeszkody zdobywał i w końcu zawsze odnosił zwycięstwo. Jakżeby więc takiego nie miano wyzyskać!

Ludzie zaczęli go cenić i nim się zachwycać.

— Moja droga pani — mówił mi raz doktor Wiszniewski, mój stały i dobry przyjaciel — co to za tęgi człowiek ten mąż pani! To filar nasz! A dawniej, niech się pani nie gniewa, aleśmy wszyscy byli przekonani, że on się zmarnuje.

Co pani z nim zrobiła?

— Ja! Cóż ja... Nic nie robiłam.

— O! niech mi pani tego nie mówi! To pani wpływ.

— Ależ, słowo panu daję...

— No, no, no! Już ja dobrze wiem.

Czy rzeczywiście miałam na Mika wpływ? Nie wiedziałam i dotąd nie wiem. Nigdy o to się nie starałam. Może!...

Zdaje mi się jednak, że nie tyle tu znaczył wpływ, co po prostu miłość. Od owego ciężkiego dnia poczuł się więcej kochanym i sam ukochał mnie więcej. I to wytwarzało siłę, co wszelkie zło zwalczała.

On mię kochał, a zwłaszcza potrzebował mnie coraz więcej. Jego natura szczera i wrażliwa szukała dla każdej myśli podziału. Jego temperament bujny, wesoły, cały na zewnątrz, nie znosił samotności ani skupienia. Mógł on nad trudnem zadaniem pracować wśród grona towarzyszy, owszem, obecność czyjaś podniecała go.

Potrzebował wylania, wygadania się, przedyskutowania z kimś każdej sprawy. Lubił czuć ciągle przy sobie żywą duszę.

Z porządku rzeczy ja byłam tą żywą duszą. A że całem sercem gotowa mu byłam pomagać, więc powoli, powoli rola moja zeszła na rolę "powiernicy" z dawnych dramatów. On działał, on myślał, on dawał początek, on przeprowadzał wszelkie dzieło. Ja słuchałam, przyjmowałam do wiadomości, współczułam, cieszyłam się czy smuciłam, byłam "powiernicą".

Nie tak zresztą bezczynną jak w dawnych dramatach. Bo w tym natłoku pracy jego nie tylko okruszyny, lecz całe jej porcye spadały na mnie. "Napisz, Haniuś, taki to list! Pójdź, Haniuś, po różnych magazynach i obejrzyj wszystkie, jakie są takie to materyały! Ułóż mi, Haniuś, sprawozdanie roczne z takiej to instytucyi!

Oto są rachunki, wykazy, raporty. Wyszukaj mi, Haniuś, służbę i wogóle cały personel do kolonii letnich! Sprawdź, Haniuś, czy w tych oto kilku rodzinach jest naprawdę taka nędza, a jeśli jest, to pomyśl, jak tam zaradzić. Napisz mi, Haniuś, co ładnego do pism o takiej to sprawie, ale tak, żeby ludziom aż w pięty poszło! Uporządkuj mi, Haniuś, te rachunki i sprawdź, czy wszystko w porządku, bo ja tu nic a nic nie rozumiem! Zobacz, Haniuś, jak tam a tam idzie i co tam robią, bo ja dziś nie mam czasu. A przytem, pamiętaj, Haniuś, że dziś imieniny ciotki, pójdź i odemnie powinszuj, bo ja nie mogę, mam posiedzenie... I tak dalej...

I ja szłam, wracałam, rachowałam, doglądałam, pisałam, kontrolowałam, wizytowałam, szczerze zainteresowana tem, co się robiło, najchętniej oddająca czas swój i pracę i szczęśliwa do głębi serca, że on coś dobrego czyni i zadowolona ze swej roli podrzędnej, roli "powiernicy" w starym dramacie.

Ustrzedz jego! Postawić na dobrej drodze i patrzeć, jak on nią idzie i idzie wciąż, nie zbaczając.

Zdawało mi się, że tego tylko pragnęłam i mówiłam sobie: "Wszakże to ważniejsze nad wszelką literaturę".

A jednak, nie! To mi nie wystarczało. Moja dusza tęskniła do własnego lotu.

Zrywała się ku owym szczytom, co majaczyły w oddali, ku śnieżnym, niepokalanym szczytom. Leciała za orłami ku zorzom, ku gwiazdom, w przestrzeń błękitną.

Zrzucała z siebie cielesną powłokę i wznosiła się wysoko, wysoko, ku nieskończoności, ku wszechmocy!

I prometeuszowy ogień buchał ze mnie i pragnęłam tworzyć, tworzyć!...

Z myśli mej, z mózgu mego wypadały tłumy, ludzie, dusze, charaktery, typy, idee i chciały żyć, i chciały żyć! I porywały mnie, rzucały przed biurko, i pióro wciskały do ręki, i wołały: pisz! pisz! Musisz!

I pisałam.

Lecz były to chwile tylko. Wnet odgłos dzwonka, skrzypnięcie drzwiami, ukazująca się czyjaś postać z takim to interesem płoszyły moich. Nikli, rozpływali się w cieniach, odlatywali. A ja znowu byłem na tym szarym świecie i ze swą zwykłą banalną twarzą mówić musiałam o banalnych rzeczach.

A potem, gdy ich przywołać chciałam, nie przychodzili.

I zawsze w głębi duszy nurtujące poczucie, że coś na mnie czeka, że ja czegoś nie wypełniam, że nie tu jestem, gdzie być powinnam, że na mojem sumieniu coś leży, że jakiś kamień cięży mi na duszy. Zawsze, zawsze to poczucie.

"Moja w tem wina", myślałam, "nie umiem jednego z drugiem pogodzić. Trzeba tak godziny dnia rozłożyć, aby czasu starczyło na wszystko". Rozkładałam godziny, porządkowałam dzień i czasu starczyło na wszystko inne, lecz nigdy go nie było, gdy szło o moją własną robotę. Byłam zawsze na łasce zewnętrznych okoliczności.

Pomimo to jednak, w ciągu tych lat kilku, wymęczyłam z siebie dwie powieści i kilka nowelek. Krytyka przyjęła je pochlebnie, a publiczność gorąco. Mnie nie zadowolniły. Wydały mi się liche, marne, pospolite, bez odrobiny talentu pisane.

Wpadałam czasem w czarną nad sobą rozpacz i kompletnie o swym talencie wątpić zaczynałam.

Co mi jednak nie przeszkadzało w pierwszej wolnej chwili znowu coś komponować i pisać, i pisać wciąż, i wciąż siebie łajać, od wszelkich zdolności odsądzać, partaczem zwać i wpadać w stan coraz większego rozdrażnienia.

Ach, gdybym się wtedy mogła przed kim wypowiedzieć! Wyżalić się, poradzić, podzielić choć cząstką mojej troski! Ach! i zaczerpnąć u kogoś trochę odwagi, i zachęty, i wiary w siebie! Ach, gdybym mogła!

Ale z kimże tu było o takich rzeczach mówić? Ci, co czytali moje powieści, interesowali się przeważnie tem, czy panna X. wyjdzie w końcu za pana Z. i czy moralność jest dostatecznie zachowana. A że tak się zdarzyło bez specyalnych starań z mej strony, że moralność w ostatnich moich pracach była zupełna, więc zadowolenie i zachwyt zapanowały. Ciotki nawet oświadczyły, że "nasza kochana Hanna bardzo ostatniemi czasy zyskała, bardzo!" Matka Mika wyraziła mi swoją aprobatę, a ojciec Tomasz opowiedział przypowieść ewangeliczną o zbłąkanej owieczce, przyczem pod adresem "secesyi" wyrzucił kilka gromów.

Rzecz prosta, że z niemi mówić z głębi serca nie chciałam. Z innemi, którzy mnie zaczepiali o moją "literacką działalność", mówić o niej też nie mogłam. Tak oni to dziwnie traktowali, tak jakoś... po kupiecku. Nie! nie mogłam.

I pozostawałam milcząca i zamknięta, nigdy przed nikim nie otwierając ust o tem, co mi najbardziej na sercu leżało i co bezustannie tkwiło w myśli. Odgradzałam świat swój własny coraz wyższym murem od zewnętrznego świata, coraz bardziej podwójnem żyłam życiem.

Ale jak mię to męczyło! ach, jak męczyło...

W dziesiątym roku naszego zamieszkania w X. okazała się potrzeba zmienienia u nas tapet i przerobienia pieców, które dymiły. Zwlekało się z tem ciągle, bo przykra była w domu taka fabryka. Aż nareszcie skorzystałam z wyjazdu Mika na polowanie do Kamilówki i uprosiłam gospodarza, aby przystąpił do roboty. Rozpoczęło się zsuwanie mebli, zdejmowanie obrazów, rozbijanie pieców, stuk, hałas, brud, chodzenie robotników, noszenie gliny i cegieł, a potem z kolei malowanie sufitów, oklejanie ścian, żydki, garnki z klejem, zwoje podartych szmat, bezład, bezdomność. Na domiar złego kucharka mi zachorowała i musiałam ją do rodziny na czas jakiś odesłać. Zostałam więc sama z Antonim, zsunięta z mnóstwem gratów do gabinetu Mika wśród nieporządku nie do opisania. Że było na szczęście pogodnie i ciepło, spędzałam większą część dnia poza domem, często za miastem, byleby nieznośnego rwetesu uniknąć.

Aż jednego wieczoru, gdy się później niż zwykle gdzieś zasiedziałam, wracałam do domu pospiesznie i wstępując na ciemne wschody (latem oświecanie wschodów w X.

uważane było za zbytek), pod własnemi drzwiami o kogoś się potknęłam. Siedziała tam jakaś postać skulona.

— Aj! — krzyknęłam przerażona — co to jest?

— Disciplina minor we własnej osobie, jeśli się nie mylę — odezwał się dobrze znajomy głos z ciemności.

— Co! Wiktor! — zawołałam radośnie.

— On sam. O mało mię pani nie rozdeptała.

— Bo czegóż pan tak siedzi na wschodach?

— A cóż mam począć? Zerwałem dzwonek w mieszkaniu pani, grzmociłem więc laską i nogami. Jak zmęczyłem się, to usiadłem odpocząć.

— No, bo u nas w mieszkaniu nikogo niema.

Przerabiają piece. Ach, jakież to dla mnie szczęście, że pan przyjechał!

W ciemnościach podaliśmy sobie ręce. Byliśmy oboje wzruszeni. Tyle lat! Tyle lat!

Po chwili siedzieliśmy w jedynym możliwym pokoju przy świetle jednej świeczki.

Samowar stanął na brzegu stołu. Para i papierosy Wiktora już zrobiły swoje, szaro było i mglisto. Stół bez obrusa, półcień. Przypomniały nam się dawne dzieje. I zaczęliśmy się śmiać.

— Panno Haniu! A nasza górka...

— Herbatodajna i serdelkopłodna...

— A kulejący samowarek, w który się po kolei dmuchało...

— A nasze bale, pełne dysput, śmiechu, kłótni...

— A nasi poczciwi koledzy i najmilsze koleżanki...

— Ach! ta nasza młodość! Te nasze studenckie lata!

— Ach! tak, tak! Nasza młodość...

I nagle zamilkliśmy oboje. I jak upiory, jak z grobu powstałe widma, zaczęły się przed oczami naszemi przesuwać obrazy dawne, obrazy mdłe już i wyblakłe. Ach!

młodości nasza! Młodości jasna, promienna! I na wieki miniona...

Tak samo jak dawniej buchała para z samowara, przesłaniając płomyk jedynej świeczki, tak samo pokój tonął w półcieniu, tak samo z za kłębów dymu wyłaniała się i nikła twarz Wiktora. Ale już nie to samo mieliśmy w duszach...

Wiktor pierwszy się ocknął. Pochylił się ku mnie i dłoń swą położył mi na ręku. — Panno Haniu — spytał z cicha — proszę mi szczerze powiedzieć, mnie można, czy pani z mężem szczęśliwa? Drgnęłam. Czy ja z mężem szczęśliwa? Alboż ja sama wiedziałam?

— Kocham go — odrzekłam.

Zdziwił się. — Jeszcze? Wszakże to już z dziesięć lat...

— O, tak! Coraz więcej.

— No, to i dobrze — rzekł po chwili. — Chociaż ja zawsze żałuję, że mię pani nie posłuchała. Po co zaraz było związywać się małżeństwem i krępować sobie życie.

Nie byłaby pani żoną, toby i tych wszystkich kłopotów nie było, a sprzętów, a mebli, a pieców, a matek i ciotek, całego tego rodzinnego kramu. To zjada. Czyż to bez tego miłości użyć nie można?

— A pan sam... — wyrwało mi się.

On spochmurniał. — Ja, to całkiem inna rzecz — rzekł. — A zresztą nic mi to nie przeszkadza. Mężczyzna nic nie traci w małżeństwie. A moja żona ma milion wad, ale tę zaletę ma, że mnie nie krępuje. A cóż to — zaczął drwić — źle mi to mieć dożywotni numer w porządnym pensyonacie, wikt rzetelny, opierunek i wszelkie wygody? Proszę pani, to jest całkiem dobry interes.

Zamilkliśmy.

A on po chwili zaczął znowu: — Mężczyzna a kobieta, to zupełnie co innego. Co ujdzie mężowi, tego sobie żona nie pozwoli. Ja, żeniąc się, nie mówmy o sentymentach! dużo zyskałem, a straciłem stosunkowo nic prawie. Bo ostatecznie, jak mi familia dokuczy, to pakuję manatki i ruszam w świat. Mogę powiedzieć, że jestem doprawdy gościem tylko przy rodzinnem ognisku. Pani, wychodząc za mąż, straciła wszystko. No, nie?

— Zawahałam się. — No, pewnie, że swobodę straciłam...

— Mała rzecz!

— ... ale za to...

— Ale za to co?

— Kocham mojego męża.

Wiktor zniecierpliwił się. — Ot, babska logika! Ja nie pytam o sentymenta. Nie kochałaby go pani tak samo, gdyby mężem nie był? A prócz tego byłaby pani wolną.

No, czy nie racya, co?

— Ach, panie Wiktorze, pan zawsze taki sam nieznośny! Może jabym tak samo go kochała i gdyby nie był mężem, ale on by mnie tak samo nie kochał. Jemu potrzeba żony, nie kochanki. Potrzeba jemu domu, rodziny, dbałości o jego wygody, pomocy w różnych drobiazgach, usuwanie kłopotów... A gdybym nie była żoną, toby tych korzyści nie miał, więc prędkoby porzucił. Przecie pan sam mówi, że ma żonę "wedle wiktu i opierunku", więc czemuż mojemu mężowi nie wolno?

— Pani, jak widzę, całkiem już po babsku rozumuje i kota do góry nogami przewraca. Ja nie pytam, dlaczego mąż pani z panią się ożenił, bo ja dobrze wiem, jakie on ma korzyści. Ale ja pytam, dlaczego pani w to małżeństwo wdepnęła i jakie pani ma stąd korzyści?

Zamyśliłam się. Bo właściwie, jeśli pominąć kwestyę uczucia, to jakąż ja miałam korzyść z mojego małżeństwa? Męską opiekę? Nie potrzebowałam jej nigdy, bo od dawna nauczyła się sama sobie radzić. Fundusz? Miałam własny, który mi zupełnie wystarczał. Pozycyę? Prócz przykrości i troski nic mi ona nie dała. Podział myśli i uczuć? Ach, nie! tego nie miałam nigdy.

— No? — nalegał Wiktor. Milczałam.

— Pani nie odpowiada, więc ja powiem. Pani na małżeństwie jedno tylko zyskała: prawo służenia mężowi, poświęcania się dla niego i oddawania mu siebie, prawo rozsypywania się w proch pod jego stopami. Ot! co pani zyskała! Ale to jest jego korzyść, a nie pani, prawda?

— A jeśli mi z tem dobrze... — szepnęłam.

— No, i średniowiecznym biczownikom mogło być dobrze. Cóż stąd? Bywają różne zboczenia umysłowe.

Zaczęłam się śmiać. Ach, panie Wiktorze! jakie pan głupstwa wygaduje! Że kobieta zakochała się, poszła za mąż i jest zadowolona, to jest zboczenie umysłowe? Cóż na świecie zwyczajniejszego!

— A właśnie to, że to takie ogólne, to mnie gniewa. Bo i kiedyż kobieta zacznie żyć ludzkiem życiem, własnem życiem? jeśli takie nawet jak pani całe swoje szczęście widzą w służeniu pierwszemu lepszemu mężczyźnie! Na to tracą młodość, siły, a same, jako ludzie, co na tem zyskują?

Zamilkliśmy oboje. Prawda! rzecz widziana z tego punktu, jakże inną była od zwykłych naszych pojęć o małżeństwie, rodzinie, obowiązkach, od tych pojęć tak pracowicie nam wszczepianych, strzeżonych tak pilnie!

— I pani naprzykład — zaczął znowu Wiktor — czy nie szkoda pani na taką służbę?

Broniłam się jeszcze. — Ależ panie! ja przecież nie marnieję tak już okropnie!

Staram się obie rzeczy pogodzić! Wszakże czasem coś piszę...

— Ah!... — I Wiktor machnął ręką. Przeraziłam się. Wszakże jego zdanie ceniłam tak wysoko!

— Czytał pan? I naprawdę, bardzo to liche? — pytałam ze drżeniem.

Zaczął się śmiać. — No, nie! Liche nie było, bynajmniej! Ale... ale... już nie to, co "Mistrz Jan", nie to, co "Pokrzywdzeni". Już czuć było w tych ostatnich rzeczach zmęczenie myśli, rozdrobnienie, nie było tego polotu, tej jędrności dawniejszej. Zapalał się mówiąc. Zaczął każdą z tych moich prac rozbierać po kolei krytykować, ganić, analizować i chwalić czasem.

Ach! jak mi było dobrze! Słuchałam, piłam jego słowa. Nareszcie, po tylu latach milczenia i zamknięcia, módz serce i myśl otworzyć śmiało przed blizką, pokrewną duszą! Módz mówić o sobie bez obawy znużenia. I czuć się z kimś na równi, na jednym poziomie! doprowadzonym do jednego mianownika. Mówić nie to, co trzeba, albo co "zasady" nakazują, lecz to, co bucha z głowy, co wytryska z duszy! I wiedzieć, że wszystko będzie zrozumiane, nie przekręcone, wzięte tak, jak jest podane. I czuć, że moje ja jest dla kogoś zajmującem i drogiem, to biedne mojea, o które od lat tylu nikt ani się spytał!

Ach! jak mi było dobrze! Serce roztajało, upusty się rozwarły i mówiliśmy, mówiliśmy bez końca.

Krótka letnia noc zaczęła się w brzasku rannym roztapiać, świeczka się dopaliła, aż i dachy zapłonęły w promieniach wschodzącego słońca.

Gdyśmy się spostrzegli, że to już ranek, strapiłam się.

Wiktor to zauważył. — A co, małżeństwo i tu przeszkadza. Dawniej, na poczciwej górce, nie bała się pani kompromitacyi.

— Ach, wtedy mi było wszystko jedno!

— A widzi pani. Teraz cudze imię się przybrało, cudzy honor się piastuje, to i cienia już człowiek się lęka. Ot, korzyść!

— Cóż robić? Jutro panem się nacieszę. Więc na cały dzień za miasto?

— Tak, tak! Trzebaż te piękne okolice poznać. A i z panią mamy jeszcze dużo do odgadania, za tyle lat! Dobranoc.

— Dobranoc.

Nastały dnie prawdziwej i głębokiej dla mnie rozkoszy.

Od tylu lat posiadałam miłość, życzliwość, szacunek nawet, brakło mi przyjaźni.

Tego czystego, spokojnego, a tak drogocennego uczucia, tego skarbu nad skarbami, tego wzmacniającego napoju, co zmęczone życiem serce skrzepi, a zziębnięte ogrzewa, a smutne pociesza, a słabe umacnia. Tego uczucia, co jest ze wszystkich przywiązań na ziemi najszlachetniejszem, najmniej cielesnem, co jest jakby kwintesencyą włożonej nam do duszy miłości bratniej, najwyższym jej wyrazem.

Ach! te piękne dnie letnie, pełne blasków i woni, pełne świergotu ptasząt i trzepotów skrzydełek po gałęziach, i kręcenia się muszek w złotych promieniach słońca, i lotu białych obłoków po szafirze nieba, i plusku rzeki, i brzęku kos na łąkach, i odurzającego zapachu świeżych stogów. Ach! te dnie błogosławione, gdyśmy szli obok siebie w przestrzeń błękitną, a myślami lecieli wysoko, wysoko ponad tę marną ziemię w krainę Piękna, i Sztuki, i Dobra ku niebotycznym szczytom Idei! Gdyśmy pływali razem w oceanie Myśli oderwanej, w tym czystym eterze, wolnym od wszelkich okruszyn ziemskich, gdyśmy przestępowali próg zaklętego zamku i stawali twarzą w twarz z Absolutem.

Ach! te błogosławione dnie!

Jedno słowo jego, a we mnie budziły się echa, nuty, akordy całe. Jedno słowo moje, a dusza jego odpowiadała w tymże samym tonie, podchwytywała nutę przezemnie podaną i snuła ją dalej, dalej i wyżej. I oba nasze głosy uderzały razem aż w niebo, aż w nieskończoność...

Nawet bez słów rozumieliśmy się tak dobrze! Bywały między nami milczenia tak wymowne, tak pełne, aż po brzegi pełne! rozkoszy, to smutku, to rozanielenia.

Wtedy tylko oczy nasze spotykały się przez chwilę i mówiły takim językiem, jakiego nie znały nasze usta. I dusze nasze szły razem złączone.

Bywały też między nami kłótnie zażarte, gwałtowne. A wtedy nie szczędziliśmy sobie drwin i urągań, i obelg nawet. Ale jakież to było szczęście, módz się z kimś takim naprawdę wykłócić! módz się drzeć i ujadać o swoje zdanie, i bronić swego, i odpierać ciosy prawdziwie niebezpieczne, nie te papierowe strzały, zwykle rzucane dla sportu więcej, niż z przekonania, i walczyć z kimś równym, a często silniejszym, i chociażby pobitą być i uznać się pobitą, lecz przez godnego przeciwnika.

Szczęśliwe, piękne i dobre były te dnie.

Bo nigdy, ani przez jedno mgnienie oka, żadna myśl brudna lub płaska nie zmąciła naszego wzroku, żadna najlżejsza pokusa nie drasnęła naszych zmysłów. Nie byliśmy dla siebie kobietą i mężczyzną, byliśmy dwojgiem ludzi. Ani razu on, który szperał z ciekawością i zajęciem po wszystkich zakątkach mej duszy, nie zwrócił uwagi na mój wyąd. Ani razu ja, żyjąc nim wyłącznie i z zapamiętaniem łącząc się z nim duchowo, ani razu nie spojrzałam uważniej w lustro, gdyśmy się mieli spotkać, nie pomyślałam o włożeniu lepszej sukni, lub o staranniejszem uczesaniu. Nie wiem, czy w ciągu tych kilku dni choć raz pocałował moją rękę, zdaje mi się, że nie. Ja zaś dopiero po jego wyjeździe przypomniałam, że dawniej nosił długie włosy, a teraz krótko jest ostrzyżony.

Mnie w tem zetknięciu z przyjacielem wracały siły, ufność w siebie, odrastały skrzydła. Rwałam się znowu naprzód, naprzód! Spadały ze mnie lata. Miałam znowu lat dwadzieścia i przyszłość przed sobą, i drogę życia jasną, szeroką. Tylko iść i zdobywać!

Wiktor pytał o plany moje. Zwierzyłam mu się z nową kreacyą, która mi w duszy kiełkowała. Była to szalona historya "Dzikiej Mańki". Wielkie serce, wielki talent, pochwycone w pajęczą sieć konwenansu, bigoteryi, rutyny. Wielka dusza, rozpięta na łożu tortur. Wielka miłość zdeptana, zwichnięte skrzydła, skalane aspiracye, zwiędłe marzenia. I nareszcie bunt namiętnej natury, wściekłe miotanie się na wszelkie boskie i ludzkie prawa, odejście od zmysłów, szał, opętanie.

Czułam to, widziałam w sobie. Lecz wahałam się jeszcze. Pisać, nie pisać?

— Ależ pisać! Ma się rozumieć! Pomysł pyszny! Pisać koniecznie. Tylko nie wśród fabryk, ludzi, interesów. Gdzieś się usunąć, ukryć i wylać jednym tchem na papier.

— Tak. Ach! gdyby!... Ale cóż z tego? Nawet, jeśli się uda. Ja to widzę jako dramat, koniecznie jako dramat, nie inaczej. Napiszę, a potem co?

— A potem wystawić.

— O, dziękuję! Po próbach z "Pokrzywdzonymi" nie chcę. Być na łasce tych panów dyrektorów! Łazić, prosić, czekać. Nie!

Wiktor pomyślał chwilę. — Ja to pani załatwię. — I zaczął tłómaczyć. Był w przyjaźni z dyrektorem krakowskiego teatru, ogromnie zdolnym facetem. Gdy sztuka będzie gotowa, on mu ją sam przeczyta i dopilnuje wystawienia. Proszę być spokojną — zapewniał.

Więc znowu nastąpiły narady, dyskusye. Musiałam mu każdą osobę, każdy szczegół określić. Pytał, zastanawiał się, roztrząsał, zachęcał.

Mnie ogarniał coraz większy zapał i wiara we własne siły. Ach! teraz pewna byłam! Stworzę dzieło wielkie, piękne, nieśmiertelne!

Kipiało we mnie, wrzało.

Tymczasem malarze, pieckarze i żydki skończyli swą robotę. Mieszkanie wymyto, wyfroterowano. Obrazy wróciły na swe miejsce, meble wytrzepane stanęły w porządku, portyery i firanki założono. I skorzystałam z dżdżystego poranku, aby wszystko doprowadzić do porządku.

Wiedziałam z paru kartek Mika, że polowania w Kamilówce skończono, że on sam zabił pysznego łosia, ale że się jeszcze wybiera razem z Edziem na jakąś obławę w sąsiedztwo i że zapewne kilka dni jeszcze zabawi. Nie spodziewałam się go przed końcem tygodnia.

A że deszcz rozpadał się na dobre i na przechadzkę iść było niepodobieństwem, więc Wiktora do siebie na herbatę zaciągnęłam.

Siedzieliśmy w salonie pod abażurem wielkiej lampy i przeglądaliśmy razem nowe jakieś ilustracye. A Wiktor, który oryginały niedawno oglądał, zaczął mi o nich opowiadać. Ja, od dawna nie ruszając się z X., tylko z dzienników wiedziałam o nowych prądach w malarstwie. Więc słuchałam z wielkiem zajęciem. On żył prawie ciągle w centrum naszej myśli i naszej sztuki, on tyle wiedział, tyle słyszał!

Mówił właśnie o budzącej się sztuce witrażowej i o nowych próbach w tej dziedzinie. A mówił tak ślicznie, że widziałam prawie jak żywe te wiotkie postacie Świętych, wyrastające z kwiatów splątanych i wnoszące się ku górze w blaskach aureoli w łagodnych barwach, w obramieniu gotyckich ozdób. Słuchałam, przenosząc się myślą pod te strzeliste sklepienia, cofając się duchem w dawne czasy, w średniowieczne czasy rycerzy i świętych dziewic, w ten świat baśni i legend cudownych.

Naraz jakieś dziwnie przykre ogarnęło mnie uczucie. Coś zimnego, ostrego wślizgnęło się między nas i dreszcze zaczęły mi przebiegać po ciele. Obejrzałam się. Oprócz nas dwojga nie było nikogo w salonie. Za mną zwieszała się zsunięta portyera, lampa roztaczała krąg światła na książki i dzienniki rozrzucone po dużym stole. Nie mogłam sobie tego uczucia wytłómaczyć. I starałam się znowu zwrócić myśli na opowiadanie Wiktora. Ale nie! Przykre uczucie wzrastało, niepokój wprost fizyczny mnie ogarnął.

Wiktor zauważył to zaraz. — Co pani jest? — spytał.

— Doprawdy nie wiem... Coś tu się stało... Ktoś wszedł... czy co... — zaczęłam.

Aż naraz portyera od sypialnego pokoju się rozsunęła i ukazał się — Mik, — Ach! to ty! — krzyknęłam, ale więcej było przestrachu, niż radości w tym okrzyku.

Może on to odczuł, bo odparł zimno: — Zastałem już drzwi wchodowe zamknięte, musiałem wejść przez kuchnię, a widząc państwa tak sobą zajętych, nie chciałem przeszkadzać...

Chłodem na mnie powiało od tej niezwykłej względności Mika. Zaznajomiłam więc co prędzej tych panów i poszłam się zakrzątnąć około jakiej kolacyi dla Mika, myśmy bowiem już od dawna wypili herbatę.

Gdy wróciłam do salonu, zastałam ich obu nadętych i naprężonych. Rozmawiali o deszczu, pogodzie, urodzajach, ładnych widokach i czułam, że obaj dosyć mają tej rozmowy. To też nie zatrzymywałam Wiktora, gdy się żegnać zaczął, ale że nazajutrz mieliśmy umówiony wspólny obiad i wycieczkę w razie pogody do Świętej Góry, więc przypomniałam, że czekać będę o drugiej.

— Dobrze, panno Haniu — odparł — przyjdę o drugiej w każdym razie, a co potem będzie, to zobaczymy.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za Wiktorem, Mik zapytał z ukrywaną złością: — Od kiedyż to tu siedzi ten twój przyjaciel?

— Od tygodnia mniej więcej. Ale co ci jest, Miku? Czegoś ty zły, jak piekło?

— Nie lubię w moim domu... intruzów — mruknął.

Osłupiałam. To było całkiem nowe!

Ale nagle i mnie złość porwała. — A więc tak? To jak ty mi narzucasz latami całemi swoje ciotki, hrabiny i cały ten idyotyczny kram, to ja to znoszę z uśmiechem. A jak do mnie raz w życiu przyjechał mój najlepszy przyjaciel, to ty się pienisz ze złości i zwiesz go intruzem! A więc tak! Więc uważasz ten dom za swój wyłącznie i chcesz tu sam wyłącznie się rządzić. I wyobrażasz sobie, że ja to zniosę? Nie, mój kochany!

Nie tylko, że nigdy ci nie przyrzekałam zrywać ze swoimi stosunkami, aleś to ty przyrzekał nie stawiać mi w niczem przeszkód. Pamiętasz? I to wiedz, że ten dom jest zarówno moim jak i twoim domem i że przyjmować będę kogo zechcę i że wcale, ale to wcale! nie zamierzam w tem stosować się do twoich grymasów. A co do Wiktora, to wiedz, że go cenię, lubię, kocham i wdzięczna mu jestem za wiele, wiele rzeczy, o których ty i pojęcia nie masz! I żebyś miał się nawet wściec ze złości, to ja względem niego się nie odmienię i przyjaźni mu dochowam. A ty, chociaż jesteś moim mężem, nie masz żadnych praw nademną. Żadnych!

Byłam tak zła, że mimowoli wyrywały mi się z ust słowa jaskrawsze, niżbym chciała. Ale w duszy grały mi jeszcze takie piękne melodye! A tu zgrzytały mi kajdany niewoli i ta moja złota obrączka tak się wpijała w palec, tak się głęboko i boleśnie wpijała!

Poszliśmy spać niepogodzeni.

A nazajutrz obiad był ponury. Mik sztywny, grzeczny, nieznośny. Ja zła, lecz nadrabiająca rezonem. Wiktor, Bogu duszę winien, nie mogący pojąć, co się tu dzieje. Mówiliśmy o rzeczach obojętnych, wszyscy troje z jednem pragnieniem, prędkiego skończenia.

Podano nam kawę do salonu. Ja nie śmiałam spytać, czy ruszamy do Świętej Góry?

Lękałam się zostać sam na sam z Wiktorem, bo musiałabym mu dać jakieś wytłómaczenie, a jakież tu wytłómaczenie dać mogłam? Jak na złość, pogoda była prześliczna.

Doznałam więc prawdziwej ulgi, gdy naraz Wiktor wstał, odsuwając niedopitą filiżankę i rzekł zimno: — Muszę państwa pożegnać. Dziś wieczorem wyjeżdżam.

— Dziś? Pan zamierzał jeszcze...

— Zamierzałem. Ale zmieniłem zamiar.

Nastąpiło pożegnanie krótkie, chłodne. Odprowadziłam go do przedpokoju. Mik stanął też w progu salonu.

— Ach, panie Wiktorze! — rzekłam, trochę smutna — dobrze, żeśmy się znowu spotkali! A teraz, kiedy?...

— Teraz? Wkrótce. Pani "Dziką Mańkę" prędko wykończy, wystawimy ją w Krakowie.

To na premierę musi pani przyjechać. Zrobimy pani porządną owacyę, wszyscy nasi się stawią. Co? Dobrze?

— Dobrze. Więc do widzenia... w Krakowie...

— Do widzenia, panno Haniu! Na "Dzikiej Mańce"...

Poszedł. Drzwi za nim się zatrzasły, a myśmy zostali sami.

Ja stanęłam w salonie i pamiętam, że twarz zanurzyłam w bukiecie lewkonii, stojącym na konsoli. Chciało mi się płakać. Miałam wrażenie, że jakieś ciężkie, żelazne drzwi więzienne za mną się zamknęły, że byłam w ciemnościach, w zaduchu, w głębokim dole i że drzwi te ciężkie zamknęły przedemną słońce i światło. Tam gdzieś na świecie świeci słońce gorące, leje swe promienie na duchy ludzkie i chodzą te duchy w jasności, w błękicie, po umajonych łąkach i wznoszą się ku niebu i bujają w przestworzu i lecą, lecą w górę...

Słyszę jeszcze szum ich skrzydeł orłowych...

A ja? Możebym i ja umiała skrzydła rozwinąć i z niemi razem lecieć i lecieć do góry!

Ale drzwi się nademną zatrzasły, ciężkie, więzienne drzwi, i jestem samotna, w lochu głębokim, w cieniach ponurych, w niewoli. I dzwonią moje kajdany, i zgrzyta mi na palcu obrączka, i wpija mi się w ciało.

Ach! jak głęboko, jak boleśnie się wpija!

O! porwać więzy! Złamać obrączkę! Zatrząść tym całym gmachem rodzinnego domu. I iść, i biec! I być wolną!

Nagle poczułam dwoje ramion, które mię miękko oplotły. Odchyliły mię od bukietu lewkonii, otoczyły i zamknęły się na mnie ciasno, ciasno. I skłaniała się ku mojej twarzy twarz Mika i oczy jego smutne i trwożne, starały się zajrzeć w moje oczy. I szeptał mi:

— Haniuś... co ci jest? Haniuś... czy ci tak źle? Czy ci tak ze mną źle?...

Ach! rozdarło się we mnie serce! Wyraźnie, wyraźnie na dwie części się rozdarło... i obie pozostały krwawiące...

Ach! rozdarła mi się dusza! Połowa jej poleciała w świat szeroki, w błękity nieba, na szczyty, za swoimi, za bratnimi duchami... Połowa tu pozostała, tu, gdzie ją przykuła miłość dla człowieka i złota obrączka... Tu, gdzie widziała te biedne, trwożne oczy, gdzie słyszała trwożny szept, gdzie ją opasywały te ramiona męskie, tak silne, a teraz takie proszące i nieśmiałe...

Więc zarzuciłam mu ręce na szyję i zaczęłam kłamać: — Nie, Miczku, nie! To nic... Mnie dobrze... mnie dobrze z tobą. To tylko tak... chwilowo... Ot, nie wiem, co mi się stało! Zaraz... zaraz przejdzie...

— Nie, Haniuś! powiedz szczerze, może ci źle?

— Ależ nie! nie...

— Może żałujesz teraz, że wyszłaś za mnie?

— Ależ nie, Miku!

— Bo ja wiem, Haniuś, że ja nie taki mąż, jakiego tobie potrzeba. No, ale przynajmniej w niczem ci nie przeszkadzam. To przyznasz?

Ironia tej chwili była taka, no, taka straszna, i głupia, i okrutna, że śmiech porwał mię szalony. I zaczęłam się śmiać, śmiać, i śmiać.

Nie! on mi w niczem nie przeszkadzał, broń Boże!

Ta "scena" zakończyła się bardzo czule. Obejmując się ciasno, przytuleni do siebie, usiedliśmy na kanapce w zacisznym saloniku. I tak długo, długo siedzieliśmy razem. Ja się zwolna uspakajałam, wracałam w karby. Mik gładził moje włosy, całował mię, mówił pieszczotliwe słowa, nazywał mię najpieszczotliwszemi imionami. Mówił, że mnie kocha z dniem każdym goręcej, że bezemnie żyć by nie mógł, że ja go wyrwałam z toni, że mnie wszystko zawdzięcza, że mu jestem wszystkiem na świecie. I że jest zazdrosny o mnie, nie tą głupią zazdrością mężów flirtujących kobiet, ale zazdrosny o moje inne uczucia. Bo nie chce, abym ja cokolwiek więcej od niego lubiła. I dlatego taki wczoraj był zły, gdy zobaczył przez portyerę moją zasłuchaną twarz i te moje oczy, jakby pijące słowa Wiktora, i tę jakąś błogość, i zachwyt, to go zazdrość porwała! Bo nigdy, nigdy taką nie byłam dla niego. Przecie wiedział dobrze i o to był spokojny, że ja z Wiktorem nie romansuję, ani nie flirtuję nawet, niewierności z mojej strony nie obawiał się. Ale dlaczego ja przy nim nigdy taką nie byłam? Czemu ja dla dla niego nie miałam nigdy tej twarzy zasłuchanej i tych zachwyconych oczu?...

Ach! czemu?... czemu?...

Wszystko wróciło do porządku i życie poszło dawnym trybem. Ja postanowiłam znowu "obie rzeczy godzić". Zabrałam się więc z zapałem do "Dzikiej Mańki". Naturalnie do zapału miałam prawo tylko od -tej do -ej przed południem, bo w innych godzinach byłam "na służbie". Ale że tak się zdarzyło, iż zewnętrznych przeszkód nie było teraz, bo latem X. było zawsze spokojne, więc i robota moja szła raźno. Pobyt Wiktora dodał mi ostrogi.

Spieszyłam z "Dziką Mańką", gdyż otrzymałam wprędce list od Wiktora, w którym donosił, że jego przyjaciel, dyrektor, obiecuje to przyjąć, gdy tylko będzie gotowe i wystawić, jeśli się nada, wczesną jesienią, w porze najlepszej, gdy Kraków roi się od przybyszów.

Pracowałam więc pilnie. Postanowiłam nadto nie ruszyć się z miejsca przez całe lato, gdyż każda zmiana zbijała mnie z tonu, zmieniała nastrój i powodowała ogromną stratę czasu.

Więc gdy w połowie lata Mik wystąpił z projektem wycieczki na sześć tygodni do Ostendy razem z Rusińskimi, ja uzbroiłam się w energię i zapowiedziałam, że jechać nie mogę. Starałam się tej odmowie nadać jak najłagodniejsze formy, lecz Mik był nierad i smutny. Zgodził się wprawdzie jechać bezemnie, ale w głębi serca czuł żal.

— Wolisz ty swoję literaturę odemnie — rzekł.

Ja też chwilami miałam trochę niepokoju o niego. Ale co było robić? Tu chodziło dla mnie o kwestyę: być albo nie być. Rozumiałam to, chwila obecna była dla mnie stanowczą, jedyną już w życiu. Cały mój zawód literacki od tej chwili zależał.

Powodzenie "Dzikiej Mańki" zapewniało mi dalszy szereg powodzeń i tryumfów.

Niepowodzenie musiało mnie zagrzebać na wieki. Nie miałam już lat dwudziestu, aby módz do nieskończoności odkładać wybicie się na wierzch. Nie miałam już i niespożytej energii młodzieńczych lat. Czułam to, że jeśli chybię tym razem, to mogę się już wcale nie podnieść. Jeśli zaś mi się uda, to mam jeszcze w sobie potężny zasób sił i wielkie, gorące ognisko zapału.

A sposobność była jedyna, wymarzona. I zbrodnią byłoby nie uchwycić jej w lot.

Oparłam się więc namowom i własnemu sercu i nie pojechałam.

Odprowadziłam Mika i Rusińskich na dworzec, wysłuchałam wykrzykników Stefy o mojem dziwactwie, pożegnałam ich najczulej i wróciłam do domu.

Dom pusty był, cichy, martwy. Ale tego właśnie było mi potrzeba. Odetchnęłam szeroko, szeroko! Od dziesięciu lat poraz pierwszy uczułam się wolną, ach!

zupełnie, zupełnie wolną! panią siebie, swoich słów i uczynków, swych usposobień, swej twarzy, swych giestów, panią samowładną! I to na całych sześć tygodni!

Przez całych sześć tygodni nie wiedzieć nawet, że są zasady, obowiązki, konwenanse, opinia, świat!... Zapomnieć o wszystkiem, co marne, nudne, głupie, dręczące. Zapomnieć!... A żyć dla siebie, dla swojej pracy, wśród tych stworzonych przezemnie ludzi, wśród tych ukochanych duchów!...

Zapomnieć o tamtem i po niem odpocząć!

Najprzód zapowiedziałam służbie, że gdyby się paliło, gdyby ziemia rozpaść się miała, gdyby wszystkie ziemskie i niebieskie potęgi nastawały, to do mnie nie wolno, ale to pod karą wydalenia nie wolno nikogo wpuścić. W żłobku i w innych miejscach, gdzie mogli mieć do mnie interesy, oświadczyłam, że wyjeżdżam na wieś.

I, zabezpieczona ze wszystkich stron, zabrałam się do roboty.

Jesień już była. Mik powrócił z Ostendy, moja "Dzika Mańka" dawno już wyfrunęła w świat i znowu życie szło zwykłą koleją ze zwykłym akompaniamentem frasuneczków, trosk, kłopocików, niepokojów, gdy jednego dnia otrzymałam od Wiktora taki list:

"Dyrektor przeczytał "Dziką Mańkę" i zachwycony. Obiecuje pani sukces kolosalny.

Już role rozdane i próby idą. Mańkę gra Malecka. Aktorzy powiadają, że dawno takiej sztuki im nie dano. Ale w drugim akcie są sceny, które koniecznie zmienić trzeba, a i trzeci akt za długi. Dyrektor powiada, że pani sama to zrozumie i poprawi najlepiej. Ale trzeba tu być. Niema rady, panno Haniu! Proszę tej minuty manatki pakować i walić duchem. To nie żarty. Raz kozie śmierć, ale i raz człowiekowi tryumf. Czekamy. Wiktor".

W tej chwili odtelegrafowałam: "Staram się o paszport. Przyjadę zaraz. H." I czekałam przyjścia Mika. Gdy wrócił, podałam mu list. Przeczytał, zmarszczył się i rzucił list na stół.

— I myślisz jechać? — spytał, nie patrząc na mnie.

— Naturalnie! Już zatelegrafowałam.

On nie odrzekł nic. I zapanowało między nami milczenie.

Przez kilka dni następnych grzecznie, uprzejmie pomagał mi w przygotowaniach do podróży. Nie pytał o nic, nie robił uwag, zgadzał się na wszystko. Ale był smutny. Wreszcie odprowadził mię na kolej, ułożył wygodnie rzeczy, kupił czekolady i pomarańcz. Aż dzwonek zadźwięczał i zaczęliśmy się żegnać.

Wtedy dopiero wykrztusiłam pytanie, które mi przez te dni kilka drżało na ustach — A możebyś i ty przyjechał?

Mik zrobił ruch gniewny, chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał i tylko przez zaciśnięte zęby wycedził: — Nie!

Lokomotywa gwizdnęła przeciągle, pociąg ruszył. Rozstaliśmy się.

"Co mu jest? Co mu się stało?" myślałam, zagłębiona w swoim kątku. Niepodoba mu się, że piszę? Ależ wiedział o tem od początku i nic nie miał przeciwko temu.

Więc czegoż teraz? Przecież go nie porzucam. Gdzieżby też! A że zabawię tydzień albo dwa, albo nawet i miesiąc poza domem, toż mu się nic od tego nie stanie. A jak inne żony latają po świecie? Ja przez tyle lat ani razu bez niego nie wyjeżdżałam na dłużej. A i teraz, wszakże to nie żadna fantazya. Tu idzie dla mnie, o... ach! prawie o życie i śmierć!

Ee! męski egoizm! Za dobrze mu ze mną.

I, przyznaję, prędko myśli moje zwróciły się w inną stronę. Poleciały one naprzód, naprzód! Wszakże ten pociąg, co mię unosił, niósł mię ku sławie, ku blaskom, ku szczytom, pędził ku szerokim przestworzom.

Ach! popędziły z nim i myśli moje!

I znowu siedzę w przyćmionej loży za zielonym parawanikiem. I znowu Tola, poczciwa, zacna Tola, szeleści przy mnie afiszem i drży o powodzenie. Tylko Mika niema.

Ale zato Wiktor, oparty o moje krzesło, raz wraz szepce mi do ucha jakieś słowo otuchy.

Bo dziś mam tremę, szaloną, zabójczą tremę. Idąc do teatru, pomimo ciepłego wieczoru, trzęsłam się jak liść i zęby mi latały. A i teraz ściskam kurczowo rękę Wiktora, nic nie słyszę, nic nie widzę, nic nie rozumiem. Powtarzam w kółko: "Będzie klapa. Ja wiem, że będzie klapa".

Kurtyna się podnosi. Widzę scenę, ludzi, tych moich ludzi, których stworzyłam, dolatują mi do uszu słowa, słowa, które ze mnie wyszły.

Ale nie rozumiem nic. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Czuję tylko, że to chwila stanowcza, przełomowa w mem życiu, że to szczyt przeznaczeń moich. I zamieram, drętwieję, omdlewam. Ciemność przesłania mi oczy, krew w skroniach tętni, słabo mi, ach! jak słabo!

I tak rozkosznie...

Może to śmierć? myślę. I nie czuję przeciwko niej buntu. Z tego szczytu, na którym dziś stanęłam, na wyższy już nie wstąpię, nie!

Więc?... Więc przyjdź Śmierci-Wybawicielko! Śmierci-Przyjaciółko!

Uspokojenie nagle następuje. Nie drżę o powodzenie, nic już nie chcę, niczego nie pragnę, o nic się nie lękam. Jestem zimna, martwa.

Może już nie żyję?

Czuję raptem, że mi Tola zmoczoną chustką czoło ociera. Coś mi do wąchania podają. Wracam do przytomości. Widzę zalęknione nad sobą twarze. — Niechże pani nam tu nie mdleje — mówi Wiktor — uszy do góry, panno Haniu! Idzie doskonale.

Grają jak anioły.

— Ach! chciałabym nie żyć...

— Tere, fere! Ot, głupie gadanie! — mruczy Wiktor. Ale mocno ściska moją rękę i wiem, że mnie rozumie.

Trochę mi lepiej. Obawa o powodzenie wraca. Pewnie będzie klapa!

Naraz kurtyna się spuszcza. Grzmot oklasków. Ruch. Zmieszane głosy biją zewsząd, szumi jak w ulu. Tola nie może wytrzymać i z za zielonego parawanika wygląda ku sali. — Podobało się! widać po twarzach, że się im podobało! — Loża zapełnia się czarnemi postaciami, przychodzą znajomi, przychodzą koledzy, przychodzą literaci, redaktorowie, których mi ktoś przedstawia, mówią coś do mnie, winszują, chwalą, o coś pytają. Chcą mnie poznać. Zajmują się mną wszyscy.

Jestem interesująca. Dyrektor wpada i wypada, bardzo zadowolony.

Po drugim akcie wśród oklasków zaczynają się wołania: "Autorka! Autorka!" — Słyszysz Hanno! — woła Mila.

Wpada dyrektor. — Wołają panią! Pani musi do publiczności wyjść!

— Za nic w świecie...

— Ależ, pani droga! Publiczność ma prawo...

— Nie, nie, panie! Później...

I po trzecim akcie przy grzmocie nawoływań, oklasków, głosów zmieszanych, dyrektor prowadzi mnie, trzęsącą się całą, przez jakieś zakulisowe wertepy, ku scenie.

— Niech tylko pani ładnie do nich się uśmiechnie — mówi — ukłoni się na prawo, na lewo, ku galeryi, koniecznie, proszę pani, ku galeryi.

Po drodze nachylają się ku mnie dobrze już znajome twarze aktorów.

— A co, proszę pani, jakże było?

Idę wpół przytomna. Lecz w sercu mam radosne, zwycięzkie bicie. Wszakże całe życie na tę chwilę czekałam, na tę chwilę sławy i tryumfu!

Kurtyna się rozsuwa. Blask sali mię oślepia.

Po chwili widzę przed sobą jasną chmurę głów ludzkich, światła, blaski, ruszające się dłonie i słyszę krzyk przeciągły: "Autorka! Brawo! Brawo! Wiwat"!

Czuję, że mnie w tej chwili kochają wszyscy, a ja trzymam ich dusze w dłoniach, gram na ich sercach, jak na wielostrunnej harfie, gram na tych sercach cudną melodyę...

Stoję odurzona. Nie wiem, pocom tu przyszła. Krzyk podnosi się ku mnie falą, zaleje mię, zaleje.

Naraz przypominam sobie słowa dyrektora: uśmiechnąć się, ukłonić na prawo, na lewo, ku galeryi. Uśmiechnąć się nie mogę. Ale kłaniam się, ach, jak niezgrabnie! na prawo, na lewo, ku galeryi. Oczami prowadzę po tej burzy ludzkiej, co się tam miota.

Kłaniam się raz jeszcze.

Aż nagle pada mi do stóp wiązanka bladych róż. O, kochana ręka, która je rzuciła.

Podnoszę róże, płakać mi się chce i zaczynam się uśmiechać, wdzięcznie, wesoło uśmiechać do tej dobrej duszy, nieznanej mi i utajonej w tłumie. Znów grzmot się zrywa. Cofam się. Znikam za kurtyną.

— No! powodzenie kapitalne! — mówił Wiktor, siadając naprzeciw nas w powozie. — A co, panno Haniu, nie mówiłem? Co?

— Ależ, bo jakże to na scenie zyskało! — wtrąciła Tola. — W czytaniu...

— O, bo to całkiem sceniczna rzecz! Ale przyznać trzeba, że i dyrektor zrobił, co tylko mógł...

— Już to reklamowaliście mnie na potęgę.

— Reklamowaliśmy, bo bez tego nic. A co pani myśli, i "Pokrzywdzeni" poszliby inaczej przy odrobinie reklamy. No! bardzo rad jestem!

— Ale powiedzcie szczerze, czy to naprawdę rzecz dobra?

— Ach, Hanno! jeszcze pytasz! — zawołała Tola — po takich owacyach!

— I ja naprawdę mam talent?

— Nie! wiecie, że ona jest nadzwyczajna — oburzyła się Tola. — Czy ty udajesz, czy taka jesteś doprawdy głupiutka?

— Ma pani talent, ogromny, wściekły talent — zaczął Wiktor poważnie — Taka figura jak Mańka, to jest wprost arcydzieło. Całości dałoby się to i owo zarzucić, dałoby się. Ale sama Mańka! To tak człowieka bierze, że gwałt! Może pani przestać wątpić w swój talent.

— Szczęście twoje, że ja nie robię w literaturze — rzekła Tola — bobym cię z zazdrości udusiła. I dziwię się, że pan nie ma do tego ochoty.

— O, kto wie, czybym nie miał, gdyby to nie była panna Hania, nasza panna Hania... — odrzekł Wiktor.

I zamilkliśmy przez chwilę. Aż we mnie wezbrało uczucie wdzięczności i przyjaźni i zawołałam: — Ach! jacy wy dobrzy, kochani! Jak ja was kocham! Gdyby nie wy, to i dzień dzisiejszy nie byłby taki... taki piękny...

— A! więc jest piękny? Co?

— Ach, tak! ach, tak!...

Oni po chwili znowu zaczęli mówić o sztuce, o publiczności, o swoich wrażeniach.

A ja czułam, jak mię rzeczywiście szczęście wielką falą zalewa, jak mi pierś rozpiera i niesie na jakichś szerokich skrzydłach. I tak mi lekko, tak jasno, tak słonecznie! Tak mi rozkosznie krew po żyłach krąży. Takie mi w uszach grają hymny świetne. Tak się rozpływani i tonę w oceanie szczęścia...

— Dokąd to jedziemy? — spytałam, widząc, że powóz mija nasz hotel.

— A pani zapomniała, że przyrzekła być w Bristolu na kolacyi? Na składkowej uczcie...

— Ach, prawda!

— Już czekają — rzekła Tola, wychylając z powozu głowę.

Czekali na nas rzeczywiście. I przez oświecone salony przeszliśmy wkrótce do wielkiej sali, gdzie długi, długi stół jaśniał srebrem i kryształami. Tam, posadzona na pierwszem miejscu, honorowana, okadzana dymami komplementów, obrzucana ciekawemi spojrzeniami, otoczona atmosferą zachwytu i życzliwości, czułam się być centrum i duszą całego zebrania. Czułam, że jestem naprawdę, poraz pierwszy może w życiu, "interesująca".

I nie drażniły mię objawy podziwu i sympatyi. Bo jakże ci ludzie umieli swój podziw i swą sympatyę w miły sposób okazywać! Jak dyskretnie! Jak pochlebnie! A gdy się zaczęły toasty i mowy, jak oni zręcznie wplatali mi laury i kwiaty do tego wieńca, który mi na skronie kładli! A mowy były przeróżne, i wzniosłe, i wesołe, i żartobliwe, i poważne, i prozą i rymami, a ogólny nastrój był tak serdeczny i przyjacielski, że i mnie wreszcie porwała chęć wypowiedzenia się.

Podniosłam się, zadzwoniłam w kieliszek i od serca zaczęłam mówić.

Mówiłam, jak, młodziutką będąc, przybyłam do Krakowa po światło, którego pragnęłam. Jak mnie stary Kraków przygarnął, otoczył ciszą, oświecił mi umysł i wzmocnił ducha na życie całe. Jak tu znalazłam grono przyjaciół dobrych i spędziłam najlepsze, najpiękniejsze lata mojej młodości. Jak potem, pomimo że fale życiowe odrzuciły mię daleko, zawsze myśl i serce pozostały przy starym Krakowie. Aż oto teraz znowu przyjmuje mię on tak serdecznie, i obdarza tak hojnie, i kładzie mi wianek na skronie, i te oto blade róże rzuca mi pod stopy, i wlewa w me żyły nową moc i odwagę. Więc gdy znowu odjadę i powrócę w swe dalekie i zimne strony, i znowu poczuję się samotną, to wspomnienie starego Krakowa i tego dnia dzisiejszego, największego w mem życiu, i tych wszystkich obecnych, co raczyli mi dać tyle, tyle szczęścia, wspomnienie to będzie mi balsamem i kordyałem. A więc z sercem do głębi wzruszonem i wdzięcznością przejętem, piję za zdrowie wszystkich obecnych, i piję też za pomyślność, i rozwój, i szczęście starego Krakowa, naszego ogniska, naszej świątyni, naszej ukochanej Alma Ma ter!

Wszczął się gwar, wesołość, huk głosów i brzęczenie szkła. Ja w tej atmosferze gorącej, czułam się coraz bardziej podnieconą. Mówiłam, śmiałam się, odważnie zabierałam głos. Owiewała mię taka życzliwość i admiracya! A na duszy było mi tak lekko, tak lekko!

— I czemużby pani tu u nas nie mogła pozostać na stałe? — spytał mię poeta Uliński, który obok mnie siedział.

Prawda! Powinnaby pani tu na stałe się osiedlić — zaczął dyrektor. — Tu dla dramatycznych talentów jest właśnie...

— Ależ panie! — zaśmiałam się — ja mam męża...

Nagle urwałam. I spuściłam głowę w poczuciu, że powiedziałam okropne głupstwo, coś monstrualnie idyotycznego. I poczułam, że się zaczynam strasznie, kompromitująco czerwienić.

Bo i cóż do tego komu, że ja mam albo nie mam męża! Czy mi ci panowie opowiadali o tem, że mają lub nie mają żony? Ja tu przecie byłam nie jako "pani Michałowa Żarska", lecz jedynie jako "Hanna Lubińska", autorka oklaskiwanej premiery, dramatopisarka, literatka, jako świetnie jaśniejący talent, jako artysta, jako człowiek wreszcie. Indywidualność moja własna jedynie tu znaczyła. Co komu było do mojego męża! Gdybym nie męża, lecz dziesięciu miała kochanków, toby tu nie było nic zmienionego. Nie tylko moje sercowe sprawy, lecz moja pozycya socyalna nie miała tu żadnego znaczenia.

Więc skądże mi się wziął ten arcyśmieszny wykrzyknik? Czyżby mi już ta obrączka małżeńska tak silnie wrosła nietylko w palec, ale i w mózg, i w krew, i w serce, czyżby mię już tak całą opasała, że już poza nią niema dla mnie istnienia? Że nawet teraz, w takiej chwili, sama nie umiem czuć się człowiekiem, lecz tylko żoną, żoną, żoną.

I to w takiej chwili!

Chyba naprawdę kobieta jest skazana na niewolę, jeśli taka jak ja, w chwili tryumfu i zwycięztwa, w chwili jedynej, słyszy wciąż brzęk kajdan i nie umie wyzwolić się, choć w myśli, ze swych więzów.

Chyba jest skazana...

Tak byłam zawstydzona, że nie umiałam już do końca wieczoru odzyskać swobody i wesołości. Bo i inna myśl, wywołana wspomnieniem o mężu, wbiła mi się jak ćwiek do głowy, jak bolący ćwiek. Czemu jego tu niema? Czemu w ten najpiękniejszy dzień mojego życia, jesteśmy rozdzieleni? Czemu on i ja, to dwa światy odrębne, to dwie planety, krążące po oddzielnych drogach? Ach! czemu?...

Uczta zakończyła się późno w nocy. Na kilka następnych dni miałam jeszcze mnóstwo zaproszeń, rautów, obiadów, przyjęć. Więc odprowadzającym mnie do wyjścia, mówiłam: — Do widzenia jutro! Do widzenia pojutrze! — I ściskaliśmy sobie dłonie przelotnie, jak ci, co się za godzin parę znowu spotkać mają.

I z Wiktorem i z Tolą pożegnałam się do "jutra" u progu mego hotelowego numeru.

Bo jutro mieliśmy iść razem na jakąś wystawę, a potem razem na jakiś obiad, a potem razem tam i owdzie. Więc jeszcze zawołałam za odchodzącym Wiktorem:

— Niechże się tylko pan nie późni, mój panie Wiktorze!

— Nie, nie! Punkt o dwunastej. A teraz spoczywać na laurach.

Weszłam do swego numeru i zapaliłam świece. Mroczno tam było, pusto jakoś, a tak cicho po tym gwarze! "Skończone", szepnęłam i usiadłam ciężko przy stole. Myśli, wrażenia, obrazy, dźwięki kłębiły mi się pod czaszką. Byłam szczęśliwa, a razem i smutna, a najbardziej, byłam zmęczona.

Ach! położyć się teraz i spać! Od tylu dni spałam jak najgorzej. Teraz wszystko skończone, mogę spać spokojnie. Wszystko skończone.

Przez całe życie czekałam takiej chwili. Od miesiąca, jak tu jestem, tylko o niej myślałam. I przyszła. I przeszła. I już jej niema. Jak sen przeleciała, mignęła i znikła, i oto siedzę w numerze hotelowym, zmęczona, samotna... Ach!

jakże samotna...

Mówią mi jeszcze o tej chwili minionej te kwiaty, te afisze, ten stos depesz, który tu się piętrzy na stole i te blade róże, co mi więdną u stanika, śliczne, wonne róże, rzucone przez nieznaną rękę.

Odpięłam je od sukni i do szklanki z wodą włożyłam. Zaczęłam się powoli rozbierać. Głowa mię bolała, więc z uczuciem ulgi wyjmowałam szpilki i włosy rozrzucałam na ramionach, te moje bujne włosy, które Mik tak lubił.

Ach! Mik, Mik... To była bolączka...

Nie chciałam o nim myśleć, byłam zanadto zmęczona.

Więc już tylko, stojąc przy stole, zaczęłam depesze i listy otwierać. Były tam powinszowania z różnych stron, od krewnych, od znajomych, od dawnych kolegów.

Wiedziano bowiem z gazet o "Dzikiej Mańce".

"Ciekawam, czy od Mika nic nie będzie"... spytałam się nieśmiało i z bólem w sercu, szukałam jego pisma. Nie było ani słowa. "Ignoruje całą tę stronę mojego życia, ignorować ją chce. A! niech tam! Oglądać się na niego nie będę. Nic sobie nie mam do wyrzucenia, nie!

Wiedział, z kim się żeni. To on nie wypełnia umowy, on nie dotrzymuje obietnic, nie ja! Szkoda tylko, żem z początku była zanadto uległa... At! egoizm męski...

Odwróciłam myśli od niego. I dalej czytałam depesze, kartki i listy. Było kilka od osób całkiem mi nieznanych, wyrażające zachwyt dla mych dawnych utworów i życzenia na dzień dzisiejszy. Były prośby o autograf... o fotografię.

Wreszcie otworzyłam dużą szarą kopertę i czytałam: "X. z października"... Co to jest? Spojrzałam na podpis: "J. Wiszniewski". Doktor Wiszniewski! Cóż mi on donosił? Nagle porwał mię strach. Mój Boże! cóż tam było w tym liście?...

Czytałam:

"Szanowna Pani, przepraszam, że się mieszam w nie swoje sprawy. Ale wiem, jak Pani męża kocha i jak wiele dla niego zrobiła. Więc widząc, że nieobecność Pani grozi może nawet i nieszczęściem, ośmielani się po przyjacielsku ostrzedz, wracaj Pani, co prędzej do domu! Proszę sobie nie wyobrażać, że się już coś złego stało. Ale mąż Pani wygląda tak zgnębiony, a odzywa się z tak dziwnemi zamiarami, iż myślę, że Pani jedna na to poradzić potrafi. Przepraszam raz jeszcze, że przyjemny pobyt w Krakowie i sukcesy literackie zatruwam, ale dobrze życzę obojgu Państwu i dlatego ostrzegam. Proszę przyjąć i t.d.""

Resztę nocy przesiedziałam nieruchoma nad otwartym listem. Nie myślałam nic, nie czułam, nie oburzałam się, nie buntowałam, nie rozumowałam wcale.

Gdy zaświtało, wstałam i zaczęłam rzeczy pakować. Pakowałam porządnie, nie spiesząc się, nie ociągając, dokładnie, jak automat. O ósmej zadzwoniłam, prosząc o rachunek, napisałam dwie kartki do Wiktora i do Toli, a o dziewiątej siedziałam w wagonie.

Przedemną na słupie ogłoszeniowym widniał jeszcze duży afisz, którego widocznie nie zdążono zmienić:

Pierwszy raz!

DZIKA MAŃKA dramat w trzech aktach przez Hannę Lubińską.

Patrzałam i patrzałam w te czarne litery. Aż zaczęły się one zasnuwać mgłą, coraz gęstszą, coraz gęstszą i nagle poczułam, że mi łzy jedna za drugą spływają po twarzy.

Ach! zostać tul Wypić czarę sławy i uciechy do dna! wysączyć do ostatniej kropli! Raz człowiekowi tryumf, powiedział Wiktor. Więc pić, i pić, i nie odejmować ust od kielicha...

Jeszcze czas! Ani się spotrzegą. Tola śpi jeszcze, a Wiktor o dwunastej przyjdzie. Nikt wiedzieć nie będzie...

Skinąć na tragarza, kazać mu rzeczy wynosić.

Rzuciłam się do drzwi...

Nie! Nie zostanę. Nie zostanę tu wśród kwiatów i laurów, bo muszę wracać, do męża. Muszę.

I chociaż oczy znowu zachodzą mi mgłą i litery na afiszu znowu chwiać się i rozpływać zaczynają i łzy jedna za drugą padają mi na zaciśnięte dłonie, ja nie skinę na tragarza, i tu się nie zostanę, i dam się spokojnie, bez oporu unieść temu pociągowi, unieść z powrotem po tej drodze, po której przed miesiącem pędziłam ku sławie, ku tryumfom, ku wawrzynowym wieńcom.

Nazajutrz, gdym o południu zadzwoniła do mieszkania swego, Mika nie było w domu.

Pustka, i nuda, i czczość nieznośna, powiały na mnie z każdego kąta. Ach! czyż ja po tamtem potrafię żyć tem życiem?...

Ale Antoni dawał ujście swej wymowie i podając mi śniadanie, szeroko i długo rozpowiadał o wszystkiem, co się tu stało. Słuchałam przez piąte dziesiąte, rozumiejąc, że nie od niego się dowiem o tem, co wiedzieć chciałam. Że Mik był zdrów, że żadna klęska na nas się nie zwaliła, to było jasne. Więc co spowodowało groźne ostrzeżenie doktora Wiszniewskiego?

O tem sam tylko Mik mógł mi powiedzieć.

Czekałam ze drżeniem obiadowej pory, o której on miał wrócić. I gdy dzwonek zadźwięczał, wybiegłam do przedpokoju. Mik zdejmował palto spokojnie, nie spodziewając się niczego. Gdy mnie ujrzał, rozjaśniła mu się twarz i z okrzykiem: — Haniuś! — rzucił się do mnie.

Ale nagle powstrzymał się, przybrał wyraz zimny i grzeczny i całując mnie w rękę, wycedził: — Nie spodziewałem się twego powrotu. — A potem dodał z przekąsem: — Cóż to tryumfy krakowskie tak prędko się skończyły?

A! więc tu była rana...

Postanowiłam rzecz całą odrazu wyjaśnić. Z nim nie było to trudne, nie bawił się nigdy w dyplomacyę i wolał każdą rzecz prosto z mostu załatwić. Więc i teraz, gdym go pociągnęła do salonu, zdała od oczu służby i postawiła pytanie: — Miku, ty coś do mnie masz? — jego twarz poczęła drgać i mienić się, a z ust jego wypadł okrzyk goryczy.

— Co ja mam! To, że już nie mam żony! — I wybuchnął: — Tak! tak! Nie mam żony!

Ja dla ciebie już nie istnieję, mnie niema. Tobie w głowie sława, honory, literatura! dramaty! Ty tylko ze swoimi tam literatami umiesz gadać. Czy ja nie widziałem, jak patrzałaś na Wiktora? Tylko oni są dla ciebie. A ja? Gdzieżbym ja był godny!...

— Miku, opamiętaj się! Przez dziesięć lat przeszło pierwszy to raz rozstałam się z tobą i to dla tak ważnej przyczyny. Przez dziesięć lat raz jeden bawił tu dawny mój przyjaciel i kolega. Jakże możesz mówić...

— Tak! Raz jeden! A twoje myśli, gdzie były? Ciągle tam, z nimi, przy nich. Ty tu jesteś z musu, z łaski... A twoje serce całe tam... całe... — Głos mu się załamał, zakrył twarz rękami. Lecz zerwał się znowu i mówił: — Nie mam żony!

Przepadłaś dla mnie! I takiego życia nie chcę... nie chcę... nie mogę! Likwiduję już swoje interesy, rozwiążę się ze wszystkich tych spółek i przedsiębiorstw, a wtedy, bądź spokojna! uwolnię cię od siebie. Będziesz mogła oddać się swojej literaturze. A ja ucieknę stąd, załajdaczę się, zapiję, palnę sobie w łeb, czy co u licha...

— Miku! Miku, zlituj się! Nie mów takich rzeczy...

Drżałam jak liść.

— Jak nie mam mówić! Kiedy mnie źle, kiedy już wytrzymać nie mogę...

Rzucił się na kanapę i schował twarz w poduszki.

Była między nami długa chwila milczenia. Ja stałam bezradna, skamieniała.

Otworzyła się przedemną przepaść. Co miałam robić? Ach, Boże! wszystko przecież gotowa byłam zrobić dla niego, dla mego Mika...

Zaczęłam powoli mówić, mówić o swej miłości, o swem przywiązaniu, o tem, że nigdy ani na chwilę nie dałam mu powodu o niem zwątpić. Że jego oskarżenia są całkiem nierozsądne, bo wieleż to żon odjeżdża! i na jak długo nieraz! Że dziś nawet, wracając, gdy tylko mogłam, najprędzej, dałam mu dowód tej miłości, o której on wątpi. Że, zajmując się pisaniem, nie myślałam, abym jemu krzywdę wyrządzała i że wolałabym sto razy nic w życiu nie napisać, niż żeby on miał się czuć nieszczęśliwym. Że, jeśli moje myśli były nieraz gdzieindziej, to czemuż on nie postarał się nigdy iść za niemi?...

— Ja nie jestem doktorem filozofii — mruknął — nie umiem bujać po obłokach.

— Miku! — zawołałam — jaki ty niesprawiedliwy! Przecież wiedziałeś, że jestem doktorem filozofii! Ja się z tem nie kryłam! A pomimo tej filozofii — zbliżyłam się do kanapy i starałam się zajrzeć mu w oczy — powiedz, powiedz, czy nie byłam ci dobrą żoną?

Mik żachnął się. Chciał mnie odsunąć. Ale usiadłam przy nim i przemocą zwróciłam do siebie twarz jego. Twarz to była zmieniona, nosiła ślady długich utrapień i zgryzoty, jakieś gorzkie piętno na niej usiadło. Lecz nie było na niej tych brzydkich linii, co mię dawniej tak niepokoiły, nie! tych nie było. A na skroniach, włosy tak niedawno jasno złote i bujne, zaczynały się przerzedzać i świecić pasmami siwizny.

Trzymałam twarz tę najukochańszą w obu dłoniach i zdawało mi się, że tak, w dłoniach moich, trzymam duszę jego, ten depozyt święty.

I w nas obojgu zaczęło się coś roztapiać, roztajały jakieś lody, trysło gorące źródło tej wielkiej, głębokiej, tej potężnej naszej miłości. Padliśmy sobie w objęcia i zwarliśmy się mocno, mocno.

— I już mię nie porzucisz? — on mówił.

— Nie, Miku! nie!...

— I kochać mnie będziesz, jak dawniej?

— Ależ, Miku, ja ciebie z całej duszy kocham.

— I będziesz moją, całkiem moją? Bo ja nie chcę podziału! Ja, Haniuś, muszę cię mieć całą. Ja inaczej nie mogę.

— Wszystko zrobię... dla ciebie... — szeptałam.

Lecz nazajutrz, po dniu i nocy spędzonych na czułościach i pieszczotach, gdy Mik wyszedł do miasta, a ja zostałam sama w tem naszem ładnem, eleganckiem mieszkaniu, pełnem artystycznych drobiazgów, starych obrazów, miłych dla oka barw i dyskretnych złoceń, zrobiło mi się straszno. Czułam, że coś stoi nademną, coś groźnego i nieubłaganego jak Fatum.

Ubrałam się co prędzej i wyszłam z domu.

Marzył mi się las cichy nad rzeką i stary pień przewróconej wierzby, co w wodzie gałęzie swe kąpała. Tam myśli zbiorę. Tam zrozumiem, co się dzieje ze mną, dokoła mnie.

Poszłam prędko ku cichemu lasowi.

Dzień był jesienny, ciepły i mroczny. Niebo białawe nisko wisiało nad głową.

Żółte, i rdzawe, i bezlistne już drzewa stały nieruchome, w powietrzu była wilgoć i wielka cisza. Nigdzie ani cieniów ostrzejszych, ani jaskrawych barw.

Rzeka płynęła szeroka. Ale nie tą radosną, błękitną falą dni letnich. Szara była i mętna. I niebo nad nią tak nisko wisiało! zmęczone już i wyblakłe. I ziemia zielonością nie jaśniała, tylko wydawała z siebie zapach zmokłych i gnijących liści.

Wszystko było mdłe, rozpłynięte, ciche, zrezygnowane, gotowe na śmierć. I było dokoła ciche zamieranie. Zamieranie traw zżółkłych i kwiatków, i barw, i woni. I całej natury, co się niedawno do życia budziła, a dziś układała się bez buntu na zimowy sen.

Więc ja, czegóż tu przyszłam? Ja, w pełni sił, młodości, sławy, blasków, co mię otoczyły. Ja, co się umiałam wybić ponad poziom i wzlecieć do góry własnemi skrzydłami, i teraz pływam w słońcu, i bujam w obłokach, i rzucam tłumom istoty żywe, ze mnie zrodzone, ciskam myślą, uczuciem, radością i bólem, igram duszami ludzkiemi, wstrząsam niemi, rwę w strzępy, wyrzucam aż pod gwiazdy, jestem panem ich, władcą i stwórcą. A droga mi się ściele szeroka, coraz wyżej i wyżej, w krainę blasków podsłonecznych, ciszy i światłości nadziemskiej, w ojczyznę duchów wielkich, geniuszów, półbogów. Bo wszechwładną wolą swą wywołuję Życie.

Ja... czegóż tu przyszłam... patrzeć na śmierć?...

A chociażby! I śmierć dla mnie nie straszna. Tam przecie, w krakowskim teatrze, u szczytu stojąc, zapragnęłam jej i gdy myślałam, że mi w oczy zagląda, wyciągnęłam do niej ramiona. Przyjdź, Śmierci — Wybawicielko! Przyjdź, Śmierci — Przyjaciółko!

Nie! nie ona mi teraz grozi, ani na mnie nie czeka.

Więc co? Więc czegóż się lękam?

Ach! bo lękam się tak strasznie! Drżę cała, tchu mi brak, pot mi występuje na skronie przed tem czemś, co ku mnie idzie...

Ach, bo idzie ku mnie, idzie nieubłagane, srogie...

Ale co?... Ale co?...

Nie! dość tego tchórzostwa! Spojrzę wrogowi oko w oko.

Spojrzałam w głąb mojej duszy. I dostrzegłam coś tak strasznego, żem się porwała i biegłam brzegiem rzeki, byle uciec, byle się skryć przed tą okrutną, przed tą groźną i zimną świadomością.

"Nie! Nie! Tego nie poświęcę!" — mówiły moje usta.

"Musisz!" dzwonił mi w duszy głos jakiś.

"Nie! Nie zaprę się całej przeszłości, nie zdradzę ideałów, nie wypuszczę z rąk zdobyczy!" powtarzały usta.

"Musisz!" wydzwaniał mi głos w głębi.

"Nie, nie! Nie chcę. Nie mogę.

Upadłam na wilgotną ziemię.

I rozigrała się we mnie burza. I rozdarło się znowu moje serce na dwie części, na dwie krwawiące połowy. A w głębi, jak rozpalonem żelazem wyryte, gorzały słowa: "Nie można dwom panom służyć".

Nie można! Nie można! tętniało mi w głowie.

"Dlaczego nie można!" porwałam się oburzona. Jakąż krzywdę przynoszę mężowi? Czy mu nie byłam przez tyle lat dobrą, wierną, oddaną żoną? Czy go nie ratowałam w każdej biedzie? Czy nie czuwałam nad nim, jak nad źrenicą oka? Czyż w każdej chwili nie wstawałam od najciekawszej pracy i nie biegłam na jego zawołanie?

Czyż mu cierni i kamyków nie usuwałam z pod nóg i nie wspierałam na dobrej drodze? Czyż nie pragnęłam i jego za sobą poprowadzić na wyżyny i przed nim otworzyć bramy górnych pałaców, i jego posadzić przy biesiadnym stole, i jemu dać pić z mojego zdroju!

Ach! jak pragnęłam! Lecz gdy nie zechciał, czyż nie schodziłam codziennie ze swych górnych siedzib, i czy nie szłam z nim razem, obok niego, po nizinnych drogach? Byleby razem! Czy dla niego, dla jego zadowolenia, dla jego kaprysu może, nic wtłoczyłam ducha swego we wstrętne mi karby, nie rozdrobiłam istoty swej na marne okruszyny, czy nie rozmieniałam złotego mego skarbu na nędzne miedziaki? Czy nie wkładałam hamulce na każdy swój silniejszy poryw?

Dla niego! Dla niego!

Przez dziesięć przeszło lat, raz mu odmówiłam towarzyszenia. I to gdzie? Na sezon w Ostendzie! I raz sama wyjechałam na miesiąc.

Oto są moje grzechy względem męża, jedyne! Opuszczenia w tej służbie...

Chciałabym widzieć rachunek sumienia innych żon.

A zresztą... wiedział, kim jestem i przyrzekał nie stawiać przeszkód. Dziś to tylko męski egoizm... chęć absolutnego władania, zaborczość, samolubstwo.

I ja miałabym temu uledz? Uledz, czując, że w niczem nie zawiniłam?

Nie! Wszystko wolę, niż...

Wszystko wolę? Czyż tak? Wszystko?... A więc, może i jego utracić?...

E! skąd znowu! Nie trzeba dramatyzować.

A jednak ta twarz, drgająca bólem, te włosy, tak niedawno jasne i bujne, a dziś świecące na skroniach pasmami siwizny, to silne, męskie ciało, wijące się w rozpaczy, i ten głos złamany, szarpany z wewnątrz, mówiący: "A twoje myśli? Gdzie były? Ciągle tam z nimi. A twoje serce?

Całe tam... całe"... I ten krzyk okropny: "Przepadłaś dla mnie! Już nie mam żony!"

Nie, to nie była przelotna chmurka na naszym horyzoncie, to nie był kaprys, co się daje pocałunkiem rozpędzić.

To był dramat.

Mniejsza o to, czem był wywołany, czy mojem służeniem dwom panom, czy jego męskim egoizmem. Ale był.

A wobec tego?...

Wobec tego, to było jasne. Choćby za mną było i prawo i sprawiedliwość, ja nie mogłam dalej dwom panom służyć. Należało wybrać.

Usiadłam pod drzewem i starałam się myśleć spokojnie.

Po jednej stronie stał Mąż. Wybrany dobrowolnie, ukochany sercem i zmysłami, budzący we mnie dotychczas gorące zapały i miłość. Mąż, dla którego już niejedną łzę wylałam, lecz z którego dziś tembardziej dumną być mogłam, że dusza jego była trochę, jakby mojem dziecięciem, marnotrawnem dziecięciem, które do ogniska wróciło. Człowiek kochający mnie samolubnie może, ale prawdziwie. Człowiek, którego życie, cnotę, przyszłość całą ja w swem ręku trzymałam, który na mnie polegał.

Po drugiej stronie stała Sztuka. Ukochanie mojej młodości, dążenie najlepszych sił moich, ambicya jedyna mojego życia. Pani moich myśli, moja kochanka, i moje bóstwo, i dusza mojej duszy! Sztuka, której długo wysługiwać się musiałam, aż nareszcie otwarła mi swe podwoje, przygarnęła i przytuliła, i wieńcem ozdobiła me skronie. Na stromym szczycie stała, zimna i niedostępna dla wielu, dla wielu, co konali z wysiłku u jej stóp. Miałażbym ja, przygarnięta łaskawie, od niej się odwrócić!

Mąż i Sztuka. Stali naprzeciw siebie, jak dwaj wrogowie.

Ach! dlaczego ta nienawiść!

Dlaczego? Nie czas o tem myśleć. Nienawiść jest straszna, zabójcza i walka już się toczy na krwawem polu mojego serca.

Starałam się myśleć spokojnie, naukowo.

Mam więc dwie alternatywy. Mąż albo Sztuka. Czy trzecia droga, godzenie obojga, jest niemożliwą? Niestety, ośm lat próby doprowadziło do fatalnego dzisiejszego rezultatu. Uczciwość każe przyznać, że zrobiłam na tej drodze fiasco. Ach, Wiktorze! prorocze były słowa twoje!

Więc pozostają: Mąż albo Sztuka. Wybór nieunikniony.

Ach! nie traćmy czasu na szamotanie się z oczywistością, lub na czcze żale. Co pomoże gorycz i oburzenie? Fakt jest faktem, dajmy, że niesprawiedliwym, ale jest. I temu faktowi, jakim on jest, należy spojrzeć w oczy. I tak, muszę: albo przestać pisać, albo męża porzucić.

Co wybrać? Ach, Boże... co?...

Okropny ból, z niczem nie porównany, zaczął mną szarpać. Przez chwilę nie mogłam wcale myśleć. Oparta o drzewo siedziałam nieruchoma. Jak człowiek, stojący nad przepaścią, lękałam się poruszyć, aby w nią nie runąć.

I znowu stanęło przedemną zadanie do rozwiązania. Więc mam do wyboru: albo przestać pisać, albo męża porzucić.

Pomijając kwestyę obowiązku, sumienia, zasad, złego i dobrego, zrozumieć muszę w sobie jedno; bez czego łatwiej mi żyć?

Czy mogę wyrzec się męża? Porzucić go i żyć zdała od niego? I zostawić go na pastwę żalowi? Wyrzec się mojego Mika! Nie! tego nie mogę.

A czy mogę wyrzec się Sztuki, rozkoszy tworzenia? Zasklepić to źródło ze mnie bijące i zamilknąć na wieki? Czy mogę?...

Długo, długo siedziałam nieruchoma. Patrzałam w tę przyszłość szarą, w te szeregi dni bezbarwnych, w te padoły i w te niziny, co się rozesłały przedemną i ciągnęły się aż do grobu, tam w dole. Wspominałam moje górne szczyty i samotne, chłodne przestworza, i moje zaświatowe loty, i rozkosze prometejskie, i laurowe gaje, i blaski i gwiazdy moje.

Porzucić to wszystko?

Dla niego! Dla tej miłości, która dziś bez ofiary ostać się już nie może. Dla tej małżeńskiej obrączki, co nie darmo jest symbolem niewoli, bo nietylko przykuwa ciało do ciała, lecz i duszę z duszą związuje. Porzucić... Skazać na zagładę i śmierć tę część mojego ducha, która się w obrączkę nie daje wtłoczyć i żadnego ziemskiego pana nad sobą nie znosi i wolną jest, i samotną, i dumną.

Tę część mojego ducha skazać na śmierć, dla niego!

Czy mogę?... Czy mogę?...

Z głębin jakichś nieznanych znowu przemówił do mnie głos: "Musisz!"

Pochyliłam głowę nisko, nisko ku ziemi i odpowiedziałam: "Tak, muszę i mogę".

I naraz potoki łez wytrysły mi z oczu.

Nie wiem, jak długo szlochałam tam i wiłam się w wewnętrznym bólu, leżąc na ziemi, pod ciemnemi sosnami, co nademną szumiały. Całe, zda się, życie moje wylewałam w potokach łez gorących, rzęsistych.

Aż powoli, powoli, zaczęło spływać na mnie Ukojenie. Powoli zamierał Bunt, wstawała Rezygnacya.

Szła ona od tego nieba wyblakłego, co lepsze dnie widziało, od tych drzew, co tak posłusznie odzierały się z liści i pozostawały nagie i smutne, i od ziemi tej, co się układała do zimowego snu. Od tej Ziemi-Matki, co wkrótce, za dni niewiele" otworzy i dla mnie swe miłościwe łono i utuli mnie, i przykuje, i do wiecznego snu ukołysze.

O, Ziemio-Matko! byle prędzej!...

Więc czemże, wobec wiecznego snu, co nas już... już ogarnia... czemże są nasze tu sny o potędze, sny o wielkości i chwale?... Czemże, wobec wielkiego słońca, do którego lecimy, nasze marne płomyki i blaski sławy?... Gzem, wobec nieskończoności czasów i wieków, nasze śmieszne marzenia o nieśmiertelności?...

A gdy najpotężniejszy wśród nas jest tylko jedną falą nikłą na bezgranicznym oceanie, iskierką wyrzuconą z pędzącego naprzód parowozu, trawką wykwitłą z olbrzymiej łąki, ziarnkiem piasku w pustyni. I gdy największy duch jest tylko jednem odetchnieniem przedwiecznej piersi, jednem uderzeniem serca wszechświata.

I gdy wszystko i wszyscy musimy się rozpłynąć, i zniknąć, i utonąć w wielkiej Niewiadomej, to cóż jest pewnego? Co stałego? Co godnego starania i troski?

Stałem i pewnem, i przez wieki przeszłe wiekom następnym podawanem, jest jedna tylko Miłość. Ona jedna nie ginie, jedna się nie ulatnia i nie rozpływa, ona jedna trwa. Ona zostaje po nas, gdy ciało i kości nasze dawno już się stały pastwą robactwa. Ona jedna nas, przelotne iskry, zespala z wielkiem Ogniskiem.

Miłość! Ją z siebie prząść i prząść, i omotać nią blizkich i dalekich, i związać się przez nią zz światem całym, z zaświatem, z nieśmiertelną Myślą.

Wyrzec się blasków, wznieść się ponad tę biedną ziemię, spojrzeć na nią z góry, nauczyć się wszystko rozumieć, wszystko przebaczyć, zapomnieć o własnem, marnem ja, a snuć tylko Miłość...

* * *

Powoli, w ciszy lasu, w łagodnym szurnie drzew, zaczęła się uspakajać moja dusza. Po walce, po burzy, po łzach wylanych, po przebytej męce, powoli wsiąkała w nią Rezygnacya.

Szła ku mnie ze smutnej rzecznej fali i z tych wybladłych, jakby wypłakanych barw, i z nieba zmęczonego, i z zestarzałej i zwiędłej ziemi.

Szła ku mnie cicha, rozpłakana, lecz słodko uśmiechnięta. Kładła mi dłonie na głowie i nizko, nizko chyliła mię ku ziemi, a do ucha szeptała: "Musisz!"

Taki był koniec mojej literackiej karyery. Tegoż samego dnia wszystkie notatki, rękopisy, rzucone na papier urywki, pozbierałam skrzętnie, zawinęłam, obwiązałam i zapieczętowałam wielką pieczęcią z herbem Żarskich. Tam też spoczęła wiązanka białych róż, zaschniętych już, którą mi rzucono w teatrze krakowskim. Paczka ta, nienaruszona, spoczywa dotychczas na dnie mojego biurka.

Małżeńska moja karyera trwała jeszcze lat kilkanaście aż do śmierci mojego Mika.

Umarł przed dwoma laty na mojem ręku.

Z jego śmiercią i moje życie skończone. Nie mam żadnej racyi i żadnego już motoru do życia.

Dziś patrzę na lata ubiegłe, patrzę beznamiętnie, objektywnie, jakby o naukową zasadę chodziło i pytam: Gdzie wina?

I odpowiadam: Wina leży w kobiecem sercu. Zanadto ono kocha, zanadto się oddaje, zanadto się całe umieszcza w małżeńskiej obrączce. Cóż dzianego, że jest nieocenione i wyzyskane? O prawa swoje, chociaż je ma, chociaż je czuje, walczyć nie umie.

Lecz dalej przypominam z własnego życia tę chwilę przełomu, gdy poświęcając wszystko, co najdroższe mi było, dla niego! ujrzałam prawdę wielką, co nad światem świeci. Prawda to była ta: że stałem i pewnem jest jedna tylko Miłość.

Ona jedna nie ginie i nie rozpływa się w śmierci, ona jedna trwa, ją wieki przeszłe przekazują następnym wiekom, ona nas, przelotne iskry, zespala z wielkiem Ogniskiem.

Więc pytam znowu: kobiece serca, wy, co zanadto kochacie, czy nie wy jesteście właśnie zbiornikami tej Miłości, co naszą biedną ludzkość łączy z jej przyczyną i z jej celem? Czy nie przez was przechodzi ta nić złota, której początek gdzieś uwiązany u przedwiecznego progu? Czy nie wasze to przywiązania, bóle i rozkosze utrzymują na marnej naszej ziemi ogień święty, prometeuszowe, trwórcze płomię?

Czy nie są one właśnie całopalną ofiarą za tę powódź zbrodni i gwałtu, którą puściły na świat męskie rządy? Czy nie wasze to kochające, a najczęściej zbolałe, serca utrzymują jeszcze pewną równowagę na wielkiej szali świata? Czy wasza pozorna słabość w Miłości nie jest największą siłą i najwznioślejszą potęgą?

Co do mnie, jeśli są jeszcze czasem chwile buntu i żalu za tem, co być mogło, a nie było, to są to chwili rzadkie. Zwykle moja dusza jest spokojna. Nie ronię łez za przeszłością, niczego nie żałuję i wiem, że jeśli sama nie byłam szczęśliwą, to dużo dałam szczęścia i snułam długą nić Miłości.

Lecz teraz już jestem zmęczona. Wyciągam ramiona do Śmierci-Wybawicielki, do Śmierci-Przyjaciółki! I wołam do niej: "Przyjdź! i bądź błogosławiona!"

KONIEC.


Rechtsinhaber*in
ELTeC conversion

Zitationsvorschlag für dieses Objekt
TextGrid Repository (2022). Polish Novel Corpus (ELTeC-por). Obrączka. Obrączka. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-D253-8