Wacław Berent

Próchno

Część pierwsza

Niemoc serdeczna jest stokroć gorsza od niemocy fizycznej. Przeto zleczcie myśl waszą.

Frycz Modrzewski, O naprawie Rzeczpolitej, 1554

Płaski i nagi kawał ugoru, otoczony niskim, krwawo-czerwonym murem, spiętym ciężkimi fortecznymi wrotami. Ponad suchymi garbami ziemi sterczały długie i równe szeregi żelaznych krzyży, wyszłych jakby spod jednego odlewu. Pomiędzy nimi wypukłe, ostrym, szeleszczącym żwirem wysypane drożyny i ścieżki. Pękate, sztywne i brudne od ku­rzu akacje.

To surowe, twarde otoczenie przypomniało Kunickiemu zapuszczone po wsiach naszych cmentarze, z suchymi wierz­bami na mogiłkach; żydowskie kirkuty, gdzie w olbrzymim stepowym zielsku sterczą krzywe kamienne tablice; — smu­tek żałobny na jednych, niemą martwotę i opuszczenie na drugich… Tu wstrętny ład, obmierzła kultura wielkiego mia­sta, zda się, śmierć nawet przebrała w mundur i postawiła jako policjanta przy wrotach.

— Na niemieckim cmentarzu i wrona siąść nie zechce — przerwał mu myśli Borowski, przysiadłszy się do niego na ławkę. — Twardemu życiu — twarda śmierć — mówił dalej, wiodąc okiem po kominach fabrycznych, naokół. — Mnie tam o posłanie pośmiertne nie idzie: żyjesz marnie, umrzesz marnie, zgnijesz marnie. — Chrząknął i splunął gdzieś między mogiły.

— Co mnie!… Pod marmurem leżeć, korzenie cyprysu mieć w zębach, czy glinę i żwir ostry… Przykro tylko, że każdy musi być tam samotny, w tym ciasnym pudełku… Człowiek nierad sam gnije. Im bardziej go robaczki toczą… To straszna rzecz, jak my wtedy potrzebujemy sympatii!

Kunicki zrobił grymas nieokreślony i spojrzał mu bystro w oczy.

— Pan musisz mnie mieć za wielkiego łotra? — za­gadnął nagle Borowski.

Kunicki parsknął śmiechem.

— Filozofowanie pańskie nie przeraziło mnie jeszcze tak dalece. A co do łotrostwa?… Słucham chętnie.

— A ja pana mam za dziecko.

— Proszę?

— Pan tym mądrzej, tym wymowniej mówi, im słuchacz mniej pana rozumie i więcej się przed nim korzy. U pana we wszystkim jeszcze tak i siak, a zawsze szaro, nudno i nadęto. U pana te doktryny, filozofie, morały… A u mnie psie, podłe, sobacze życie! — zakończył niespodzianym okrzykiem.

— A miało być inaczej — mówił potem w zadumie. — Ojciec mój aktorem był.

— A?…

— Tak jest, artystą był. — I dobrze mu się pod koniec działo. Miał takich, co pożyczali pieniądze, i takich, co pre­zenty dawali. Pamiętam, pieniędzmi w kieszeniach dzwonił. „A ciebie — mawiał — do tej budy (na scenę niby) nie puszczę. Ty siebie szanuj, temperamentu nie masz”. We mnie bo ojciec żadnej cechy nie spostrzegał, człowieka nie widział; tylko cenzurki i stopnie dobre chwalił, do książki kijem, ręką i nogą zapędzał, a przy rozmowie z obcymi zawsze drwił ze mnie i lekceważył. Umiał mnie znakomicie naśladować i „odstawiał”, jak się do kobiet zabieram, to jest, jak się przegi­nam, kryguję, włosy dłonią przygładzam i równocześnie roz­mówkę wszczynam z aktorkami, co do ojca zachodziły. A na złość staremu, mnie kobiety bardziej lubiły niż jego. Starego bo za podbródek szczypały, szczutki mu w nos dawały, a do mnie uśmiechały się miło, inteligentnie i tę rączkę białą z trzema odciskami deseniu, wprost spod rękawiczki, miękką i wilgotną, podawały mi na ciepło… „Pocałuj, chłopczyku, w rączkę” — mówiły tym życzliwym uśmiechem.

Całowałem… A kiedy poszły, tom w książkę nosem stukał i myślałem — nie o nich, bom w zakłopotaniu twarzy dobrze nie rozejrzał, ale o tej rączce białej. A stary doglądał książek, na których się nie rozumiał, i do pracy zapędzał: „Ty się do łaciny lansuj, nie do facetek. Kuj, kuj! — będziesz sędzią, profesorem, idioto!”.

Póki mi tylko kobiece rączki w rękawiczkach i nóżki w pantofelkach po głowie chodziły, źle było. Pałki do domu znosiłem, a stary klął. Wszystko zmieniło się nagle, niespo­dzianie, gdym książki, gdym powieści do rąk wziął: smutny się stałem — dziwaczny, kapryśny — zapamiętywałem się po kątach — i wolno wierzyć lub nie — pisywałem wiersze na okładkach. Z łaciną nawet ulżyło, mimo że więcej nie pracowałem. Tu, w głowie, ruch się wszczął nagły, życie się zbudziło: świat przede mną stanął. Niepokój się zbudził jakiś, w oczach blask zaświecił, czoło się wyświetliło, głos głębiej z piersi się dobywał, echo w sobie miał i falował, jak organy, gdym się w mowie zapalił. Stary na śpiew mnie próbował. „Powinieneś — powiada — co dzień mnie po łapach całować, żem cię takim zrobił. Kapitał masz tu — mówił, ciągnąc mię za gardło — grdyka, jak u wołu!…”. Zainteresował się mną, w kąpieli nawet obejrzał i wtedy aż nogą mnie kopnął i śmiał się zadowolony. „Takich miej — mówił. — Żenić, to się żeń z kamienicznicą, ale dzieci miej gdzie indziej!…”. A gdym na niego podejrzliwie spojrzał, to się żachnął i pchnął mnie do lustra. — „Chcesz legitymacji? — Masz legitymację! Daj swoim dzieciom taką”. — I wyrżnął mnie w piersi. „Ech! U chłopa z piersi, jak ze dzwonu, echo idzie! Temperamentu tylko szelma nie ma…”.

Tego dnia obchodził mnie, jak wilk, podpatrywał, prze­glądał, wreszcie zaszedł mnie raz z tyłu i położył na książkę jakiś portret. „Masz legitymację!…”.

Z obrazu na stole uśmiechała się do mnie twarz młodej kobiety. Więc to znaczy: matka?… Jam dotychczas nic o niej nie wiedział… Nie, to była kobieta. Młoda… Piękna… Je­dna z tych, co, w kształty jeszcze nieobleczone, już w my­ślach mych żyły… I ten jej uśmiech dziwny. Powiedzieć chce coś. Uśmiecha się, a czuć, że chłodne, zimne słowo rzuci… I te usta miękkie. Te oczy, oczy żywe, mówiące.

A jednak: matka!

Powstałem szybko z miejsca i, onieśmielony, odstąpiłem na bok.

— Więc to ty mnie rodziłaś? — pytam z daleka. — Powiedz, kim byłaś?… Coś cierpiała? Wszak to ja jestem twym cierpieniem, ja!… Twym bólem w uśmiechu, twym pło­mieniem w oczach, twą zadumą na czole. Stary cię mój po­rzucił, czy też?… Biedna ty!… A jednak dumna…

Jak można, będąc matką, mieć takie oczy!

Matka…

Późno uczyć się muszę treści tego dźwięku. Późno przychodzisz, bardzo późno przychodzisz… I przestań się tak uśmiechać, bo ja chcę ciebie, matko, powitać…

Staremu portretu nie oddałem. Zawiesiłem go sobie pod krzyżem, nad łóżkiem. I przeżywałem ciężkie dni. Na wszyst­kie me myśli, smutki i marzenia, dawniej samotne, patrzała teraz ta twarz z uśmiechem wciąż dla mnie niezrozumiałym, z tak dziwnie niepokojącym uśmiechem.

Ocknął się jednak i we mnie ten potężny głos natury, wielki, ślepy nakaz, i rzucił mnie wreszcie przed nią na ko­lana. Spowiadałem się jej po nocach z tych wielkich pra­gnień obiecanego mi życia, co szerokim, tajemniczym roz­łogiem, przysłonięte tumanami marzenia, stoi oto przede mną i czeka. Chodź… A w myślach tych tuliłem się do jej obrazu.

— Potrzeba mi twej miękkiej dłoni, matko, twej dłoni na me czoło gorące. Twoich mi kolan potrzeba, abym na nie ciężką od rojeń głowę złożył. Wodzenia dłoni twej po włosach mi trzeba, aby w te rojenia spokój uczucia, spo­kój myśli wstąpił. Aby czynem się stały.

I stóp mi twoich potrzeba, abym się pokory uczył. Bo do czynu i pokory potrzeba.

Brak mi twej duszy matczynej, syna nadziejami tylko — już dumnej. Dla mej słabej woli twej mi dumy, matko, po­trzeba. Mocny będę.

Brak mi serca twego, wszystkich mych uczuć prawego domu i czystego ogniska.

Czyś ty o tym nie wiedziała? Czy ci żadne nie mówiło przeczucie, jak ja ciebie bardzo kiedyś potrzebować będę? Czy ci przy śmierci żaden smutny anioł nie powiedział, że przy młodzieńczym zrywaniu pęt, przy pierwszych próbach lotu nie mieć matczynej ręki, matczynych kolan i stóp matczynych — że to jest zło wielkie. Że ja kiedyś przy olbrzymim pragnieniu życia mieć będę serce — takie żądne mi­łości — a takie puste.

Czyś nie przeczuła, że z twym synem stać się może rzecz straszna? Ja żyć, żyć, żyć chcę!!

…A tyś odeszła.

Kto mnie ochłodzi? Kto mnie ogrzeje? Kto wzmocni? Kto poprowadzi? Kto mnie pokory nauczy i krzyżem świętym pobłogosławi? Kto nauczy dumy? Kto w potrzebie miecz w dłoń poda i zawoła: „Bij! Bij, synu! A stąpaj mocno”.

Jam twego żywota płód szlachetny. I otom jest twą słabą dziewiczą wolą — słaby, twym dziewiczym marzeniem tak hojnie bogaty.

Kto mnie ogrzeje? Kto mnie poprowadzi?

Jestem jako kwiat polny na twej mogile. Zdepcą mnie ludzie — matko!…

I tak modląc się do niej po nocach, wonną paliłem jej myrrę: mych pierwszych, młodzieńczych, mych czystych uczuć ofiarę. A ta jej twarz na obrazie wchłonęła w siebie wszystko, com miał w piersiach. W jej rysy spłynęły, zlały się i sto­piły wszystkie me pragnienia. Ta twarz stała się dziwnym, widocznym ich kształtem, zagadkowym symbolem matki, ży­cia, kobiety, sztuki…

Skulony w łóżku, zgięty, w sobie zebrany, wchłaniałem w siebie ten haszysz upojeń. A z tego patrzenia krew mi w skroniach młotem kuła… Ani takiego jasnego przejrzystego czoła, ani takich oczu, przyczajonych za rzęsami, takich oczu całujących, ani takich ust — mądrych, takiego owalu twa­rzy — smutnego, ani szyi tak giętkiej, ani piersi tak rzeźbionych i dyszących; — tego nigdy, ani przedtem, ani potem, nie widziałem.

I ten uśmiech! Uśmiech, co do siebie siłą fatum przy­ciąga — i mrozi.

Raz jeden, pamiętam, wiersz dopiero co napisałem i le­żałem na łóżku w tumanie odurzenia. Jakiś nagły, potężny napływ uczucia łzy na policzki wyrzucił i za gardło ścisnął. Porwałem się na nogi.

I do tych ust uśmiechniętych, do obrazu matki pod rozciągniętymi ramionami krzyża, przylgnąłem gorącymi wargami.

Kocham cię!…

I tak mi Bóg na wstępie życia grozą grzechu kazirod­czej myśli piersi zdławił. Czyniłem pokutę — leżałem krzy­żem. A w wyobraźni mej wytęskniony przeze mnie świat w wirze szalonym zatańczył.

Jakiś dziki pęd upiorów po krwawej nocy, jakieś ostre chichoty czarownic, jakiś szalony natłok ciemnych obrazów w płomieniach błyskawic, grzmoty przekleństwa i w proch padająca serdeczna pokuta i korowody taneczne nagich kobiet.

Po nocy zaś pisałem:

„A jednak: czemuś Ty, czemuś Ty odeszła?! — Wyżej bym latał, ptak młody. Z dłoni twej piłbym może nektar wieczności”.

Podpatrzył raz te dziwne nabożeństwa ojciec. Obraz zdjął ze ściany, spojrzał na mnie ostro i chmurnie. Wreszcie splunął i wyszedł.

W duszę mi tym napluł. Jezus Maria, myślałem, czyż­bym ja dzisiaj był już potworny?

Dogoniłem starego i wczepiłem mu się oburącz w ra­miona.

— Czy ty nie widzisz, ojciec, co się ze mną dzieje? Czy ty nie widzisz, żem ja się już ocknął z dzieciństwa? Że mnie życie lada chwila w swój wir porwie?

— Wściekłeś się? — pyta stary z flegmą.

— Słuchaj, jeśli mnie życie w samym zaraniu gdzieś w kanały rzuci, ty będziesz temu winien. Bo, patrząc na mnie jak na dziecko, nie widzisz mnie wcale.

Spoważniał stary. Zapalił spokojnie papierosa, ujął mnie za rękę i zaciągnął przed fotel. Usiadł, kilka kłębów dymu wypuścił, a tę swoją twarz aktora: wielką, nagą i jak płótno na wietrze ruchliwą, ułożył w jakiś grymas powagi, który mi się nie podobał. Pod tym grymasem czaiła się ironia.

— Byłeś już? — pyta niby poważnie.

— Gdzie?

Szerokim ruchem ręki wskazał gdzieś na miasto, na ulicę.

Żachnąłem się.

— Bo przecież taka jest ta wasza pierwsza tragedia. Śmieszne smyki!

Wstał i ujął mnie za ucho.

— Chłopaczysko wyrósł jak byczek. Ale głupi! Ale nie­mrawy! — Skoro myśleć o sobie nie umie.

— Mnie nie tego potrzeba.

— Nie!? — huknął mi basem tuż nad samym uchem i skrzywił się z niesmakiem. — A czego ci trzeba?

Zamyśliłem się. Nie byłem przygotowany na to proste pytanie.

— Życia — rzekłem z wahaniem i po długim namyśle.

Stary rozkraczył nogi, wtłoczył ręce do kieszeni. Po chwili:

— A ile to kosztuje? — Sięgnął po portmonetkę. — Masz rubla i poszedł precz, boś głupi.

Stoję na miejscu i w niedołężnym zaprzeczaniu poru­szam głową. Nie znajduję teraz najprostszych słów dla tych myśli, co takim wirem krążyły mi co wieczór po głowie.

— Wyjęzyczże się, wystękaj — przedrzeźnia stary. — Mów, coś za jeden?

— Mnie potrzeba opory… We wszystkim, co myślę i czuję, musi być jakaś luka, z którą żyć nie można. A może brak mi tylko…

Przycisnąłem ręce do piersi.

— Kochania — zadeklamował stary i podniósł białka na sufit. — Jakiś ty niebotycznie sentymentalny!

— Widzisz, ja mam za dużo pragnień w głowie, a za mało wagi w sercu. I czuję, że to jest źle… Puść mnie! — wybuchnąłem nagle, chwytając go za rękę. — Puść mnie od siebie.

— Dokąd!?

— Gdzie bądź. W świat pójdę — odpowiadam ponuro.

— Po co?! — stary poczerwieniał już ze złości.

— Przeznaczenia swego szukać.

— I… co ty znajdziesz, durniu?

Westchnąłem tak głęboko, że mi się zdawało, iż mi chyba serce spod żeber wyskoczy.

— Ciągnie… Rady sobie dać nie umiem.

— Bo ty nie wiesz wcale — wołam, czując gorące wypieki na policzkach — ty nie wiesz wcale, ile ja sił w pier­siach czuję! — I czym ty mnie częstujesz? Daj mi najpięk­niejsze kobiety: — powiem: „tyle tylko?”. Daj mi boga­ctwa: — powiem: „mało!”. Wywróż mi szczęście: — zawołam: „ach — nie dbam o to!”. Obiecuj tryumf, sławę, władzę…: ja będę wołał: „mało, mało!”. Bo dla moich wielkich chęci nie może być nazwy, bo wszystko, co określone, zmrozi je tylko. — Ale gdy mnie natomiast na bok weźmiesz i szeptem powiesz: „Synu, czeka na ciebie… gdzieś… coś wielkiego… coś, co…”.

— Basta! — trzasnął ojciec jak biczem. — Bo się udławisz frazesami. Wiesz ty, co to wszystko znaczy? Dokąd cię to ciągnie?

— Nie wiem — mówię, szarpiąc palce, aż w stawach trzeszczało. — Nie wiem.

— Aktorem chcesz być — wyrzucił stary przez zęby wraz z wielką chmurą dymu od papierosa.

Po kilku miesiącach byłem już w teatrze. Ale stary wystąpił. „Ja — mówił — ze smarkaczami rywalizować nie będę”. I dobrze się stało. To wszystko ze środka znalazło gdzieś ujście: precz z duszy, precz ze krwi, z myśli, z ner­wów. Rzucałem się na scenie jak piskorz, darłem się jak sroka, huczałem jak wicher. W sercu wciąż jeszcze była pustka. — Powodzenia to, oczywiście, nie wróżyło. Stary był zły, gryzł się i martwił. „Opętać, opętać szelmę! — wołał. — Ocet niech łyka, w łaźni niech odmięknie!”.

Raz przyszła do ojca ta, co z najbardziej dystyngowa­nym witała mnie uśmiechem, co z największym spokojem, z wyszukaną światową uprzejmością ze mną rozmawiała. Miała na sobie lekką czarną zarzutkę, niby wielki kołnierz koronkowy, i duży czarny kapelusz. Twarz to czyniło bladą i ściągłą, ciemne oczy odbijały wymownie, rzęsy wyglądały jak zasłona czarnych, jeszcze delikatniejszych koronek. Ręce w duńskich, wysokich aż po łokcie rękawiczkach wsparła na cienkiej pa­rasolce i mówiła o książkach, sztukach, namawiała mnie na operę. Pociągnęła mnie ta spokojna blada twarz pod zama­szystym kapeluszem. Przysiadłem się do niej, ująłem za rękę. Przegięła się…

I tak w otępieniu jakimś, nie zrzuciwszy zarzutki, ka­pelusza nie zdjąwszy… Nawet parasolki z rąk nie wypuściła… Dopiero potem ujęła mą głowę w obie dłonie i złożyła długi, ciepły, jakby dziękczynny pocałunek na mym czole. Łzy miała w oczach.

Zrozumiała, że była pierwsza? Nie wiem.

A potem mieszała się przy mnie, czerwieniła; podsłuchi­wała me rozmowy z ludźmi, jakby bojąc się, by o niej mi czego nie opowiedzieli. Ze mną mówiła szeptem. Zaczęła się czesać gładko, nosić prosto, pociągle, smukło. Wzdychała często, używała zdań niedokończonych, domyślnych, aktor­skich… Mówiła, że nikogo w życiu tak nie zna, nie odgaduje, nie czuje jak mnie; — a znała mnie chyba tylko na zewnątrz… Czasami w półmroku, przy ledwie świecącej pod czerwonym ciemnikiem lampie, siadała na fotelu w swej czarnej luźnej sukni z szerokimi rękawami, zarzucała białe ramiona na tył głowy i zapadała w zadumę. Mnie kazała godzinami całymi milczeć i siedzieć opodal. Potem przyzywała do siebie, pie­ściła jak kota. Dopatrywała się we mnie Bóg wie czego. Ja w niej znalazłem tylko ciało i znużenie. Byłem dla niej tak nielitościwie, co gorsza, tak nieświadomie brutalny, jak być tylko potrafi gdzieś w świat przed się na oślep pędząca młodość. A ona płakała często. Żaliła się, żem z niej duszę wy­rwał, zmiął, podeptał, że mi wraz z duszą i talent rzuciła pod nogi, że krew swą we mnie przesącza i że po śmierci w moim talencie żyć będzie. Zaklinała się wreszcie, że miłość miłości nierówna, że ona tej ostatniej przy mojej zdradzie nie przeżyje.

Tej ostatniej…

— Bo ja ciebie przeszłością oszukiwać nie chcę — wyrzuciła ze łzami i ta jej biedna, jakimś obcym mi jeszcze bólem życia okropnie zmęczona twarzyczka drgać we łzach poczęła.

Całowałem po rękach, uspakajałem… — Nie mam żalu do przeszłości; dziś ją mam i mieć będę na zawsze. — Kazała mi przysięgać — przysiągłem.

I nie przeżyła…

Padła mi w poprzek drogi życia, koniec młodości mojej znacząc.

Ojciec przysłał mi na scenę wieniec — sam ojciec! Potem wyprawili kolację. Stary się upił i klął, na czym świat stoi. Wołał, żem go podpatrzył, okradł, zmałpował — głupio zmałpował; że dawniej publiczność była mądrzejsza, że na tę blagę cichej afektacji, na tę „czuciowość” w grze brały się tylko histeryczki, że dawniej było więcej męskiej tężyzny w grze aktorów. — W końcu skuł się do nieprzytomności i walił pięścią w stół i ryczał ku uciesze aktorów.

„Dacie wiarę, ta małpa kochał się w portrecie wła­snej matki”.

A ja puściznę po obu wziąłem. Po tamtej na obrazie spod krzyża, co była świadkiem i kochanką pierwszych mo­ich marzeń. I kim ona była?… Mówili mi ludzie, że uciekła kiedyś od ojca. Jakie ja promienie duszy i jakie trucizny w spadku po niej otrzymałem?… Jej uśmiech — dziś dopiero to widzę — nie był uśmiechem matki. Takim chłodem nie­dbałego uśmiechu wabi ku sobie piękna kobieta, tak nęci życie, takim uśmiechem przykuwa do siebie sztuka. Do chło­pięcych moich marzeń uśmiechał się spod ramion krzyża sfinks życia, a ja, rwąc się do życia, wycisnąłem mu na ustach gorący pocałunek. Ten uśmiech wgryzł mi się w oczy, wsiąkł w duszę na zawsze. Ten pocałunek został mi chyba na war­gach. Może dlatego, myślałem, pocałowanie ust moich zabija? Może dlatego tamta w grobie legła?

A potem wziąłem ciężki jak kamień, spadek po tej dru­giej: smutnej, zdradzonej, zagadkowej wówczas dla mnie, dziś jeszcze niezrozumiałej — a już nieżywej.

I zjawił się ból…

Ból, co ciężył na każdej myśli, drgał w głosie, odbijał się w ruchach i tu na piersiach tłoczył; ból, co rojem jado­witym pierwszy owoc doświadczenia życiowego osiadał, by na nim nasiona złego złożyć — liszki się lęgły z tych nasion, miąższem cierpień się żywiły, by się gdzieś potem w mo­tyla sztuki przepoczwarzyć; ból taki smutny i bezbronny, że pozwalał chorej wyobraźni rzucać mnie w jakieś zawrotne koła gorączkowych rojeń, w których myśl się gubiła, życie więdło… Jak pijak, miałem wódkę i smutek, smutek i wódkę.

Z wódki łzy piłem: w pieszczotach, w uściskach, w szale z pierwszą lepszą, co mi na piersiach zwisła, dziwiłem się, czemu ma usta świeże i ciepłe, a nie twarde, sine i obrzękłe? Czemu oczu nie ma matowych? Szlamowatych i żółtych, sztywno na pół przymkniętych powiek?

A smutek był moją trzeźwością.

Nie grałem — zgrywałem się na scenie. Kiedym czyjś żal w duszę przejął, tom w oczach ludzi spływał krwią wła­sną, serdeczną; gdym się cudzą rozpaczą przepoił, rzucałem im kawałami coś ze swego serca, z głowy, z duszy — precz! na zawsze! — wiedząc, że to do mnie już nigdy nie wróci, że jutro dam mniej niż dzisiaj, że za rok już w sobie nie znajdę.

Ojciec słał wieńce na scenę — sam ojciec! Chodził to do krzeseł, to do lóż, to na galerię, rzucał się, klaskał, wy­myślał publiczności od kanalii.

A ja na scenie już tylko żyłem. W życiu byłem gnuśny, opieszały, tępy.

I nie miałem już nic w myślach, tylko kobiety, kobiety!…

Wtedy poznałem ją… Dwunastego września… ją, Zochnę, żonę…

Mówię staremu: tak i tak, żenić bo się chcemy. „Weź — powiada — sprowadź, bodajby dzisiaj — i ożeń się. Nie wstydź się, skromny młodzieńcze”. — „Jeżeli — mówię mu — na ślubie uczciwych ludzi choć jedna świeca więcej się pali, i tę chcę mieć zapaloną. Nie tknę, nie ruszę wprzódy. — Ciało przy niej pokorę czuje, a dusza w płaczu się zrywa, marząc o szczęściu”.

Ojciec skrzywił się strasznie, wydął wargi i zaśpiewał przez nos: „Osieł jesteś!”

Słyszeć o tym nie chciał. Dokuczał, za mymi plecami jakieś czarne intrygi wszczynał. Uwziąłem się na złość sta­remu, wystąpiłem z budy i zamieszkałem sam. Słyszę, chce moją rolę brać. Ogłasza się na afiszach, sprawił sobie nowe ubranie i wałęsa się po mieście, poważny, namaszczony; — łeb zadziera.

Przychodzi sztuka, cofa się przed samym spektaklem, mówi, że stary, że kolana mu się trzęsą, choć mu po linie chodzić przecie nie kazali, tylko grać. Po dwóch godzinach zwleka się do mnie pijaniusieńki. Staje we drzwiach, cylindra nie zdejmuje, ramiona splata i mruczy coś przez nos. (Stary zaczynał się już manierować na tych nosowych dźwiękach, mających wyrażać pogardę).

— Syn — bąkał tedy — syn wystąpił, a starego wy­leli… Wyleli — powtórzył, rozwalił się na krześle i wyciągnął sztywne nogi. Patrzył w sufit i gwizdał cierpliwie i uparcie przez godzinę całą.

— Ty?! — rzekł po godzinie.

— No?

— Wyleli — mruknął i znowu zaczął gwizdać. — Alles ist weg, alles ist weg. Rubla masz?

A gdym do kieszeni sięgnął, zrobił ten swój świetny, nie do naśladowania, ledwo widoczny, a tak wymowny ruch dłonią. W tym było nie tylko: „Daj no, daj!”. To mówiło, w pośpiesznym, zdławionym, niedbałym tempie: — „Pieniędzy mi potrzeba. Ty dasz; — wiem… Ja ci ich nie oddam — ty wiesz o tym, choć na moje honorowe zapewnienia schylasz głowę. Za to cię jeszcze ani kochać, ani szanować nie po­trzebuję… Ja sobą może i gardzę, ale tobie nic do tego… Moje życie jest… Ale co ci do mojego życia!… Chcę pić, będę pił… Je m'en fiche — O, la!”. — A to wszystko, tę całą duszę człowieka, wypowiada się, tuląc cztery palce dłoni i puszczając jakiś mały, przelotny promyk po twarzy. Jaki?… Tego ani opisać, ani naśladować niepodobna. To Bóg daje. — Nazywa się to — talentem aktora. A człowiek, który to licho posiada, będzie miał nieraz, przy wielkim sercu Chrystusa, niskie instynkty zwierzęcia i całą marność człowieka w sobie. Taki szczęścia nie zazna i zaznać nie może. Jest w tym i ludzka zemsta, i Boża kara.

Zastąpiłem staremu drogę przy drzwiach. Ściskam sobie dłoń, palcami trzaskam, wargi gryzę: bom nie wiedział, czy wyleczę, czy dobiję.

Wreszcie powiedziałem:

— Ojciec, może… może bym ja zagrał… za ciebie.

Chciał mi się na szyję rzucić, ale zatrzymał ręce na mych ramionach, potem wsadził je do kieszeni, wydął usta i rzekł protekcyjnie:

— Spróbuj.

Zaprowadził mnie do restauracji i za mojego rubla za­fundował mi piwa. Był uprzejmy i gościnny: com łyk ze szklanki pociągnął, dolewał mi pośpiesznie. Po raz pierwszy w życiu zapytał o zdrowie. — Kiedyśmy już kilka butelek opróżnili, przysiadł się do mnie, zapalił papierosa, gładził siwe włosy i, blednąc dziwnie na twarzy, rzekł do mnie szeptem:

— Ja ciebie, Władek, psuć nie chciałem, ale to jedno wiem — i tak mi Panie Boże dopomóż, jak szczerze mówię: ty byłbyś nowy, świeży, genialny, gdyby nie kobiety. One cię gnębią, krew twoją toczą, mlecz piją, mózg ssą. One te­raz wszystkie do ciebie pełzną, wszystkie! Oplotły cię, opę­tały, pierś ściskają, talent w piersiach chcą zdusić… Mnie wszystko jedno: bierz je bodaj wszystkie — ale potem pluń i przepędź, boć to bydło jest przecie, gad zimny i leniwy. I nie wiąż się ze zwierzęciem, nie wiąż, chłopcze; bo kiedy z ciebie wszystko wyssie, to się kiedy nocą, jak kot, do łóżka zakradnie, tu na szyi w wielką żyłę się wgryzie i krew twą serdeczną do ostatniej kropli wyżłopie. Taki gad żoną się nazywa…

Ciebie by banda impresariów po Europie obwoziła. — O Władek, Władek!… Tam, w Paryżu, w Berlinie, w Wied­niu — tam nas cenią! Nie klaszczą, nie wyją, nie przeszka­dzają, jak tutaj, lecz rozumieją, na równi z piszącymi uwa­żają. Tam ma walor intuicja, bo oni mają za dużo szkół i wiedzy; tam wielbią puls życia indywidualnego, bo szare są wielkie miasta… Co ja mówię, oni nas tam bardziej od piszących szanują, bo ich bibuła, pisaniny, literaty przytła­czają i nudzą. My zaś jesteśmy życiem samym, jesteśmy śmiechem, łzą, okrzykiem, buntem, szałem w żywym czło­wieku… Literat to kłamliwy komediant — aktor ma szczerą duszę. — Tak piszą!… Nie wierzysz? Czytaj gazety cudzo­ziemskie.

Piwa miał już widocznie za wiele, gdyż pięścią w stół uderzył i krzyknął, aż echo rozniosło po sali.

— „Figaro”! — „Frankfurter Zeitung”!

Wywinął się kelner przed stół i tłumaczy, że nie ma tych gazet w restauracji.

— Przynieś z kiosku — rozkazał ojciec krótko.

Kelner stał z miną grymaśną i niezdecydowaną. Ojciec zmarszczył czoło.

— Słyszał kelner, com rozkazał?

I spadając natychmiast z aktorskiego tonu, dokończył po swojemu:

— Poszedł precz, bo zabiję!

— Niechże ojciec nie rzuca butelek. Awantura będzie…

Spochmurniał i nasrożył się mój stary. Wydało mu się, że jakiś tam klient dobrego krawca i fryzjera: hrabicz czy kupczyk od sąsiedniego stołu przypatrywał mu się arogan­cko. Stary pochwycił dopiero co odkorkowaną butelkę, wy­pił ją duszkiem, postawił z impetem na stół, nogi na krzesło założył i rozpiął kamizelkę.

— Niech kelner!… przy-nie-sie! cygaroo! — zaśpiewał na tremolo.

A potem do mnie znów się przysiadł.

— Będziesz grał, Władek?… Słuchaj — wołał, chwytając mnie za bary — ty jutro mnie i siebie pomścić mu­sisz. I nas wszystkich. My wszyscy jesteśmy biedni ludzie, bo nie wiemy, dla kogo i po co swą duszę w szmaty targamy… Płomieniem krwi twej młodej roznieć jutro wielkie światło duszy; niech tamci mrużą oczy, niech się kurczą, wiją podłe, ślepe gady!… Ty im się wgryź w serce! Niech poznają, że jest puste; bij po głowach obuchem! Porusz le­niwe mózgi; po kałdunach sytych kop! Odbierz im spokój… A dusze ich w kale nurzaj; drwij, znęcaj się i pluj! Powtła­czaj im mózgi w brzuchy… Skończy się — i rozpełzną się kłębiskami gady gnuśne, ciężkie i — leniwe; pełne strachu i po­kory… A my wtedy: — deptać!… Puścimy za nimi tony marsza żałobnego lub taniec szkieletów, i nuż szargać, tar­gać, rwać w strzępy marne dusze! Bydło, owce, kałduny! Ha, ha, ha!…

Śmiech był zrobiony bajecznie. Wpadł jakby z cichej ulicy, basem piersiowym rozległ się po sali, zahuczał echem jak organy i ludziom usta zamknął. W sali uczyniło się cicho: na szczęk noża ludzie sykali gniewnie, kelnerzy zatrzy­mali się pośrodku. Patrzano wyłącznie na nas.

Ale ojciec już tego nie widział.

— Ty — mówił, uderzając mnie pięścią w piersi — ty, bydlę niskie, do nich pragniesz teraz przejść! Żenić się chcesz! Będziesz handlował, szachrował, Żydom po biurach się wysługiwał, łykom po sklepach, szlachcicom cielęta ho­dował i tuczył?

Nie odpowiedziałem mu nic; musiał jednak z mej twa­rzy coś wyczytać, gdyż uśmiechnął się cicho i napił piwa.

Wyznałem mu tedy całą prawdę: mówiłem o tym, jak się ścieram i zużywam z dnia na dzień, jak dziś już, niby morfinista, trucizną tylko dobyć coś z siebie potrafię. Stary początkowo wierzyć nie chciał; potem wpił się rękoma we włosy, oparł głowę na łokciach; myślał i słuchał. A gdym mówić przestawał, unosił nieco głowę, białka wywracał i tak się wpijał we mnie tym spojrzeniem dziwnym.

— Bywa, bywa — mruczał pod koniec — czasami tylko jeden dzień, jedna wiosna, jedna miłość. Dziś więcej niż da­wniej… Motyle, jętki, ćmy — potem gady!

Wyprostował się wreszcie sztywno.

— Na długo się cenisz?

Wzruszyłem ramionami.

— To zależy.

— Od kobiet?

— Chociażby…

— A potem? — pytał, wlepiając we mnie przewrócone białka oczu.

Chłód mnie przebiegł po ciele. Dotychczas nie myśla­łem o tym, com w ojca spojrzeniu wtedy wyczytał; nie my­ślałem o upokorzeniu.

— Jeżeli kobieta — zaczął ojciec, wpatrzony błędnie przed siebie — nie wiem, jak się ta twoja nazywa — jeżeli tym lubieżnym a wzgardliwym uśmiechem, w którym wła­ściwa dusza kobiety się przejawia, śmiać ci się będzie w wy­stygłą twarz: podczas gdy inny, świeży, nowy, mocny bę­dzie ją tęsknymi oczyma budził, podniecał, roznamiętniał?… O! Takiej doczekać się w życiu godziny i kobiety nie zabić!… Aktorem jesteś: wmyślże się, czuj, przeczuj własnej młodo­ści koniec… A jeżeli drugi tam na scenę wejdzie, podpatrzy cię, okradnie i złupi — sobie na karierę? Jeżeli… jeżeli okrzy­kną go genialnym, dlatego tylko, żeś ty! ty! ty! tak bardzo cierpiał?… Jeżeli ludzie cię porzucą, psy tobą wzgardzą, dy­rektor cię wyleje?… Jeżeli kel… kel…?

Ojciec schwycił się za głowę: krople rzęsistego potu wystąpiły na bladą jak chusta twarz. Rzucił się w głąb ka­napy.

— Jeżeli kelner ci gazety przynieść nie zechce!? — krzyknął, zabełkotał coś i rozpłakał się tak straszliwie, że wszystko porwało się z miejsc.

W restauracji wszczął się szmer, potem jakiś zgiełk i pogwar gniewny. Ludzie wołali kelnerów, płacili z hałasem. Kobiety wychodziły z wyrazem przestrachu i współczucia, ich towarzysze z grymasem niesmaku nad tym płaczącym starcem.

Wyprowadziłem ojca na ulicę. Upierał się, że mi szam­pana zafunduje, choć do tego piwa ja dopłacić musiałem.

— Przyjmij ode mnie — prosił, całował, przymilał się. I ledwo stojąc na nogach, ciągnął do drugiego szynku. Przed samym domem wytrzeźwiał jednak.

— Jeżeli?… — zapytał poważnie i myśląco.

— Ja nie będę miał czego żałować — odparłem spo­kojnie.

— Chcesz ze mną?…

I zrobił jeden z tych swoich ruchów nie do powtórze­nia. Ręką tylko skinął i uśmiechnął się… Jak?… Bo ja wiem! Tak się może uśmiechali dawniej ci, co na stosie ginęli: było w tym i politowanie, i wzgarda, i żal serdeczny za głupim życiem podłych ludzi. Zwiesił głowę i pokiwał nią do swych myśli.

All right! — zawołał na pożegnanie jak cyrkowiec.

Na drugi dzień doglądał mnie i strzegł na każdym kroku. W południe nie wytrzymał i narzucił się na mnie.

— Grać będziesz?

— A no…

— Mów, co tobie, człowieku? Pić chcesz? Tyś i wczo­raj niewiele mówił.

— Tęsknię…

— To weźże ją sobie!

— Poczekam, aż mi ją rodzice dadzą.

— Aż ci wyschnie, zwietrzeje i ulęgnie się do ołtarza!

— Poczekam.

— Ocknij ty się! Ty przecie nic nie myślisz, na twa­rzy widzę, że nic nie myślisz! Już masz na swej głupiej gę­bie idiotyczne piętno narzeczonego… Ty mi dzisiaj porządnie grać musisz! — krzyczał i trząsł mną za ramiona. — Ale to niepodobna, żeby taki zadowolony z siebie kretyn uczciwie coś zagrał… Idź do niej — czy co!?… Spraw sobie zdradę — czy jak!?… Rób coś: porusz, porusz bebechy! Ty, gnuśne, tępe, narzeczone bydlę!

Ojciec trzasnął drzwiami i zostawił mnie z mą bez­myślnością.

Dawniej inaczej bywało. Dawniej, gdy wyszła ode mnie która z tych kobiet, pozostawiwszy po sobie zapach ciała swego, atmosferę od pieszczot ciepłą, od szałów jeszcze du­szną i nieukojone żądze; wówczas, jeśli za nią nie pobiegłem, tłukłem się jak wariat po pokoju, w gęstej dymnicy od pa­pierosów, i wlewałem w siebie, co było: koniak, wódkę, wino. Targałem we wspomnieniach każdy drobiazg mych upojeń, odurzałem się wyobraźnią, coraz nowe układała mi ona obrazy w dziwnej jakiejś scenerii grobów, kościołów, cmentarzy. Kończyło się zawsze tu w potylicy bólem ostrym i nagłym, jak pod zimną wodą, trzeźwieniem. Wtedy coś gryzło, roz­pierało w piersiach, śliną w usta się sączyło: ten, w ciało już weszły, wyrzut i ból. Wtedy czułem jedno tylko: brak, brak i jeszcze raz brak dokuczliwy. Papierosa? — Nie to!… Wódka?… Nie!… Jadło?… Nie!… To ciało się kurczy jak gad nadeptany, a brak tu, tu — w duszy… Jedno, jedno tylko słowo, co się wyśliznęło z pamięci, wykradło z myśli; jedno, wypowiadające wszystko, ostatnie, wielkie słowo: okrzyk!…

I szukam jak wariat tego słowa, a niepokój mój wzra­sta, skupia się, przechodzi w napięcie szalone. Krzyczeć chcę: „słowa, słowa!”. I wiem, że o nie iść przecie nie może; czuję tylko, żem myśl mą rozognił, pognał, że szaleje już sama: już mnie opanowała, pędzi i ponosi mnie tam, gdzie już chyba czarna moc ducha. Chcę gonić, podążyć za wyobraźnią mą, co z władz duszy myślącej już się wymyka… Znajduję na­tomiast, tryumfujący, znajduję to, co mi kapryśna pamięć w tej chwili przyniesie… Mam wreszcie:

Oto mój żywioł, ta ciemność ponura,

Już do otchłani myśl moja należy,

I nieskończoność, jako ciemna chmura,

Świat opłynęła. Myśl gdy w nią pobieży,

Wraca zbłąkana i znów się zamyka

W sennych marzeniach.

Albo to ostatnie:

Dzisiaj ja nie chcę zabijać słowami,

Bo każde słowo do serca utonie

I jako sztylet dreszczem je oziębi.

A potem długim rozpamiętywaniem,

Jak żar piekielny rozpali się w łonie

I potem, potem… cała przyszłość moja

Stanie się długim i ciężkim konaniem!

Ale co mi poezja! Co mi cudze bóle! Pędzę do teatru: węch mnie tam prowadzi. Wpadam na pustą scenę, na deski moje pochyłe i śmieję się, i płakać chcę… Mój świecie je­dyny! Życie moje! Przeznaczenie me krwawe! Ziemio ty moja obiecana!…

Dziś, ojciec wyszedł, drzwiami z pogardą trzasnął i po­zostawił mnie w ogromnej, nudnej trzeźwości. Wiedziałem tylko, że miałem dziś grać, rehabilitować siebie i ojca, co mnie pobudzało do wzruszania ramion; jakieś światła wielkie zapalać — (to śmieszne było po prostu); wtłaczać mózgi w brzuchy — (stary idiocieje dziwnie szybko), wyrzucać wieńce precz… Jemu te wieńce i spać, i trawić nie dają. Z pierwszą szklanką piwa łyknie taką myśl o wieńcu i upije się jak zwierzę, a potem daje po knajpach dzikie przedsta­wienia… jubileuszowe. Jeśli ja się już zgrałem do ostatniej kropli krwi, to stary się zmanierował do kosteczki… Aktorzysko!…

Zaczynałem żałować wczorajszych postanowień.

Rozgłos aktora?! Przy tym mimo woli myśleć trzeba o młodych pędrakach ze szkoły, zaczynających już szukać emocji, o entuzjazmujących się Żydkach z kantoru, o fryzjerach, którzy z galerii i przez pisemka brukowe zawierają z aktorami „amitié du cochon”; wreszcie, o tych tabunach wyrostków nie wiadomo skąd wałęsających się wieczorami przed teatrem. A poza tym: dziennikarze zbyt gadatliwi, mecenasi zbyt milczący oraz kilku grubych panów, czytających o nas przy rannej kawie dlatego tylko, że reporter i reda­ktor jego gazety nie mieli, prócz o wypadkach miejskich, absolutnie nic więcej do powiedzenia. I to staremu duszę w szmaty potargało. Trzymać się tego płotu i zgnić razem z nim, dać w ofierze życie całe. Skromne to powołanie, za mała rólka…

I temu dać jeszcze w ofierze ją, Zochnę?!…

Dziwna rzecz; ilekroć o niej wspomnę, tuman zapomnie­nia przysłania mi świat natychmiast. Nie widzę, nie słyszę nic. Ją czuję; jej twarzyczka jasna, łagodna, spojrzenie bez­bronne i ta dobroć wielka, co z jej oczu na duszę mi się kładzie, rozbrajają mnie słodkim, cichym, dziękczynnym ma­rzeniem. Modlę się do jej włosów, do poruszenia dłonią, do okrągłego ruchu ramion… I widzę, tak znakomicie widzę… Dość, na przykład, by, przebiegłszy przez pokój, przysiadła na krześle, a stawała się tak zamknięta w kształtach, tak skoń­czona w ruchu, tak doskonała w każdej linii, że jej skromne suknie wydawały się jedną falą miękkiego jedwabiu, opływa­jącą posłusznie swobodny układ jej ciała. A przy tym ta, przez uśmiech przebijająca, nieświadomość swego wdzięku, to piętno każdego arcydzieła; spokój, dumny spokój życia… Otaczało ją coś niewidzialnego, czułem to za każdym zbliże­niem; biała miłość obejmowała ją ramionami i całowała uśmiechniętą w czoło: „Tyś do kochania stworzona”.

Tamte wszystkie: kochanki, żony, przyjaciółki zżywają się z naszą myślą, z przyzwyczajeniem; powszednieją. Ich się potem właściwie nie ogląda, nie spostrzega: czuje się tylko ich obecność; w oczach ma się je takimi, jak nam je pierwszy błysk miłości w pamięć rzucił… Ja przez oczy tak wchłonąłem ją w siebie, takem ciało własne nią przepoił, że gdy na chwilę zapomnę, ocknę się wnet w przestrachu, jakbym duszę własną zgubił. I szukam niespokojnie, i znowu zobaczę; zdziwię się i znów pokocham, i do nieobecnej znowuż zatęsknię. A po uśmiechniętej szczęściem twarzy łzy gra­dem się leją… O, ja naprawdę kochałem!…

Siedzę zapatrzony gdzieś w przestrzeń, widzę ją i mo­dlę się do niej wspomnieniem… Nie tknę cię, nie ruszę, święta ty moja! Obietnico spokoju, wytchnienia, szczęścia! Przy to­bie odrodzę się człowiekiem, odmłodnieję uczuciem, odetchnę świeżością twoich marzeń, ukoję pragnienie pachnącą rosą twego ciała, nie ruszę, święta ty moja!… Poddaj twarzyczkę twą ciepłą, do mej twarzy przytul, ogrzej wyziębłą twym pierwszym rumieńcem, wypieść świeżym puchem twych po­liczków… I nie bój się… W dłonie obie ujmę, widokiem się na­sycę, wypieszczę, wycałuję, w pamięci zapiszę… Pokaż twą lękliwego ptaka szyję, pokaż dziecko. Wycałuję tylko… Nie bój się, Zochna, nie bój się, nie… Nie tknę, nie ruszę, święta ty moja! Obietnico spokoju, wytchnienia i szczęścia… Wido­kiem się tylko nasycę, wypieszczę, wycałuję, w pamięci za­piszę…

A Zochna szeptała:

— Mój… mój…

I kryła się twarzą na mych piersiach.

Kaprysić mi dzieciak poczynał: wydyma wargi i puszy się, rączki w fałdach sukni chowa. Przeciąga się leniwie i pada na kanapę. Każe sobie znosić czekoladek, słodyczy, ale jeść nie chce: wyrzuca wszystko, że niedobre! Myślałbyś, że lada chwila zmęczy się i zaśnie, rozrzucona niedbale na otomanie. Lecz oto zrywa się: pokazała mi czubek języka, zakręciła się na pięcie, zaszeleściła suknią i — uciekła.

— Paskudny! — wołała na odlocie.

A za chwilę znów powróci.

Czasami się zapamiętywa.

— Zochna?…

Uśmiecha się miękko, ciepło, a szyję ku mnie wyciąga. O mnie myśli — dobra Zochna!

— Wiesz — mówi — wiesz, Właduchna, aż mi dziwno, ja się ciebie wcale, ale to wcale nie boję. Przecież to ty — myślę!… Ty!… Ty!… Chodź, pocałuj! Tutaj, i tu — jeszcze. Och, Boże, jakbym ja cię ugryzła… Ale ja niedobra jestem!…

I znów duma, rozważa, czoło marszczy.

— Mąż!… — pociesza się wnet pieszczotliwie i siada mi na kolanach.

Siedzę jak w odrętwieniu i wspominam — bez końca wspominam — tęsknię! Czasami silniej to we mnie uderzy: Zosi drobne rączyny jakby mi głowę wtedy ściskały.

Zrywam się, otrząsam… Posyłam po wódkę, grzęznę w dymie od papierosów; powoli zaczynam odżywać: myślę… Tęsknota? To jest uczucie dla zwierząt w menażerii. Ja tej trucizny jeszcze nie znałem: mnie wszystko w porę przycho­dziło, nie nauczyłem się czekać. Tęsknota!?… To duszne, wilgotne, zatrute powietrze: nim umieją oddychać tylko ma­rzyciele. Ten żar suszy przede wszystkim najbardziej subtelne kwiaty uczucia: wspomnienia. W końcu nie ma czego wspo­minać, zbrakło chęci silnych, tylko tęsknota pozostała. Wy­daje się człowiekowi, z przyzwyczajenia do ciasnego kółka swych myśli, że czegoś pragnie, i ta ułuda dobija go do reszty. To tragedia marzyciela, dramat idealisty, farsa ascety!…

Piję wódkę: myśl biegnie, płynie, ponosi… Chodzę po pokoju, mówię ze sobą, deklamuję głośno: „Marzenia!… Ma­rzenia!… Obwisłe i bezwładne, na wypalonym gruncie tę­sknoty, tracą i one swe syte rozkoszą, miękkie uczuciem barwy. Póki je żar w popiół pamiątek nie rozsypie, wysysają chciwie rosę z najgłębszych zakątków duszy; niby jemioła zapuszczają korzenie coraz to głębiej w sam rdzeń swej ofiary, w najistotniejszą część jej ducha i piją z niej chciwie dawne myśli, uczucia, nadzieje. Więdnąc, rozpleniają się jak kąkol, zachwaszczają umysł, jak pokrzywa, suchymi badylami łodyg bez kwiatów, bez woni, bez cienia… Dawny kwietnik zmienia się w jałowy ugór: warzy się na nim kiełkująca myśl, przepada nowy zasiew, giną dawnych płonki… A kiedy się tak przeznaczenie marzącego dokona, wówczas ocknie się może i zerwie zbyt wielkie jego pragnienie życia. W gorącz­kowym porywie czynu, w diabła ambicji popielisko orać będzie, a smutnym aniołom dobrych chęci stuletnie dęby na nim sadzić każe. Z diablej orki i anielskiego zasiewu wiatr się zaśmieje, obfite żniwo zbierze ludzka niechęć, pokłosie choroba zagarnie, a dziedzictwo wciąż jeszcze bogatego gruntu obejmie śmierć…”.

Ave! Przyjdź!… Ja i tak na śmierć skazany jestem, bom się na miedziane grosze chwilowych powodzeń rozmieniał i rozdał doszczętnie; bo tęsknota mnie wreszcie żre i pali…

A potem długim rozpamiętywaniem

Jak żar piekielny rozpali się w łonie —

I potem, potem… cała przyszłość moja

Stanie się długim i ciężkim konaniem…

Niechże śmierć teraz, w tejże chwili, po mnie przyj­dzie, ale niech mi ją na rękach żywą i ciepłą przyniesie i niech mi ją rzuci:

Masz!… Weź!

A wtedy dam się diabłu w zamian. Tyle mam w so­bie męskości, że potrafię oddać kartę życia za to, na com ją postawił. Bez wahania śmierci się oddam, szyję jej obnażę:

Masz! Weź i ty z kolei…

Byłem już pijany: stojąc pośrodku pokoju, szarpnąłem za kołnierz i obnażyłem pierś.

Bierz!

W tejże chwili drzwi zaskrzypiały i rozchyliło się czarne wnętrze. Parsknąłem śmiechem; w tył się podałem. Strach mi oczy zaokrąglił, skórę ściągnął na twarzy: stoję i dyszę ciężko; w sobie się zbieram i piersi kurczowym ruchem przy­słaniam…

Na progu stała Zośka w chustce na ramionach. Rzuci­łem się ku niej, chwytam w pół, rękoma głowy, twarzy do­tykam…

Ona ciałem: — Zośka moja!

— Dziecko — krzyczę i ciągnę ją płaczącą ku sobie — kto cię tu przyprowadził? Mów! Kto przysłał? Kto mieszka­nie wskazał? Mów!

— Ojciec twój — wypłakała.

Poznała, żem pijany, czy też ta jej dobroć anielska swój instynkt miała? Gdyż zbliżyła się do mnie i w chłodne rączyny ujęła me skronie.

— Nie gniewaj się na mnie, Właduś, nie martw się.

— Masz łzy moje — odpowiedziałem, patrząc na nią jak w obraz. — Bóg widzi, nie dałem ich jeszcze żadnej.

Całowała oczy, wypiła łzy wszystkie. Ale trzeźwości, opamiętania nie dała. Drzwi się uchyliły, wsunęła się czyjaś ręka nad podłogą, wstawiając do pokoju wysoką butelkę i dwa kieliszki, co z brzękiem upadły na ziemię i potoczyły się na środek pokoju.

— Pij! — rozkazałem, nalewając kieliszki.

Dzwoniła zębami w szkło: piła. Potem trzęsącą się ręką odstawiła niezręcznie kieliszek na brzeg stołu.

— No, widzisz! I kieliszek ci zbiłam… Nie, po co ty mi każesz pić?

Już klęczała na ziemi i zbierała skorupy.

Podniosłem ptaka z ziemi wysoko, wysoko. Roześmiała się. Ale potem, gdy na kolanach się moich znalazła, gdym parzył ją pocałunkami, wówczas westchnęła raz i drugi, za­patrzyła się gdzieś wielkimi oczyma…

I zrozumiała…

Oczy jej cieniste rozwarły się szeroko i natychmiast przysłoniły się rzęsami; w kątach ust coś zadrgało silnie. Biała była na twarzy, nozdrza pulsować jej zaczęły.

Po raz pierwszy w życiu rzuciła na mnie dumne, wy­niosłe spojrzenie. Pęk jasnych włosów, zaczesany nisko na tyle głowy, w ciężkim powikłanym splocie opadł jej na ra­mię… O ten uśmiech! Wzgardliwy, zimny, dumny… Ja go zbyt dobrze pamiętam!… A jednocześnie ten ciężki splot war­kocza, opadający szybko coraz niżej po ramieniu i rozwija­jący się nagle w złotą połyskliwą falę.

Zatopiła mnie ta fala jasna…

Ojciec wlókł mnie do teatru pod ramię, a gdy Zosia dogoniła nas na ulicy, namawiał ją łagodnie, aby była roz­sądna i wracała do rodziców.

— Idź do mnie — prosiłem. — Wrócę po teatrze.

Pozostała w tyle, czułem jednak, że idzie za nami.

Stary mówił coś u wejścia z portierem, wskazał na Zosię i zakończył jednym ze swych ruchów dłonią.

— Fiu! — gwizdnął, machnął chustką, jakby kogoś od bramy odpędzał.

Był wesół i dobrych myśli. Poprawiał mankiety i kra­wat, a do mnie mówił:

— Wiesz, Władek, gdyby nie moje lata… Toż to nie­boszczka zmartwychwstała! To otwarte i jasne czoło, te łuki brwi i tu — ten zakrój nosa; usta, w głębokim jakby odde­chu zawsze uchylone… Co ta dziewczyna ma za zęby! Tylko że nieboszczka brunetką była… Jest w ludziach coś takiego, jest ten pociąg do typu: gatunek w nas wyje… Ale trzymajże ty się… no! — Władek!… Cóż u stu par diabłów, wszak jesteśmy mężczyźni!…

Ja byłem głuchy.

Ale światła jasne mnie oblały, zapach nasz poczułem.

Dziś zrozumieć nie potrafię, jakim sposobem oślepić mnie wówczas mogło „podobieństwo” sztuki. Rzecz była do­bra, tylko aż ciężka od zdań okrągłych, gładkich, literackich. Autor wiedział o tym — spodziewał się od aktorów duszy. Tremę miał: życie dusiło go zmorą ciężką.

I ja drżałem na skórze, nie z obawy jednak, lecz ze zbytniego przepełnienia duszy, co dla gry może jest najszkodliwsze. Gdym wchodził na scenę — ustało i to…

I wiecznie te dziwaczne, za włosy podciągane „podobieństwa”, które jak błyskawica przesuwały mi się po gło­wie. Starego widziałem: siedział, kabotyn, z „Figarem” w ręku, choć trzech liter po francusku nie sklei; siedział i oczyma świecił. „Czeka” — pomyślałem. I znów mi śmierć na grzbie­cie siadła. „To się stanie, na pewno: zgram się w proch, w nikczemność, w gadu zimne ciało”.

Szło — szło przeze mnie. — Jest tam pod koniec niema scena… Już mu nic nie pozostało: nadziei w życiu, oparcia we własnych myślach; zbankrutował na samym sobie, nie umie i nie chce bronić się przeciw nieszczęściu. Prędzej czy później wszakże przyjść ono musi, bo źródło swych nie­szczęść i przeznaczenie własne człowiek w sobie dźwiga. Po cóż się więc bronić?… Autor jak zwykle: rzuca aktora w fo­tel i stawia kropkę. Jam się przyparł do ściany: stoję i my­ślę… A tu cisza huczy. Gdzieś z dala na ulicy powóz zaturkocze; mury głuszą. Ktoś zakaszle na widowni… Stoję i myślę o sobie; potem oczy podnoszę — spostrzegam ojca z „Figarem”. Spadło z piersi: westchnąłem. I ten ruch, to wczorajsze ojca skinienie ręką… „All right!” pomyślałem. I znowuż cisza…

Tam gdzieś na galerii ktoś odpowiedział: westchnął szeroko, swobodną piersią. „Dziewczyna młoda” — myślę, i łzy mi się walą do oczu. — Stoję, uśmiecham się i głową kiwam, jak ojciec wczoraj. Potem ten efekt ze strzelaniem. Nie cierpię. Na scenie śmierdzi, a ludzie płoszą się jak ko­nie, zamiast się skupiać. Ale teraz wydaje mi się, że tam za sceną, w tej chwili… ona, Zochna, sobie… do piersi…

— Jezus Maria! — chcę krzyknąć, ale coś w porę za gardło chwyta… Zatrzepotałem się tylko jak ptak i idę, war­gami coś niby mówię, czepiam się mebli, słaniam, potykam i tuż, tuż, u bocznych drzwi, które miałem na zakończenie uchylić, walę się ciężko na kolana. Czoło do framugi przy­kładam i… zrywam sobie coś w piersiach. Czuję, jak pęka jedna, druga, trzecia struna: wszystkie po kolei, wszystkie, na których ludziom smutek, żal i rozpacz grałem…

Stary wstał w krzesłach z „Figarem”, oczy wytrzesz­czył — drży z radości: widzę to, czy też tylko czuję.

Może już przyjść — skończone. — Kurtyna już się chwieje, osuwa; już mnie od świata oddzieliła. Cisza… Ja wstaję, czoło z potu ocieram i cichymi łzami płaczę nad sobą, nad tym, że dobrze grałem, i nad smutkiem łagodnym, co mi wstręt do samego siebie z piersi stłoczył…

Runęło wreszcie.

Podchodzę do rampy, kłaniam się i uśmiecham. Wie­niec podają, krzyczą, klaszczą, tupią… Biorę wieniec. „Zasłużonemu autorowi itd.”. Biegnę tedy za kulisy i chwytam za rękę tłustego pana w długim tużurku. Poskoczył jak baletnica, tryka, dziękuje. Tłum nałykał się cudzego bólu: kla­szcze, huczy jak w ulu, głuchym zgiełkiem się przelewa. — Dziennikarze i mecenasi otaczają autora. Światło gaśnie rzę­dami. Tabuny wyrostków ścigają się po galerii, dłonie w trąbkę składają i ryczą ochryple:

— Borowski! Borowski!

Wychodzę raz jeszcze i tym najbardziej u nas wzgar­dzonym, a moim najwierniejszym posyłam od ust całusa. Wszczęła się na górze gonitwa, tętent, tupanina: chłopczyska biją się i kopią nawzajem, a mnie przez dłoń w ucho wrzeszczą:

— Borowski!…

Gdybym którego z nich tuż przy sobie postawił, spoj­rzałby prawdopodobnie swą tłustą od potu twarzą i wyłupiastymi oczyma; gębę by wnet rozdziawił i ryknął mi w ucho me własne nazwisko. Potem by śliną i łzami chlupnął, nos rękawem utarł, dłonie do ust przyłożył i znowuż zahuczał:

— Borowski!…

Jeden z nich rzucił mi nawet z entuzjazmu podartą czapkę. Za tę hojność dostałby w domu cięgi, gdyby nie mój ojciec. Stary zwlókł się na scenę i znalazł dla siebie ro­botę: mógł coś dumnie precz odrzucić i w innych trochę okolicznościach przez nos zawołać: „Bydło, owce, kałduny!”.

— A co? — były pierwsze jego słowa do mnie. — Ten ruch mój, hę? Przydał się.

— Przydał.

— Bierz, ja nie bronię.

— Biorę z każdego człowieka, co mi potrzeba.

— Teek?

— Taak!… Nosem mi ojciec nie zaimponujesz, bo to starożytna maniera.

— Tą manierą tyś cały stworzony.

— Zupełnie niepotrzebnie w ogóle stworzony.

— Co ty, świnio, pleciesz?

— To, że za nic nie jestem wdzięczny, nawet za życie.

— Ojcu? — białka mu się przewracać zaczęły.

— Nieostrożny kochanek łatwo nim się staje. Do sza­cunku mały powód.

— Pies.

Tak rozmawiając, wychodzimy na ulicę. Naokół wszystko ocieka, pluska, chlapie; mokre bruki błyszczą od świateł i po­głębiają ponurą ulicę jak zmatowane lustra. Stary chce wi­docznie sprawę załagodzić.

— Jesteś podły — mówi — jak wilcze szczenię, ale talent masz olbrzymi.

— Wiem.

— I to, żeś podły?

— To przede wszystkim.

— Pysk masz tylko ruchliwy — łagodził i, roztworzyw­szy parasol, ujął mnie pod ramię.

— Pyskiem grasz, pyskiem szczekasz. Tobie należy nie­jedno wybaczyć… Chodź się czego napić. Wczoraj ci obie­całem. Jedną wdowę tylko… Żółty mecenas pożyczył.

— Ojciec aktorkami zaczyna handlować?

Stanął jak wryty.

— Czego ty mnie kopiesz? Za co ty staremu ojcu w gębę plujesz? Człowieku! Szczenię ty! Słuchaj: i ja mia­łem kiedyś taki, jak ty, talent… Przecież i ty chyba sam nie wierzysz w to, co mówisz. Dał — wziąłem. A czorci mnie do niego, czorci mnie do tych szmat! Tfu, ps… kr… kobiety!

Puściłem go.

— Idź, ojciec — mówię. — Na litość boską, idź… Idź, spij się jak dzika świnia, tłucz butelki, becz po knajpach, ale mnie zostaw. Zostaw mi tę resztę, ten ochłap człowieka we mnie.

Dostał widocznie swego uderzenia krwi do głowy, bo się zatoczył na chwilę. Potem w starczej, bezsilnej złości ci­snął własny kapelusz o ziemię.

— Becz po knajpach? — powtórzył ochryple.

I choć jeszcze nic nie pił, schwycił jakiegoś przecho­dnia za piersi.

— Syn! — wołał, kurcząc się i celując we mnie dłu­gim palcem.

— Czegoś ty mi ją sprowadził? — mówię, następując wprost na niego. — Po co do tej budy przeklętej ciągniesz? Czemu mi moje życie ulicznikom na pastwę rzucasz?

Ludzie zaczynają się skupiać; ja wycofuję się i odchodzę.

— Syn! — huczy stary na ulicy, jak w tragedii Szekspira.

Biegnę kłusa i wpadam w bocznicę. Tu, nie czując się już na oczach ludzi, zwalniam kroku i czekam, gdyż awan­tury publiczne starego niepokoić mnie już zaczynają. Tam ucichło nagle; ludzie rozchodzą się ze śmiechem. Czyżby sta­rego do dorożki już wsadzono?…

Gdy tak stoję w niepewności, wybiega zza węgła ja­kieś dziecko w chustce, przypada do mnie, tuli się do mego boku, jak pod skrzydła, i wyrzuca w jednym okrzyku:

— Władek, Władusiek, Władek mój!

Wziąłem to pisklę na ręce i zaniosłem do domu; prze­mokła bardzo.

Ojciec dał przed zbiegowiskiem drugie przedstawienie jubileuszowe. Wwikłał się przy tym w jakieś zajście z ofice­rem; dostał od niego po uchu, a na wygojenie kozę. Gdy po dwóch miesiącach wyszedł, byłem już żonaty.

Pieniędzy brakło nam ustawicznie: pożyczki, handlarze, lombardy, nabieranie mecenasów… Ale czym to wszystko było dla mnie wobec szczęścia, jakiegom zaznawał! Czułem taką radość, wiosnę, taką pełnię życia, że…

Grałem źle.

Szczegółów nie pamiętam. Wiem tylko, że źle było. Licho chciało w dodatku, że sztuka była cudzoziemska. Przy swojskiej obstałbym się na zdobytym stanowisku, a sztukę bym położył. Ta przeszła jednak przez granicę jako nowość repertuaru wiedeńskiego i z tą plombą dawaliśmy ją na scenę. Nieobecna a zagadkowa wielkość powaliła mnie twa­rzą na ziemię, wiedeńczyk wlazł na mnie obiema nogami. Nie nadaję się do sztuk obyczajowo-mieszczańskich, do „Familien-dramatu” — mówili dziennikarze. Ha, sfery w sztuce były może i mieszczańskie, ale familia stanowczo żydowska, jej dramat z dziennika, a obyczaje z kuchni. Takem się po­cieszał, bom ogromnie potrzebował pociechy. Tak bardzo chciało się oddychać własnym szczęściem.

W chwili kiedy wszyscy na mnie powstawali, przyszła za kulisy żona, z wilgotnymi jeszcze oczyma, z niewygasłą na twarzy ciekawością i wypiekami na policzkach. Odciągnęła mnie na bok: miała coś bardzo ważnego do powiedzenia. Tam rzuciła mi się na szyję.

— Właduś mój kochany — wołała — jak ty ślicznie grasz!

I ja miałbym się martwić wobec tego? — Śmiałem się jak dziecko: śmiałem się z dziennikarzy, z dyrektora, z mło­dego błazna, którego na moją rolę już podsunięto; śmiałem się z całego świata. Ująłem ją w pół i jak dwoje dziecia­ków puściliśmy się w lansadach przez korytarz.

— Stop! — krzyczę, bośmy się zapędzili w jakieś ciemne przejście. — Zośka, ktoś idzie. Stop! Bo wpadniem w ra­miona starcowi. Mecenasy, jak szczury, żerują u nas po korytarzach.

Zośka w śmiech: upiła się naszą radością. W tejże chwili błyska światło; ojciec stoi: w cylindrze, w jasnej swej kurtce, z parasolem w jednej ręce, z zapałką w drugiej… Mnie krew uderza do głowy.

— Patrz, Zośka — silę się na wesołość — patrz, jak ojciec ducha Banka odstawia… Statystę gra na korytarzach.

Zośka śmieje się bez pamięci. Mnie wściekać już za­czyna to kabotyństwo wstrętne, to napędzanie grozy, jak dzieciom, płaskimi sztukami niańki. „I czego on chce ode mnie?…” Milczy, ani słówkiem się nie odezwie. „Poczekaj! ja cię rozruszam”.

— W knajpach odegrał już swój repertuar — mówię — teraz na melodramaty próbuje się w przejściach do garde­roby. Z parasolem w ręku próbuje odstawiać widmo sumie­nia — sumienia artysty.

Zośka zatacza się jak pijana. Kulisy i całe to życie te­atru, które widzi po raz pierwszy, odurza ją jak wino. A stary wciąż milczy. Zapałka gaśnie, czerwone zarzewie rzuca gro­źne refleksy na jego zmęczoną, gorzkim bólem wykrzywioną twarz. Czerwony węgiel opada i gaśnie. Stary stoi po ciemku i wciąż jeszcze milczy.

— Trzeba czym prędzej zapaść się w ziemię — mówię wesoło, a pięści ściskam ze złości. — Że zaś podłoga się nie rozstąpi, należy dla efektu uciekać co rychlej na prawo — do ustępu.

I dałby kto wiarę? — posłuchał.

— Nie, Władek! — woła Zośka, krztusząc się i za piersi chwytając. — Przecież to jest ogromnie zabawne… Ale ty brzydki jesteś. Nie należy drwić z ojca. I ty się upijasz… Odprowadź mię, bo się rozchoruję z tego śmiechu.

— Ty kwoko gdacząca! — odzywa się wreszcie stary ze swego stanowiska.

Wyrżnąłem pięścią w drzwi.

— Czy ty nie czujesz śmieszności, stary kabotynie?

— Ja ojciec jestem, a nie żaden „ty”! Ja artysta je­stem, a nie kabotyn!… Bodaj ci język za te bluźnierstwa usechł.

— Toć wyleźże choć z tej dziury.

Zośka ze śmiechu wpadła w nagły strach, w to instynktowne, wyłącznie kobiece przeczucie zbliżającego się nieszczęścia. Czepia się mnie i odciąga na bok.

— Ona ci już z serca krew pić zaczęła — huczy stary przez szparę we drzwiach — już ojcu urągasz, w twarz mu plujesz. Zapamiętajże sobie, zapamiętaj: „Oko, które się z ojca i matki naśmiewa, kruki u potomków wydłubią, a orlęta je rozniosą”.

— Nie, to oszaleć można! To w manierze na śmiesz­ność oślepłe, zgrzybiałe aktorstwo. On mi biblię stamtąd cytuje!

Skąd się u tego dziecka tyle sił wtedy wzięło? Gniotę jej ręce i zrywam je z siebie, a one, jak ssawki polipa, cze­piają się mnie co chwila na nowo i ciągną za sobą. Odrzu­ciłem ją wreszcie ku ścianie.

— Ty mi o żonie mojej milcz! — krzyczę i walę z ca­łych sił we drzwi.

— Ja cię krwią serca mego wykarmiłem — grzmi oj­ciec z gabinetu — mym życiem, mym talentem, wszystkimi władzami duszy; a ten polip to wszystko wyssie z ciebie… To nie kobieta, nie dusza, nie artystka, to zwyczajna suka, która pomioty rzucać chce.

Zośka wydała cienki, przeraźliwy pisk i uciekła. Rzuciłem się całym ciałem na drzwi.

— Chodź tu! — wołam.

— Do syna?… Bić chcesz?

— Będę bił bez pamięci…

— Będzieesz??… — powtórzył przeciągle.

I ucichł. Zośka łka gdzieś w drugim korytarzu. Ten płacz mąci mi myśli do reszty. Spostrzegam się po niewczasie, żem przed chwilą coś potwornego powiedział i zaczynam chłodnąć.

— Ojciec pijany — mówię.

Nie odpowiedział. Pijany — myślę — mniej przecie odpowiada za siebie niż szczekający pies. — Także porów­nanie! — szarpnąłem się natychmiast i miałem ochotę bić siebie po twarzy. Co za nowa nikczemność wstąpiła we mnie? Tego dawniej nie było, nie było! To ostatni dorobek życia, ostatni dar kobiety. Stary tylko w miłości ku mnie był psem chyba. To szlochanie kobiety z daleka takie miękkie myśli na mnie sprowadza.

— Zośka, milcz lub idź precz…

— Ojciec, otwórz — proszę przez dziurkę od klucza. — Nie zważaj, co ja plotę… Ojciec… Widzisz — jużeś się zwa­lił?… Otwórz: otrzeźwię i do domu zaprowadzę. Szampana zafunduję. Ojciec. No!… Słuchaj, co mówię… Szampitra… Ja cię po rękach będę całował… I czego ty się rzucasz jak szczupak?…

Ręce mi drżą: te głupie myśli tak potwornym niedołę­stwem skuwają ciało. Chcę drzwi wywalić, a klamki ruszyć nie mogę. Ani się nie podda…

Nigdy w życiu tak strasznie nie krzyknąłem, jak wówczas:

— Zośka, wołaj ludzi!…

— Klamka ciężka — kołacze mi w myślach i biegnę jak opętany przez korytarz. Wypada cała banda aktorów i sta­tystów. Na wpół rozebrani otaczają mnie kołem, szarpią, cucą, chcą ze mnie bodajby słowo jedno wydobyć. W tejże chwili jak błyskawica oświecił mi pamięć ojca głos i jego prze­kleństwo. Widzę naokół te gołe, wstrętne twarze, na których przed godziną taką radość przy moim niepowodzeniu czy­tałem; widzę czujne strachem i zaokrąglone oczy, zaparty oddech w ich piersiach: widzów mam przed sobą. I ja, naj­nikczemniejszy człowiek na świecie — zaczynam grać… Gram wyklętego syna. Język mi kołem utkwił: bełkocę… Czuję, że trzeba tylko wysiłku, chwilowej mocy, zerwania się krót­kiego woli, by się opanować; lecz nie stać mnie na ten wy­siłek, nie stać na to, by prawdę od urojeń, rzeczywistość od wyobraźni oddzielić. Coś jakby obuchem ciężkim uderza mnie po głowie: ciało będzie może ode mnie szczersze? Przyto­mności jednak nie tracę, rozum tylko własny gubię; instynkt aktora przecie ocalam. Wyrywam się z chciwych ciekawością dłoni, odskakuję w tył, podwijam się w sobie i padam na wznak. Mam jednak jeszcze tyle sił, by wagę ciała rzucić tam, w stronę tych podłych, fascynujących mnie jak spoj­rzenie węża oczu, w stronę tego błazna, co moją rolę objął. Słabe było bydlę: nie utrzymał mnie w ramionach. Już na pół tylko przytomny, padam jak kłoda na ziemię i toczę mu się pod nogi.

All right — szepcze przeze mnie ten obłęd.

Takeśmy z ojcem moim swe ostatnie odegrali komedie…

Borowski skończył opowiadanie. Powstał z ławki cmen­tarnej i z głową zwieszoną, od wspomnień ciężką, począł się błąkać między mogiłami. Kunicki nie widział go, nie myślał o nim prawie: człowiek znikł, rozwiał mu się sprzed oczu. Miał niemal wrażenie, że oto z jednej z tych mogił powstał trup, dzieje mu swoje opowiedział i wraz z ostatnim wspomnieniem, ostatnie wydawszy tchnienie, zapaść się musiał w mogiłę.

I, myśląc tak, patrzał w kraj pusty i dymny; w długie, smutne szeregi budowli za cmentarzem, w ostre zarysy ko­minów fabrycznych, wyrastających zza garbów ziemi jak nagie maszty. Nie było tu zieleni naokół, lecz ostra czerwień murów; zamiast murawy, pył węglowy pokrył czarnym pu­chem faliste ugory. Ludzie tu jakby wymarli, ptak się nie odezwał, wrona nie zakrakała. Maszyny tylko gadały świst­kami i suche dzwony zgrzytały. Niemilknący kołat młotów mierzył rozpaczliwie nudny czas, pełzający tak leniwie, jak te rozwłóczone na horyzoncie dymy.

Kunicki spojrzał na Borowskiego i wydało mu się, że w te martwe okolice spadł jakiś ptak z dalekich krajów, trzepocze chorymi skrzydłami i dusi się od węglowego pyłu. Nie pytał go, jak teraz żyje. Wszak wiedział dobrze. Znał to życie wielkomiejskie i zaprzepaszczone w nim egzystencje, wegetujące wspomnieniem minionych dni, czepiające się kobiet ostatnim pragnieniem życia.

Długie, smutne kominy patrzały martwo w dal pustą i niemą. Zastygłe i zimne w szarym świetle, kłębiły ciężkie ofiarne dymy żywych i kołaczących maszyn, oraz martwych i niemych ludzi. Dusza tych istot ludzkich, wyklęta precz od pracy, błąkała się pokutna po ciemnych zaułkach i czarnych norach nocy. I wtedy dopiero, gdy maszyny do snu legły, wówczas gdzieś w pomrokach kamiennych, w ciszy umęczo­nych ciał rozlegał się czasami nagły, straszny, beznadziejny krzyk — budziła się namiętność, buchał płomień duszy.

I gasł.

Pozostawał jeden, dwa trupy, i otwierała się nagle prze­paść bólu i cierpień. Ale za dnia już zimna, już niema, zie­jąca tylko dusznym czadem zgniłych wyziewów. Odżyły już maszyny i zamarli ludzie. Po niebie snują się rude, ciężkie kłębiska dymów.

„Biedna Zochna!… Zochna!… Zochna!” — szeptało coś Kunickiemu, jakby w takt łagodnego plusku i miarowego szmeru. Tuż nad głową szumiały mu tak druty telegraficzne.

Przypomniały mu się te jej duże, smutne, łzami za­szklone oczy, gdy wczoraj na niego patrzała. Drobne białe ręce zatopiła we włosach, wsparła głowę na łokciach i nie spuszczała z niego oczów. „A ty — zdawała się pytać — ty, co tak poważnie mówisz, z takim poczuciem wyższości, i łagodnie, jak do dziecka, uśmiechasz się do mnie, czy ty umiesz kochać inaczej, lepiej, prawdziwiej?” I wryły mu się w pamięć te wielkie, smutne, jakby przestraszone oczy.

Na ciemne szosy wyroił się tymczasem tłum czarny i rozpłynął się strumieniami po drogach i ścieżkach. Ście­mniło się. Rdzawe światło przesiąkło kurzawę, zrudziały dymy fabryczne, zasuwała się mgła sina ciężko i powoli.

Ponad ziemią, naokół, wszczęły się jakieś migotania, i błyski i wraz z gwiazdami na niebie zapalały się wśród ciemnych budowli chłodne księżyce lamp elektrycznych. Zaroiło się wnet od świateł bladych i ostrych jak stal, czer­wonych i drgających jak krew świeża rozlana, zielonych jak liść wiosenny, wielkich i żółtych jak słoneczniki. I hen, gdzie tylko poprzez wzgórza oko w ciemności wybiegło, kołysały się ponad ziemią wśród szyn kolejowych wieńce, wstęgi i gir­landy tych płonących kwiatów zimnej nocy. Sczerniała przy nich ziemia i błyskiem lodu się pokryła, zbielały w tym bla­sku dymy fabryczne i stanęły nieruchome, jako białe obłoki.

Wciąż jeszcze podnieconej wyobraźni Kunickiego wy­dało się, że oto jeden z tych dymów przyjmuje zwiewny kształt ludzkiego cienia i wałęsa się wśród tych błędnych ogników. I pomyślał, że jej dusza po takim czyśćcu błąkać się kiedyś powinna, wciąż jeszcze nie chcąc wierzyć, że wszystkie te kwiaty, choć barwne, choć płoną, zimne są i bez woni.

Tuż za parkanem, gdzie wał wysoki, ryknął pod ziemią jakiś potwór, wybiegł z czarnej czeluści wzgórza, trysnął sno­pem iskier czerwonych, wydał świst ostry i potoczył się po nasypie. Pociąg biegł, kołatał, trząsł, migał smugą oświetlo­nych okien; raz jeszcze krzyknął nagle i wpadł w drugi tunel.

Szum głuchy po nim pozostał, jakiś pęd i rozmach w powietrzu.

— Jezus Maria! Jezus Maria, wrócić!

Borowski stał w ciemnym zmierzchu, jak krzyż mię­dzy mogiłami. Za odchodzącym pociągiem ręce mimo woli podniósł i okamieniał jakby w tym ruchu. „Jezus Maria, wrócić! Wró-ócić!…” już nie jęczał, lecz wył długo i prze­ciągle.

Kunicki słuchał tego monotonnego skomlenia z niemiłym uczuciem. Podrażniało go to biadanie uparte, nieskoń­czone, niby dziwaczne modły wschodniego muezzina. Teraz dopiero spostrzegł, że legła już noc.

— Panie Borowski — rzekł, dotykając jego ramienia.

— Wrócić na scenę! Wró-ócić!…

— Panie Borowski! — wołał, szarpiąc go za ramię. — Późno już. Noc. Kto słyszał, na cmentarzu!…

Powlókł się wreszcie za nim. Już dochodzili do bramy, gdy Borowski, obchodzący mogiły kołem, miedzami, potknął się o niskie, przyziemne sztachety nagrobka i runął na ziemię.

Porwał się sprężyście na nogi i obejrzał poza siebie.

— Ciemno — mruknął Kunicki, aby coś powiedzieć. — Stłukłeś się pan?

A on przyślizgnął się do niego cicho jak kot i podsu­nął mu swą twarz tuż, tuż pod oczy.

— Znowu! — szeptał, owiewając go ciepłym odde­chem. — Widziałeś?… Znowuż przewróciłem się przez mo­giłę. Trzecia będzie!

Kunicki chwycił go mocno za rękę i wyprowadził poza bramę.

Szli ciemną szosą pośród długich szop i okratowanych budowli fabrycznych. Tu i ówdzie przytrafiała się mała lam­pka żarowa przy murze. W czerwonym świetle ledwo tleją­cych drutów obserwował Kunicki jego wielką aktorską głowę o twardym czole byka, dziwnie miękkich, kobiecych prawie ustach i nieco mętnych, przepaścistych, zadumanych oczach.

— Trzecia! — mruczał ten od czasu do czasu, przeżu­wając z grubym uporem wciąż jeszcze tę samą myśl.

— Milcz pan u diabła! — szarpnął się wreszcie Kuni­cki. — Zmora nocna!

— Bardzo żałujesz mej Zochny? — spytał, nie podno­sząc oczu.

Kunicki nic nie odpowiedział. On zaś, jakby dla odpę­dzenia złych myśli, podjął machinalnie kamień z drogi i ci­snął go przed siebie. Kamień wyrżnął gdzieś o bruki, odsko­czył, znowu drogę skrzesał, skry rzucił i poszedł dalej jak po wodzie. Po dwóch zaledwie minutach przycichł dopiero grzechot, zgasła ostatnia iskra.

Kunickiemu zapadła jakby pierś w zadumie. Westchnął raz i drugi.

— Bardzo żałujesz mej Zochny? — usłyszał po raz drugi.

Szli dalej. Przed nimi rozesłała się na chmurach ruda i ciężka łuna wieczornego miasta.

Gdzieś na odległej ulicy wszczęło się jakieś głuche po nocy rojenie. Nagle zerwało się gwałtowne i ostre recho­tanie świstawki, potem tętent przytłumiony, nawoływania, krzyki…

Obaj stanęli, ściskając odruchowo laski w dłoniach i pró­bując przejrzeć ciemności.

Lecz naokół znowuż cisza zaległa. Szumiały tylko druty na słupach i hen na krańcach bił młot nocnej walcowni.

Kunicki ruszył z miejsca. Borowski wciąż jeszcze stał i strzygł uszami. Teraz dopiero ocknął się jakby ze swego zapamiętania: twarz mu się rozjaśniła, oczy zabłysły.

— Znowu zbrodnia! — rzekł z uśmiechem.

— Cieszy to pana tak bardzo?

— Lubię miasto! — i pociągnął nosem jak wyżeł.

A nie otrzymawszy odpowiedzi, zawołał po kilku mi­nutach:

— Nienawidzę miasta!

Kunicki rzucił niecierpliwie ramionami.

— Wie pan, co mi za myśl przyszła! — mówił Borow­ski po chwili. — Panu po prostu zazdrość tamtego, z opo­wiadań moich. Panu zazdrość, że tam życie takie bujne.

— Nie bujne — odparł Kunicki — ale dzikie, wściekłe życie rozpętanych byków! Biada, gdy się pod te kopyta do­stanie — dziecko.

— A jednak ludzie płakali razem ze mną, płakali nad mym zgniłym bólem. Nad pańską cnotą ziewnęliby może tylko. He, panie — taniusia jest cnota na świecie?…

Kunicki ćmił spokojnie papierosa, a otrząsając starannie popiół, mówił niedbale, jakby do samego siebie:

— Ktoś mówił, że nago mogą się ukazywać tylko bo­gowie. My mamy dziś wszelkie powody do ukrywania swej nagości.

— Widzisz! — parsknął Borowski i wpił mu się palcami w ramię. — Ukrywać!? — Widzisz, dawniej ludzkie namiętności były życia i pracy ramieniem i młotem. Dawniej i bogowie nie wstydzili się swych namiętności. Dzisiaj są one od biurka, od maszyny precz wyklęte i gdzieś głęboko, głęboko pod ziemią ukryte, aby życiu nie przeszkadzały! Ty dzisiaj nic już o nich nie wiesz… Dzisiaj bogów nie ma. Ale nawet bogów namiętność stać by się musiała w potępieniu gnuśna, jadowita, trawiąca.

— Dziś mamy rozsądek.

— Wleźże nim czym prędzej w głąb i wynieś swe na­miętności na światło dzienne, aby cię nie pożarły! — Macie rozsądek. A jednak… słyszysz? Oto rozlega się krzyk, stra­szny, beznadziejny krzyk po nocy! Otwarły się podziemia wasze i cuchną. Zrozumiałeś, kto je otworzył? Kto jest bólu waszego krzykiem po nocy? Zrozumiałeś, za co mu ludzie dają łzy swoje, święte i czyste łzy ludzkiej tęsknoty?…

— Deklamacja! Zresztą chroniczna — cmoknął niecier­pliwie Kunicki. Otrząsł znowu popiół z papierosa i znowu mówił niedbale, cicho, jakby do siebie tylko:

— Ja panu powiem, kto te wszystkie cuda nocne do­konywa: biedny, chory człowiek… Zaś koniec — warto za­stanowić się i nad końcem — koniec będzie zwykły: Osta­teczny zanik hamujących czynności woli — ciesz się pan: będą wizje! Gnuśność — niech się cieszą kochanki! — Apatia i otępienie graniczące ze stuporem — tu już śmierć zęby wytrzeszcza!… I to w najlepszym razie — kończył i spojrzał bystro na Borowskiego, jakby taksując jego siły fizyczne.

Borowski miał już widocznie gotową odpowiedź, lecz ostatnie słowa zamknęły mu usta. Zaniepokoił się widocznie i zagadnął szybko:

— A od czego to pochodzi! Apatia niby?

— Toż mówię!

Przeżuwał myśl jakąś uparcie, czoło chmurzył. Wreszcie:

— Boję się — rzekł cichym, szczerym głosem dobrego dziecka. — Boję się apatii!

I zadrżały mu wargi jak u wrażliwej kobiety.

— Siądźmy — rzekł nagle i, nie czekając odpowie­dzi, cofnął się pod mur i osunął na jakąś ławę. Marszczył się, chmurzył, w oczach Kunickiego zapadał gdzieś myślą coraz głębiej.

— Widzisz, póki chodzę, mówię, nienawidzę — Boże, jak ja wszystkiego i wszystkich nienawidzę! — póty zapo­minam. Ale niech sam ze sobą zostanę, niech się położę…. Sen nie przychodzi… Więc niech mi teatr do myśli powróci, niech się coś ocknie, zbudzi, zerwie! A tu nie przychodzi nic, nic!… Rozumiesz ty — nic!…

I gwałtownym ruchem schwycił Kunickiego za rękę. Po chwili zatrząsł się całym ciałem. Zdjął kapelusz z głowy, grzbietem dłoni wycierał jakby zimny pot z czoła. Bladł wi­docznie, gdyż twarz jego stawała się po ciemku bardziej ja­sna i jakby fosforyzująca. Kunicki spoglądał nań uważnie i z pewnym niepokojem.

— Co panu?… Panie Borowski, na litość boską!…

— I z tej pustki wyłania mi się — zgroza, tylko zgroza! Nieludzka straszna groza wytrzeszcza na mnie zimne oczy: rzeczywi…! „Zośka!!” — krzyknę, jak szalony, zerwę się z łóżka i błędnie, omackiem trafiam tam do niej. I jak dąb podcięty walę się na jej białe ręce. „Zasłoń mi oczy, Zośka!” — Za­słania, rączynami twarz mi okrywa. „Nie bój się, nie bój się, Władek”. „Całuj, Zośka!” — Całuje. — „Zochna, Zochna, Zochna ty!!…”.

Z daleka jakby w zaczajonej ciszy ciemnego przedmie­ścia słyszeć się znów dały niecierpliwe, ostre sygnały świstawki, wołające nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kogo na pomoc. Bo zresztą cisza była. Hen na krańcach bił tylko młot walcowni, a tuż ponad głową szumiały im obu druty telegraficzne:

Zoch-na… Zoch-na… Zoch-na…

Wreszcie zabłysły światła w oknach podmiejskiej ulicy. Kunicki zaprowadził Borowskiego do najbliższej robotniczej restauracji i, wmuszając w niego wodę, mówił coś o słabej woli, o rozhukanej wyobraźni, o potrzebie leczenia. Borowski odstawił szklankę wody na bok i odpowiadał mu powolnym, zmęczonym głosem.

— Pan osądza wszystko tak łatwo, prosto, higienicznie, że aż miło słuchać. Uspakaja to jak ciepłe okłady. Taki świat mały, a pan taki duży, duży. Taki świat chory, a pan taki zdrów, taki higienista… Duży, duży higienista!… A biedny chory światek skruszył się, zesechł, zblakł. — I pana nigdy nie straszy zmora rzeczywistości?

Kunicki uśmiechnął się ckliwo i niedbale.

— E, pan świat ma w kieszeni. On pana nie przestraszy.

— Jestem lekarzem, panie Borowski.

— Właśnie!… Absyntu, duszko — zwrócił się do kel­nerki, wciąż jeszcze tym smutnym, zmęczonym głosem.

— Ja proszę wody sodowej! — pośpieszył się Kunicki.

— Dla pana doktora syfon wody.

Światło było mętne i senne. Pokój nagi, przesycony zapachem słodu i farby olejnej. Dwóch wielkich, ciężkich ro­botników, o rudych, źle wygolonych twarzach, drzemało wraz z gospodarzem nad gazetą, mającą okrzyk „Naprzód!” w na­główku.

Kunicki sięgnął po gazetę i zapytał od niechcenia:

— Czytujesz pan to?

— Namiętnie. — Kati, chodź no tu i podaj łapkę… Niech no pan doktor spojrzy, tak tylko, dla ciekawości. Prze­cież to jest fenomenalne! U kobiet z tej klasy? U Niemki zwłaszcza!

Kati przedrzeźniała obcą mowę, zaśmiała się piskliwie i pobiegła za bufet. — Milczeli przez dłuższy czas. Borow­ski popijał z rzadka, wolno i obserwował uważnie trzech śpiących robotników, jak, budząc się z drzemki, rzucali od czasu do czasu dorywcze, opryskliwe zdania zmęczonych ludzi. Potem znowu przyzwał Kati do siebie i w smutnym zamyśleniu ba­wił się palcami jej ładnych rąk niby paczką zapałek.

Kunicki nie wytrzymał.

— Puśćże pan ją — zawołał. — Mnie to osobiście do­tyka, w mojej godności ludzkiej. Przecież to człowiek, a nie mebel. Dziewczyna przy tym zmęczona; musi pracować osie­mnaście godzin na dobę.

— Według wykazów statystycznych — dopełnił Bo­rowski.

I kazał podać sobie drugą porcję absyntu. Gospodarz zbudził się wobec tego ostatecznie i przyszedł powitać go­ści. „Towarzysz”? — spytał, widząc gazetę w rękach Kuni­ckiego. A otrzymawszy skinienie głową, przysiadł się do stołu i powtórzył te same, dorywcze, gburowate zdania, jakie wy­szły przed chwilą z ust drzemiących wciąż robotników…

— Miał dawniej dom publiczny, teraz trudni się wy­szynkiem i rewolucją — gawędził ze sobą Borowski, gdy gospodarz powrócił do swych robotników.

Spostrzegłszy zaś oburzenie Kunickiego, ni to zagwi­zdał, ni to zanucił:

C'est le peuple! Le peuple! Le peuple!…

Kunicki spostrzegł w tej chwili jakieś konwulsyjne drgnienie aktorskie w jego grymasie. „Oho — pomyślał — trzeba nam wracać. I ten gotów mi dać przedstawienie jubi­leuszowe”.

— To zamiłowanie do brudów — rzekł głośno — ła­two wytłumaczyć: pan tylko tym żyjesz, że siebie usprawie­dliwiasz.

— Staram się znaleźć trzeźwy, życiowy ideał: ideał społeczny.

— Cynizm groszowy. Złodzieje kieszonkowi mają go nieraz w lepszym gatunku. Dla mnie byłby tylko nudny, gdyby nie… pańska żona, panie Borowski!…

On podniósł głowę i przysunął się bliżej z krzesłem.

— No? — pytał chmurnie.

— Biedna tylko. Nic więcej.

— Ba! — odrzucił się niedbale w tył.

— Zasługiwałaby na coś więcej niż na pańską miłość. Tymczasem…

— Jaką byś pan jej dał? Coby taki, jak pan, z niej uczy­nił? Szarej swej duszy wieczną samotnicę, dzieci swych mil­czącą niańkę, kariery swej czujnego psa. I czym pan taką potęgę, jak miłość, mierzysz? Paznokciem — zaśmiał się ner­wowo w kieliszek. — Paznokciową miarą mieszczańskiej so­lidności.

Kunicki cofnął się z niesmakiem.

— Chodźmy. To staje się zupełnie plugawe, ta opętana alkoholem monomania erotyczna. Pańska głowa wypowie­działa się w życiu dostatecznie. Dla niej nie ma na świecie nic innego prócz kobiety.

— Nie ma! — krzyknął, powaliwszy się piersią na stół, i schwycił Kunickiego za rękę. — Dla wielu, dla bardzo wielu ludzi nie ma nic na świecie, prócz ukochanej kobiety. Ona jest im wszystkim! Jest żarem czynów, cierniem wytchnienia, gwiazdą nadziei, słońcem wiary w siebie; a przede wszystkim jest, jak cnota, sama sobie celem i źródłem najwyższej na świecie rozkoszy.

— Dosyć! — krzyknął Kunicki zmęczonym głosem i, wywierając gniew na syfonie wody, odsunął go energicznie od siebie. — Dosyć!… I ciągle, i bez ustanku, i wiecznie tylko kobieta. Paneś mi je chyba na całe życie obmierził.

— Słabyś ty ze swą wodą sodową!… Czy suchy pająk medyczny i tego nie rozumie, że trzy czwarte życia koło niej się obraca, że dla milionów jest celem trosk jedynym — mi­lionom przyobiecana nawet poza grobem — życia i śmierci władczyni!…

A utkwiwszy swe mętne, przepaściste oczy gdzieś u pu­łapu, mruczał w szczególnym natchnieniu:

— …na stopniach uświęconych ołtarzy! Pod błogosławiącymi ramiony białych kapłanów! Wśród kadzideł mirry! Or­ganów wysokiego grania i zawodzącego chóru tęsknoty do życia!…

Czknęło mu się. — Głowa na sztywnym grzbiecie rzu­ciła się w tył. Opanował się jednak i zmógł, a białą jak kreda twarz pochylił nad kieliszkiem.

— Płacić! — krzyknął Kunicki i zerwał się z miejsca.

Borowski podniósł głowę i rozejrzał się błędnie naokół. Po czym uniósł się poważnie i wyszedł sztywno na ulicę. Tu zachwiał się dopiero i w zmęczoną pierś wzionął z rozkoszą powietrze miejskie.

Szumiało miasto. Szły z dala tysiączne pogwary, turkot i głuche dudnienie, rozkołysane tu na przedmieściu w jakiś miarowy, senny takt. W tym rytmie sennego jakby walca, falowała, zda się, i ta u czarnych wież gotyckich zawisła ja­sna, żółtawa i zimna jak stal mgławica. Nieruchomo stała tylko rdzawa, niezmierzona głąb nieba, na której tu i owdzie, z rzadka, mrugnęła na chwilę mała, żółta gwiazda.

Borowski słuchał i patrzał: wchłaniał w siebie szum i woń miasta. Kapelusz na tył głowy zsunął i zgarniał z bia­łego czoła garście długich, czarnych włosów. Chwilami się zataczał i odruchowo wyciągał przed się ramiona. Wreszcie wsparł się o potężny słup lampy łukowej. Mruczał: majaczył czy też improwizował coś po pijanemu. Kunickiemu przypo­mniało się nagle jego skomlenie na cmentarzu, gdyż oto do uszu jego dobiegł ten sam głęboki, żałośliwy głos. Słuchał:

— …Lodem miasto w nocy zamarza, dla samotnych chłodne, dla cierpiących nielitościwe… Miasto w ciszy nocnej o gnuśnych zbrodniach tajemniczo gada, miasto wielomilio­nowe, zimne, ponure… Ja czuję puls twój chory, o miasto wielkie, ja, zgnilizny twej powiędły kwiat, ja, młodością mą zgrzybiały i gnuśny, ja, czarny twój kapłan, ja — aktor!…

Światło lampy łukowej przygasło nagle i rzuciło czer­wone blaski. Zmogło się wszakże, bo z upartym sykiem roz­płomieniło się po chwili w równej, chłodnej, fioletowej toni.

Kunicki tymczasem spłoszył się zupełnie. „No — myślał — ten już chyba dostał obłędu pijackiego”. I oglądał się po ulicy, aby na wszelki wypadek mieć ludzi pod ręką.

Ale Borowski wnet opadł, zatoczył się, bełkotał:

— Doktorze, choć kieliszek koniaku jeszcze!

— Pan musisz chyba iść jutro do jakiejś pracy. Nie?

— Muszę — potwierdził bezmyślnie.

Lecz w tejże chwili zaciął się, począł walić laską o mur i wołać uparcie:

— Nie muszę, ale chcę… Z własnej dobrej woli chcę… Dla własnej mojej Zochny chcę… I nie przez sentyment, jak się w pańskiej głowie śni. Dla jej włosów złotych z wojska uciekłem, dla jej jasnego czoła pieniędzy chcę. Nie pracy. Ja pluję na pracę. O — tfu!

Stał na trotuarze sztywno i tak się na stopach kołysał, że Kunicki bał się, iż lada chwila twarzą lub potylicą o bruk uderzy.

— Doktorze — mówił po niejakim czasie, starając się koniecznie objąć Kunickiego za szyję. — Dok-torze! Doktor jest nieszkodliwy pajączek, na bardzo drobne i chore muszki w uniwersytecie ułożony. Doktor ma angielski cynizm, jest sobie „matter of fact”. Doktor zrobisz bajeczną karierę na higienie. Będziesz się cieszył szacunkiem u panów noszących flanelowe paski na brzuszkach — i u społeczeństwa… Bę­dziesz niepokonanym autorytetem w kwestiach kataru kiszek, impotencji obowiązującej, piękna, dobra i ideałów społecz­nych… Doktor ma głupią teraz minkę. Daj mi buzi, doktor…

— Ja doktora chcę w pysk pocałować! — rozgniewał się nagle, chwycił brutalnie jego głowę i wycisnął mu na ustach twardy pocałunek. — Nie pluj doktor, bo…

— Bo ja doktora kocham — dokończył niespodzianie w łagodnym spadku. — Ja kocham doktora — powtórzył jakby po głębokim namyśle, miękko i rzewnie jak dziecko. — Ja tobie, słuchaj doktor, wyspowiadałem się jak histeryczka księdzu: z detalami… Ja tobie bramę do mego serca otworzyłem. A potem każę ci wleźć głębiej. Ja… O Jezusie Mario!… Weź mnie pod ramię i prowadź!… Czarnej kawy za­funduj… Nie — stój!… Czekaj.

I stali tak razem przez jakiś czas. Kunicki nie puszczał go, mimo wszystko, wiedząc, że lada chwila runąłby na ziemię.

— Och! — westchnął wreszcie Borowski. — Co też ja chciałem?… O czymże to ja?… Poczekaj, poczekaj!… O Zosi! Chcesz o Zochnie? — A czemu milczysz, szelmo, jak pień? Czemu nie gadasz, że chcesz o Zochnie?… Zochna ma takie ciało… I, nie szarp się, nie szarp!… Przecież ja czuję — nie wiem, ale czuję — że ty na to za mną się wałęsasz, na to mych spowiedzi słuchasz… Ty, szpiegu cudzej nikczemności, coś własnych uczuć nie wyszpiegował! Taki, jak ty, stać się może straszny, gdy zapomni o karierze.

Kunicki odtrącił go od siebie. Instynktem kierowany rzucił się Borowski między dwie kamienice. I tam rozwiał się ostatni przebłysk jego trzeźwości. Osłabł zupełnie, rozmawiał już sam ze sobą: opowiadał coś brukom miejskim o złotych włosach swej Zochny.

— Znasz ty — mówił, wyciągając w stronę Kunickiego bezwładne swe ramię z obwisłą dłonią — znasz tę polską bajkę o stratowanym przez świnię kwietniku? I tę francuską… Daudeta… Z mojego młyna — wykrzykiwał bezdźwięcznie, jak echo, a dłonią twarz tarł, coś koło szyi nią poprawiał.

— O tym… mózgu złotym? — wykrztusił wreszcie z trudem. Szarpnął i zdarł kołnierz.

Kunicki podbiegł i schwycił go za głowę.

— O… o… Boże mój wielki!… O tym mózgu złotym…

Po kilku minutach wytrzeźwiał nagle i niespodzianie, jak stary pijak. Nastawił kołnierz palta, zapiął się starannie i powoli, grubą laskę z ziemi zgarnął, kapelusz podniósł i głę­boko na czoło nacisnął. Odchodząc, spoglądał twardo i po­chmurnie. Kunicki wyczytał w tym spojrzeniu nienawiść. I nie zdziwiło go to wcale.

Rozeszli się i każdy poszedł w swoją stronę. Kunickiemu huczało w głowie jak w młynie. Wszystkie myśli tonęły w nie­określonej, fizycznej wprost niechęci do tego człowieka. Miał do niego tę nieświadomą odrazę, jaką czuje chart do wilka, jamnik do lisa, ptak polny do kukułki: nienawidził w nim ob­cego, wrogiego sobie, drapieżnego gatunku.

Z wiru niejasnych wspomnień wypłynęła nagle jedna dziwaczna myśl.

„On teraz, w tejże chwili kamień podnosi, zamierza się… celuje…”.

Zwrócił gwałtownie i zbliżył się do niego.

— I na co pan czekasz? Czemu pan do domu nie idziesz?

Borowski wywijał laską.

— Chciałem jeszcze — zaczął niepewnym głosem.

Uśmiechnął się jakoś cierpko, dłoń wysunął i skurczył palce.

— Rubla masz?… To jest, właściwie — pożycz mi do­ktor markę.

— Pić pan będziesz?

— Bóg widzi, doktorze — coś zanadto dziś cięży. Nie udźwignę po trzeźwemu.

Kunicki począł się bać jak ognia tych chwil, gdy myśl, umęczona pracą, a nieprzykuta do mechanicznego zajęcia, ponosiła go w dziedzinę wspomnień. Bał się tych cichych, smu­tnych wieczorów przy bladym świetle lampy. Wówczas czuł, w duszy jego nurtować coś poczyna, jak w tych źródłach letnich, co, z głębokich warstw idąc, czasami się wzburzą i zapienią, świadcząc tylko, że tam gdzieś w głębi czyhają obce potężne siły. Oto na kartach książki, uporczywie trzy­manej przed oczyma, rysują się jakieś bezładne obrazy, wy­zierają z nich postacie zagadkowe i bolesne. Widzi dziew­czynę zbiegłą od rodziców i wyczekującą w ulewie na to, by do nóg rzucić się łotrowi; bo ta najstraszniejsza krzywda, jaką wyrządzić można kobiecie, przykuwa niejedną na całe życie do nóg mężczyzny: położy się przed nim jak pies czujna i zazdrosna o jego miłość. I o ileż czystsza, większa, głębiami uczuć mocniejsza jest ta niewolnicza dusza od serca swego władcy! Lecz oto jej kat staje się jej całopalnej ofiary uświęconym kapłanem. Kunicki widział w tej chwili wielkiego aktora, dającego bezsłownej i niemej rozpaczy dziewczyny męski dźwięk buntu i zatrzymującego setkom ludzi oddech w piersiach.

Z kolei przypomniały mu się te rozluźnione w aktor­stwie dusze: starzec, rzucający z ustępu Tobiaszowe prze­kleństwo i wieszający się w aktorskim szale, oraz dziedzic jego talentu i zgnilizny, który, w braku udzielania się w aktorstwie na zewnątrz, spala się w żarze własnych namiętności. W tym miękkim zapachu zmysłów, w odurzającej, lubieżnej woni, w gorących wyziewach alkoholu zniszczał i przepadł człowiek. Lecz oto, jak Feniks z popiołów, powstaje aktor i w braku nowych ofiar staje się kapłanem własnego cało­palenia. Kunicki przypominał sobie, już nie z odrazą, lecz wprost ze strachem, te jego hymny na cześć miłości, te tę­skne wycia do gnębiącego go potwora miasta.

Dalej odżyły mu w pamięci kłębiące się ogniem kominy fabryczne, głuche tajemnicze świstki na ciemnych przedmie­ściach, postacie ospałych i ciężkich jak młoty parowe robo­tników oraz gnuśnego lichwiarza, radykalizującego trywialnie opiłym głosem.

Piosnka anarchistycznej Carmagnoli ocknęła się nie wia­domo skąd w pamięci; na inne słowo, lecz tą samą melodią i taktem dokuczała uparcie myślom:

C'est la vie! La vie! La vie!

A ciemny kąt w głębi pokoju dziwnie pociągał wzrok; tam stała niema, niby wyczuta obecność ludzka, szeroko otwartymi oczyma wpatrzona samotność.

Zgiełk uliczny tłumiła noc; od czasu do czasu zerwał się jeszcze gdzieś w dali i tonął w ciszy tak nagle, jak nie­spodzianie wybił się ponad nią. Ucho chwyta jakiś gwar po­mieszany, jakiś turkot głuchy, tętent pośpieszny; chwyta i łowi je na próżno: ucichły, utonęły gdzieś w ciemności i ci­szy. Uwagę zaniepokoją raptem ludzkie głosy: coś jakby okrzyk grozy, wołania o ratunek, tajemnicze hasła, przerzu­cane gdzieś w dali. Echo niesie z drugiej strony szczątek pi­janego śmiechu, skłóca, miesza te odgłosy, a wielka cisza wieczoru tłumi wszystkie pogwary.

Idzie ktoś po schodach: stąpa ciężko, powoli. „Jak wy­raźnie słychać dziś wszystko — dziwi się Kunicki. — Własne westchnienie wydaje się niemal jękiem”. Idzie: schody trzeszczą. Zatrzymuje się, dyszy ciężko. Waha się, czy za dzwonek pociągnąć. Niesie zło, czy dobro? Co przychodzi zwiastować?

Czekać każe na siebie. I niecierpliwi. Jezus Maria, jakże rozdrażnia!

Dzwonić prędzej!

Schody trzeszczą: ktoś wolnym starczym krokiem dra­pie się o piętro wyżej.

Kunickiemu coś piersi podnosi i stłacza znowu w west­chnieniu. A z ciemnego kąta pokoju patrzy, zda się, zimna, badawcza, zadumą smutna melancholia — jak ta na sztychu Dürera, co, globus, księgi i teleskop na bok odłożywszy, za­patrzyła się w skupieniu w duszę ludzką.

I gdy stokrotnym tłumem milczące pająki

Snują zabójcze sieci…

— przypomniało się Kunickiemu. „Skąd mi to nagle do głowy przyszło?” — dziwi się sam sobie. Szuka w myślach przy­czyny tego smutku, co ołowiem zaciężył mu na piersiach, i znajduje tylko jedną odpowiedź buntu: „Ja nie chcę, ja nie potrafię być sam ze sobą”. Instynkt zwraca mu myśli w stronę zajęć codziennych. I oto z kart książek medycznych, z ka­miennych szuflad szpitali, w które zaglądał zwykle z taką obojętnością, wyjrzały twarze żółte, zapadłe, suche, z okro­pnym strachem śmierci w rozszerzonych źrenicach. „Wesprzyj się na nas, wesprzyj! Wszak tą drogą, kosztem najmizerniej­szego kalectwa doszedłeś do poczucia twej wyższości, doro­biłeś się marsa poważnej zadumy”.

Tymczasem wiatr idzie ponad miastem: syczy z dala jak raca, lada chwila skłębi się, zburzy, w szyby zadzwoni, oknami zatrzęsie. Lecz oto syk ten ani w dal się nie ponosi, ani za­wierucha nie pęka: łamie się, tonie, grzęźnie wśród ciszy.

Na stole pali się świeca tylko, o ceglasty jej płomień tłuką się ćmy. Słuch Kunickiego zapada w tę pustkę i ciszę, czai się w półsennym odrętwieniu, czuwa niezmordowanie — i w tejże chwili wydaje mu się, że ktoś za nim stoi: czyjeś miękkie dłonie chłodzą mu czoło, ktoś się nad nim pochyla, owionęło go ciepłe tchnienie, słyszy własny swój oddech…

Zerwał się i zgasił świecę. Za chwilę szedł, a raczej biegł przed siebie, byle w tłum, byle między ludzi!

Niebawem znalazł się w parku. Ale i tu były pustki. Po długich alejach wałęsały się jakieś ciemne i gnuśne po­stacie, których cienie nawet miały w sobie coś podejrzanego. Zaś po ławkach, gdzie spojrzeć — znieruchomione w cieniu, w siebie wtulone i zaszeptane pary.

Kunicki poczuł nagle niewypowiedzianą odrazę do tych ludzi, do których tak gorączkowo garnął się przed chwilą. Osunął się na ławkę, nastawił kołnierz i zapadł we własne myśli. Od czasu do czasu nietoperz, zmyliwszy w górę drogę, spadał mu kulą przed twarz i zrywał się sprzed oczu jak czarny upiór. A ciężka głowa chyliła się coraz niżej w jakiś bezdenny, niewypowiedziany smutek.

Wyszumiały mu go wreszcie drzewa; tak niedawno czytał:…

Samotnyś. Błądzisz. W wyobraźni chorej

Rój dziwnych widem myśli twoje niańczą,

Zdasz się sam sobie duszą wywołańczą,

Od której pierzcha tłum w ucieczce skory.

I mroki z wolna w duszę twą się sączą,

Gaszą w niej wszystko, tłumią swą opończą,

I pustka wielka zalewa ci łono.

Nawet marzenia, które życie złocą,

Pierzchły jak ptaki. Z głową opuszczoną

Szepczesz bez myśli: „Po co wszystko? po co?”

…I znów tylko wilgotne poszumy drzew, i ten głuchy, ciężki gwar miasta z daleka. Czujne ucho chwyta nagle szmer odmienny, cichy, jakby lekkie, pospieszne stąpanie. Żwir zaszeleścił — a jemu serce młotem w piersiach zabiło… Ktoś podchodzi, słania się nad nim, chłodne, miękkie dłonie obej­mują skroń…

Boże mój, Boże!…

Spod ławki wysunął się kot o grzbiecie w pałąk zgię­tym i twardo wystawioną kitą ogona. Na stężałych jakby no­gach szedł sztywno, błędnie, świecił ogromnie rozszerzonymi ślepiami i wlókł za sobą wielki, potworny cień. Kunicki ude­rzył kijem to czarne licho. Kot skoczył w kierz i rozległy się niebawem przeraźliwe, ochrypłe, gardłowe syki, a potem jakby beznadziejne szlochanie dzieci po ciemnym parku. Koty darły się po kątach.

A gdy one ucichły, rozległ się z pobliskiej ławki gło­śny pocałunek i szept stłumiony — duszny. Kunicki miał ochotę podejść tam i bić, bić, co sił starczy.

Jezus Maria — jakież to wszystko wstrętne!

Powiał znowuż wiatr wilgotny, niosący z sobą miękką woń świeżo zoranej ziemi.

Wiosna — przypomniało się Kunickiemu.

Za chwilę był w kawiarni.

Tu przynosił zwykle ciężkie brzemię samotności i w ogro­mnej potrzebie ludzi wchłaniał w siebie wielki gwar obcego życia. Cichy i niewidoczny na uboczu, leczył się, jak chore zwierzę, widokiem gromady; zbiedzony, przybity smutkiem, zapominał o sobie: ginął, rozpraszał się, wsiąkał w tłum wiel­komiejski.

— Pesymizm? Pesymizm? — rzucił niedbałe pytanie ktoś tyłem do niego zwrócony i pochylony nad bilardem. Poznał znajomego dziennikarza Jelsky'ego, „trochę Polaka”, jak zwykł mawiać o sobie. Widywał go u Borowskich.

— Gorzej — wstręt — odparł.

— Na podkładzie sentymentu może?

— Nieomal.

— Takich wzruszeń doznaje się tylko w małżeństwie.

— Pan uprawiasz cynizm zawodowo, metodycznie.

— Wiatr wiosenny owiał pana sentymentem — zaśmiał się Jelsky i przysiadł się do niego z kijem bilardowym w ręku. — Widzisz pan, oburzanie się jest niedołężnym se­plenieniem ludzi sentymentalnych, sentyment mową kariery w powijakach, cynizm jej pieśnią łabędzią. Jesteś więc pan sam na najprostszej drodze do cynizmu.

Podobał mu się widocznie frazes, gdyż, ukrywając uśmiech, zapalił papierosa.

— Toteż — mówił dalej, smakując równie w papie­rosie jak w swej złośliwości — toteż, z uwagi na pańską niechybną karierę oraz na obiecujący jego sentyment, radzę panu czym prędzej…

Dokończył mu na ucho.

— Kobietę.

Łagodząc zaś swe powiedzenie, uścisnął go za rękę.

Allons, petit bourgeois — zawołał, chwytając go pod ramię — przedstawię pana mej przyjaciółce.

I nieomal przemocą zaciągnął Kunickiego w drugi ko­niec kawiarni.

— Nazywamy się Lili — rekomendował — nie tyle ze względu na dziewiczość, ile na bajeczną płeć.

Kunicki znalazł się w ten sposób, wbrew woli, u stolika dziewczyny młodej, niebrzydkiej, o dziwnie białej cerze i ogro­mnie czarnych aksamitnych oczach.

— Panna Lili — mówił wciąż Jelsky — ma w sobie coś ze storczyka: Cephalantera alba.

— Także komplement — zaśmiała się piskliwie — mu­siałabym chyba szukać w Leksykonie.

Jelsky schwycił przewijającego się tuż obok piccola.

— Mały, Leksykon dla panny Lili. Litera C.

Ale Kunickiemu nie do pustych było gawęd. Toteż rad był, gdy Lili odęła się poważnie, podejrzewając, że obaj przy­szli po to tylko, aby z niej zadrwić. Powrócili na swoje miejsca.

— Och, żebyś pan wiedział!… — skarżył się za powro­tem Kunicki.

— Wiem i widzę, żeś pan swym sentymentem zajechał na ślepe szyny. Hamuję, pcham z powrotem na rozsądną drogę kariery: — robię, co mogę.

— Pan mi dziś karierą tak dokuczasz! Mój panie, dla­czego pan jesteś dziennikarzem, a nie filantropem?

— Ponieważ to métier jest najmniej odpowiedzialne.

— Acha! — Ale paneś w kawiarni jak u siebie w domu?

— Mieszkam — odpowiedział z filozoficznym spoko­jem i pilnikiem kieszonkowym począł szlifować sobie pa­znokcie. — Z obowiązku, z fachu. W kawiarni robi się dziś kultura. Nawet prorocy nie każą dziś na górach, tylko po kawiarniach.

Rzucił okiem na gazetę i swym pilnikiem wskazał nied­bale jeden ustęp.

— Jest tu nowy żer dla pańskiego sentymentu i nowe kastalskie źródło wstrętu… Oj, te idee, te idee!… Wraca skądciś banda obieżysasów galicyjskich i wiezie piękne gościńce kul­tury do swej ojczyzny. Jeden w drugiego! — Powiadam panu. Jeden w drugiego! Kobiety! Dzieci nawet!

Kunicki nastawił uszy.

— Boże wielki! To ich nie można puszczać tam — do kraju.

— Więc ich wyrżniemy — konkludował flegmatycznie dziennikarz, nie przestając szlifować paznokci.

A po dłuższej przerwie, jaka okazała się konieczna przy tej operacji, ziewnął i rzekł:

— Powinieneś się pan czym prędzej wyleczyć z tego świerzbu społecznego. Zostaw pan tłuczenie o mur twardszym głowom, a bity komunałami trakt idei pospolitszym owcom! Me-me! Jak źle jest na świecie.

— No, dobrze! — szarpnął się Kunicki, rad, że mu ktoś pomoże do wgadania się w przyczynę dzisiejszego smu­tku. — No, dobrze! — Leczyć ludzi z niesmakiem i oboję­tnością, patrzeć co krok na zbrodnie i potworność życia, od­dychać zatęchłym powietrzem nędzy i cierpienia… I to wszystko razem nazywa się?…

— Zadowoleniem ambicji tylko. Poza tym, jest się, chwalić Boga, jeszcze człowiekiem i można…

— Grywać w bilard.

— Chociażby.

— Albo pić.

— I to nie jest do pogardzenia. W piciu jest zupełnie ta sama mądrość, co i w życiu: złudzenia. Oczywiście nie każdy pije na to tylko, aby z Bachusem wywracać koziołki.

— Przypuśćmy, że nie pijam.

— Ależ się pan objuczył pryncypiami. Prędzej czy pó­źniej taki pociąg towarowy wykoleić się przecie musi. Nie pijasz pan? Tym bardziej należy pamiętać, że tam oto siedzi Lili i nudzi się nad Graphic'iem.

— Pozostawiam ją panu.

— Dziękuję za dziś — odwzajemnię się jutro. Poza tym, o ile pana interesują problemy życiowe… — (Jelsky wciąż oglądał swe paznokcie) — …poza tym, lekarz, na przykład, może leczyć uczciwie, ile że nie ma powodów, dla których czło­wiek inteligentny miałby coś robić niesumiennie. Dalej, mo­żna czytywać książeczki nie jako katechizmy komunistyczne, lecz jako mowę nowego umysłu i nowej duszy, z którymi w kawiarni nie zawsze spotkać się możemy. Na koniec można rozglądać się po świecie, co bywa ostatecznie najzabaw­niejsze.

— I to wszystko?

— Można jeszcze…

— Zajść do kawiarni — zaśmiał się nerwowo Kuni­cki. — Oto do czego sprowadziła się u was zagadka życia.

Jelsky zajął się tymczasem przeglądaniem jadłospisu.

— Można jeszcze… — powtórzył.

— No?

— W łeb sobie strzelić, o ile ktoś kwestię swego przyjścia na świat wziął zbyt poważnie. — Nie podnosząc głowy, wywrócił ku Kunickiemu białka oczu, uśmiechnął się kwaśno i dodał:

— Im bardziej szare jest czyjeś życie, tym większa śmieszność w takim zakończeniu.

Kunicki gryzł i szarpał w zębach munsztuk od pa­pierosa.

— Szare życie, szare życie — bąkał. — Szary, prze­ciętny, nieomal zbyteczny! — wybuchnął w nagłym rozdra­żnieniu. A ręka mu się trzęsła, gdy ją do papierosa pod­nosił.

Jelsky teraz dopiero podniósł głowę. Twarz wyciągnęła mu się wyrazem zdziwienia.

— Panie — wołał tymczasem Kunicki — dzisiaj ci szarzy ludzie zanadto uświadamiają sobie życie na samym już wstępie. Znają nie tylko maksimum tego, co osiągnąć mogą, ale i to całe morze małych fałszów, lichych komedii, mizer­nych podstępów, aprobowanych podłości, jakie przepłynąć muszą. Cel ich niezbyt pociąga, a droga nazbyt odraża. I to jest tragedią szarych ludzi.

— No — „tragedią”! — skrzywił się Jelsky.

— I pan chcesz im odebrać jeszcze wiarę w obowiązki społeczne, w ideały. Trzeba im te zostawić, chociażby…

— Chociaż dopóty, dopóki im skóra nie stwardnieje. Potem cisną tę tarczę sami, na głowy młodszych. I to z roz­machem wielkim. Hę?

Kunicki wpadł już w pasję.

— Więc czymże, czym nam się bronić przeciw temu smokowi wszystkich improduktywów, co na mnie nałazi i ziewa mi w twarz smutkiem życia, nudą, pustką… O tak, pustką! Zresztą, nie! Ja ciągle jeszcze nie o tym mówię, co mi do­lega. Mnie dławi, oczadza, dusi po prostu niesmak, obrzydze­nie i wstręt do wszystkiego! — krzyknął niecierpliwie, zer­wał się i schwycił za kapelusz.

— Wiosna — westchnął melancholijnie Jelsky, zakła­dając serwetkę za kamizelkę.

Podaną sobie dłoń zatrzymał jednak w ręku.

— My wszyscy tak intensywnie odczuwamy dziś wio­snę! Wiedzą coś o tym restauratorzy miejscy. Jest to naj­stosowniejsza pora, aby pić.

Siłą niemal posadził go przy stole i nalał mu kieliszek wina. Kunickiego rozbrajał zupełnie ten jego spokój.

— Ja nie jestem przyzwyczajony… Chociażby dlatego.

— Głupstwo! — Jelsky zabrał się ze smakiem do kolacji — Pan nie pijasz — wywodził przy tym — ponieważ to wytwarza podobno rozszerzenie serca, nazywacie to cor bovis. Ale wierz mi pan… — (Jelsky, nie znalazłszy czegoś przy nakryciu zadzwonił w talerz) — …wierz mi pan, stokroć gorzej nie pijać, nie szaleć, nie umieć stawiać życia na jedną kartę i wołać „va banque!” To wytwarza z czasem cor ranae, serce żaby…

Kunicki patrzał ze zdumieniem na jego krzętny apetyt w tej chwili.

— „Szaleć”? „Na kartę”?… Pan chyba miał Speisekarte na myśli.

— Oho — skrzywił się Jelsky. — Ja nie wrzeszczę i nie szarpię włosów jak pan, tylko rozumuję. A to nie prze­szkadza mi jeść… Z takim sercem żaby gorzej żyje się na świecie — żadne uczucie już się w nim nie zmieści.

— „Uczucie”?! — powtórzył Kunicki jak wprzódy. Wzruszył ramionami i bezwiednie zupełnie, jak w złości, pod­niósł kieliszek do ust.

— Miłość — tłumaczył dalej Jelsky — miłość, co słońce wesela winna zapalać nad głową, rzuca takim ludziom tylko cień goryczy, obrzydzenia i wstrętu na jałową codzien­ność. — Hę, jakaż to znana nuta…. Gdyby najada, zbudziw­szy się gdzieś w górskim uroczysku, huknęła „kocham!” — echo z dolin ludzkich przyniosłoby jej wołanie: „jałowość, nuda, gorycz!”. Gdyby Prometeusz skruszył górę i grzmotem obwieścił ziemi: „Bracia, zerwałem kajdany, po nowy idę dla was ogień” — echo odpowiedziałoby: „gorycz, obrzydzenie, wstręt!”.

Jelsky napił się wina, otarł usta serwetą, odstawił ta­lerz i gestem nakazał przynieść sobie następną potrawę. Ku­nicki powtarzał w myślach: „miłość”, „najada”, „Prometeusz”, „kajdany”, „płomień”, powtarzał przy tym mimo woli z tym sa­mym smakowitym akcentem, z jakim wygłoszone były te słowa. I wytrzeszczał już tylko oczy na Jelsky'ego. A potem znowu pociągnął z kieliszka.

Jelsky zaś prawił.

— Spojrzyj pan, ile tej goryczy, ile śliny i jadu na wszystkim, czego się dotknąć, na co spojrzeć… (prosit, prosit!… pij pan śmiało!)… do czego przywiązać by się chciało. Od takich właśnie ludzi ta ślina, ten jad ropuszy pochodzi. W żabich serduszkach nie zmieściło się umiłowanie społeczne.

— „Umiłowanie społeczne”!?… Pan żartuje?

— Mówię, umiłowanie społeczne nie mieści się dziś w marnych, skarlałych sercach. Zaledwie wciśnie się w nie doktryna. I oni, oni to właśnie każą nam wierzyć w ideały.

— „W ideały”!?…

— Niewątpliwie! Przy każdym rozdrożu stoi taki wła­śnie drab z maczugą w ręku i woła: „Idź tą drogą — a nie to po pysku”!… Czyż to nie ironia życia?

— Ironia?… Ha, ha! — Tak, tak — to wszystko racja, co pan mówisz. Ja to czuję. Ha, ha! Ironia! Ironia! — Paneś mnie zaraził apetytem. Zjem chyba kolację i wzniosę się na wyżyny filozofii spokoju… Nie, po coś mi pan wmawiał to wino?… Ha, ha! — Ironia…

Kunicki po jednym kieliszku poczuł już obezwładnienie w członkach. Ciężką głowę wsparł na łokciu i zapatrzył się na Jelsky'ego.

— Ja pana nie rozumiem wcale — rzekł nagle powa­żnie. — Zresztą, głowa mnie boli. Ha, ha! Nie — to ironia! — i znów śmiać się począł.

— To szkoda, bo ja pana znakomicie rozumiem.

— Ja boję się pana — boję się, jak czegoś zupełnie obcego. — Zresztą… nie, ja nie jestem pijany! — Zresztą, wierzę, iż pan wszystko wie. Mój panie, niech mi pan powie, co się ze mną stało ostatnimi czasy? Co za chmura stanęła nade mną?

— Czyś pan aby pewny, że to chmura? Czy to cza­sami nie słońce? A ten cień pod nogami, czy nie jest przy­padkiem cieniem własnej osoby?

— To jest wyrocznia delficka.

— Powiem dalej jak Pytia: jeśli w żabie serduszko wciśnie się uczucie wielkie, runie obiecująca kariera.

— Pan mnie chyba nie posądzasz? — Kunicki zakrył grymas czy też uśmiech łykiem wina.

— Posądzam, i to bardzo! My wszyscy tak intensyw­nie dzisiaj kochamy! Wie coś o tym Lili i towarzyszki, te skarbonki naszych uczuć.

Kunicki zerwał się z miejsca, ale usiadł natychmiast. Ciężką głowę wsparł już nie na łokciu, lecz czołem na stole. Próbował się roześmiać w obrus i nagle rozpłakał się cicho, rzewnie jak dziecko.

— Nie — mówił potem, ocierając łzy kułakiem — po coś pan we mnie wmawiał wino?… Takie tęgie wino? Ja mam słabą głowę… Po coś pan ze mnie zrobił sobie małpę?…

Kunicki zaczął się wprost niepokoić o siebie. W kilka dni potem, po nieudanej operacji, dostał spazmów wobec licznych świadków — musiano go cucić. Operowano młodą czeską robotnicę z fabryki zapałek. Dziewczyna, wystraszona zapachem jodoformu i widokiem tylu mężczyzn w białych fartuchach i zakasanych rękawach, wpiła się jak rak w rękę Kunickiego. Wśród tych obcych ludzi z nim jedynie mogła się jako tako rozmówić. Uspokajał ją, jak umiał. Opowiadał, że jej krzywdy przecież nie zrobią; przeciwnie, dadzą piękną srebrną szczękę zamiast brzydkiej spróchniałej kości, że tego nikt potem nie spostrzeże, a każdy powie: „Ach, jak wyładniała ta”…

— Jak ci na imię?

— Mianuje se Zofie.

— No widzisz — Zochna…

Przyszedł profesor i, zanim nałożył maskę, pogłaskał ją po włosach.

— Patrz, jak ci do twarzy w białym. Potem będziesz się mogła nawet w lustrze obejrzeć… No, nie bać się mała — nie bać!…

Nic nie rozumiejąc, uśmiechnęła się do wszystkich, jak do rodzonych ojców. I wszyscy, ilu ich było, odpowiedzieli jej przyjaznym skinieniem głowy. Studenteria zaroiła się na amfiteatrze. Kunicki miał pilnować pulsu tej ręki, która wcze­piła mu się w dłoń. Głaskał tę skurczoną strachem dziecięcą rękę i szeptał wciąż:

— Nie bać się, Zochna, nie bać!…

W miarę jak zasypiała, uścisk palców stawał się coraz mniej kurczowy. Już się rozchylały zupełnie, gdy, w ostatniej chwili przytomności, uścisnęła mu rękę krótko i rozumnie: jakby dziękowała mu za dobroć i prosiła, by nie odchodził.

On baczył już tylko na jej puls — o niej zapomniał niemal zupełnie. Naprzeciwko, trzymał asystent drugą rękę. Profesor operował przez głowę chorej. Na jej piersiach po­stawiono lustro i trzymano skośnie przed operatorem. Asy­stenci chwytali pęsetami, niby ptaki dziobami, rozszczepione płaty skóry i rozciągali je na bok, oraz wycierali krew pę­kami waty. Było cicho. Słychać było tylko szczęk narzędzi, ludzkie oddechy i jakiś kaszel na amfiteatrze.

Po chwili Kunicki drgnął — drgnął bezwiednie uprze­dzającym instynktem niesłychanie czujnego zwierzęcia, jaki przy podobnej pracy i człowiek nawet zdobyć sobie musi. Rzucił bystre, pytające spojrzenie na asystenta naprzeciw. Ten już na niego patrzał. Obaj przenieśli wzrok na profe­sora. Ten już o wszystkim wiedział. Już odkładał narzędzia, już wielką pęsetą wyciągał chorej z gardła język, którym się dławiła. Nie pomogło to jednak. Zaroiło się przy stole. Pośród audytorium znalazło się nawet zwierzę, które w tej chwili parsknęło śmiechem. Przebito chorej gardło, by wy­wołać sztuczny oddech. Lecz i tracheotomia nie pomogła.

Co dalej było, Kunicki pamiętał zaledwie jak przez mgłę. Wiedział, co mu czynić należy. Podnosił naprzód je­dno ramię chorej, potem dla ujednostajnienia ruchu wyrwał i drugie asystentowi. Podnosił je i opuszczał miarowo w ten równy takt, w jakim profesor uderzał w piersi chorej. Za­mienił się w maszynę — pracował bez wytchnienia — mi­nuty czy godziny! — tego nie pamiętał. Pompował wtedy jeszcze, gdy audytorium opróżniło się zupełnie; podnosił i opuszczał bezwładne ramiona, gdy inni odeszli już od stołu; pracował i wtedy jeszcze, gdy ktoś złym i zniecierpliwionym ruchem kazał mu wreszcie zaprzestać. W końcu odepchnięto go niemal. Przełożono ciało na wózek, narzucono na nie prze­ścieradło i odwieziono do trupiarni.

Obowiązkiem Kunickiego było przeliczyć narzędzia i ze­brać je do wanienki siatkowej. Gdy się tym zabawiał, poczuł nagle zawrót głowy. Cofnął się do pierwszej ławki amfitea­tru i osunął się na nią wcześniej, niźli siąść zamierzał. Ogro­mnie białe i łagodne światło zasnuło mu wszystko przed oczyma białą mgłą. Ktoś z bliska stojący usłyszał najwyraźniej, jak szeptał: „Nie bać się, Zochna — nie bać!…”. Zachły­snął się, ujął za głowę i dostał najprawidłowszego spazmu.

Vapeurs! — stawiał z francuska łatwą diagnozę jakiś student z głupia frant.

Ludzie byli mu wdzięczni za ten humor. Przy sztucznym nieco śmiechu załatwiono się bez trudności z bagatelną sprawą Kunickiego.

Już zdjął fartuch i nakładał mankiety, gdy wpadł jak bomba asystent i zawezwał go do profesora.

— Dobryś! — rzekł Kunicki. — Tym spazmem zarznąłem się na śmierć w jego oczach.

I z duszą w piętach wstępował do gabinetu.

Profesor zdążył również pozbyć się fartucha. Naokół nie było ani śladu odbytej przed chwilą operacji. Siedział przy biurku i notował coś pośpiesznie. Ruchem złym i znie­cierpliwionym wskazał mu krzesło.

— Ja tu już od kilku dni mam pana na oku. I dziś patrzyłem przed operacją… Chociaż muszę przyznać, że jako lekarz sprawowałeś się pan nieźle.

Skończył pisać, położył z impetem pióro i zwrócił się wraz z krzesłem do Kunickiego.

— Ale co znaczą spazmy? Skąd spazmy?… Ja już za­czynałem pana szanować za „brak nerwów”. Muszę panu po­wiedzieć, że upatrzyłem go sobie na asystenta. Więc mam zawód!… — syknął. — Pozwolisz się pan zbadać?

— Ależ ja, dalibóg!…

— No, no, no!…

Zbadał, opukał, a nic nie znalazłszy, wzruszył ramionami.

— Masz pan jakie zmartwienia?

— To jest właściwie… konkretnych… Chyba żebym… jeszcze…

— Jeszcze?

Profesor, poprawiając okulary, zasłonił twarz dłonią.

— Radzę wyjechać na trzy tygodnie. Gdzie bądź… Cy­garo, panie Kunicki?…

— Dziękuję uprzejmie… Nadzieja asystentury…

— Nie o to idzie… Chciałem panu powiedzieć, że… Hm!

Wydął wargi, gładził długą brodę, wreszcie:

— Z małżeństwem nie należy nigdy zwlekać! — wypa­lił mu prosto w oczy.

Kunicki stanął jak w ogniu.

— Ależ… dalibóg!…

Ujął go za obie ręce, uścisnął i odprowadził do drzwi. „Ja umiem tylko radzić. Niedyskretny być nie potrafię. Że­gnam pana”.

Z wielkim profesorskim cygarem w ustach szedł za­dumany przez ulicę. A że myśli były bardzo przykre, węzeł stawał się beznadziejnie zawiły, więc — uczuł nagłą po­trzebę napicia się czarnej kawy.

Gdy wracał do domu, gniewał go ścisk na ulicach, zmu­szający do wolnych, ślimaczych prawie ruchów i bezcelowego oglądania obojętnych twarzy. Przy sposobności zauważył, że ten i ów, mijając go, uśmiechał się nieznacznie, jakby chcąc powiedzieć: „Oto idzie znowu jeden z tych, co to mają lek­kiego fiołka w głowie”. Uśmiechali się oczywiście komiwojażerzy, ci zawsze z siebie zadowoleni, „najnormalniejsi” ludzie w mieście. „Ja wśród aniołów w niebie odróżnię chyba du­szę, która na tym padole płaczu była komiwojażerem” — zemścił się na nich myślą Kunicki. — „Swoją drogą, muszę być bardzo rozdrażniony i wyglądam prawdopodobnie dzi­wacznie. Ach, ta kawa, to cygaro obrzydliwe!… Zresztą, to jest jasne: rozdrażnienie wywołuje szybkie, gwałtowne, ostre ruchy, w tym tłumie ślamazarnym muszę wyglądać, oczywiście, jak mucha w pajęczynie”.

Gdy skręcił na swoją ulicę, ścisk uczynił się na chwilę jeszcze większy. Usłyszał za sobą cichy, krótki dzwonek. Lu­dzie się rozstępowali, dwie baby przyklękły nawet na trotuarze. Kunicki zdjął czapkę, co tu widocznie nie było we zwyczaju. Przechodzący tłusty jegomość znowu się uśmiecha z poczuciem wyższości solidnego człowieka, któremu interesa dobrze idą. „Ty, bydlę niskie!” — myśli Kunicki i, korzysta­jąc z wolnego miejsca za księdzem, postępuje tuż za nim. Ludzie najwyraźniej przypuszczają, że to on księdza do kogoś sprowadza. Jakaś baba podbiegła nawet, by zagadnąć, do kogo.

„Ja muszę mieć ładną minę, jeśli pasuję nawet do ta­kiego rodzajowego obrazka”.

„Ależ traf szczególny, żeby akurat do mego domu szli… na schody moje… Co, u diabła!… Czyżby na drugim?… Trzecie!…

„Baba!… Oczywiście baba. Ale cóż by jej tak nagle? Z czego?”

„A co? — dzwonią…”

Otworzył obcy człowiek w mundurze warty sanitarnej. Kunicki zaniepokoił się już poważnie. Ksiądz pyta, do kogo. Kunicki, stojąc o pół piętra niżej, nadstawia uszu. Tymcza­sem nie chce mieszać się do niczego. Poczeka.

— Do młodego pana — brzmiała odpowiedź.

— „Co!?”

— Kto taki? — pyta ksiądz.

— Student.

Kunicki chce w pierwszej chwili krzyknąć przeraźliwie. Ale się słania, za poręcz chwyta i ściska ją z całych sił. Lewą dłonią po ciele wodzi, szarpie spotniały włosy, szczy­pie się w wargę. — „Nie, ja przecież nie śpię. U Boga — co to jest!? Co to wszystko znaczy?”. Chłopak kościelny za­dzwonił raz: cicho, króciutko, jakby przez nieostrożność.

— Niech będzie pochwalony — obcy, cichy, zapłakany głos, gdzieś w głębi korytarza.

— Na wieki.

Ktoś klęka tam w głębi korytarza. Szlocha. Jak stra­sznie szlocha!

— Wypadek? — pyta ksiądz człowieka w czapce z odwachu sanitarnego. — Przytomny?

— Bardzo mało — szepcze ktoś basem. — Samobójstwo.

Ksiądz cofa się od progu.

Wypada młoda kobieta z głębi i buch! księdzu do nóg. „Jak ona strasznie upadła!”. I szlocha. „Chryste, jak ona szlocha!”

Kunicki puszcza poręcz schodów. Pręży się jak struna, zaciska pięście kurczowo. Nie da się halucynacji. Nie da się nawet obłędowi, jeśli to jest obłęd! On tu jest — nie tam!… Nie da się. Woli ma jeszcze trochę.

Zimny pot strugami zlewa mu twarz.

Przeskakując po kilka stopni, pędzi na dół. Instynkt za­chowawczy woła w nim bezładnie: „Dorożka. Z powrotem do profesora. Szpital. Osobny pokój… I cisza, cisza wielka. Z początku morfina, a potem cisza i spokój tylko… Musi przejść… Aby tylko dorożka!”

Wyskoczył z bramy aż na środek ulicy. I tu się dopiero obejrzał. W imię Ojca, Syna i Ducha!… Numer 38.

O dwa domy za daleko!

Otarł chustką pot z twarzy, poprawił kapelusz, zapiął palto i, zagryzając wargi, aby się nie trzęsły, zawrócił pod numer 34. Obejrzał swój dom uważnie i porównał go z tamtym. Podobne oczywiście, jak bliźniaki, a jednak trzeba być bardzo roztargnionym. „Oj, ta czarna kawa, to cygaro!”.

W domu zastał swą gospodynię w niesłychanym pod­nieceniu.

— Wypadek był w sąsiedztwie — wołała od proga, a raczej wymlaskała z prawdziwym smakiem.

— Wiem.

W myśli zaś dodał: „Chwała Bogu, rzeczywistość! Kon­kretny, policyjny fakt, entuzjazmujący wszystkie kucharki w całej dzielnicy. Ależ napatrzyłem się dziś rozkoszy miej­skich. I to mnie tak niesłychanie rozdrażniło”.

Zmaczał głowę i piersi, natarł skronie wodą kolońską i postanowił natychmiast posłać do apteki. Wyrwał więc kar­tkę z notatnika i pisał pedantycznie:

Natri brom. ……………….. 3,0

Kali brom. ………………… 2,0

Amon. …………………..

Zastukano do drzwi. „Oczywiście baba z plotkami”.

— Przed trzema godzinami, natychmiast po wyjściu pana doktora, zachodziła tu jedna pani.

Kunickiemu wydało się, że w tej chwili ktoś go pięścią w ciemię uderzył.

— Z tej kamienicy pewno? Po poradę? — pytał mimo to z niedołężną jakąś chytrością i jakby chcąc oszukać sa­mego siebie, odwrócić fakt, zagadać rzeczywistość.

— Nie. Nazywa się — zostawiła bilet — nazywa się Zofia Borowska.

Kunicki uczuł, jakby po raz drugi, mocne uderzenie w ciemię. Powstał z miejsca powoli, sztywno. Oparł się ty­łem o biurko, chciał coś powiedzieć, ale głosu mu zabrakło. Zwiesił więc głowę i milczał. „Jak ta szelma ropucha musi patrzeć na mnie w tej chwili!”.

— Pani przyszła zapytać, czemu pan doktor do pań­stwa Borowskich wcale nie zachodzi. Oboje z mężem są nie­spokojni, czy pan doktor nie chory. Pani bardzo rozpyty­wała o pana doktora… Niech mi pan za złe nie weźmie, ale ja się przy niej wstydziłam po prostu mej brzydoty. Jakaż ładna! Jaka świeża!…

— Dosyć!

— Prosiła, żeby pan doktor nie zapominał. Trzy razy to powtórzyła. Pani przyniosła ze sobą wiązankę kwiatów, myśląc, że pan doktor jest chory. Wejść nie chciała. Rozma­wiała ze mną przez próg. Prosiłam bardzo, żeby zostawiła i zdrowemu. Mówiłam, że pan doktor zawsze taki samotny, że kobiet nigdy…

— Dosyć!

Baba położyła ostrożnie garść kwiatów na najbliższym krześle i zamknęła cicho drzwi za sobą.

Kunicki wciąż jeszcze stał nieruchomo przy biurku. Po chwili dopiero sięgnął po receptę i począł ją drzeć na dro­bne kawałki. Podjął machinalnie jakąś książkę ze stołu, usta­wił ją pedantycznie na etażerce, zbliżył się wreszcie wolno do wiązanki kwiatów, powąchał, znalazł się blisko kanapy i osunął na nią z kwiatami przy ustach, pod twarzą. Miał wrażenie, że jakaś potężna dłoń wciska mu twarz w te kwiaty. Patrz, patrz, gnuśny i uparty! Na życiowej ścieżce źródła tego ominąć nie wolno: taka jest wola młodości. Musisz pić z tych wód, co rodzą albo siłę i czyn, albo ducha wyłącznie, albo bezwolę jedynie: rodzą życie, sztukę lub marzenie. W płomieniach, co cię ogarną, natura hartu twej duszy do­świadczyć pragnie na to, aby cię wznieść lub poniżyć. Taka jest wola młodości!

Gdy powstał, miał w głowie jedną tylko myśl, jedną trwogę:

— „A jednak — dokonało się!”

— Ach, Boże! — myślała Borowska. — Od czasu, jak dostał te książki od Jelsky'ego, nie wychodzi wcale z domu. Zamyka się w pokoju, mruczy, deklamuje i chodzi, bez ustanku chodzi, równo, miarowo, jak wahadło. I pije. Znowuż!

Zajrzała przez dziurkę od klucza. Tużurek włożył na siebie. Po co? Zapięty i sztywny chodzi jak żołnierz na war­cie. Staje przy biurku, prawa dłoń na piersiach: czeka dumnie na coś. — O czym on myśli?

— Właduś? — szepnęła w szparę.

Spojrzał wyniośle w stronę drzwi, odwrócił się i nic nie odpowiedział. Znowuż chodzi.

— Władek, ja nie chcę! — poczęła szarpać się u drzwi.

A gdy ją wpuścił do siebie, rzuciła badawcze spojrze­nie na biurko i przeniosła na niego czujne, niespokojne oczy.

— Wiesz, dlaczego mieszczka książek nie lubi? — py­tał cierpko.

— Wiem. Bo tamte — mówiła, wskazując na książki — są zawsze w balowej tualecie we wszystkim, co mówią, czują, myślą, bo tamte są fałszywe, wszystkie bez wyjątku — te napisane kobiety.

— A więc zazdrość — szeplenił mąż, wyciągając twarz w hrabiowski grymas. — Vous tombez dans la risée du monde, margrabino! — zagrał jej na poczekaniu. I wnet potem, ujmując ją za łokieć:

— Zosieńka — zmanierowałaś się coś niecoś na mał­żeństwie.

— Piłeś? — zapytała wobec tego niespokojnie.

— Nie, nie piłeś! Teraz będzie Volksstück — co?

— Och! — westchnęła ciężko.

— Klępusia! — mruknął pod nosem i zagwizdał jej głośno w odpowiedzi. Wtłoczył ręce do kieszeni i chodził z kąta w kąt, przelewając się z nogi na nogę. Ona osunęła się na kanapę, zwyczajem swoim zatopiła dłonie we włosach i zapatrzyła się smutnie na niego.

— Kochasz? — szepnęła po chwili.

— Którego? — odparł, zatrzymując się przy niej w zwro­tnym piruecie.

— Władek! — żachnęła się gniewnie.

— Względem czego?

Zochna rozpłakała się bezradnie.

— Ciupuś ty! — rozpłomienił się mąż nad tym pła­czem. Odgarnął jej włosy z czoła, odjął ręce i kazał sobie podać pyszczek. — Nie płakam, nie! Pocałować męża. Prze­prosić za malutkie zmanierowanie się w małżeństwie. Tak! — Już się na kolana ładujemy. Oczywiście. — Oko? — Nad­zwyczajne! Mięciusie, wilgotne spojrzenie!

— Kochasz?

— Mhm! — Borowski potrząsał głową.

— Ugryzę!

— Gryź… Zocha! I dałby to kto wiarę? — Toż boli… Oj, kot, kot! — Już się tuli, już zwija w kłębuszek.

— Jak ja ciebie lubię, Właduś!

Zaparło się westchnienie w piersiach Zochny.

— Ale nie chodź tak Władek całymi dniami po po­koju: — to takie smutne.

— Zupełnie tragiczne — hę? To wskazuje, że mąż jeszcze myśli.

Drgnęła mu czujnie w ramionach, odrzuciła w tył głowę i wpiła się w niego trwożnym wejrzeniem. Borowski sięgnął po papierosa i ukrył się niebawem w chmurze dymu. Siedzieli tak w milczeniu; on ćmił papierosa i machinalnie, niemal au­tomatycznie głaskał ją po włosach.

— Rozpleć…

Miękkim ruchem ramienia dotknęła ciężkiego zwoju na potylicy, potrząsnęła głową: jasne pęki rozprysły się same. Za­pachniały włosy.

Wyrwała mu z ust papierosa i odrzuciła precz.

— Nie chcę, żebyś palił!…

— I znowuż chodzisz? — szeptała potem cicho, łzawo, wtulona w kącik kanapy.

Przez dłuższy czas nie odpowiadał jej wcale. Potem, zatrzymując się nagle przed nią, wołał gorączkowo:

— Widzisz, tam u nas, w budzie, najczęściej tak by­wało — w spektaklach niby. W czarnym szlafroku i ze świe­cznikiem w ręku, wpadam jak bomba na scenę, rzucę się o prawą kulisę i wrzasnę: „Ojcobójca!”. A że fajerwerk za­palą, więc się spłoszę i buch o lewą kulisę. „Bratobójca!”. I tam fajerwerk — więc walę we drzwi: — „Ojcobójca! Bratobójca!” — i buch w szlafroku na ziemię! A tu kulisa się wali, ognie dymią, kamienie obracają się w beczce… A ludzie ryczą. Im aby fajerwerki, aby aktor wył, aby konie na sce­nie… Tfu!

A nie, to familiendramy! Pijesz kawę z pustej filiżanki, jesz gęś papierową i ględzisz, i pleciesz przez pięć zbytecz­nych aktów. I kucharki się szwendają i gospodynie sapią; dzieci nękają ojca, ojciec nęka dzieci, ponieważ pierwsze nie wiedzą, czego chcą, a drugi dusi pieniądze: zamiast kupić szczęście sobie i innym, dobija siebie i otoczenie. Synków takich przewinąłbym przez kolano, skąpca papę okradł zaraz w pierwszym akcie: — i nie ma familiendramy! Co tu grać? A nie, to kupuj lakiery, pożyczaj tużurek, pucuj zęby i rób hrabiego! „Dokąd że to pan?” — zapyta zazdrosna żona. — „Do klubu, hrabino!” — „Żegnam!” — „Pani!…” — „Hrabio?…” — westchnie. Zwracasz się więc ode drzwi i kładziesz cylinder na krzesło: „Pani?…” — „O nic, nic! — do widzenia hrabio”. — Zdejmujesz wobec tego rękawiczki i całujesz. Wchodzi lokaj, więc mówisz smutnie: „Każ odprzęgać, mój biedny Pawle. I każ posłać łóżko, mój biedny Pawle”. — I taką małpę bez krwi, bez myśli, bez sensu, bez krzty człowieka w sobie ro­bić musisz przez trzy godziny. A jak się oblizują recenzenci! „Co za bajeczna rzecz! Paryż, Paryż — kultura! Jak to zro­bione, jak wycyzelowane! Co za maestria machy!”. — Dzi­wię się, żem żadnego recenzenta jeszcze nie pokopał w ży­ciu. Albo te adwokaty, te doktory nasze i ich klępy ospałe po lożach. Cholerna publika!

— Tęsknisz tam, Władek?…

Zamiast odpowiedzi rzucił się do biurka i porwał książkę.

— Wiesz, tu jest tak! — Zbankrutował. Runęło wszystko tak, że te gruzy, wiesz, aż w celi więziennej go zasypały. A potem jeszcze gorzej. Z gruzów wypełzły żmije, wiesz: ludzka krzywda, złość, podłość, i ułożyły mu się tam, pode drzwiami; nie dopuszczają ludzi. Samotny! Przychodzi tylko jakaś klępa bębnić mu na fortepianie. Ale przez tylne drzwi, od bocznej kulisy. Do niej nawet się nie pali: już mu wszystko nic! A żonę ma podłą! Biłbym przecie szelmę, że aż!… I wi­dzisz: chodzi. Słuchaj, co mówię! Tam na dole kobieta, która się zestarzała w miłości ku niemu: taka wielka, bolesna mi­łość! Ona tam na dole z tą szelmą żoną rozmawia. — A po­tem cisza. Smutek wspomnień się zrobił, daleki smutek mło­dości. A tam u góry: łup! łup! łup!… Widzisz, chodzi! Cho­dzi jak lew po klatce, ten lew jej młodych marzeń. W klatkę życie zamknęło! A na scenie cisza, cisza… Zaś ludziom tam w sali, który lepszy, tu coś pod gardło… Widzisz, Zochna — nazywa się Ibsen. Autor niby. Z Norwegii będzie, powiadał Jelsky… Z Norwegii… będzie… powiadał…

Zochna zaniepokoiła się i powstała z kanapy.

— Właduś, co tobie?

— Powiadał Jelsky… — Borowski skrzyżował ręce na czole i wciskał dłonie w oczy. A gdy go żona objęła tro­skliwie, pocałował ją szybko w rękę i odsunął od siebie. Po czym sięgnął po papierosa i, ukrywszy się w dymnicy, znowuż biegał po pokoju.

— I wiesz, ciągle czeka — mruczał przez pół do siebie. — Co kto na schodach się ruszy, on…

Borowski rzucił się do biurka i stanął we wspaniałej pozie dumnego wyczekiwania.

— A! — wyszeptała żona, teraz dopiero zrozumiawszy jego zachowanie się w ciągu ostatnich kilku dni. — O, tego nikt na świecie tak nie zagra, jak ty! — westchnęła prawie bezwiednie. — Chodź tu, Właduś, siądź przy mnie. Weź za ręce i tak opowiadaj.

Usiadł posłusznie.

— Widzisz, Zochna, potem przychodzi tam do niego robak zdeptany przez życie. Wygniotło mu ono z duszy wszystko, prócz tego, co w młodości kiedyś napisał: dramat czy licho. Nosi się z tym wszędzie; wszyscy drwią. Przy­wlókł się więc do najbardziej wzgardzonego. Gęba potwor­nie żałosna, ruchy chwytne: obrzydliwość i łzy… Wielki zła­many czyn i robacze, jak plwocina, niedające się zdeptać marzenie.

— Powiadał Jelsky — zaczął po chwili i zwiesił gło­wę. — Jelsky mówił… Jezus Maria, nie móc grać! Nie móc grać!…

Zochna westchnęła i wsparła mu jasną głowę na pier­siach. Oddychała głęboko w zamyśleniu.

— Władek — mówiła z trudem wielkim, marszcząc jasne czoło i przysłaniając oczy rzęsami — Władek, jeżelibym ci kiedy na drodze stanęła…

— To co, Zocha?

— To zdepcz!

I nagłym ruchem usunęła się przed nim na kolana.

Chciała coś mówić, lecz słów nie znajdując w przepełnionej duszy, wsparła bezwładną głowę na jego piersiach. Podjął z ziemi, przytulił twarz do jej policzka: pomieszały się łzy obojga. A gdy ją potem coraz to mocniej do siebie przy­garniał, wysilił się spoza tych łez uśmiech błędny i ogro­mnie zmęczony…

— I znowuż chodzisz? — grymasiła, wydymając wargi, i z dwóch poduszek pluszowych wyścielała sobie przytulne gniazdko w kącie kanapy.

— Opowiedz co — uprzedzała z bezwiedną chytrością jego ciężką zadumę. — Co tam jest więcej w tych książkach?

— Tam? Dużo, bardzo dużo: świat nowy! — Wróg ludu — rozumiesz? Chodzi tam o jakieś kąpiele… Ale co mi! Widzisz — tłum, tłum wielki i jednostka, która czegoś pra­gnie… Poczekaj, ja ci zaraz…

— Nie pij, Właduś…

— Ach, daj mi pokój!… Widzisz, jednostka! — Jedno małe drgające serce ludzkie — a tam wielka, bierna masa: nazywa się kurierek, gazeta, publiczność. Chciał czegoś, pra­gnął, kochał, cierpiał…. Patrz! Widzisz, idzie przez ulicę. Tam u nas po Nowym Świecie. A za nim tłum. Widzisz, Zo­chna — tłum.

Skoczył w kąt, przyparł się do ściany, zebrał się, stu­lił w sobie, ramiona łokciami do się przycisnął, wskazujące palce dłoni z żarłoczną ciekawością przed się wystawił i zro­bił straszną maskę: zabijał kogoś złośliwym, jadowitym śmiechem.

— Tłum!! — wołał. — …On idzie tam przez ulicę, a tłum za nim! „Patrzcie! — syczał Borowski jak żmija. — Patrzcie, to idzie ten, o którym w gazecie stało, któremu pożerająca ambicja tak niepotrzebnie roztworzyła głupią gębę… Patrzcie, jak on idzie, jak się rusza… Widzieliście kiedy taki nadzwyczajny egzemplarz durnia? — A czytałeś ty, co tam właściwie w gazecie było? — Nie. — No, można być ło­trem — to nikogo dziś nie zdziwi; ale, mając takie nieczyste sprawy za sobą, jeszcze gębę otwierać, wynurzać się jak piskorz z błota ludziom pod nogi — na to trzeba być czymś więcej: osłem kapitalnym”.

„Patrzcie, patrzcie, jak on idzie! Jak się rozkracza! On jest słaby na żołądek! Widzicie, widzicie, jak się ukłonił, jak się w pałąk zgiął! Jaki szczęśliwy, że stróż przed nim czapkę zdjął. On tego stróża w udo z wdzięczności pocałuje!…”.

„Ha, ha, ha! — tłum się śmieje!”

Tu Borowski zatrząsł się tak potwornym śmiechem, że Zochna drgnęła na kanapie.

— Właduś — nie!…

— Stój, ty, proroku! — wołał tymczasem mąż. — Stój, apostole o wykrzywionych kamaszach. Stój! — Swój czło­wiek cię woła… Nie wierzy! — On już nikomu nie wierzy… Stój, opowiedz: czy bardzo palą ci grzbiet te odprowadza­jące na ulicy spojrzenia? Ale ty życia jeszcze nie znasz, proroku!… A znasz ty te nagłe milczenia, gdy wchodzisz? Te szepty i gawędy najpospolitszych kretynów? te po kątach parskania niepowstrzymanego śmiechu, skandalizujące nawet twoich wrogów?… Tyś pewno zakochany? Taki doktryner bywa zwykle zakochany?… Bój się Boga, człowieku, i ty śmiesz walczyć z tłumem!?… A znasz ty ten wyraz niesmaku u kobiety, co cię wczoraj jeszcze kochała? Kobieta pokocha łotra, lichwiarza, handlarza żywym towarem, szpiega. — Ale nie było jeszcze kobiety, która by umiała zachować miłość dla człowieka ośmieszonego przez tłum!… A wiesz ty, ile jadu jest w udanym zainteresowaniu życzliwych? A wiesz ty, jaką wściekłość wzbudza współczucie głupich? A znasz ty niemoc dumnych? A znasz ty niezaradność choć trochę szlachetniej­szych natur?… Chcesz rozumieć oszołomionej wiewiórki bez­wład? Chcesz poznać potęgę wężowego spojrzenia najbrutalniejszego łotra, gdy się czuje w posiadaniu twej tajemnicy? Ale jakiej? Jakiej? Ty nie masz tajemnic! Wiesz, jakim ka­łem obrzucić cię pragną wokół? Już słyszysz! — Już czu­jesz! Już tę hydrę za łeb chwytasz! A jednak — nie! Nic nie wiesz, nie masz nic prócz smutku i przygnębienia twoich najbliższych. „Co tobie? — pytają. — Co tobie!?…”. Pochwy­cisz pierwszego szakala z brzegu za bary i krzykniesz mu: „Człowieku, ja prawdy, tylko prawdy w życiu chciałem!”. Pry­śnie ci śmiechem w twarz: „Wariat!”. Naokół widzisz tylko oczy! — Oczy! Oczy! — I na piersi spada ci ciężar: czujesz się winny zbrodni.

Taka jest potęga motłochu. — Ha, ha, ha!

Ten śmiech mrozem przebiegł Zośce po krzyżach. Pod­biegła i przytuliła się do męża.

— Właduś, przestań… Boję się.

— Idź precz! — wołał jak opętany i odtrącił ją od sie­bie. A potem powracając do swej wizji:

— Proroku z prowincji polskiej, stój! Twój człowiek do ciebie mówi: w każdym proroku jest i musi być trochę aktora. Czy ty nie wiesz, że tam, gdzie nie ma publicznego życia, gdzie „młynek na strudze miele plewy swoje i cudze”, tam gazeta poranna przynosi ludziom szemat myśli na cały dzień? Że tam spiritus flat ubi reporter vult? Że tam człowiek, który ma coś do powiedzenia, czego szemat ten nie ogarnie, nazywa się chaotycznym umysłem? Że ledwo usta otworzył, już się w oczach ludzi śmiesznością okrył, a ledwo je zamknął, już się maniakiem dla nich stał? Że już mu cza­peczkę z dzwonkami na czoło wcisnęli? Widzisz, o tej cza­peczce z dzwonkami zapomnieli Ibsenowie. A to jest rzecz bardzo ważna, bardzo współczesna! Dla tego drobiazgu, pro­roków nawet w powiecie być nie może, nawet tych skrom­nych, co to chcą czystej wody w studniach i czystych rąk przy publicznych sprawach. Każdy, każdy bez wyjątku cza­peczkę dostanie! Czy ty masz dość mocne nerwy, Samsonie, wobec wojska podejrzeń? Wobec ciżby złej woli? Wobec tłumu ciekawości? Jak mucha w pajęczynie, owikłasz tylko, oplączesz i zamotasz ducha swego nienawiścią… A znasz ty proroku, szpitalne cele puste? A znasz ty, tę w samotności aż do bezkresów rozrosłą nienawiść, która w rozbolałej du­szy już się nie mieści? O, bo do nienawiści tłumu trzeba potęgi ducha!… Więc się rzucasz opętany szałem nienawiści: chcesz kąsać, szarpać, dusić… Ale ściany wybite już matera­cem, a w pokoju nie ma nic więcej prócz siennika. Ujrzysz może jeszcze tylko w małym otworze drzwi parę wydłużo­nych kretyńskim uśmiechem oczu dozorcy.

Ha, ha, ha! — proroku…

Zochna stała wsparta o framugę drzwi; oczy rozszerzyły jej się i zwilgotniały; źrenice pogłębiły się, blada była na twarzy: wciągnął ją w wir chaotycznych swych myśli. Bez­wiednie grała już z nim razem! — grała niemo, trwożnym biciem serca.

— Nie trzeba się było dać, Właduś! — próbowała do­rzucić swoje i rumieńce wytrysły jej w jednej chwili na po­liczki. — Mężczyzna nie da się! — zawołała, prężąc się dumnie, wyrosła, spotężniała w jednej chwili. — Mężczyzna zdepcze, zabije bodajby nawet tłum!…

Rzucił na nią zdziwione, przelotne spojrzenie i ocenił natychmiast zarówno siłę ekspresji i metaliczny, szczery dźwięk tego kobiecego wybuchu.

— Dobrze zrobione — rzekł mimo woli.

Niebawem powrócił jednak do swoich myśli.

— A było takich proroków po wszystkich guberniach tylu! — Tylu! — Tylu! — Osunął się na kanapę, rozkrzyżował ramiona na jej oparciu i z pochmurnym uporem zapa­trzył się gdzieś w pułap.

— A jednak — westchnął po chwili ciężko — pójdź do mnie, tłumie, abym cię umiłował.

— Nie, Władek!…

— Zlituj się, Zochna, przecież ja o nim tylko marzę, przed nim korzę się w myślach.

— Właduś, nie! Nie, nie! — wołała, tuląc się do niego w bezwiednym, instynktowym strachu. Usłyszał, wyczuł to kołaczące się serce ptaka i zdjęła go litość wielka. Posadził ją sobie na kolanach i głaskał obie jej dłonie.

— Pamiętasz, coś mówiła przed chwilą?

— Co, Właduchna?

— Zdepcz, powiedziałaś.

— Ty tego nie uczynisz.

— Wierzysz mi?

— Kocham.

— Nie płacz, nie płacz, Zocha… Wiesz, dlaczego — py­tał, ocierając jej palcem łzy spod oczu — wiesz, dlaczego nasze życie jest takie smutne? Takie bardzo smutne?

Uniosła mu się w ramionach jak dziecko, popatrzała uważnie, pilnie i po chwili potrząsnęła bezradnie głową.

— Nie wiem — szepnęła.

— Pokazać ci raz jeszcze ten ziejący śmiechem potwór?

Zochna zaczęła dygotać na całym ciele.

— O, ty możesz mnie i bez tego swymi urojeniami na śmierć zamęczyć. Ja słaba jestem, coraz słabsza. Nie widzisz tego, Właduś?… Pamiętasz, jaka dawniej byłam?… Patrz, jakam ja chuda!…

Powiódł dłonią po czole, jakby siłą nawracając myśl w stronę, dokąd ona ją ciągnęła. Ujął żonę za ramiona, od­sunął nieco od siebie i przypatrywał jej się długo, badawczo.

— Zbrzydłam?

Nic nie odpowiedział, tylko nachmurzył się jeszcze bardziej.

— Nie! — szarpnęła się kapryśnie i zatargała go za czuprynę. — Ty nie myśl, Włada, żebym ja znowuż tak schu­dła. Piersi mam jeszcze…

— Ach ty! — zamknął jej usta mocnym, długim poca­łunkiem. — Przecież ty chyba nie wątpisz, że ja nie za to tylko?… Zlituj się, Zocha!…

Potakiwała pośpiesznie głową, przeważnie na to tylko, aby ukryć łzy tryskające do oczu.

— No więc?… I czemu znów płaczesz?

— Sama nie wiem, Właduś… Nie gniewaj się…

Pochwyciła jego rękę i przycisnęła przelotnie do ust.

— Coraz słabsza jestem. Czasem całymi dniami tylko bym płakała.

Borowski schwycił garściami pęki swych włosów na ciemieniu i targnął je z całych sił.

I stał się pieczołowity, spokojny, dobry dla niej.

— Poczekaj, położę cię tu na kanapie, okryję… Albo wiesz, do łóżka już cię ułożę. Gorączkę masz, biedactwo?… Zochuta moja!… Co to za aktorka z niej by była! Jak to ona bić i zabić tłumy nakazywała!… Duszo ty moja skrzypcowa! Spać już… Spa-ać… „Aa! — koty dwa, szare bure obydwa…”.

Zochna wyprostowała się nagle żwawo, senność strze­pnęła ręką z czoła.

— A chciałbyś?…

— Nie chciałbyś — odparł jej kwaśno, domyślając się pytania. — Ja mam Zochę i mnie to wystarcza. Teraz za­niosę do kołyski. Hop! — Zimno w nożyny? Dajże tu je­dną — w kułak schowamy.

Po drodze, gdy ją w czoło całował, przymykając mimo woli oczy, rzekł nagle złamanym, bezsilnym głosem:

— Wiesz, Zocha, com ja w tej chwili ujrzał?

— Co, Właduś?

— Ach — szarpnął się — i to twoje bezdennie naiwnie zaufanie. „Co, Właduś?” — przedrzeźniał jej spokój. — Uj­rzałem tego potwora, ziejącego śmiechem, i zdawało mi się, że ciebie w tej oto chwili wprost z ramion jemu w paszczę…

Rozpacznym ruchem ramion oplotła go w jednej chwili jak powój. „Trzymaj mnie!” — chciała, zda się, krzyknąć. Pochwycił, utulił, przygarnął…

— Litości! Zmiłowania! — wyszeptały jedne usta wspólną myśl…

Leżał na wznak. Światło czerwonej ampli u sufitu są­czyło ckliwą, duszną, jakby wonią miękkich perfum przesy­coną mgłę. Rozsnuwały się w niej leniwie i grzęzły długie, kręte taśmy dymu od papierosa. I zdawało się Borowskiemu że te sine taśmy oplatają go siecią pajęczą, obezwładniają powoli i przykuwają do kanapy. Na tyle głowy, tam gdzie się nią o poduszkę wspierał, czuł mocne, lecz coraz to po­wolniejsze uderzenia pulsu. Oczy błądziły po suficie, patrząc jakby w przyczajone gdzieś w kącie olbrzymie cielsko kosmatego pająka, co kolczastymi łapami grzebie, snuje i przę­dzie swe jadowite nici…

Miękkie uczucie bezwładu zatapiało myśli w bezgrani­czną bierność, kołysało wszystkie zmysły w rytmikę nieu­chwytną, senną, coraz to łagodniejszą; zasnuwały się pajęcze nici, kłębiły różowe mgły… Słodka, lepka, haszyszowa woń rozchylała usta w leniwej niemocy; roztapiały się niemal członki.

„Sen?”… „Śmierć?”…

Puls już bić przestał… Uderzył przecie raz jeszcze mo­cno, jakby młotem, w tyle głowy. Rozchylił powieki. Tuż ponad nim żarzy się zieloną głębią para oczu… Płoną i wpi­jają się w niego okrągłe, wielkie, ciemne oczy!…

— Zocha!?…

Poczuł długi, wilgotny pocałunek na wargach.

— Zapomniałeś? — wwionęła mu niemal w usta.

Skinął głową. „O czym ja zapomnieć miałem? — przy­szło mu do głowy. — O czym ja myślałem wprzódy?”

— Już nie jesteś smutny?

I znów głową skinął.

— Myśl o mnie, Włada. Myśl zawsze tylko o mnie.

Po raz trzeci chciał skinąć głową, lecz zamiast tego westchnął głęboko i zarzucił dłonie na twarz.

— Duszno!… Ciężko!…

Słuchał… Poza oknem turkot zwykły; ciągły, bezustanny; toczą się fale życia, szumią i pędzą, pędzą w dal… I nagle ta dziwna chwila wieczora, kiedy w łoskot i pogwary uliczne spada nagła cisza niby czarny ptak.

Borowski drgnął i otworzył szeroko oczy.

Tam na ciemnej toni skrzy się niespokojnie mrowie gwiazd. A cisza krzepnie, ciężarem wali się na piersi, skrzypi w uszach jak miliony drobnych nocnych świerszczy po łąkach.

Pajęczyna tuż przed oczyma staje się połyskliwa, złota, wonna. Bije ten zapach…

— Zapleć włosy, Zochna! Zapleć… I nie patrz tak!… Idź, zostaw mnie. Idź, otwórz okno… Posłuchaj — majaczył na pół senny. — W takie kryształowe noce, gdy cisza znie­nacka opada, słychać czasem… Nie widać, tego nigdy nie widać! Głosu po nocy nigdy nie wydadzą… Ale z góry, spod gwiazd, łopotanie skrzydeł czasami ucho pochwyci… Żurawie ciągną… Wiosna!

Przegięła się leniwie w tył — upinała włosy. Po czym powstała cicho i odeszła jak cień.

— Zgaś to światło!

Drgnęła. I ją jakby przestraszyło w tej chwili to czer­wone, ckliwe światło. Gorączkowym, niechętnym ruchem ścią­gnęła na dół amplę i zgasiła ją czym prędzej.

Otworzyła okno. Borowski, nie oglądając się, czuje, jak stoi tam biała we framudze okna i w obnażonych ramio­nach ukrywa twarz. Po chwili spytał sennym, znużonym głosem:

— Płaczesz?…

Milczy, nie chce odpowiadać.

— Zocha? — szepnął po raz drugi.

— Toś ty!… Ty! Ze mnie taką uczynił!…

I zerwało się w jej drobnych piersiach serdeczne, bez­radne łkanie…

Zochna stała wciąż jeszcze przy oknie i tłumiła z wy­siłkiem płacz. Mąż zaciął się w pochmurnym zapamiętaniu; nie mówiąc ani słowa, przygotowywał się do wyjścia. Wdział już palto i rękawem czyścił kapelusz, gdy ona wydała cichy okrzyk i cofnęła się czym prędzej w głąb pokoju. Boro­wskiego i to nie wyprowadziło z równowagi; zbliżył się powoli do okna i wychylił się na ulicę.

— Dureń! — mruknął przez zęby. — A ty ubierz się lub idź do łóżka, bo się zaziębisz!… Powiedz no mi, czemu ten Kunicki woli tam pod oknami marcować, zamiast tu do nas na górę przyjść? Oj, ci doktrynerzy!… Jakież te ich uczucia i afekty są nieszczere, podziemne. Brr!… On ci pe­wno broszurki i tendencyjne powieści przysyła. Co?

— Daj mu pokój — szepnęła cicho.

— Pro-oszę! Rozrzewnił?…

— Dawniej bardzo go lubiłam. Brak mi go było po prostu. Miał taki spokój, taką dobroć bezinteresowną… O, i my kobiety potrzebujemy czasem przyjaźni, tylko przyjaźni! Ale wy mężczyźni tego nigdy nie zrozumiecie.

— Bagatela! Żona potrzebuje przyjaciół. Daruj, ale to już operetką trąci.

— Oj Władek, myśmy zaprzepaścili przyjaźń wzaje­mną.

— No, a Müller? Czy i on?…

Przymrużyła oczy i zagryzła wargi jakoś boleśnie.

— Bardzo mi go żal.

— A Jelsky? — indagował mąż.

— Jego się boję.

— Och, ba!… Ty ich wszystkich możesz jednym ski­nieniem sobie pod nogi…

— Władek!…

— No?

— Czy ty nie czujesz, że to jest wstrętne, co mówisz w tej chwili?

Wzruszył ramionami.

— Mam oczy — widzę. Do zazdrości nie mam tym­czasem powodów, ale takie rzeczy mszczą się — flirt, niby.

Nerwowym ruchem poczęła nagle dłońmi twarz i czoło sobie wycierać; a potem jakby z ramion, z rąk coś zetrzeć, zmyć pragnęła.

— Idź już, idź! Tyś się mną dziś już przesycił i za­czynasz mnie traktować jak… — Osunęła się na krzesło i ukryła twarz w dłoniach.

Zatrzymał się na rogu i, spoglądając uważnie na żonę, wydymał wargi. Wreszcie aktorskim gestem narzucił kape­lusz na tył głowy.

Non capisco! — mruknął, zwrócił się na pięcie i wyszedł. Za chwilę jednak był z powrotem, niosąc w ręku luźną garść kwiatów.

— Na słomiance w sieni leżało… Na Müllera coś bar­dzo patrzy. Białe lilie!… To afekt suchotnika. — Cisnął kwiaty niedbale na kanapę.

— Primadonny hołdy to,

Za jeden kwiat ploteczek sto,

— zanucił na poczekaniu kuplet, ze złośliwym śmiechem odbi­jając każdą zgłoskę.

Ale żony nie było już w pokoju.

O piętro niżej spotkał się oko w oko z Jelskym.

Da ist er ja! — ucieszył się przebiegle Jelsky, rad niby, że nie potrzebuje się fatygować o piętro wyżej. — Jak się masz, Borowski — wołał, podając mu rękę szeroko, po burszowsku, z niemiecką dobrodusznością.

„Będziemy pili!” — pomyślał nie bez zadowolenia Bo­rowski, który w mowie ludzkich gestów czytał jak w otwar­tej księdze. „Od niego bije zawsze glans, jak od oficerskiego buta” — dodał w duchu na widok starannej toalety Jelsky'ego oraz jego cylindra. Tego stroju głowy Borowski nie znosił, uważając cylinder za „złe copcysko”. — Przed tygodniem wypili obaj z Jelskym na braterstwo, toteż fraternię akcentowali teraz usilnie, dodając do każdego „ty” nazwisko.

— O wilku mowa, a wilk tuż — witał go Borowski głośno. — Przed chwilą mówiłem o opinii publicznej.

— Opinia wzywa cię do swego warsztatu. Kawiarnia — nasz stół… Będzie, uważasz, mecenas: można liczyć reńskie, burgundzkie, sekt krajowy; — oraz młoda wasza, polska sława… Etranżerek, młodziuchny autor dramatyczny… kalkuluję szam­pan. Idziesz?

Borowski zwiesił wargę.

— Autorkowie dramatyczni mnie dotychczas szukali.

— O, on prosił cię, bardzo prosił, chciał poznać — łagodził Jelsky. Ujął go pod ramię i wyprowadził na ulicę. — Cuda o twojej grze tam w kraju opowiadał.

Gdy skręcił w boczną ulicę, spostrzegł po drugiej stro­nie Kunickiego. Nastawiał kołnierz i starał się obejść ich kołem jak dzik.

— Szacunek doktorowi!…

Skrzywił się i powitał ich niechętnie.

— Opowiadają sobie ludzie, że doktor przenosi się stąd, wyjeżdża do Szwajcarii? — rozpytywał Jelsky. — Tegom nie przewidział — zaśmiał się, nie dając mu dojść do słowa. — Przeszkody wprawdzie nie przeskoczył, ale się pod nią podkopie i wygrzebie się przecież na prawowitą drogę rozsądku i kariery.

— Pańska złośliwość zaimponowała mi raz tylko w ży­ciu, w dodatku po ciężkim winie — odciął się cierpko Ku­nicki. — Co porabia Müller? — zwrócił się do Borowskiego.

— Pluje krwią, pije i pisze.

— Bajeczną, potężną rzecz — dorzucił Jelsky z na­ciskiem.

— Wiem. I dlatego robię wszystko, aby przedłużyć to krótkie życie, póki się da.

Borowskiemu rozpromieniła się twarz.

— A wiesz, jakeś to doktor byczo powiedział! Jakie to spokojne! Jakie męskie ogromnie! Jakie mocne!… Czemu on nie jedzie do Davos?

— Środki znalazły się dwukrotnie. Przepił.

— Zuch! — ucieszył się Borowski.

— Mówi, że go tu coś trzyma, alkohol w gardło wlewa i że mu się w tej rozpaczy lepiej pisze.

— Widzisz pan!… — Borowskiemu rozszerzyły się noz­drza. — I to jest bycze, potężne z tym Müllerem! Wielka dusza!

Kunicki wzruszył ramionami.

— Smutna — poprawił.

— My z żoną lubimy go bardzo.

Kunicki podniósł na niego oczy. — „Co się z tym człowiekiem stało! — przemknęło Borowskiemu przez myśl. — Pod nudnym połyskiwaniem okularów tego kreta kryją się sarnie, żałośliwe oczy”. On tymczasem otwierał już usta, ale zdecydował widocznie inaczej, gdyż machnął niedbale ręką.

— A może tak jest dobrze — mruknął. — Może tak być powinno.

— Co takiego? — zainteresował się Jelsky.

— Ot, cały ten smutek życia! Może on jest konieczny? Może ten jest potężny, kto go hojną dłonią sieje? Może z tych właśnie nasion wyrastają najszlachetniejsze kwiaty?

„Inaczej to brzmi niż wówczas na przedmieściu” — po­myślał Borowski i nie czuł już do niego ani cienia niechęci. Miękkie, szerokie jego wargi wyrażały w tej chwili tkliwe, kobiece prawie, współczucie.

— Chodź pan z nami! — krzyknął, chwytając go odruchowo pod ramię. I wraz z tym dotknięciem wyczuł instynktem aktora, że tego człowieka smutek wtrącił w jakąś niezmierną bierność, że gotów iść wszędzie, robić, co mu każą.

— Mogę — odparł. — Ja już od dwóch tygodni nie pracuję wcale i po mieście się wałęsam.

— Chodź pan do kawiarni. Pójdziemy potem gromadą na Yvettę.

— A któż to jest Yvetta?

— Jak to, nie wiesz doktor? Szansona — bycza! Yvetta Gilbert.

— Ach! Tynglówka?

— Fenomenalna, nadzwyczajna, boska! — entuzjazmował się Jelsky. — Księżna cynizmu współczesnego! Pani ostrych zgrzytów!… Wiecie, jej cynizm pada podobno, bryzga, chlapie wprost w gęby słuchaczów i widzów — a ona czysta zostaje. Czysta, dumna, karząca — jak sztuka. Cela veut dire quelque chose — co?… Rękawice nosi aż po pachy — czarne, okropnie czarne i połyskliwe.

Suknia — wiesz doktor — ni za długa ni za krótka jak na szansonę: matematycznie jakby wykreślony ten wła­śnie największy smaczek… I brzydka! — Tą właśnie fascynu­jącą brzydotą, potężną jak kaprys mistrza. O, to zaciekawia, rozdrażnia, bierze! Nie wiem, ilu ludzi w łeb sobie dla niej strzeliło, ale gruba, gruba liczba… Jednym słowem, boska, nadzwyczajna kobieta! Le génie du sexe! Das kategorische Imperativ! Nosi czarne majteczki.

Minęli tymczasem zaułki i wydostali się na bulwar. Uderzył ich w uszy huk i zgiełk, przed oczyma roztoczył się świat jaskrawy i rojny. Wpadła w ucho muzyka, zrywa­jąca się co chwila w skoczne tempo i tonąca w turkocie ulicznym. W takt jakby tej muzyki, pod świeżą zielenią drzew bez cienia, ostrą, dziwną i jakby zastygłą w jaskrawym prze­pojeniu sztucznym światłem, roił się i przelewał czarny tłum. Na ciemnym tle męskich sylwetek kołysały się mieniące i barwne kapelusze kobiet, szumiał jedwab, szeleściły suknie. Wzdłuż ulicy pędziły jak wichry długie jasno oświetlone wagony tramwajów elektrycznych, dorożki snuły się w nie­skończonych szeregach.

Jelsky zbliżył się do Kunickiego i, ssąc cygaro, szeptał mu na ucho:

Horror vacui… wiesz doktor — w fizyce średnio­wiecznej. Warto tę siłę wskrzesić dla wytłumaczenia współ­czesnych dusz. I potęgi kobiet dzisiaj. Kobiety stawały się zawsze potężne wtedy, gdy idee się kurczyły i zasychały w doktryny. Dla czasów i ludzi żywych mają one tylko war­tość markietanek na postoju nocnym.

— Jelsky cytuje oczywiście Müllera — wtrącił Borow­ski, posłyszawszy ostatnie słowa. — W ogóle, radzę bliżej poznać Müllera. Odkryjesz doktor źródło elokwencji i erudycji wielu dziennikarzy…

— Potwarz! — oponował Jelsky i wetknął Borow­skiemu cygaro w usta na znak, by milczał.

— …Oraz niewyczerpany skład sentencji, tyczących się kobiet — mówił mimo to Borowski. — Wielki, lecz dzi­waczny łeb siedzi na tym suchotniczym ciele. — Kobiety — mówił, na przykład, mej żonie — są jak żuki: składają naj­płodniejsze nasiona w to, co próchnieje i gnije. — Prusy — mówił innym razem — są dlatego najpotężniejsze w Europie, ponieważ pruskie kobiety są najgłupsze na świecie. — Müllerek, choć Niemiec, nie cierpi Prusaków. Albo raz, pa­miętam: kobiety dawniejsze perfumowały się ideą, ciągnęły do żelaza i wszystkie razem cuchnęły krwią; — dzisiejsze spry­skują się sztuką, ciągną do złota i wszystkie razem śmier­dzą prostytucją… Novissima gloria cupido — mówił dziś o Yvecie — jest kobieta artystka, kobieta droga i cuchnąca, jak wszystkie ścieki życia razem wzięte… Müller — kończył Borowski — nienawidzi kobiet, ponieważ jest erotomanem.

Kunicki parsknął suchym śmiechem na tę ostateczną i najgłębszą sentencję. Ale śmiech jego zerwał się nagle i uciął jakby pośrodku. Na twarzy jego odbiło się takie ogromne cierpienie, że Borowski nachmurzył się, a Jelsky skrzywił z niesmakiem.

— To jest otchłań — rzekł.

— Kobieta?

— Nie, ona jest najczęściej kałużą — tylko nasze myśli i uczucia dla niej.

— I to jest niezłe — notował w myślach Jelsky.

Tramwaje elektryczne śmigały po asfalcie z suchym pluskiem, w równych rzutach, jak łodzie parowe po zaskrzepłej powierzchni stawu. Dzwonki grały. Powozy biegły lekko i równo; miarowy grzechot kopyt końskich wybijał się po­nad krótkie okrzyki, dzwonki, świstki, gwar i huk tłumu. Kiedy niekiedy zadudniła głucho trąbka i z niecierpliwym warczeniem potwornego żuka przeleciał jak strzała dygoczący automobil.

Z ciężkiej machiny omnibusu wywinął się chłopak w dżokejskiej czapce, stosem gazet jak chorągiewką mignął i wrzasnął:

— Katastrofa w Nowym Yorku!… Zamach anarchistów!

I tym wołaniem jakby echo zewsząd zbudził. Wzdłuż i w poprzek ulicy rozbiegła się krzykliwa banda kamlotów.

— Katastrofa w Nowym Yorku!…

Skłębił się, zwichrzył, poplątał tłum na trotuarach.

Porywał ten gorączkowy wir, ten kierat pełny zgiełku, krzyku i tumultu; krew żywiej krążyć poczynała, ruchy sta­wały się w tłumie giętkie, elastyczne. Czaiły się zmysły. — Muzyka w sąsiedniej kawiarni grała coś z Carmen.

„To-re-ador! To-re-ador!” — brzęczało w uszach jak natrętna mucha.

— Katastrofa w Nowym Yorku!… Straszna katastrofa!…

Ponad rynsztokiem posuwał się zgarbiony, ogromnie obojętny i głuchy na wszystko starzec: — szukał w ścisku odpadków od cygar.

— Patrzcie — wołał Kunicki — oto jest człowiek w mieście, który dziełem swoim żyje.

— Dobry! — aprobował krótko Jelsky i rzucił star­cowi dymiący jeszcze ogarek.

Kupili gazetę. Kunicki wetknął w nią nos na długo, Jelsky przebiegł ją oczyma i oddał Borowskiemu, ten spoj­rzał od niechcenia i oddał któremuś z przechodniów.

— Słuchaj, Jelsky, czy ten nasz autor dramatyczny… czy on mnie widział w Kupcu weneckim?

— Widział. Tam się dopiero kotłować musi w New Yorku!

— A w Pietro Caruso?

— Widział, wszystko widział. Chciałbyś, Borowski, być kiedyś świadkiem czegoś social-protechnicznego?

— A co mnie te hece! A w Ryszardzie?

Ktoś im się ustawicznie w drodze nawijał. Przed oczyma przesuwał się jak mewa wielki, biały kapelusz, rzu­cała się natrętnie w oczy fioletowa spódnica pod jasną suknią, buchały niemal czadem duszne perfumy.

— Idź, duszo, precz, idź!…

Wskoczyli do kawiarni.

Wionęło na nich parnym oddechem tłumu i zadudniło w uszach od pogwarów ludzkich. Jelsky'emu i Kunickiemu zapotniały w jednej chwili binokle. Borowski rozglądał się niecierpliwie w toni światła i ostrych refleksów od złoco­nych ram, kryształowych żyrandoli, purpurowych kanap i jaskrawych fresków.

Tuż za nimi, wskoczył kamlot, wysadził się na środek i okrzyknął jak herold:

Exstrablatt!… Najnowsze depesze z katastrofy!… Dwieście osób zabitych i rannych… Teatr wysadzony w powietrze! Exstrablatt!

A muzyka grała:

— To-re-ador! To-re-ador!

Borowskiemu rozszerzała się pierś, wyrywał się z niej wielki okrzyk radości:

Życie! życie!…

Skłaniając głowę przed obcymi twarzami, mruknął kil­kakrotnie swe nazwisko. Kilkanaście par oczu patrzało na niego; podniecało to Borowskiego ostatecznie; a że czuł się w pierwszej chwili nieco zażenowany, zrobił więc nonszalancję. Rzucił się w głąb kanapy pod ścianą i, nie zdejmu­jąc kapelusza, zsunął go na tył głowy.

— Co się pije? — spytał.

Nikt mu nie odpowiedział, wszyscy rozprawiali krzykli­wie o zamachu w New Yorku.

— Co słychać w kraju? — zwrócił się tedy po polsku do pana w długim tużurku, nader obfitym krawacie, jasnych kamaszach i w cylindrze na głowie. „Inaczej — myślał — nie może przecież wyglądać młody autor dramatyczny”. — Co słychać u nas? Pan dawno?…

— W kraju?… Młodzi poeci piszą nowe wiersze, starzy krytycy pieszczą się starymi wierszami. Tyle w ruchu społecznym. Pan X. w „Dzwonku codziennym” przepisał artykuł z „Presse”, zaś pan Y w „Dzwonie tygodniowym” rozprawkę z „Contemporary Review”, czym ożywili ruch umysłowy na cały tydzień. Zresztą tygodniki zjawiają się co tydzień, co ty­dzień bywa „czarna kawa” i co tydzień „herbata”; to wszystko uśpiłoby ruch umysłowy beznadziejnie, gdyby go nie orze­źwiały poniekąd pojedynki, przytrafiające się co tydzień. Prze­lewa się to jak piasek w klepsydrze z niezmierną dokładno­ścią 52 razy do roku.

„Aha — myślał śmiejąc się Borowski — takiś ty nu­mer!”

— A pan skąd obecnie, jeśli spytać wolno?

— Jaa?… Z Paryża.

— Pisał pan co?

Autor zasłonił się dłońmi, jak przed osobistym atakiem.

— Nic! Nic, panie. Żyłem tylko moimi nerwami arty­sty… — I strzeliwszy dymem cygara w sufit: — Zresztą, moje Przeznaczenie będzie grane w Paryżu. Czytał pan moje Przeznaczenie?

— Nie zdarzyło się.

— Zna pan Coquelina młodszego? — pytał pan Turkuł, nie zmieniając głosu ani o pół tonu.

— Napluć na Coquelina! — obraził się niespodziewanie Borowski. — Coquelin i Coquelin! Mało aktorów bywa na świecie!

Zdziwił się niepomału, usłyszawszy poza sobą również polską mowę.

— To pan jest Borowski? — wołał ktoś krzykliwie, w pół go obejmował i niemalże w ramię całował. — Ja pana widział w kraju, na scenie… O, to jest gra! Napięcie siła! — wołał, wymawiając forsownie, lecz miękko te mocne słowa. — Ja pana szanuję, panie Borowski. Oni wszyscy falsetem biorą, pan piersiami, sercem!… Ja jestem malarz — Pawluk… Oni jak lisy — wiliajut — a ogonem zatrą. A sztuka to jest siła, panie Borowski!

I wyciął pięścią w stół. Borowski niewiele zrozumiał z tych wylewów temperamentu; nie wiedział kto i po co merda ogonem i po co zaciera. Mimo to pan Pawluk chwycił go za serce.

— Wiesz, pan Borowski, ja chcę namalować anarchię. Pan to zrozumie. Ot — teatr wysadzili — sztuku zrobili! — Ha? Tak zrobię, uważasz — rozłożył ramiona, gotując się do szerokich gestów, przy czym odepchnął bez ceremonii są­siadów po obu stronach. — Miasto!… Wieczór!… Ciemno. — Domy, domy, domy!… Błyski chlapnę tu! Tu! — Tam! — Wieże. — Kominy. Dymi się. Kłębi! Czujesz, jak się kłębi?… Zasnuło wszystko, wszystko! Nic nie widać; — ciemno. A na niebie gwiazdy. — (Rozłożonymi palcami dłoni rzucał gdzieś przed sie­bie gwiazdy na imaginacyjne tło). — A tu na przodzie — on — morda!… Już ja ci, bracie, dam mordu! — Złość, nienawiść, szał! Siła być musi! I… — (z przymrużonymi oczyma chwytał coś z powietrza w niespokojne kułaki) — …podpiszę „Anarchia” — zakończył wreszcie i odsapnął. — Bo u mnie, widzisz, pan Borowski, farba ma blask! Połysk — a!… Ja robię tak: asfalt, berlinerblau i — zuch! — Śmiało trzeba… Farba trzęsie się, świeci!… Bo nasi malarze to izwoszczyki, nie artyści.

Ogłuszyły Borowskiego te twórcze erupcje rodaka; nie wiedział, co na nie odpowiedzieć. — Z drugiego końca stołu ode­zwał się tymczasem głos cudzoziemski, spokojny i niedbały:

— Pawluk maluje oczywiście językiem! Nie męcz ty ludzi i zwilż lepiej język, bo farbie twej zabraknie wnet blasku.

Mówił ktoś, kogo Borowskiemu przedstawiono jako pana von Hertensteina. Siedział na kanapie niedbale, w pozycji pół leżącej, białymi dłońmi unosił kolano i z wyrozumiałą cier­pliwością na twarzy słuchał opowiadań jakiegoś czerstwego młodzieńca o tłustych policzkach. „Mecenas” — zgadywał Bo­rowski i „poprawił” czym prędzej twarz, jak ktoś, co, wchodząc do salonu, poprawia krawat i mankiety. Tenże instynkt starego nawyknienia sprawił, że Borowski począł nieznacznie, boczkiem, podsuwać się na kanapie w tamtą stronę.

Młodzieniec opowiadał o czymś gorączkowo, ustępy wi­docznie bardziej intymne szeptał na ucho; przy czym z miną i zwinnością wiewiórki obgryzał żarliwie paznokcie.

— Fenomenalna histeryczka — rzekł wreszcie pan von Hertenstein. — Ty zaś jesteś wybitnym szelmą… Nota bene, jeśli to wszystko jest prawda… Napisz to, napisz — kończył, klepiąc go po ramieniu.

Młodzieńcowi przerwał Pawluk, który przewinął się szybko między stołem i kanapą, znalazł się na drugim końcu, przy­siadł, a raczej przykucnął przed panem von Hertensteinem i wgadywał się gorączkowo w jego sympatię.

— Pan drwi sobie z moich kompozycji. No, zobaczy­cie kiedyś!… Do diabła, ja czuję, że oni wszyscy nie to ma­lują, nie to, co trzeba. Czuję — o! — (począł się bić kułakami w piersi). — Mnie nie szkoda, a życie uczy. Ot co!… Mnie trzeba jeszcze was literatów zgryźć, przeżuć i… wypluć potem.

— Bardzo ujmujące! — odparł pan von Hertenstein i od­sunął go łagodnie od siebie. — Ty lepiej ich nie gryź i wy­pluj czym prędzej, bo się nimi już dławić poczynasz.

Pawluk szarpnął się oburącz za włosy.

— Nie rozumieją flegmatyczne Niemcy!

Pan von Hertenstein począł się rozglądać po obecnych. Zmęczony jakby dotychczas i opieszały, ożywiał się w oczach, patrząc na Borowskiego. Nagle zerwał się i nalał mu wina do kieliszka. — Borowski miał ochotę cmoknąć sobie na po­chwałę: „Wziąłem go milczącą gębą — na odległość!”.

— O panu słyszałem — mówił pan von Hertenstein. — Zmanierowano mi chłopca — nawiązywał natychmiast roz­mowę, wskazując bez ceremonii na czerstwego młodzieńca. — Ale przedstawiam panu obiecującego autora konfiskowanych za pornografię nowel. W konkursie „coups de grace” pobiłby go może Prevost, natomiast w rekordzie „coups de force” znuży najbardziej łakomego czytelnika… Spojrzyj no pan pro­szę na te tryskające zdrowiem policzki.

Śmiech chóralny nie dał młodzieńcowi dojść do słowa.

— Mój kochany — perswadował mu spokojnie Her­tenstein — nie rób ty z siebie literatury: nie każ nam wie­rzyć, że twoja literatura ma cośkolwiek wspólnego z twym życiem. Gdy staniesz się naprawdę cyniczny, będziesz pi­sywał rzeczy sentymentalne i poczniesz rozdzierać szaty nad zepsuciem — w sztuce… My wiemy, co to jest literatura mło­dych ludzi.

— To jest siiła! — krzyknął malarz i wyskoczył z krze­sła jak z procy, aby pobiec do Hertensteina.

— Literatura młodych jest jak młode wino — rzekł, a raczej ziewnął Jelsky.

— Cały smaczek w pierwszej fermentacji.

— Literatura jest jak kokota — bąkał niewyraźnie Mül­ler, żując w zębach papierosa. — Kiedy jest przezorna i dalekowidząca, nosi się skromnie, dba o opinię i stara się o ci­che względy starszych panów. Gdy jest młoda i płocha, lubi nadto modne stroje, nosi zbyt wielkie dekolty, naraża się opinii; czym zyskuje entuzjastyczne sympatie młodych ludzi.

Jelsky załamał ręce.

— Zlitujże się, Müller ty niedługo cały świat pojęć osolisz sobie erotyzmem.

— Literatura neo-romantyczna — odezwał się autor dra­matyczny i uniósł się na krześle, aby go dobrze widziano — literatura neo-romantyczna, zerwawszy wszystkie związki z ży­ciem, stała się alembikiem na książkach i dziennikach; poezja — tego alembiku destylatem. Dramat jedynie pozostał prawym dzieckiem życia.

— Dramat jest łatanym kostiumem w rekwizytorni! — parsknął Borowski. — Wtedy coś wart, gdy się dobry aktor w niego ubierze. U nas, bywało, w teatrze, na dramatach smażyliśmy sobie befsztyki!

Wszczął się więc spór o pierwszeństwo poezji, dramatu czy powieści. Wśród wrzawy, krzyku i brzęku kieliszków obrzucano się modnymi nazwiskami, cytatami i naprędce kle­conymi aforyzmami, niby garściami confetti. Pan von Her­tenstein, leżąc niemal na kanapie, pieścił w dłoniach swe ko­lano i raczej patrzał niż słuchał; bawiły go, zda się, bardziej gesty i okrzyki niźli treść zdań, i nie mniej od tych, co się sprzeczali, ci, co milczeć potrafili.

Ale dziennikarz Jelsky krzywił się czegoś i grymasił nad winem. Dla niego były to zbyt ograne melodie. „Albo pić lepsze wino — myślał — albo dowiedzieć się czegoś no­wego! — Jest tu trzech Polaków, niechby o swoich tam śmie­ciach coś powiedzieli. Da się może zrobić artykuł”.

— Mój Borowski — zaczął tedy wytrawnie, z daleka — u was podobno nie ma kawiarni?

— Nie ma.

— Bój się Boga!

— Czy to źle?

— I ty pytasz? — Tam, gdzie nie ma kawiarni, wszystko, co twórcze, a samotne być nie potrafi, wkurczy się, wgrzęźnie, da się wnękać w obmierzłe idealiki mieszczaństwa… No, a tyngle macie?

— Jest jeden.

— Strzeżcie go, by nie upadł!… No, i cóż wy tam je­szcze macie? Kobiety ładne?…

— Są.

— To się wie. Jeżeli który z panów twórców — zwró­cił się do obecnych — życzy sobie zaznać nadzwyczajnych transów, radzę zakochać się w Polce. — (Tu Jelsky poczuł z prawdziwą satysfakcją ostre spojrzenia Kunickiego, Müllera i Borowskiego). — Pomyślcie tylko! — największe imiona wielkie raczyły robić tu reklamę: Byron, Shelley, Heine, Lenau, Napoleon, Szopen, Mickiewicz, Balzac…

— Müllöcker — zadowolił się krótkim odcięciem Bo­rowski i zanucił na poczekaniu aryjkę z Bettelstudenta.

— No, a teatr? Aktorów musicie mieć nadzwyczajnych?

— Tylko repertuar przynoszą nam raki z Europy — wtrącił autor dramatyczny. — Nad rakami czuwają augurzy dziennikarscy. Muza komedii, zestarzawszy się we Francji, przyjęła u nas funkcje guwernantki i wyprowadza na scenę dziecinny dramat. Szekspir, zmęczywszy się sztucznym entuzjazmem Berlina, przychodzi od czasu do czasu przespać się na scenie warszawskiej. Szekspira grywają u nas rzadko, po­nieważ autor nie bywa na „czarnej kawie”.

Very well! — Jelsky ożywiał się jak rtęć i wycią­gał już notes.

Borowski zerkał bokiem na mecenasa i rozumiał, że jemu milczeć tu nie należy. Gotował się więc i on.

— No, a literatura? — indagował Jelsky z ołówkiem w ręku. — Co robią nasi pisarze?

— Leją przeważnie w puste miechy współczesnych dusz tęgie stare wino — odparł Borowski, przygotowując twarz do mimiki. — Toteż przeszłość przypomina się nam żywo, „rozszerza piersi”. Czasami rozszerzy… piersi i przypomni się zanadto, jak to zwykle bywa po winie. Ale my to wszystko połykamy z powrotem, ponieważ cenimy tradycję jako sa­krament. — Poza tradycją dozwolone są tylko myśli o bie­dzie i połączone z nią sentymenty, ponieważ charakter naro­dowy tych poematów odczuje nie tylko głowa, ale i kieszeń, która jest zawsze najbardziej narodowa i sentymentalna. Re­cenzent siądzie na książce i wie, że ma do czynienia z tendencją sympatyczną, która, jak czuć najwyraźniej, nikogo nie uraża, nikogo nie kole. „Nie wnosi przeto rozterki między warstwy społeczne. Aby spokój, aby harmonia! Bo oto czyha na nas hakatysta! Zbijmy się do kupy jak owce — nie poł­knie nas dzieciożerca. A jeśli połknie, nie strawi gromadą…”. Łagodni Słowianie, przywykliśmy od wieków bronić się prze­ciw zachodniej kulturze płodnością. Już w uniwersytecie za­opatrujemy się w róg obfitości i — co za tym idzie — w dumę i ostrożność ojca rodziny. Jeśli się potem jakie myśli w nas rodzą, zanosimy je wnet ze skruchą pod małe nóżki tłustego bankiera.

— Więc bogate mieszczaństwo nie lubi u was nowych myśli?

— Tego nie można powiedzieć. Widzisz, Jelsky, pieniądz rusza się u nas żwawiej niźli nauka i sztuka, nic dziwnego, że i myśl ruchliwsza przy nim się staje. Mieszczaństwo nie lubi tylko samodzielnych, zwłaszcza miejscowych porodów myśli i, gdzie może, urządza sztuczne poronienia z namiętnością starych akuszerek. Nie przeszkadza to tym panom opie­kować się instytucją dla porodów fenomenalnie już twardych i uciążliwych, dzięki którym przychodzą na świat wielkie i ciężkie kobyły rasy germańskiej, machiny wytrzymałe, juczne i bezpłodne jak muły! — Jest i nauka w kraju, wbrew pra­sie i na przekór społeczeństwu! Złośliwość tę zawdzięczamy finansom.

Jelsky skoczył z krzesła i nalał Borowskiemu wina.

— Co za aktor kapitalny!… Ze wszystkich etranżerów najbardziej lubię Polaków: nikt tak namiętnie nie szkaluje sto­sunków swego kraju, jak oni… Mój Borowski, a kto tam u was zajmuje się właściwie literaturą, czytuje książki?

— Krytycy i panienki.

— A kokoty nie?

— Kokoty boją się jej, ponieważ jest zanadto cnotliwa. Gotowe się nawrócić i wykoleić w życiu.

Pan von Hertenstein wtulił się w kąt kanapy i patrzał roz­marzonym wzrokiem na Borowskiego i Jelsky'ego.

— Jelsky, jestem dumny z twej przyjaźni. Chcesz się czego napić, Jelsky? — pytał raczej z przyzwyczajenia, gdyż na stole stała pełna butelka.

Ale Jelsky'ego pochłaniał całkowicie interview.

— Skończyliśmy zatem z literaturą i nauką — obliczał na palcach. — No, a malarstwo? Co tworzą malarze?

— Oni nie tworzą, lecz malują pilnie to, co stworzył kto inny.

— Mianowicie kto taki?

— Krawiec.

— Aha! Portreciści mają się zwykle świetnie.

— Bogać tam! Krzątają się wprawdzie, jak mogą. Wy­prawili kolację „w kraju i dla kraju”, naspędzali posażnych panien do „zaczarowanego lasu”, pokazali społeczeństwu łydki w „turnieju rycerskim”… Ale indyferentyzm ogółu!… Zresztą, u nas mało kto nosi szatę godną wykwintnego pędzla artysty.

— No, a cóż robi szlachta dla sztuki?

— Każe portretować swe konie, co posłuszniejsze; przy czym sądzi się być wolną od zarzutu nieuleczalnego marzycielstwa. Pochodzi to stąd, że konie polskie, według znanego estetyka, powinny posiadać charakter syntetyczny.

— Więc końscy malarze są niejako syntetykami ducha narodowego?

— Tak dowodzi estetyk… Boże, jak ci końscy malarze świetnie się mają! W rozmowach krytykujemy ich obficie, ponieważ zemsta jest jedyną rozkoszą naszych biednych bo­gów na nudnym Olimpie.

— No, a świeże pomysły w malarstwie?

— Są. Panoramy!

— O jerum! — westchnął Jelsky.

— „Nie tylko malowano, ale i prawdziwie: z fonem na przodku” — z piaskiem, żwirem, drabiną i starym kama­szem.

— Co oznaczają te symbole?

— Wojnę. Na wszystkich cykloramach przedstawiane są mianowicie bitwy. — Jest to przeważnie gust warstwy, która tak szybko wchłania narodowe tradycje, że w krótkim czasie znienawidziła — Żydów. Stąd pochodzi antysemityzm, bo dotychczas mieliśmy tylko pisma antysemickie.

A propos pism… Czemuś zbladł, Borowski?… Czy tanio robi się u was opinia?… No, mówże!

— My Polacy nie boimy się wroga, nie boimy się Boga, nie boimy się sumienia, ale boimy się „Kuriera”! — Nie będę nic gadał!

— Opinia, znaczy, robi się u was łatwo i tanio.

Tu Jelsky powstał i ostentacyjnie poprzez stół uścisnął rękę Borowskiemu.

— Dziękuję ci, Borowski!… O nazwiska cię nie proszę: niedopowiedzenia i domyślniki są bardziej pożądane w dzien­nikarstwie. Natomiast musisz mi opowiedzieć jeszcze kilka najświeższych plotek: bez plotek nie ma publicystyki!… Chcesz się czego napić, Borowski?

Pan von Hertenstein, leżąc wciąż w rogu kanapy, nie spuszczał rozmarzonych oczu z Jelsky'ego.

— Jelsky, ty jesteś arcywzorem aktualności, modelem dziennikarza.

Wszyscy porwali się z miejsc. „Niech żyje Jelsky!”. Jel­sky trącił się ze wszystkimi kieliszkiem, po czym chrząknął znacząco.

Silentium! — Jelsky chce powiedzieć speech.

— Krótki, panowie. Przypomnę wam tylko: „Gdym sza­tana mego ujrzał, był on poważny, ponury i głęboki. Naprzód, zabijmyż ducha ociężałości!”. — Panowie niech, żyje…

— Sztuka — pisnął ktoś nieśmiało.

— Głupiś! — szepnął mu z góry Jelsky. — Banalne zwierzę!… Panowie, niech żyje paszkwil!

Na wszystkich podziałało to jak objawienie; ludzi po­rwał szał radości.

— Wiwat! Niech żyje!

Pan von Hertenstein zwrócił się do drobnej milczącej figurki w pelerynie francuskiej.

— Mały, napisz no jaki kuplet przepotężny i zaśpiewaj go nam.

— Brawo! — krzyczano. Towarzystwo było już po tylu kieliszkach wina, że wszystko je cieszyło. — Pisz, Müllerek pisz.

Mały błysnął złośliwymi oczyma; miał widocznie gotową myśl. Pochwycił podaną sobie kartę papieru i począł szybko pisać. — Borowski tymczasem rozglądał się po kawiarni. Ujrzał kilka sztywnych panienek w atłasach, co sznurując usta zerkały boczkiem na pannę Lili i towarzyszki. Pociągnął nosem z aktorska, skrzywił się i zmrużył oczy.

— Mieszczaństwo czuję! — rzekł, uderzając się po nosie.

— Brawo, Borowski! — (Przy stole pito już tylko i krzyczano „brawo”.)

Jelsky wezwał czym prędzej kelnera.

— Każ pan orkiestrze grać kankana.

Kelner rozłożył ramiona i wskazywał oczyma na poważną publiczność w sali.

— Poczekajmy trochę — prosił. — Niech się przerzedzi w kawiarni.

— Myśmy nie gimnaziści, panie zahlkelner, aby nas kankan sam przez się radował — rzekł z grymasem pan von Hertenstein, bardzo niezadowolony z tego, że go kelner zmusza do mówienia. — Nam to właśnie sprawi satysfakcję, że tamci panowie i tamte panienki go usłyszą.

Wobec powagi słów pana von Hertensteina kelner skłonił się tylko.

— Ale — wołał za nim autor dramatyczny — przy sposobności każ pan przysłać kilka butelek szampana.

Kelner skłonił się panu Turkułowi.

Turkuł wcisnął się plecami w oparcie kanapy; rozrzuciwszy szeroko poły tużurka, ukrył podbródek w obfitym swym krawacie i wystawił niby kieł zgasły papieros; zimnym wzrokiem przyglądał się otoczeniu. Po chwili zwrócił się półgębkiem do pana von Hertensteina:

— Dam im szampana, bo chcę zobaczyć, jak to bydło wygląda po pijanemu.

Na bladej i zimnej twarzy pana von Hertensteina ściągnęły się lekko brwi, syknął po cichu, jak gdyby go na odcisk nadeptał. Uśmiech niesmaku skrzywił mu lekko wargi.

— Zbyteczne koszta — rzekł po chwili spokojnie. — Oni panu dadzą gratis sposobność do jego głębokich studiów psychologicznych.

W kawiarni rozległy się lekkie, skoczne dźwięki muzyki. Przy dalszych stolikach zgoła inne towarzystwo zabawiało pannę Lili i towarzyszki. Stamtąd doszła niebawem nieśmiała, przytłumiona zgiełkiem nuta pospolitej brukowej piosenki:

Siehst du, das ist ein Geschäft,

Das bringt noch was ein,

Doch es muss verstanden sein…

Pan von Hertenstein klasnął w ręce.

— Nastaw uszy, Jelsky! — tam już kokoty śpiewają hymn na cześć paszkwilu. Kłaniaj się, kłaniaj się czym prędzej!

Dotychczas ociężały, zerwał się nagle sprężyście, przewinął zwinnie między krzesłami i przysiadł do Jelsky'ego.

— Kocham cię, Jelsky — wołał, obejmując go wpół — kocham cię za to, że tak gruntownie drwisz sobie z całego świata, że możesz na zawołanie być lirykiem, satyrykiem lub reporterem; — kocham cię za tę przedziwną lekkość tanecznicy, nazwaną talentem, a którą ludzie nie tylko rozrzewniać się, ale i roznamiętniać dają. O, jak cudownie potrafiłbyś ty roznamiętniać tłumy! — Kocham cię, żeś jest tak ogromnie dzisiejszą duszą!… Niech ci żyje paszkwil! Niech wam żyje, serdeczni! On jest ostatnim słowem współczesnego talentu, pieśnią twórczej niemocy!

Jelsky zerwał się z miejsca i chciał coś obwieścić, lecz zagłuszył go piskliwy głos Müllera. I on ocknął się teraz dopiero: zrzucił z ramion pelerynę i, bębniąc w stół kościstymi rękoma, zanucił jakąś zwrotkę; pochwycił ją natychmiast cały chór i w szybkim tempie galopki odbijał na nutę kankana:

Tak, tak, tak,

W tym cały sztuki smak,

W tym cały życia sens!

— A wam, panowie — przerwał im na samym początku Hertenstein i schwycił za kieliszek — wam niech żyje kawiarnia — ta kwarantanna cierpliwych, ambitnych a bezpłodnych! Tu możecie do woli pisać, malować i rzeźbić językiem. Bo wszak my wszyscy tak bardzo oszukiwać się pragniemy! Wymawiamy „sztuka” to, co się pisze: „vanity fair” — „szał miłości”, co się pisze „obskurny heteryzm” — „przyjaźń” — co każdy pisze „zawiść” — czytamy „indywidualista”, gdzie rozsądek pisze „zbłąkany filister”.

— O!… O!… — wszczęły się szemrania przy stole.

— Jest tu człowiek małoduszny, co drwić z siebie nie potrafi! — huknął Müller i uderzył pięścią w stół, aż się kieliszki zatrzęsły.

— Bądźcie mi bardziej szczerzy! — prosił Hertenstein. — Wszak wy wszyscy, ilu was tu jest, piszecie po nocach na wyścigi paszkwile na swych przyjaciół i swe otoczenie. Taką jest dziwna psychologia „amitié de bohême”.

Niezmordowany Müller zanucił powtórnie:

Tak, tak, tak,

W tym cały sztuki smak!

— Panowie — huczał już von Hertenstein na całą kawiarnię — oto znalazł się między nami przypadkowo sławny autor Przeznaczenia. — „Nasz!” krzyczmy, choćby on w każdym słowie swoim był zaprzeczeniem wszystkiego, czego my byśmy pragnęli; „nasz!” krzyczmy tym głośniej, im większą będzie jego popularność. Bo wszak on nasz byt usprawiedliwia. — Sztuka jest, prócz dla tych, którzy się dla niej rodzą, jeszcze tylko dla próżniaków, z których potem traf, kobieta, redaktor wyławiają tak zwane talenty, zaś policja, przytułki i szpitale — tak zwane męty…

Silentium! — uderzeniem kułaka w stół zgłuszył Müller szemrania.

— …panowie, przed nami stoi — źle mówię! — przed nami siedzi człowiek, któremu słuszna pycha wzdyma krawat i rozpiera kamizelkę… W porę przynoszą szampan! Autorowi Przeznaczenia nie dość widzieć nas trzeźwymi, on chce nas upić: podobnie, jak kazałby nas pławić w kałuży, gdyby to było w jego mocy — nas, mierzwę swego życia, nas, cośmy go swoim bólem wykarmili, pierwsi odgadli, pierwsi odczuli!…

Zaszurano krzesłami.

Turkuł zerwał się dopiero teraz na równe nogi. W długim aż po stopy tużurku, ze wzdętym krawatem, z wypiekami, co w jednej chwili wytrysły mu na policzkach — wyglądał, jak indor gotowy do ataku.

— Precz z tym winem! — wrzeszczał tymczasem malarz.

— Cicho, Pawluk! — ty stokroć brutalniej rozkoszować się nami będziesz za lat dziesięć. I więcej takich znalazłoby się tutaj. Ten człowiek — Hertenstein z niezmąconym spokojem wskazał na Turkuła — ten człowiek może mnie odpychać jak zimny metal, a jednak — on jest dla sztuki stworzony! Zapytajcie się waszej zawiści, ona jest najszczerszym głosem artystycznego sumienia.

Turkuł osunął się z powrotem na kanapę i ze wzgardą odrzucił od siebie niedopałek papierosa.

— …zapytajcie go, ile on uczuć przemóc, przesilić, zniewolić w sobie musiał, a zrozumiecie może jego niechęć ku nam. Jego pycha naszą miękkość czuje. Nie pytajcie się natomiast, ile ten człowiek szczerych, prostych ludzkich uczuć potratował w życiu. Gdzie jest zwycięzca, tam muszą być ofiary, gdzie tryumfuje czyn, tam musiało być zdeptane uczucie!… A ja poprzez męty uczuć waszych sentyment, biedni, widzę!…

Tym razem zaroiło się poważnie przy stole; ktoś ze złości stłukł kieliszek, kilku porwało się z miejsc.

Nicht wähnen, Halunken! — Ich sei einer von den ihrigen. Przepadniemy!… A teraz, kto z was nie jest najnikczemniejszym filistrem, kto nie drży przed losem, jaki sam sobie zgotował, ten za kieliszek pochwyci. Niech przepada słabość — niech żyje sztuka! Niech ginie bezpłodność — niech żyje czyn! — Wiwat autor Przeznaczenia!!…

I wszystkich, ilu ich tu było, porwał ten szał dziwnie sprzecznych, na wpół pijanych uczuć. Pereat mundus, fiat ars!… Zapienił się szampan, zabrzęczały kieliszki.

— W górę go! — krzyczał i miotał się Pawluk, wymachując rękoma jak wiatrak. Daremnie bronił się Turkuł. Za chwilę znalazł się w górze na kilkunastu parach ramion, jak wódz zwycięski na tarczy.

Jak szampan w kieliszkach, tak pieniły się lekkie, zwinne, kocie skoki rozpętanej w swawolnym rytmie muzyki. W takt tych skocznych tanów, tempem szalonej galopki nucił niebawem zgodny chór:

Tak, tak, tak,

W tym cały sztuki smak,

Naszego życia sens.

Ale i tym razem zagłuszono kuplet Müllera, bo od dalszych stolików, gdzie siedziała Lili i towarzyszki, zerwał się śpiew głośniejszy, już śmiały i czelny, już swawolny i cyniczny. Odbijając twardo kułakami na stolikach, śpiewano wodzowi na tarczy:

Siest!… du!… das ist ein Geschäft.

Das trägt noch was ein,

…………….

Doch es muss verstanden sein…

Zewsząd rozlegać się poczęły gniewne syki i niecierpliwe dzwonienia w naczynia.

— Kelner, płacić!… Płacić! — huczały basowo ochrypłe od oburzenia głosy tłustych, solidnych obywateli.

— Do tynglu, panowie!

Jelsky wyprowadzał swą drużynę na ulicę. Pawluka szukano na próżno: zawieruszył się między stolikami, gdzie siedziały kobiety. Chciano już wychodzić bez niego, gdy Borowski przyłożył dłonie do ust i w głośny gwar cudzoziemskiej mowy huknął nagle mazurskie:

— Chodź ino, cho-odź!…

Gdzieś spośród tłumu wyskoczyła nagle głowa o rzadkiej nastroszonej czuprynie; zaśmiały się z daleka małe skośne oczy.

— Ide, idee!… — poniosło jak po stepie.

Pan von Hertenstein zatykał sobie uszy. „Na litość Boską — toż nie polska stodoła”.

Pawluk wywinął się tymczasem z tłumu, rad i uśmiechnięty, niby jamnik z borsuczej nory. I zakręcił się koło Borowskiego jak fryga.

— I Niemce mają kobiety! — wołał. — Won hań siedzi cielista! I biała, biała! A oczy ma cza-arne!… Włosów na głowie jak Magdalena Ribeiry. Pławić się można w tych włosach jak w stepowej trawie… Lili się nazywa… Kaby miał hroszy, toby się i wypysznił!…

— Nie wrzeszcz! — strofował go pan Hertenstein.

Ale Pawluk już go wpół chwytał i w kółko nim obracał; potem jak dziecko przytulił mu się do ramienia.

— Czemu nie lubisz słowiańskiej mowy? Wolisz francuski kankan? Hę — baron Hertenstein?

— Co ten kozak plecie? — pan Hertenstein rzucił ramionami.

Wisz go — Prus! A ty, bracie, do nas przyjedź. My tam ciebie polubim! U nas dusza na razpaszku!

Objął go za nogi i podniósł jak piórko z ziemi. Pan von Hertenstein zżymał się, gdy stanął z powrotem na nogach. Otrzepując starannie spodnie, mruczał niechętnie:

— No, jak się polska dzicz upije — da hört die Gemütlichkeit auf!

Jelsky był widocznie innego zdania, gdyż, przecierając chustką binokle, uśmiechał się pod wąsem. Gdy wraz z Borowskim, zamykając hałaśliwy pochód gromady, wychodzili na ulicę, spojrzeli równocześnie na Kunickiego, który szedł samotnie tuż przed nimi.

— I ten także! — mruknął Jelsky.

— Co takiego?

— Dziki!… Bo to się czuje przecie, że ten człowiek spiął się tylko w obręcze doktryn, pracy, obowiązków. Europa na tym karku ciąży. U nas doktryner wiadomo, co znaczy: — wiór! — U was tylko: Europy się nałykał… Powiedz mi, Borowski, po co właściwie przyjeżdżacie do Europy?

Borowski wzruszył ramionami.

Wataha skręciła z bulwaru w cichy zaułek. Dysputując krzykliwie, szła środkiem ulicy. Tuż za nimi jechał stępa powóz pana Hertensteina. Pawluk tymczasem zawieruszył się znowuż; widać go było z dala, jak wprasza się uparcie do towarzystwa dwóch przechodzących kobiet.

— Ten się nam zgubi dzisiaj — rzekł Jelsky. — Na niego gwizdać trzeba, czy jak? — I naśladując wcale nieźle Borowskiego, huknął w ulicę: „Chodź ino, cho-odź!”.

— Ide, idee!…

Jelsky'emu opadły binokle na sznurku; począł je znowu czyścić i mruczeć coś pod nosem. Po chwili nacisnął cwikier z rozmachem i zwrócił się do Borowskiego najniespodziewaniej w świecie po polsku.

— Wy, Borowski… z samej Polski bendziecie?

Borowski stanął jak wryty.

— A skądże mam być? — odparł machinalnie.

— Bo ja jezdem ze Ślonska, aus Oberschlesien nähmlich.

— Chryste Panie!… Jelsky, toś ty się oszwabił?!…

Dziennikarz uśmiechnął się dobrodusznie.

Wasserpolackewas?… Ja hochpolnisch niedobrze gadam… Uczyła mnie pańjenka (oder wie sagt man denn?)… ze dwora — Marynia.

Jelsky'emu znowuż opadł cwikier i domagał się gruntownego czyszczenia. Z zaskrzepłym na wąsach uśmiechem mruczał coś i opowiadał; gaworzył jak dziecko z samym sobą.

— Co dzień się spotykali… — „Mojen! Mojen! Jak spala?…” „Mówi się: dzień dobry pani”. — „Dzin… dzień… Das Patschhändchen her!…” — „Fe, brutalny Prusak! Mówi się: proszę pokornie o podanie rączki…” „Pokornie rączki… rączki… rączki…” Gott dies Kind.

Niebawem spochmurniał i nasrożył się Jelsky, wąsa szarpał i milczał. — „O la!” — krzyknął wreszcie i wyrżnął laską w bruki. I tym okrzykiem przeciął wspomnienia. Wysławiając się z trudem, mówił dalej poważnie:

— Po co wy przyjeżdżacie do nas? Niedawno ja widział chodziki… Sachsengänger. Wszystko! Jeden jak drugi! (Jelsky machnął ręką). To Europa daje. — „Wy — chciał widocznie powiedzieć — przywozicie coś podobnego w duszy, w sercu do swego kraju”, lecz zamiast tego zaplątał się wraz z naiwnymi słowami narzecza w jakiś bezradnie naiwny krąg myśli. Żachnął się wreszcie niecierpliwie i dokończył twardo, po prusku:

Intellektuelle Sachsengängerei! To z was uczyni nową odmianę Wasser-polaków: germanisierte Wasserintellekte! Spojrzyj no pan na tych żarliwie po polsku się modlących patriotów poznańskich. Czy tam wyrasta choć jeden nowy kiełek waszej duchowej kultury?

— Widzisz, Jelsky, bo ciebie tam nie ma — syknął mu w odpowiedzi Borowski — boś ty w wielkim morzu niemieckim rozwodnił duszę i…

— Ja jestem „dobrym europejczykiem” — żachnął się Jelsky niecierpliwie. — Może to pojęcie zabłądzi do Polski za lat 200. — Po chwili, krzywiąc się niechętnie w rozmowie z samym sobą — W afektach das überschaumend Temperament, w polityce das verflucht sentimentale: das Polakische… Co się waszą gazetę do rąk weźmie, to ckliwo się robi. Nee! To już nie dla mnie.

— Jelsky, mnie się coś widzi, że ty z twą europejskością w powietrzu wisisz. Tyś po prostu ten temperament i sentyment poprzestawiał na inne pola i zostałeś kosmopolitycznym dziennikarzem. A ten zgermanizowany Wasserintellekt… Patrz! — wołał, wskazując na Pawluka. — O, ja jego stokroć bardziej wolę!… Pytasz się, czemu my tu przyjeżdżamy? Gdybyś ty, Jelsky, wiedział, jakbym ja chętnie uciekł tam na wschód i pokazał się twej Europie en face z części zachodniej!

— Po coś ty właściwie z wojska uciekał?

— Dla niej.

— Ba! — Jelsky miał ochotę splunąć. — Czy tam wciąż jeszcze nie nauczyli się stawiać sobie pytania: co jutro?

— Widzisz, Jelsky, nie tylko to… Myśmy wtedy nie mieli nic, nic, prócz tej wielkiej chęci do życia. — W kasie teatralnej…

Jelsky chwycił Borowskiego brutalnie za ramię i zwrócił go twarzą w stronę najbliższej latarni.

— Pokaż no ty się. O takich polskich bohaterach zdarzało się już nieraz pisać. — Mrużąc oczy, przyglądał mu się wzgardliwie; po chwili parsknął śmiechem i odepchnął go z lekka od siebie. — Cokolwiek by ludzie mówili, wszelka ofiara dla kobiety jest ostatecznie ofiarą dla własnych zmysłów lub długą i nudną skruchą za krótkie chwile wątpliwego szczęścia. Trzeba być bardzo… konsekwentnym, ażeby dla takich powodów uczynić się dobrowolnie zerem.

Drużyna pana Hertensteina szła bezładną kupą przy kakofonii gwizdków, śpiewów i wrzasków. Chwilami przycichała wrzawa; wówczas dolatywało do ich uszu czystsze, głębsze nucenie; Borowski wlókł się na końcu. Kapelusz niósł w garści i, wymachując rękawami szerokiego płaszcza, szedł środkiem ulicy, jak po wiejskim gościńcu.

— Śpiewaj, Borowski!

Rzucając bezładnie długie nuty, minął całą gromadę, nie spojrzawszy nawet na nich; szedł w głębokiej, upartej zadumie. Na tych ulicach spało już miasto. Dobiegające zewsząd gwary skłócały się tu ze sobą pośpiesznym, jakby stłumionym szeptem i biegły czym prędzej dalej na ludne i rojne bulwary. Gdy Borowski wziął nieco wyżej, wówczas jakieś śpiewne echa i szmery błąkać się zaczęły bez końca po pustych zaułkach. On zasunął wreszcie kapelusz za pazuchę, dłonie splótł na czole, oczy sobie nimi przysłaniał i, idąc szeroko, jak po polu, śpiewał sobie, myślom i wspomnieniom swoim:

Niescenśliwe te pokoje,

O-jo-jo-jojoj!

Ka nas było tylo dwoje —

O Bożeć Ty mój!

Ludziom zaskoczonym znienacka wysokością i czystością tonu lekki dreszcz po ciele przebiegał. Jelsky nawet zdjął cylinder i dłonią w rękawiczce powiódł po włosach.

— Ta-ak! — wyrwało mu się z ust.

Inni słów nie pojęli, rozumiano jednak, że to skarga ludzka z tchnieniem zmroku po polach idzie, że wsłuchuje się w nią wśród poszumów zboża wieczorna cisza na szerokich rozłogach.

Ludzie czuli coraz bardziej, że ta piosnka zabłąkała się w te obce mury z daleka i dalekie smutki młodości ze sobą niesie. Ale Borowski urwał i szedł coraz to prędzej, wiodąc za sobą zbitą i milczącą gromadę.

Pawluk rzucał się między ludźmi jak piskorz, sapał i powtarzał bez końca:

— U nas, jak za duszę chwyci, rady nie ma. Nie mogę nie chcieć! Ne mahu! Choć zabij, wyśpiewać się musi.

Jakoż Borowski zmienił melodię i zaczął na bardziej jeszcze rozlewną nutę. Ludzie, nie rozumiejąc, czuli, że ta krzywda ludzka na rozdrożu pod krzyżem stanęła i skarży się samotna:

Nad moim wiankiem, nad moim wiankiem

Druchny płakały,

A nad twoim złym copcyskiem

Wrony krakały.

Na samym końcu, wyprzedzeni znacznie przez innych, postępowali Jelsky i Turkuł. Kroki ich stawały się powolne i ociężałe, głowy w cylindrach chyliły się coraz niżej. — „O la!” — westchnął Jelsky i uderzył laską w bruki. Turkuł próbował gwizdać, lecz zagłuszono go niebawem.

A ludzie czuli, jak krzywda ludzka w wielką pustkę nagich pól ramiona wyciąga, ku krwawemu słońcu, co w kłębach rdzawych tonie chmur; jak jesienne wichry po sinych skibach i rudych ścierniskach kołem się niosą, żółtymi liśćmi sypią i wirem je pędzą, jak w przydrożnych badylach dziewanny świszczą i wokół wierzb suchych zawodzą a płaczą.

Nad moim wiankiem, nad moim wiankiem

Przedmowa było,

A nad twoim złym copcyskiem

Sucysko wyło…

Jelsky i Turkuł przystanęli w tyle. Nagle strzepnęli obaj zadumę z czoła i spojrzeli na siebie. W tejże chwili odczuli jakby niechęć wzajemną, gdyż przyśpieszyli czym prędzej kroku. Pan von Hertenstein dogonił Borowskiego, przedstawił mu się zupełnie zbytecznie po raz drugi i wyściskał go serdecznie.

— Czuję, choć nie rozumiem, czuję wszystko! Żal i skarga za dawnym, szczerym, prostym, ludzkim; — za tymi czasy, kiedy to dusza chyliła się do duszy, jak kwiaty na słońcu, kiedy tu na piersiach biło nam trwożnie czyjeś szczere, proste serce… Czy tak, panie Borowski?

Borowski skinął głową, uśmiechnął się doń i schwyciwszy z góry jego rękę, potrząsł nią silnie.

Nad moim wiankiem, nad moim wiankiem…

— łkało jeszcze ponad głowami całej gromady.

Lecz oto wysunęły się z poprzecznicy dwie szerokie sylwetki potężnych drabów w połyskujących mosiężnych kaskach na głowie. Dwa mrukliwe basy nakazywały ciszę.

Pawluk wyrósł tuż obok nich, jakby spod ziemi.

— Bij w pysk, kto w Boga wierzy!

Ale tym razem zawiódł się fatalnie. Borowski tylko oraz Turkuł i Kunicki podrzucili odruchowo głowy i nastawili uszu. Panowie zaś, co przed chwilą burzyli wszystkie łady i składy na świecie, co kankanem wystraszali łyków z kawiarni, zeszli teraz ze środka ulicy, jakby tam rzeka nagle wystąpiła; szli dalej po trotuarze w spokojnej i cichej rozmowie. — Jelsky wybrał drogę pośrednią: szedł suchym rynsztokiem. Mruczał coś do siebie, wzdychał; od czasu do czasu cienką trzcinową laseczką uderzał hałaśliwie w bruki, jak gdyby pośród tych obcych ludzi on jeden odczuwał nieświadomą ochotę bicia.

Borowski natomiast wędrował, jak wprzódy, środkiem ulicy, niby po wiejskim wygonie. W szerokim swym płaszczu wydawał się z daleka niby sylwetka wielkiego ptaka. Wymachując kapeluszem, jak dróżnik latarką, wywiódł całą gromadę na bulwar i wprowadził niebawem w jaskrawą toń światła pod białe arkady teatru.

Tu Jelsky odzyskał, lub też zapragnął odzyskać, humor. Wysforował się naprzód i obwieszczał głośno:

— Kłamstwem jest, aby ludziom w pewnym wieku i stanie cywilnym pozostawała poza pracą i tak zwaną ambicją jeszcze tylko knajpa, dom publiczny i cudza żona. Panowie, jest jeszcze — tyngiel!… Kwiat zaś społeczeństwa, artyści, posiadają passe partout i skorzystają dzisiaj z mojej loży dziennikarskiej.

Stanął we drzwiach, zdjął grzecznie cylinder i prawą ręką wskazał na połyskliwe od marmuru, lśniące od luster i purpurą wysłane schody.

— Zapraszam!…

Poza nimi zaszeleściła w szybkim chodzie jedwabna suknia i roztworzyły się z impetem drzwi wiodące za kulisy. Wionęły na nich miękkie, tłuste zapachy perfum i szminki. Borowskiemu rozchyliły się nozdrza, uniosła pierś. Coś jak uderzenie prądu przebiegło mu wskroś przez ciało i zakłuło w palcach dłoni. Chwycił się za poręcz.

— Panie, świeć nad jego duszą!…

— Co, pan Borowski? — Pawluk wytrzeszczał oczy. — Taż nie kościół?!

— Ojciec mój!… Wiesz — szeptał Borowski, ściskając dłoń Hertensteina jak w kleszczach — wiesz, to był wielki, szczery artysta! Ogromnie kochał sztukę… I dlatego zadusił go ten potwór!

Pan von Hertenstein spojrzał bystro i pochmurnie w oczy Borowskiego, po czym zdjął kapelusz i pochylił nisko głowę:

— Cześć poległym!

I weszli do tynglu.

Ruchliwy, pełen zgiełku kiermasz na sali wciąż jeszcze ogłuszał Müllera. Coś, jakby migotanie zwierciadła, odrywało uwagę od sceny, drażniło oczy i zwracało mu je ustawicznie na prawo. W czerwonej ramie firanek, na zwierciadlanym tle wnętrza, w błyskach niespokojnych refleksów, rysowała się wysmukła sylwetka kobiety; na purpurowym tle parapetu świeciła jak śnieg biała, od brylantów połyskliwa i smukła jej dłoń. Zaś tam na dole, pod nią, wśród zastawionych stołów, tworzyły męskie cylindry zgiełkliwy i bezładny rój.

Spod smyczków skrzypcowych wysnuwała się melodia cicha, dyskretna i kłębiła się sennie po widowni. Na scenie tańczono. Sypki, miarowy i melodyjny szelest, jakieś miękkie szmery kobiecych głosów, westchnienia niespodziane, stłumione i lekkie. Szelest, szmer i zapach kobiet wiewem szły na widownię i niosły ze sobą melodię walca… I szeptał jedwab. Tuż ponad kinkietami sypało się jakieś barwne kwiecie, drobną, zmąconą falą przelewał się wzdłuż błękitny wir: drgał, mienił się i musował, rzucając głębszą, lżejszą jeszcze pianę białych tiulów i koronek.

Dajsy!… Dajsy!… — dygotała niema piosnka na tej zwiewnej fali; drżały lekko struny skrzypcowe, opowiadał pieściwie flet.

Migały przed oczyma bystro i zwinnie czarne, wiotkie nogi w płytkich pantofelkach, rysowały się śmiałe, lotne linie ich konturu. Górą, na barwnych falach jedwabiu świeciła żywo ciepła biel ciała na ramionach, uśmiechały się kobiece główki w złotych kapturach drżących niby dzwonki loków. Czasami zniecierpliwienie zaśmiało się psotnie na tych rozkołysanych główkach i ciche szepty, jak szmer liści jesiennych, mieszały takty.

Śpiewał, szumiał, grał i tańczył falisty jedwab błękitnych sukien.

I rzucał na salę kłęby miękkich, sennych perfum.

Pieścił się flet, drżały struny skrzypcowe.

Zaś w górze, na parapecie loży, na pełnej, soczystej purpurze, spoczywała, niby śniegu biała kiść, smukła, od brylantów lśniąca dłoń. Na lustrzanym tle wnętrza, w przyćmionym świetle, wśród niespokojnych refleksów, rysowała się zimno, nieruchomo i dumnie sylwetka pięknej kobiety.

Na dole rojny, zgiełkliwy kiermasz męskich głów.

Dajsy!… Dajsy!… — rozśpiewały się drżące struny harfiane, rozpieszczał i rozmarzał flet.

Zdawało się, że gdzieś w głębi, poza jasnymi kwiatami tych śmiejących się główek — tam u tylnej kulisy, gdzie zwieszają się ciężkie, syte słońcem liście palm i orchidei, tam, w chłodzie cienia leży kobieta, do śniadej piersi pęki kruczych włosów ciśnie i wzdycha głęboko.

— Aa…! — słyszało się niemal to westchnienie.

Nagle pada strzał; za nim w nagłym pośpiechu — drugi — trzeci — czwarty: jak w tyralierce. Strzelał szampan! — Klaskania niedbałe, przeciągłe oraz rechotliwe, pełne nonszalancji wołania:

— Brawo, brawo, brawo — bis!

Café chantant!

— Dobre! — pochwalił Jelsky protekcyjnym skinieniem dłoni w stronę sceny. — Błękitny kankanik amoretów — komentował swemu otoczeniu. — Nie ma jak Angielki!

— Siły w tym brak — kaprysił Pawluk.

Müller, skulony dotychczas pod swą peleryną, zrzucił ją nagle z ramion i energicznym ruchem zgarnął włosy z czoła. Jelsky powiódł okiem śladem jego spojrzenia i mruknął tylko: „aha!”.

— Oj, Müller — westchnął za chwilę.

Müller żachnął się i chciał coś odpowiedzieć, lecz w tejże chwili zakaszlał strasznie.

— A widzisz!… Memento mo… moralitatem chociażby.

Müller zwinął w kłąb pelerynę i rzucił mu ją na głowę.

— Ty żurnalisto!

— Uszanuj kapelusz, jeśli nie szanujesz powołania!

— Szanuj stimmung tynglowy, jeżeli niczego już uszanować nie potrafisz! — i oszczędź mi dzisiaj swego sentymentu oraz opieki.

Jelsky wskazał oczyma na Borowskiego. „Jeżeli tam pójdziesz, obgadam cię przed nią”. Müller poczerwieniał nagle i zwrócił się do Jelsky'ego tyłem. Borowski siedział gdzieś w najciemniejszym kącie loży i wsparł ciężką głowę na obu dłoniach. Gdy przycichło na scenie, uniósł się wreszcie i rozejrzał błędnie po widowni; oczy przyćmione i mętne zapadły mu jakby w głąb: czuć było, że widzą przed sobą jakieś inne, obce światy. — „Nie dla mnie! Nie dla mnie!” — szeptał. Po chwili znów opadł na fotel i ukrył twarz w obu dłoniach. „Było! — myślał. — Było!… Tak zamiera młodość, w takiej cichej agonii kona czyn. Całe moje życie już tylko było! Boś przyszła ty!…”.

Czyniąc sobie tron i łoże

Z upadłego mego ducha,

Żem skut z tobą, marny tworze,

Jak galernik do łańcucha!…

Uciszono się w teatrze, oczy wszystkich zwrócone były na lożę dziennikarską, gdzie wybuchał w tejże chwili chóralny śpiew.

— Brawo, Borowski! — wołał Jelsky. — Jeśli chcesz koniecznie, możemy między jednym kankanem a drugim posłuchać nawet dramatu. Brawo!

On skoczył z fotelu i rzucił okiem na kurtynę; lecz w tejże chwili cofnął się znowu i wparł w najciemniejszy kąt loży.

— Nie dla ciebie, stary — co?…

Podniósł na nich oczy i zadygotały mu wargi jak u dziecka. A gdy oni śmiać się nie przestawali, wpił się palcami w ubranie na piersiach i szarpnął je nagle.

— Grać chcę!! — huknął na cały teatr.

— Cii…! — sykano zewsząd na sali.

Zza kulis wyfrunęło czerwone stado dziewcząt z kastanietami w rękach. Pochyłe deski sceny zagrały jak jeden wielki bęben pod wartkim uderzeniem kobiecych stóp. Tańczono czardasza. Kobiety rzucały iskry łyskaniem czarnych oczu, uśmiechały się sprężystymi rzutami i przegięciami ciała, biciem kastanietów, zaczepnym przytupywaniem i kiedy niekiedy swawolnym okrzykiem rzuconym na widownię; rozplatały się ich szeregi we wstęgi, snuły się jak ruchliwe wieńce i girlandy, biegły pod tylną kulisę, ustawiały się rzędem i z dzikim impetem pędziły przed się, po rampę, niby rozhukany tabun źrebców.

Oczy Müllera skierowały się znów na prawo, gdzie świeciła w półcieniu biała dłoń na parapecie loży. Kobieta nie drgnęła nawet od tego czasu. I wydało mu się w tej chwili, że tam na oparciu loży siedzi sęp, ostrą głowę w puszysty kołnierz wgarbił i zamarł nieruchomo; czasami tylko senne powieki uniesie, szklane ślepia leniwo przewraca, zamyka i czeka, zimny, na padlinę.

Z brzękiem ostróg, łoskotem i tupaniną wyrzuciła się na scenę gromada mężczyzn. Połączyły się pary i poczęły się wikłać w coraz to dzikszym tańcu. Za chwilę było już tylko widać czerwone plamy, białe kłęby koronek i czarne wiry oraz koliska od wyrzucanych wysoko ponad sąsiednie głowy nóg. Huczały ponad tym wszystkim trąby, bębny i piszczałki, z łoskotem waliły cymbały, odrzynały twardo rytm tańca basowe struny wiolonczeli. Długie ramiona kapelmistrza, wyciągając się w kierunku wirujących nóg, wołały jakby: „wyżej!” — a wymachując rozpacznie ponad orkiestrą krzyczały niecierpliwie: „prędzej!”. — Ten zawrotny chaos buchnął jakby ze sceny na widownię i porwał, zdało się, wszystko za sobą: oko chwytało tylko pęd, ucho szaloną kakofonię dźwięków! Ponad tym sabatem tanecznym królowały tylko i śmigały w powietrzu czarne nogi; wszystko wpadło w jakiś idiotyczny, jak zmora senna dokuczliwy pęd i wir: świat zburzył się, zwichrzył; oszalał, wściekł!…

Wyżej, prędzej! — Prędzej, wyżej!…

Urwała się wreszcie muzyka i runęła kurtyna.

Błysk światła, oklaski, bicia lasek o podłogę…

Tyngiel-tangiel!

— Dobre! — chwalił po raz drugi Jelsky życzliwym skinieniem w kierunku sceny. — Czerwone, węgierskie kankanisko! — tłumaczył swym przyjaciołom.

Pawluk zapatrzył się tępo na kurtynę.

— Tfu, czort! — splunął nagle, zerwał się z krzesła i począł krzątać się ruchliwie po loży.

Jelsky'ego przyszły odwiedzić dwie artystki: witały się piskliwie z obecnymi.

— Nie rozumiem… — odezwał się po raz pierwszy Kunicki.

— Jeszcze pan czegoś nie rozumiesz?! — przerwano mu śmiechem.

— Nie rozumiem — mówił nieustraszony Kunicki — co w tej całej kakofonii robi Bizet, Liszt…

— Co robią? Dostali bzika i cieszą się — odpowiedział Jelsky. — Tam, na dole — tłumaczył poważnie — siedzą panowie, którzy mają dosyć tragedii w życiu i — w swych głowach. Panowie żądają wesołości; nie dowcipu ludzkich głów, bo to dziś już nuży, lecz humoru kobiecych nóżek. To jeszcze bawi tymczasem. Jeżeli ewolucja pójdzie dalej w tym kierunku, należy się spodziewać, że przy ulepszonych dekoracjach wejdzie, na przykład, na scenę wieża katedry kolońskiej, stanie dęba i zatańczy kozaka… Myśl z wieczora nuży ludzi pracy, ludzi wielkomiejskich!

— Ale w takim razie, co wy tu robicie? — niecierpliwił się Kunicki. — Gdzież konsekwencja!?

— Młodzieńcze, zrujnujesz się na konsekwencję! — huknął z kąta basowy głos.

— Ależ logika!?

— Pan masz świetne zadatki na bakałarza!

— Więc sens? Sens! Głowa moja! — krzyczał Kunicki, ściskając dłońmi skronie.

— I panicz chce zostać literatem?…

Müller i Jelsky prostują pomyłkę; towarzystwo chce być grzeczne i kiwa smętnie głowami, na znak widocznie, że i takie fachy być muszą. Bas tylko szepcze niechętnie do sąsiada: „Co ta racjonalistyczna hołota między nami robi? — Lekarze! Przyrodniki!”.

— Czyż nie mam racji? — zwrócił się głośno do jednej z dam.

Ona, patrząc na niego szklanymi oczyma, wydęła usta w dziobek, brzdąkła wargami i wybębniła jak pozytywka:

Ich bin nicht von Prag, nicht von Wien,

Ich bin eine fesche Ungarin.

— Osoba udziela się wyłącznie ze strony artystycznej — komentował ją poważnie Müller.

Kunickiemu zdawało się, że jest pijany; chwytał czym prędzej za czapkę.

Salwy śmiechu zgłuszył nagły wrzaskliwy pisk z głębi teatru.

Światło gaśnie, unosi się kurtyna; scena pusta, a zza kulis drą się ostre, przeraźliwe głosy. Wreszcie wypadają trzy pstrokate potwory w spiczastych czapkach, przypadają do rampy i uderzają się nawzajem w twarz. Olbrzymie karminowe pyski na kredowych maskach wykrzywiają się szeroko i wyrzucają z siebie ochrypły, gardłowy śmiech.

Hehehe!!…

Posypały się oklaski.

The fashionables — odczytywał Jelsky w afiszu.

Kunicki trzasnął drzwiami i przygłuszył na chwilę wybuchy śmiechu w loży.

— Wina! — krzyknął nagle Müller. — Stimmung jest zbyt głupi, aby go można wytrzymać po trzeźwemu. Jeżeli nie będziemy pili, lada chwila beknie tu jakaś owca sentymentem.

— Hertenstein — wina! Wina! — krzyczano, bębniąc laskami w podłogę.

Z kąta loży podniósł się Borowski, skrzyżował ramiona i patrzał na nich spode łba.

— „Jeżeli masz zostać młodą

I być taką, jak ta, co dziś żyje,

I być ochrzczona tą piekielną wodą,

Której pies nie chce, wąż nawet nie pije…”

— Co jemu się stało? — wołano.

— Niic — bagatelizował Jelsky — wpadł tylko wdelirium teatralicum, cały repertuar klasyczny wymruczał już tam w kącie. Co, zresztą, nie przeszkadza mu w tej chwili zazdrościć klownom, że są na scenie.

Ktoś, komu jeden koncept zmanierował humor na cały wieczór, powtórzył niespodzianie:

Tak, tak, tak,

W tym cały sztuki smak,

Naszego życia sens!

— Hehehe!!… — darły się błazny na scenie.

Borowski przeniósł się do ciemnej loży w kącie; wnet za nim wyśliznął się i Turkuł.

— Niedościgły imitator, iluzjonista biograficzny, profesor van der Clerk — rekomendował Jelsky podług afisza jakiegoś pana na tle lustrzanego kramu ustawionego na scenie. Profesor krzątał się przy swej cudownej szafie, narzucał na siebie jakieś szmaty i peruki i z batutą w ręku zwracał się jak fryga do publiczności.

„Brawo, Liszt! — Liszt! — krzyczały wszystkie usta, klaskały wszystkie ręce. — Na radość tłumu patrzała siwa, trzęsąca się głowa starca, o wielkich guzach po całej twarzy; niedołężna ręka ledwo trzymała batutę. Muzyka grała trzecią Rapsodię.

— Brawo, Beethoven! — Beethoven! — krzyczano po chwili. — Na szerokie śmiechy tłumu odwróciła się starcza, brzydka, potężna głowa wielkiego twórcy. Kapela tynglowa próbowała grać Eroikę, zagłuszyły ją oklaski.

W loży Pawluk porwał się z miejsca.

— Choćby zdjąć głowę z karku, rzucić ją wam pod nogi i pójść sobie precz; mnie i głowa już na nic. — Oj, dokuczyło! — i splunął w kąt.

Profesor w kilku zwinnych ruchach przedzierzgnął się ponownie. Przed rampą stanął wysmukły młodzieniec w eleganckim fraku, niedbałym ruchem trzymał w ręku batutę, zerkał na kobiety i uginał się na słabych nogach. Publiczność śmiała się, lecz nie umiała odgadnąć; ktoś z galerii krzyknął wreszcie: „Szopen!”

I zagrzmiały oklaski.

— Brawo Szopen!… Jeszcze raz Szopen!

W loży odsunął ktoś gwałtownie krzesło: pan von Hertenstein porwał się z miejsca. Coś jakby kurcze wstrętu przebiegło mu po bladej twarzy.

— Niech ta małpa zaprzestanie!…

— Cii, Hertenstein — obrażasz profesora! Co u Boga!… Beczysz?!…

— Toż te małpy ośmielają się grać Scherzo H-mol!… Zaprzestać! — huknął na cały teatr.

Pawluk rzucił się ku niemu.

— A co, pan Hertenstein? — Twoje pańskie nerwy nie wytrzymały naporu głupstwa? Pękło coś — ha? A widzisz — patrz, jak won tam na dole się bawią: publika — ha?

Jelsky wzruszał ramionami.

— Nie rozumiem ciebie, Hertenstein. Przecież te błazny przed chwilą i profesor, na którego patrzymy, są sztuką aktorską au fond, jej absolutem bez przypadkowości twórczych pierwiastków, które pochodzą bądź co bądź zawsze od kogo innego. Tęsknota Borowskiego jest w swej nieświadomości szczerszą od twego sentymentu… Zaś to — tam na dole… no, to jest… jakżeby to powiedzieć… c'est le public, co laury rozdaje. Wniknij w to, Hertenstein, i skrusz się na duchu… Dasz nam kiedy koncert szopenowski lub może własny — ci sami przyjdą! A ty rzucisz im pod nogi wszystko z rozbolałej duszy Szopena i ze swej własnej!!… Zlituj się, Hertenstein, kto z was jest większą małpą: profesor van der Clerk czy ty?

— Mógłbyś z równą racją zapytać: twój profesor czy Szopen.

Towarzystwo wybuchnęło pijanym śmiechem. Hertenstein wyprostował się nagle jak struna i tupnął nogą.

— Bydło, nie śmiać się!…

Blada jego twarz wydłużyła się natychmiast i zakrzepła, jakby w przestrachu nad własnym uniesieniem i brutalnością; siatka sinych żył zatętniła na skroniach; zaświeciły się oczy, i dwie wielkie łzy — łzy zdziwienia — zawisły na środku białych policzków. Pochwycił pierwszą rękę z brzegu, uścisnął i wyśliznął się na korytarz.

Obecne w loży damy próbowały kobiecym taktem załagodzić przykre zajście: nastroiły się brzdąknięciem warg i zaśpiewały zgodny duet:

Jam nie z Wiednia, jam nie z Pragi,

Jestem sobie z Budapesztu!…

Kurtyna zapadła z szelestem. — Hertenstein wlókł się jak pijany przez korytarz: zdawało mu się, że jakiś natrętny rój much krąży mu nad głową, brzęczy i bzyka w uszy. To publiczność rozochocona podczas antraktu śpiewała chórem w takt muzyki:

ta-ra-ra-bumdera!

ta-ra-ra-bumdera!

— śpiewał, gwizdał, huczał cały teatr…

— Nie ma gadania, powróci! — uspokajał Jelsky przyjaciół. — I on zechce usłyszeć Yvettę. Reklama, co wznosi karłów i obala olbrzymów, drwi sobie z ludzkich kaprysów.

Jakoż Hertenstein zawrócił ze schodów, lecz nie do nich, tylko do ciemnej loży z brzega, gdzie ku swemu zdziwieniu zastał dwa nieruchome cienie. Przysiadł się i on do Borowskiego i Turkuła. Nie zdziwili się wcale, nie unieśli nawet głów przy jego wejściu. Cisza, półmrok i jakieś ponure skupienie panowało w tej loży. Krzyki i wrzawa ze sceny nie dochodziły tu, zda się, nawet.

— Panie Hertenstein — szepnął po dłuższym czasie Turkuł — kiedy pan dasz koncert?

— Nie wiem.

— Trema?

— Tak.

Ktoś westchnął, ktoś drugi zawtórował, trzeci poprawił się na krześle i chrząknął. Milczeli znowu. Ostre oczy Turkuła, świecące po ciemku jak u kota, wpijały się w Hertensteina badawczo i łakomie z chciwą prawie ciekawością.

— Za ten dziwny toast, tam, w kawiarni, gniewać się nie umiem — rzekł swym suchym, twardym głosem — ponieważ ludziom ciekawym wybaczam wszystko.

— „Ludziom ciekawym”… — Hertenstein wydął wargi i potakiwał głową, jak znanej aż nadto piosence. — Tak, to jedyny gatunek ludzi, który my jeszcze tolerujemy.

— Nie wyłączając pana. Bo co do tej pańskiej apologii czynu, wierzyć się nie chce,… żeby to było szczere… Na pana dość spojrzeć, żeby odgadnąć, iż pan najlepiej czuć się musi właśnie wśród tych najrozmaitszych wykolejeńców z kawiarni. Wszelka twarda konsekwentna działalność w życiu — tylko patrz — stałaby się dla pana czymś brutalnym. Ludzie czynu bywają najczęściej mniej barwni i ciekawi, natomiast…

— Natarczywi i nudni — przeciął ostro Hertenstein — pomijając już to, że są zwykle przeraźliwie płytcy. — I po chwili, jakby łagodząc zbyt ostre wystąpienie, z niezmierną uprzejmością częstował Turkuła papierosami. — Chce pan posłuchać bajeczki? Ludzie z bajki bywają nie mniej ciekawi od ludzi z tynglu i z kawiarni… Otóż, pytał raz uczeń bramina: „Mistrzu, gdy po śmierci człowieka ciało jego przejdzie w ziemię, krew i nasienie w wodę, włosy w zioła, mowa w ogień, oddech w wiatru tchnienie, wzrok w słońce, serce na księżyc, dusza w wszechświat: rozumiem to wszystko, panie; — ale z człowiekiem, z człowiekiem, mistrzu, co się stało!? Co pozostaje z człowieka?”. A na to mistrz: „Chwytaj mnie, drogi, czym prędzej za rękę i uchodź, uchodź z tego zgiełku ludzkiego; należy nam w wielkiej ciszy i skupieniu rozważyć tę najgłębszą z tajemnic”. — I poszli w ustronie ciche i tam rozważali. A to, o czym mówili, zwie się czynem, a to, co wsławili, zwą ludzie dziełem.

Rzucił się Turkuł na krześle.

— Pyszne! — krzyknął i sięgał po notes do kieszeni. — Kapitalne!

A po chwili:

— A więc: działalność praktyczna, ale… sub speciae aeternitatis. Ho, ho! W panu coś się bardzo kłóci… Ale bajka kapitalna! Pan musisz tkwić w tych starych… tam… Tiens, czy pan czasami nie jesteś!?…

Hertenstein z uprzejmym pośpiechem podsunął mu zapałkę pod nos do wygasłego w wargach papierosa.

Borowski nie spuszczał z nich oczu.

— Pan powiedział — zwrócił się po chwili do Turkuła — że, gdzie tryumfuje czyn, tam musi być zdeptanym uczucie.

— Ja tego nie mówiłem.

— Prawda, to Hertenstein!…

— O, Hertenstein cudzego uczucia urazić by nie umiał, a cóż dopiero zdeptać własne! — mówił Turkuł, nie przestając zapisywać czegoś w notesie. — Niech się pan nie gniewa, ja czuję pana… Taki rozdaje tylko uczucie, wziąć go sobie od kogoś nie umie: za słaby lub za mało brutalny. Taki — nic sam nie burzy, jemu życie wszystko niszczy. Czyśćcowe dusze!… Takim musiał być Szopen — prawda, panie Hertenstein?

Hertenstein żachnął się nerwowo:

— Nie mówmy tu o Szopenie!

— Przepraszam.

I znów milczeli.

— Pan mnie zapewne do jakiego dramatu chce wkleić? — zagadnął Hertenstein z cierpkim grymasem.

— Wkleję.

— Czy pan już żyć jako człowiek nie umiesz?

— Nie — odparł Turkuł twardo i jakby z dumą.

— Czuć to. Pan cuchniesz atramentem… Zresztą, pańskie sztuki mogą być doskonałe, ale grać powinien aktor z genialnym nerwem życia. Ot, Borowski na przykład!

Borowski podniósł oczy i zasapał ciężko jak miech.

Śpiewki, tańce i błazeństwa ze sceny dochodziły tu dalekim przytłumionym gwarem: niby wrzaskliwe nakrzykiwanie pastucha pod wieczorną zorzę, co się w cichym powietrzu roznosi i kołysze, harmonią spokoju owiewa i echem pieśni do uszu dolata. Tu w głębi ciemnej niszy żył, drgał i tętnił teatr: wszystko inne roztapiało się w harmonii.

Turkuł nie spuszczał z oczu Borowskiego.

— Jedź pan ze mną! — rzekł nagle. — Grać moje Przeznaczenie. Dają za trzy dni; jadę tej nocy jeszcze.

Borowski drgnął i spojrzał jakby z przerażeniem na niego.

— Wsadzę pana na debiut do „Wielkiego”.

— Co!? — Borowskiemu krew uderzyła do głowy i przysłoniła nagle wszystko przed oczyma. — Co pan powiedział? — pytał po dłuższym milczeniu.

— Do „Wielkiego”.

— Boże mój!…

Turkuł, śmiejąc się, wyciągnął rękę, aby w nią Borowski na zgodę uderzył.

— Biorę pana na swój koszt, czym sprawię naszej publiczności prezent królewski.

Borowski patrzał bezradnie w oczy Hertensteina, jakby od niego oczekując otuchy czy też namowy.

Ktoś szarpnął drzwi: do ciemnej loży wtoczył się pijany Pawluk.

— Pan Borowski, dawaj żonę! — krzyczał, waląc mu się prosto na szyję. — Tam oni cuda prosto opowiadają. Rad by popatrzeć — namaluję może… Tam oni wszyscy opowiadają, bo my się tam upili… Winem winogronowym upił się i ja… Ty, pan Borowski, nie gniewaj się! — A żonę tu sprowadź — ot co!… Rączkę wycałujemy — uczciwi będziemy… Wiadomo: cudza żona! Trzymaj się!…

Borowski odpychał go od siebie ze wstrętem i strachem, jak złą zmorę. Hertenstein skoczył wreszcie i chwycił Pawluka za bary.

— A ty, pan Borowski, pożal się nad Müllerem i wyrzucaj go won od siebie. U pijanego, wiadomo: dusza przez gębę lezie! Powiada, że jeśli w łeb sobie strzeli, to tylko dla onej to Zośki twojej… A Jelsky jest na kobiety drań! — Czuju!!

Pan von Hertenstein, nie rozumiejąc nic, zżymał się na ten ochrypły, pijany i natrętny głos.

— Idź precz, kozaku, idź precz!…

— Ja liustra szukał i was nalazł. Liustro zbić chcę!… Spiegel zerschlagen, baron Hertenstein!

— Tłucz, rób, co chcesz!

— Zbiję!… A ty, pan Hertenstein, po co tu przyszedł? Modlić się — ha? Wiadomo — duszę zapomnieć!… I ja — i mnie — bełkotał, czepiając się każdego z nich po kolei — i mnie tu ciasno w waszej Europie… Pójdziesz do akademii: „Tfu, jak wszyscy umieją!”; pójdziesz do galerii: — „Boże ty mój, co ludzie już arcydzieł namalowali” — przytłoczy, zgniecie, zdepcze. — Pójdziesz do kawiarni: łeb jak dynię rozedmie. Mądrzy wy, mądrzy! Wiek słuchaj, nie nauczysz się!… A sam ja co? Tfu! I artystą chciał zostać!… Zapłacze dusza! Dawaj — zapiju! Przyjdziesz hań gdzie zapomnieć: głupstwo na głowę wskoczy, w czuprynę się wczepi i — paszoł! — Hajda, galop! U was wszystkiego za dużo w Europie waszej, za dużo, za dużo!… Miejsca dla duszy nie ma!…

Nima, nima! — skarżył się i żalił, gdy go za drzwi wypychano. — A ty, pan Borowski, żonie małą to rączkę wycałuj pięknie ode mnie — wołał poprzez głowę Hertensteina. — Kobiety wy by mnie dali, dobrej, poczciwej!… Buchnąłby na kolana, stopy całował i beczał, beczałby!… Tobie, pan Borowski, żony przez to nie ubędzie, a ja duszę zleczę, wymyję łzami, wyczyszczę z błota!… Na wykształcenie pluję! Oddam panu Turkułowi: dramat zrobi; wszystko inne tam — mężowi — niechaj! A mnie serca trochu kobiecego… Baby, baby mi dajcie! Ta dobrej baby!…

Wypchnięto go wreszcie za drzwi. Tam począł niebawem wrzeszczeć jak sroka; zataczając się od ściany do ściany, darł się ochrypłym głosem:

Nad moim wiencom

Druchny płakały…

— Cicho, Pawluk, bo cię wyleją z lokalu!

Lecz on wparł się niebawem gdzieś w kąt i tłukł głową o ścianę.

— Uch, padlec, padlec!… Przedał jak Judasz!.. Za sztuku, mówili; za ono won draństwo, za publikę przedał!…

Wreszcie ucichło wszystko; w sali tylko gwarno było przy spuszczonej kurtynie. W ciemnej loży milczano.

Jakieś swarliwe głosy na korytarzach, potem raptowny trzask i brzęk, co z łoskotem metalicznym potoczył się jakby po kamieniach, echa szklane we wszystkich kątach teatru zbudził, nagłą ciszę wszędzie wyczarował i utonął niebawem w ogólnej wrzawie, krzyku i tumulcie.

— Zbił! — rzekł Borowski.

Pod koniec antraktu orkiestra starała się grać poważnie, kelnerzy snuli się majestatycznie, na głośniejsze śmiechy sykano gdzieś z kąta. Ludzie byli już podnieceni i poddawali się biernie tym nieokreślonym, nie wiadomo skąd idącym nakazom. Wreszcie dzwonienie: długie, powolne, proszące o skupienie.

Numer główny programu!

Przed kurtynę wyszedł jegomość w tużurku i obwieścił żałobnie, iż panna Yvetta Gilbert w drodze powrotnej do Paryża raczy wystąpić raz jeden tylko.

„Dobrze robią ciekawość” — aprobował Jelsky w duchu.

— Oto chwila brzemienna — zwrócił się z powagą do przyjaciół. — Reklama wyzywa tłum w szranki i potęgę swą mierzy. Przyjrzyjcie się dzieci, „co może dziennikarz”!

Ludzie tymczasem wlepiali już oczy w kurtynę i nastawiali uszy; sykano na nieproszone gawędy. Jelsky zakaszlał głośno dla eksperymentu: zakaszlano na widowni, jak w owczarni. „Skupienie jest!” — wnioskował. I czuł się panem trzody swojej.

— Stań się! — rzekł jak kapłan, gdy zasłona unosiła się powoli ku górze.

I stało się!… Tam, przed rampą stała ona! — Jak wskrzeszona legenda, jak wyczarowana z gazet, ogłoszeń, wersji i plotek. „Czarną ma na sobie suknię i żółte wstęgi — mówią sobie ludzie. — I te wielkie, lśniące czarne rękawice na ramionach, te same, co do anegdoty już niemal przeszły”. Ona! „Nieładna!… Brzydka!… Wspaniała!…” — „Ciekawym, czy też prawda, co o niej piszą” — myślą wszyscy, a każdemu już serce bije, każdy jest już najpodatniejszym do przyjęcia takich wrażeń, jakie mu w oczy i uszy rzucą.

Stoi, dłonie splotła i uśmiecha się… „Dziwny uśmiech!”… Szczupła, giętka, wysmukła… „Ależ te oczy, te oczy!”…

Wisz, hadiuka czarna!… — rozlega się na cały teatr tuż ponad głowami Borowskiego i Turkuła. — (Pawluk wywinął się na razie z rąk policji).

Wreszcie, ona przechyla się giętko — o posłuch prosi: „A young boy gave me his heart” — zaszeleściło jak liście. Ludzie nieprzygotowani byli na angielski język. „Młody chłopiec dał mi serce swoje” — tłumaczono sobie pośpiesznie, podczas gdy artystka wyciągnęła przed się ramiona i trwożnie, pieczołowicie ujmowała, zda się, coś subtelnego w dłonie. I zdawało się ludziom, że w tych czarnych rękach drży lękliwie ciepłe ludzkie serce. — Zagrała muzyka śpiewnie i łagodnie. Padły pierwsze słowa — francuskie. „Dlaczego taka wieża Babel?” — dziwił się ten i ów, lecz każdy wypłaszał czym prędzej z myśli to niewczesne pytanie.

Napięcie tak wzrosło, że pierwsze te słowa były dla ludzi niemal ulgą fizyczną. Głos niski, lecz śpiewny i jakiś ogromnie kobiecy. W naprężeniu początkowym każdy puszczał mimo uszu melodie i śpiew, czatując natomiast na treść, na słowa, na gesty. I oto dowiadywały się chciwe uszy, że …młody chłopak, gdy łzy wszystkie na rozstaniu wypłakał, piersi swe roztworzył, serce z nich dobył, u jej stóp złożył. „Weź — do ciebie wszak należy. Mnie już nic po tym!” A w czarnych dłoniach drga, zda się, pulsuje i tętni to serce, niby ptak ofiarny; i krwią widocznie ocieka, gdyż ona tak ramiona przed się wyciąga, jakby się bała poplamić czymś suknię. W tym sercu, jak na dnie purpurowego kielicha, leży biała lilia pierwszych uczuć, nowa młodość, nowego życia wonie i blaski! I pieszczą, i tulą coś te czarne dłonie, niby ptaka przeznaczonego na rzeź; potem: „zwróć mi — daj!” — śpiewają usta, a długie, ruchliwe czarne palce oplatają coś, jak ssawki mątwy, wpijają się, niby ostre pazury w coś, co drży, łopoce się i precz z rąk wyrywa. Wreszcie krótki, cichy okrzyk! — Ludzie westchnęli na widowni, tu i ówdzie krzyknęła kobieta.

Rozdarła serce!

I śmieje się… Lecz w tejże chwili zbiera się w sobie, odskakuje nagle w tył, ramiona rozpacznie przed się wyrzuca i pręży długie palce. Jakiś lęk potworny wykrzywia jej twarz.

I ludziom się zdawało, że widzą u jej stóp żmiję!

A ona krzepnie w trwodze, drętwieje w przestrachu, długie czarne ramiona wyginają się jak węże, prężą się ruchliwe, cienkie palce. Ludzie słów wciąż jeszcze nie rozumieją, ale każdy czuje, że żmija dosięgła jej stóp, oplata nogi, po biodrach się ślizga. A muzyka gra śpiewną zwrotkę. Piosnka prosta, co do połowy wierszy opada, od połowy w górę wysokim tonem sięga — i donosi jak echo skargi dalekiej:

Zgorzała już miłość,

Tęsknota nie mija,

Z białych uczuć kwiatu

Pełznie czarna żmija.

Ona przechyla się, słania i opada niemal w giętkim przegięciu ciała. A skarga ta dziwna wciąż dalekim śpiewa echem:

Jadem ciałoć ślini,

Jadem cię plugawi,

Mego ducha gruzy

Jadem marzeń trawi.

Jakiś nieludzki, blady ból kurczem obrzydzenia wykrzywia jej twarz, brzydką w tej chwili jak u czarownicy.

Nietoperze rojem

Resztę krwi mej piją.

Czego chcesz ty?!…

Na twej białej piersi

Skonać czarną żmiją!…

I padły te słowa, jako zgrzyt pękniętej struny. Te blado i bezwładnie rozchylone usta, ten nieuchwytny wyraz nie wiadomo: smutku kobiety czy cynizmu aktorki!…

Osunęła się zasłona.

I cisza była. Na korytarzach tylko gdzieniegdzie warczał gaz i dziwnie odbijał się echem turkot powozów na ulicy. Zdawało się, że tamtędy ciągną jakieś kondukty pogrzebowe.

„Co to było?” — pytał samego siebie ten i ów trzeźwiejszy. Lecz oto pada pierwsze klaśnięcie jak strzał — oklaski bić zaczęły gradem o pułap, toczyły się, jak grzmoty: runął łoskot, wszczął się krzyk i tumult. Gdzieniegdzie ponad tłum wyrzucały się rozpaczne ramiona ze złożonymi do oklasku dłońmi lub ukazywała się głowa z okrągłymi oczyma i szeroko, jakby w przestrachu, rozwartą gębą. Ryczała, pieniła się ta szalona fala przypływu gromadnej duszy. Czuć było pot ludzki — tłum śmierdzieć poczynał.

— Jezus Maria, Borowski?! — krzyknął nagle Hertenstein i rzucił się na brzeg loży, by go wpół pochwycić. — Bój się pan Boga, kto słyszał się tak wychylać!?…

Jelsky stał na froncie loży dziennikarskiej, na wprost sceny. Kiwnął przyjaźnie dyrektorowi teatru i, wyjąwszy machinalnie gazetę z kieszeni, uderzał nią o parapet loży, spoglądając niedbale na kłębiący się u nóg jego tłum.

— Przepotężna! — zaśmiał się z tryumfem i rzucił numer gazety na głowy inteligentnego motłochu.

Wsparty na ramieniu Jelsky'ego, wlókł się ciężko do domu; co chwila przystawał i oglądał się trwożnie poza siebie. „Pluń na te zmory!” — uspokajał go kilkakrotnie Jelsky.

Zagrodziły im drogę długie, ślisko wydeptane stopnie, wystające z równego szeregu kamienic. Borowski zapatrzył się na potężne, omszałe kolumny i na barokowe posągi w niszach.

— Nie pójdę! — zawołał nagle i przysiadł na stopniach kościoła.

— Chciałeś, żeby cię do domu odprowadzić?

— Bodajbym był przeklęty!

— Eh! — skrzywił się Jelsky. — W taki melodramat wpija się pierwszy lepszy cham gorzałką.

— Ja jestem trzeźwy.

— No chodź!… Ambicję cenię nawet u pijanego.

— Bez ludzkiej ambicji i głupoty ty byłbyś zerem.

— Obaj, obaj, Borowski… Ale wstań z tych stopni, bo to jest śmieszne i bluźniercze.

Zamiast odpowiedzi przylgnął ustami do kamiennych schodów i trzykrotnie w piersi się uderzył.

— Płakać nie mogę — szeptał, ujmując Jelsky'ego pod ramię. — To mi piersi chyba rozsadzi!…

— Tacy, jak ty, umieją już tylko na scenie płakać.

— Ja na scenie szczerzej się modliłem niż teraz.

— Każdy z nas, Borowski, każdy z nas dzisiejszych ma taką scenę, na której z powodzeniem szczerość odgrywa. Ja tylko w druku umiem się jeszcze szlachetnie oburzać.

— Ja chcę się modlić!

— Widzę jedyną drogę wyjścia: wstąpić na scenę.

— Boże, Boże mój, cośmy z życia zrobili!… Widzisz, kto tam był, tego próg kościelny nawet odtrąci.

— Gdzie?

— W tynglu, w teatrze, w sztuce — to jednego diabła panowanie. Twoje to, Jelsky, królestwo, twa moc i chwała.

— Pan gardzisz sztuką?

— Tłum widziałem, twoją potęgę pojąłem…. Gardzę sobą, nienawidzę swego życia!

— Ale sztuką, pytam?

Borowski zwiesił głowę i milczał. Jelsky roześmiał się krótko: „Oj, to słówko, to słówko fatalne!”.

— Czyś pan co postanowił?

— Wyjeżdżam dziś jeszcze.

— Hm!… A żona?

— Ja zbieg, ja złodziej, powrócę tam bez własnego imienia, bez przeszłości, bez żony, bez celu, treści i przywiązania do życia, tylko z tą jego klątwą!…

— Ze sztuką? — skrzywił się Jelsky. — A kto cię tam będzie lansował? Macie u siebie porządnych dziennikarzy?… Ale przede wszystkim, co zrobisz z żoną?

— Pozostawię ją Kunickiemu.

— Jakże to „pozostawię”? I dlaczego koniecznie jemu?

— Ponieważ ze wszystkich łotrów, jakich znam, ten karierowicz wydaje mi się najuczciwszym.

— Hm!… — Jelsky wydął wargi. — Żenią się — chcesz powiedzieć… A no! Poświęconą została sztuce, niechże z kolei poświęcą ją karierze. Poświęcanie się jest losem kobiety.

— Müller!… — przypomniał sobie nagle Borowski i nachmurzył się. — Jego mi żal: — młody! On się o przeszkodę gotów rozbić w życiu… Ale gdzie się podział Müller?

— Poszedł z tą… rączką, z loży. Widziałeś ją?

Borowski splunął.

— Niech was wszystkich piekło pochłonie!

— Dla takich mniej więcej poświęcają się kobiety… I one znają to słówko: „sztuka”!…

Przy bramie opuścił jednak Borowskiego spokój. Wargi dygotać poczęły, ręka czepiała się kurczowo ramienia Jelsky'ego. Pociągnął go ze sobą na górę. „Chodź! Dam ci list do Kunickiego. Boję się o tę pierwszą chwilę dla niej. Chodź!”. Kazał mu jednak oczekiwać w sieni; Jelsky rzucił ramionami, siadł jednak flegmatycznie na schodach i począł się bawić woskowymi zapałkami. Borowski wśliznął się do mieszkania na palcach.

Przyćmiona lampa pod abażurem pali się na stole. „Jak zawsze w takich razach” — przemknęło przez myśl Borowskiemu. — Ta cisza, lampa z czerwonym abażurem, ostry cień na ścianie: długi, czarny i taki dziwnie niespokojny! — Czuł, jak za każdym krokiem traci władzę woli, jak to fatum znanej gorączki poczyna kierować jego ruchami… Skrada się na palcach, czai, własnego cienia płoszy i wzdryga… Przez chwilę zapomniał jakby, po co tu przyszedł; spojrzał na biurko i rzucił się do niego… Przerzuca kartki, przypada na krzesło i kreśli jakieś słowa bezładne, gorączkowe: ostatnie pożegnanie. Rzuca pióro i — roztwiera z hałasem szufladę!… Nie — nie to! Nie to!… Chce biec do drugiego pokoju, lecz wzrok jego pada raz jeszcze na biurko. I zdawało mu się w tej chwili, że ze wszystkich ciemnych kątów pokoju rozlega się potworny, złośliwy chichot…

Na stole leżała biała czysta karta: nie napisał ani słowa!

Wiódł piórem górą, ponad papierem, jak zawsze w takich razach.

— Boże mój! — jęknął. Opadł na krzesło, ręce zwisły bezwładnie. — Boże mój, więc ja naprawdę nie mam sił do prawdziwego życia!?…

Zmógł się przecie i pisał z wysiłkiem wielkim: „Wśród nas wszystkich, ty jeden tylko nie zgniłeś do reszty, ty jeden kochasz może prawdziwie. Ona jest bierna, jak każda kobieta: miłości potrzebuje, pokocha tego, kto ją kocha. Broń i strzeż! Jestem najpodlejszym człowiekiem na świecie”.

Ale gdy drzwi uchylił i w półmroku ujrzał jej jasną głowę na poduszkach, uczuł, że nogi uginają się pod nim. Coś szczerego uderzyło go tym razem, jakby obuchem w głowę i rzuciło do jej nóg. „Ty święta ofiaro”!… — zaczęło mu się już w myślach na wysoką nutę, lecz łkanie wtłoczyło mu te słowa nazad w piersi. Chłód jej stóp, które do czoła cisnął, wyzwolił mu łzy z oczu. Płakał jak dziecko, mając jedną myśl tylko, że to źródło łez jest dla niego jedynym już źródłem szczerości i prostoty: mocy życia!

— Właduś! — szepnęła we śnie. Uniosła się na poduszkach, zgarnęła włosy z czoła i znowuż opadła na posłanie.

„Śpi — myślał — oczu nie otwiera”.

— Włada, zostaw mnie — zostaw mnie już dzisiaj. Sił brak! Ciała już nie czuję, duszy nie mam…

— Jezu! — krzyknęło coś w Borowskim. — Zocha, nie! — Ja nie to…

— Piłeś znowuż, Właduś?

— Matko Boża!… Zochna, Zochna, za coś ty mnie kochała?!

— Ja cię zawsze, Właduś, lubię, ale dziś idź już — idź!…

Borowski podniósł się ciężko z kolan.

— Idę już, Zocha, idę!… A niech cię Bóg…

Czucie instynktowne przepłoszyło ją w tym półśnie.

Porwała się z poduszek i siadła na łóżku. Nerwowym, niespokojnym i sennym jeszcze ruchem przygarniała włosy na tyle głowy.

— Nie, Władek, wróć się lepiej, bo ja się czegoś boję…

Borowski wysunął się cichaczem do sieni. Jelsky siedział na schodach; urządzał sobie iluminację z woskowych zapałek i wygwizdywał piosnkę Yvetty o rozdartym serduszku.

— Jelsky?

— No?

— Władek! — wołał z wewnątrz kapryśny, senny głos.

— No — Jelsky gasił po kolei świeczki — to było do przewidzenia, że ty efektu nie darujesz.

Podsłuchiwali pode drzwiami: miękki plusk bosych nóg o podłogę, a potem nagły krzyk:

— Władek!!…

Borowski biegł na dół, przeskakując po kilka stopni. Jelsky stał w sieni i nadsłuchiwał; rozrzewniało go to pluskanie bosych nóżek o podłogę. „W koszulinie biedaczka biega”. I znowuż krzyk, tylko tym razem cichszy, niespokojny, poczuciem samotności lękliwy! „Gotowa sobie co złego zrobić — pomyślał Jelsky. — Właściwie, wystarczyłoby w tym miękkim serduszku zbudzić anarchię uczuć, aby…”. — Usłyszał w tej chwili ciężkie osunięcie się ciała na ziemię.

Ujął za klamkę: drzwi stały niedomknięte.

— Ano!… — mruknął. — Zgasił zapałkę, zdjął grzecznie cylinder i wśliznął się na palcach do przedpokoju.

Końca tej drodze nie widać! Nogi drętwieją, grzbiet w pałąk się zgina, głowa ciężko na piersiach zwisa; — ciało się nie dowlecze… Żółta smuga blasku od kinkietów zastygła jakby i omartwiała w ciszy — i ta ścieżka tuż przed rampą — długa, równa, nieskończona… I dokąd ta droga wiedzie?… Pary czarnych, lśniących w ciemności, wielkich, okrągłych oczu… „Ile ich tu jest dzisiaj” — dziwi się Borowski. — Dech ich zaparty, pierś ciekawością przytłoczona… I oczy! — setki, tysiące oczu wlepia się w niego żądnie, chciwie i ssie mu z piersi krew serdeczną… Idzie wciąż, wlecze się bez końca; dźwiga na sobie jakiś ciężar, co go lada chwila o ziemię rzuci… Padnie, zwali się!… Wszak te oczy wszystkie na to tylko czekają: padnij! Padnij!… Zwal się i krwią nam w oczach zabrocz!

I dokąd wiedzie ta droga?… Przez kłamaną scenę życia na serdeczną scenę… Boże mój, Boże litościwy!…

Nagle głuche łkanie wyrzuciło się skądciś echem i padło mu jak kamień pod nogi. — Potknął się!… Zmógł się i dalej idzie… Oczy! Oczy! Oczy!… „Władek, Władek mój!” — załkało po raz drugi. — Potknął się!… W kamiennej ciszy wyczekiwania napięta struna gromadnej duszy ludzkiej już huczeć poczyna: pęknie lada chwila. Oczy! Oczy!… „Władek, ci artyści uczynią ze mnie dziew…!” — Potknął się, zatoczył i runął na ziemię.

— Brawo, Borowski!… Bis!…

I wre, huczy, przelewa się ten zgiełk. A potem sykania: „Cii!… — Dosyć, Borowski! Niech błazny teraz idą!” — I wpada ta trójka w spiczastych czapkach, o kredowych pyskach i wielkich karminowych wargach: wrzeszczy, skamle, szczeka i przeskakuje przez niego ze śmiechem: „Hopp!”… Oklaski, brawa i śmiech błaznów:

— Hehehe!…

Ocknął się i dźwignął ciężko z ziemi. Pusto było na trotuarach. Podwójny szereg żółtych latarni zamykał się klinem, hen, w dalekiej perspektywie. Ponure, senne mury wyrzucały na cichą ulicę nie samotne echa jego kroków, lecz za każdym stąpnięciem głuche, stłumione łkanie.

Płacz, Zocha — płacz!…

Ponad miastem, na chmurach, drgała krwawa, żywa, tętniąca łuna jakiegoś pożaru, zasnuwały ją czarne kłębiska buchającego dymu. A jednak cisza i pustkowie naokół — wielka cisza panowała o tej porze na mieście.

…A tam — znowuż scena! Tym razem gdzieś w ciemnych wyżynach, pod gwiazdami, hen! Ten oślepiający żar kinkietów, ta płonąca blaskiem plama na tle czarnej, gęstej, przepaścistej głębi nocy! — I oni wszyscy zwlekają się tam po kolei — żywi, jaśni, promienni — pławią się w blaskach!… Oto wloką się bez celu oni — młodzi! — Smutni, błędni, z krwawymi przepaskami na oczach, z wyrazem niemocy na bladych twarzach; bezsilne ręce przed się wyciągają. „I tyżeś nas opuścił, Borowski! — Ty, piersi naszych jęku, niemocy naszej głosie!…”.

— Przeszli — minęli… Tam w głębi kłębią się ciemne dymy i krwawią łuny pożogi; długim grzmotem tłumnych rozgwarów przebiegają ciężkie szeregi, słychać nieustanny suchy trzask, huk straszny i trąbki ciche, natarczywe granie. Marsz! Marsz!… I oto „leci z szablą pan mój stary — złoty jak kudłaty lew”… Zasnuły go dymy, pochłonęła kurzawa… Z dymu wyłania się starzec, krwawego trupa na lewym ramieniu dźwiga, prawą ręką lirę do piersi tłoczy. „Gdzie walki jego echo? Gdzie czynów jego spiżowy dzwon?”… I minął starzec, jak mija przeszłości krótkie wspomnienie… — Lecz oto wpada drugi, rozwichrzonym włosem twarz przysłania, stryczek tylko na szyi widać. Poznał go Borowski i jękiem powitał. „Synu, gdzie życia mego ślad, gdzie głos i skarga tych, co umarłych wskrzeszają, z żywymi cierpią, a przez sennych tratowani — giną? Gdzie są tłumu dzisiejsze ofiary? Gdzie mojej, gdzie twojej, gdzie naszej doli skarga i bunt? — Synu! Synu! — Synu mój!”.

I zdawało się Borowskiemu, że to jaśnienie w górze błogosławieństwo promienne na potępioną głowę mu zsyła; tęsknota poczuciem mocy piersi mu rozszerza i ptakiem rwie się w górę — tam do nich! Prostują się zdrętwiałe skrzydła, szeroko zagarnęły sięgi — oto z ziemi się podrywa, w powietrzu bokiem się kołysze i orłem do nich leci.

„Właduś, Właduś! Władek mój!”

— Słyszę cię, Zochna, słyszeć będę póki życia…

bo w sercu mym, choć je ukoję,

brzmieć będą drogie łkania twoje,

jak bęben, gdy gra do ataku!… —

Ponad miastem gorzała łuna pożaru.

Kroki wywiodły go na ślepo przed oświetlone wejście hotelu. Turkuł oczekiwał już w westybulu. W wąskim gumowym płaszczu i w małej wełnianej czapeczce na głowie, krzątał się o walizki: ptak przelotny gotów był do wędrówki.

— Jesteś pan? — witał Borowskiego niedbale, zajęty bardziej swą walizką i portierem.

Na Borowskiego mrozem powiało od tej twarzy. Przed chwilą jeszcze oczekiwał tego spotkania jak wyzwolenia; zdawało mu się, że wycieńczony padnie w czyjeś ciepłe ramiona, co go obejmą, wesprą, sił i otuchy dodadzą.

— Panie, jak oni tu zdzierają! — skarżył się Turkuł. — …rzeczy pojadą omnibusem; my mamy czas, pójdziemy pieszo, opowiem panu po drodze jego rolę w Przeznaczeniu.

Ujął go pod ramię i wyprowadził na ulicę. Płacąc napiwek groomowi, rozpoczynał swą opowieść:

— Widzisz pan, w moim Przeznaczeniu główną rolę ma młody artysta. Pan czujesz miłość artysty? Bon! Sztuka-kobieta? — Problem! — (Przyparł łokcie do siebie i, ścisnąwszy mocno kułaki, balansował nimi w napięciu) — Voyons! — Pasuje się. — (Otwartą dłonią przeciął w powietrzu, jak siekierą). — Przepołowił serce! Połową kocha, połową tworzy. Czy pan potrafi oddać tę połowiczność, tę szczątkowość we wszystkim, co człowiek myśli, kocha, czuje, tworzy? Te… te niepodociągane struny, te zgrzyty, tę atmosferę ułudy… Bon! — I zjawia się, widzisz pan, ta fatalna nuta bezwiednego fałszu w stosunku obojga. Projekty! Projekty! Czy wiesz pan, jak potężnie marzą improduktywy?… Zaczyna pić, zaczyna kochać mocniej, cela veut dire: namiętniej. A potem ta tęsknota do harmonii uczuć, myśli, marzeń, czynu; ta potrzeba złączenia, zlania, stopienia w jedną całość sztuki-kobiety — voyons, mój problem!… Zaś ona — taka mała polska kobietka. Pan zna ten genre'ek. Bon! — Otóż…

— Otóż — przerwał niecierpliwie Borowski — ten pański artysta porzuca kobietę.

— Nie. On ją tylko połowicznością swej natury i lepszą cząstką swego ja wprowadza bezwiednie w świat smutku, rozmarzenia, potrzeby ofiary. — Ona dobrowolnie ustępuje z drogi.

— Dokąd? — Borowski zatrzymał się na ulicy.

— W grób.

— Jezus Maria!…

— Mocne w koncepcji? — Co? O, ja zawsze mocno piszę. — Turkuł nie zdawał sobie sprawy, że człowiek, do którego mówi, jest tak własnymi ranami obolały, że każde dotknięcie kurcz trwogi wywołać w nim musi.

— Widzisz pan — tłumaczył Borowskiemu dalej — przeznaczenie powiodło go kołem i rzuciło na wpół żywego tam, gdzie go mieć chciało. I teraz dopiero — tworzy!

Z kolei zatrzymał się Turkuł i wyrzucił dłoń w górę.

Ars triumphans! — wołał.

Borowski zaśmiał się gorączkowo.

— Panie Turkuł, czy tak mocno stoi się w życiu na trupie? — Ręce splótł na głowie i w gorączkowym śmiechu zataczał się na ulicy. — Ludzie, do czego wy dziś dochodzicie!

— Jak to do czego? Kapitalne wnętrza ludzkie wyciągamy!

Borowski śmiał się wciąż.

— O, ja to panu zagram! Ja to świetnie zagram. Ha, ha!… Panie Turkuł, jakże to Müller śpiewał w kawiarni? — „W tym naszej sztuki smak, naszego życia sens!” Ha, ha! — Borowskiemu spazm gardlany zerwał śmiech. — Panie, jakie krwawe są te nasze wnętrza, w których pan piórem dłubiesz po nocach, powróciwszy zapewne z tynglu lub zamtuza… I ja, i ja już wstąpiłem nogą na czyjeś piersi! Tylko jeszcze mi się to rusza, jeszcze drga i żyje! Jeszcze mnie te drobne ręce rozpacznie… Boże mój!…

Turkuł wtłoczył ręce w kieszenie i spoglądał na niego spode łba.

— Panie Borowski — rzekł po chwili — nieszczęścia, tak zwane, życiowe…

— To nie jest nic literackiego! — ofuknął Borowski.

— Otóż to! Nieszczęścia, tak zwane życiowe, to starcia naszej upartej woli z naszym przeznaczeniem. Wierzaj mi pan, najwięcej zła, krzywdy, szkody sieje w życiu ten, co z przeznaczeniem swym walczy. A wiesz pan, co on z posiewu swych najlepszych chęci zbiera? Fałsz i kłamstwo na każdym kroku. Trzeba mieć odwagę powiedzieć „nie!” nawet na obowiązek. Ale na to lwiej pono potęgi potrzeba. Należy mieć ten zmysł prostoty w sobie, aby najistotniejszej cząstce ducha swego przyznać słuszność w życiu. Lecz na to dziecka pono potrzeba.

Łoskot uliczny przycichł nagle — stał się głuchy, podziemny, ciężki: droga wywiodła ich na most. Przed oczyma Borowskiego zaświeciła mętnym, ciemnym połyskiem woda, nurzająca w swych falach długie i żółte języki blasków od nadbrzeżnych latarni. Huczał i dudniał most — a tam na dole szum i zgiełk mrukliwy i jakby odwieczny w swej ciężkiej monotonii. Ponad miastem, w bok, mrugała wciąż niema łuna cichego pożaru.

Szli wolno… Kiedy niekiedy Borowski przystawał i wspierał się na barierze, Turkuł poddawał się, milcząc, jego woli.

— Wspominaj pan najgorsze chwile swego życia: to sił dodaje. Czy nie poniżałeś siebie, aby swej dumie boleść sprawić? — pytał nieswoim, namaszczonym głosem.

— Tak — odparł Borowski, zapatrzony w pęd ciemnej wody i czując, jak sam w wir jakiegoś pędu wpada.

— Czy, chorym będąc, nie odsyłałeś pocieszyciela? Czy nie zawierałeś przyjaźni z głuchymi, którzy nigdy nie pojmą, czego pragniesz?

— O, tak!

— Czy nie podawałeś ręki upiorowi sumienia, który cię straszyć chciał?

— Tak.

— Czy nienawidziłeś tego smoka, co woła przed każdym krokiem twoim: „musisz!” — i potężną łapą do ziemi cię tłoczy? Czy nie zrywał ci się w duszy okrzyk: „chcę!”.

— Tak.

— I jako świętość pokochałeś twe „musisz”! Teraz obłęd dobrowolnego szału znajdujesz nawet w swej największej świętości. Rabujesz sobie wolność ze swego ukochania.

— Tak.

— Dobrze, iż mi „tak” odpowiadasz: to jest mowa dziecka… I oto, Borowski — kończył Turkuł i wpół go obejmował — nazwałem ci trzy przemiany ducha: jako duch wielbłądem był, lwem się stał, w dziecko się zmienił…

— Skąd pan to?…

— Słuchaj! — Na zimną twarz Turkuła strzeliły rumieńce; recytował z przejęciem, z piersi te słowa wygłaszał. — Słuchaj!… Bo niewinnością jest dziecię i zapomnieniem. — Zapomnieniem — Borowski! — Jest nowopoczęciem, jest grą, jest toczącym się pierścieniem, pierwszym odruchem, świętego „tak” mówieniem! O, do gry tworzenia, bracia moi, należy święte „tak” nauczyć się wymawiać: swej woli pożąda duch, świat swój odnajduje, kto świat swój utracił!

— Skąd pan to?… Czy jest taka czarna księga, coby mnie potępionemu rozgrzeszenie dała?

— Takiej nie masz. Jest natomiast inna, która ci dumę daruje. Przeczytasz — i staniesz na scenie jak bóg olimpijski!

— A ona?… Zochna?…

— Śmierć — życie, ból — sztukę rodzi.

— Ale nie podłość. Zlituj się pan, ale nie podłość! Zdeptać to, co z całym zaufaniem u nóg nam się wiesza… O, na tę zbrodnię także dziecka tylko potrzeba!

Turkuł tupnął nogą.

— I gadaj tu z nim!…

Borowski przechylał się przez barierę: patrzał na wodę, wsłuchiwał się w jej szmery głuche… „Władek, Władek! — ci artyści zrobią ze mnie swą dziewkę!…” Czuł, jak ten pęd przed oczyma rzuca w przeciwnym kierunku, ponosi coraz to prędzej, coraz to gwałtowniej… Huczał i dudniał mu most ponad głową…

— Stopp!… — Turkuł w samą porę schwycił go za bary i zerwał z poręczy. — Panie Borowski, bój się pan Boga! — Jeszcze żaden mężczyzna nie topił się z niezdecydowania.

Borowski patrzał na niego błędnie przerażonymi oczyma i cofał się tyłem.

— Co panu!?…

— Nic — już nic! — minęło! Wtedy… zanim to uczyniłem, spojrzałem — i te oczy!… Te oczy pańskie zimne rozżarzyły się w jednej chwili jak węgle. Myślałem, że mnie prowadzi…

— Kto taki?

— Diabeł!…

— W imię Ojca i Syna!… Oj, źle, Borowski! Słabyś duchem, wróć się lepiej tam — w łoże małżeńskie, w wyrzuty sumienia i obowiązki.

— Nie mogę: stało się! Nie wiem, czy źle, czy dobrze robię, nie wiem nawet, dlaczego tak uczynić muszę — ale wracać już nie mogę!

— Przeznaczenie! — objaśnił Turkuł. I ruszyli dalej.

Turkuł, zaplątawszy się w krąg jednych myśli, nie mógł z nich wybrnąć: ustawicznie coś wspominał i recytował. Wreszcie objął Borowskiego serdecznie i przygarnął do piersi: — „Kocham tych, których dusza głęboka jest, nawet gdy od ran serdecznych ginie, kogo drobne przejście zniszczyć może! — Albowiem ci są, którzy przez most przechodzą!”

Stanęli wreszcie na brzegu przeciwnym i, oparłszy się o balustradę, raz jeszcze spojrzeli na miasto. Z ciemnego zwaliska murów wyrastały w czerwień płonącego nieba kościelne wieże, niby czarne i nieme upiory. Cicha łuna pożaru drgała wszerz po ciemnym niebie.

— Tam! — myślał Borowski.

— Tu! — wmuszał weń Turkuł, ściskając mu dłoń jak w kleszczach. I aby odwieść mu myśl w inną stronę: — Pożegnaj pan rekinów, westchnij do przyjaciół z kawiarni i tynglu.

Borowski opadał coraz bardziej.

— Panie — mówił słabym głosem dziecka — może to wszystko prawda, co pan mówił — możem i ja umęczony mym szczęściem i niedolą, mą miłością i obowiązkiem, mą cnotą i winą! Może i ja na to tylko szamotałem się, aby mnie przeznaczenie tam wreszcie rzuciło, gdzie mieć mnie chciało!… Ale gdy pomyślę, gdzie to wszystko dojrzewa i bólem uświęca… Łoże rozpusty — kawiarnia — tyngiel — dziewki — błazny — zidiociałe tłumy wielkomiejskie — prostytutki uliczne!… A! — Wszystko to takie małe, drobne, brudem cuchnące!… Ha, ha, ha! „Sztuka”!

Odrzucił się od bariery, dłonie w czoło wciskał i śmiał się. Śmiech ten padał w bezdeń, leciał w czarną przepaść, aby gdzieś, w głębi od skalnych odbiwszy się czeluści, wrócić ku górze krzykiem rozpaczy… Turkułowi dreszcz poprzez ciało przebiegał. Nastawiał uszy, poruszał chrapami jak wyżeł: czuł sztukę!…

— Śmiech taki wart życia — rzekł. — Ten śmiech spod piwnicznych wierzei grobów dochodzi: tak się śmieją dawne wielkie trupy nad dzisiejszym życiem… O, kto śmiech taki usłyszy, ten sam śmiać się przestanie!… Ciebie, Borowski, widoma łaska Boża opromienia. Ty z Bożą łaską śmiałeś walczyć… A tamto wszystko, ten nawóz sztuki — gardź nim! Wszystko, co nasze, co młode, co dzisiejsze — to nikczemność, to brud i rozkosz żałosna! Ale my jeszcze nie najgorsi — skoro śmiać się tak umiemy — z życia, z ludzi, z samych siebie… Śmiej się, Borowski, śmiej! Ten śmiech będzie tryumfem naszej szczerej sztuki nad naszym kłamanym życiem!…

Szumiało miasto i gadała rzeka. Drgająca łuna rozrzucała się po niebie coraz to szerszym płaszczem. Gwiazdy gasły. I trzepotała się ta łuna na chmurach, jako wielki krwawy ptak; cicha i niema, próbowała jakby zniewolić do ratunku obojętny huk, zgiełk i gwar pustego życia miast wielkich. Czarne wieże kościołów strzelały w tej krwawej topieli coraz to wyżej i wyżej: zapomniane od ludzi, same nieba sięgały, Boga wzywały na ratunek.

Turkuł spojrzał na Borowskiego.. „Przecież on spłynie tęsknotą jak krwią — pomyślał. — Przecież on z tęsknoty za nią powiesi się najdalej za dwa, trzy lata. Tacy nie strzelają się nawet”.

I nie potrafił tej myśli opanować:

— Wiesz ty, że tym razem na śmierć idziesz?

— Wiem — Borowski machnął ręką.

Po wiaduktach między murami biegł pociąg, skakał z łoskotem po zwrotnicach, wypadł z dala na nasyp, gwizdnął i pędził przed się w obce, dalekie światy… Pozostał po nim ten pęd i rozmach w powietrzu, to rozpierające piersi pragnienie lotu…

— Pora nam!

— Pora…

Część druga

Jeszcze łuna pożaru tliła się na niebie, gdy Jelsky wychodził na ulicę. Długie wycia i skomlenia świstawek fabrycznych zwiastowały ciemnym przedmieściom świt. Ledwo dostrzegalna mgła zmywała kamienice i bruki niby deszcz ulewny. Ostra woń miejskiego poranku: zapach wilgoci, alkoholu i świeżego pieczywa. Śródmieście usnęło nareszcie i cisza legła na pustych ulicach. Gdzieniegdzie tylko oświetlone sutereny; wewnątrz białe, jak cienie snujące się postacie i ten ckliwy zapach ciasta i drożdży. Jelsky wypróżniłby w tej chwili kieszenie za filiżankę czarnej kawy, ale kawiarnie były już zamknięte czy też jeszcze nieotwarte. Czuł oskomę w gardle i obrzydliwą niemoc w członkach. Księżyce lamp elektrycznych ćmiły się ponad ulicą już tylko z rzadka gdzieniegdzie rdzawym, ceglastym jaśnieniem. — „Ta oszczędność magistracka! — gniewał się Jelsky. — Ludzie — filozofował wnet potem — powinni żyć i spać na przemian. To regularne zamieranie życia z tej tylko racji, że słońce zaszło, przypomina stare przesądy i jest resztką melancholii poczciwego żywota naszych dziadów”.

„Kawiarni!” — dopominało się w nim jakieś rozprzężenie wewnętrzne.

Poza olbrzymimi szybami narożnych wnętrz widniały jeno po ciemku fantastyczne rumowiska krzeseł na stolikach. I tam tlił się, gdzieś w kącie, tylko jeden płomyk gazowy, rzucając między te ruiny i na zgasłe, zmatowane lustra, tajemnicze żółte smugi. „Tiens! — Jelsky zatrzymał się bezwiednie. — W takich wnętrzach pokutować powinni samobójcy miejscy”. Popatrzał, podumał, laseczką w bruki podzwonił i poszedł dalej. — Tuż za rogiem ulicy, wparte w węgiel, zadrzemane i jakby przylepione do muru, czyhały maruderki nierządu. „Mors syphilitica” — przypomniało się skądciś Jelsky'emu i stanęły mu przed oczyma ludzkie kalectwa. — Na przedmieściach wyły bez przerwy świstawki fabryczne. Jelsky'emu zdawało się, że słyszy suchy, suchotniczy kaszel wyschłych, zapracowanych kobiet, rzucających obfite pomioty żółtych, wzdętych i rachitycznych dzieci, zalegających jak robactwo przedmiejskie zaułki.

„Kawiarni”!…

Odpiął kołnierzyk i schował go do kieszeni, nastawił natomiast kołnierz sakpalta, zsunął cylinder na czoło, wcisnął ręce do kieszeni. Rój czarnych, dokuczliwych myśli przepłaszał upartym nuceniem miłosnej piosenki:

Nietoperze ro-o-jem

Resztę krwi mej piją…

„Trzeba pisać sprawozdanie o Yvetce!”…

Ryk sygnałów fabrycznych zgłuszyły odległe, ponure grzmoty. Jelsky zmieszał melodię i zaśpiewał w takt tych łoskotów dalekich:

Et du fer pour travailler

Ça ira, ira, ira!”… — biły młoty parowe na przedmieściach.

Jelsky potknął się o coś białego. Podniósł z trotuaru wachlarz, obejrzał i powąchał go. „Lilas de perse fleuri… Lubię!… której to z nich tak pachniały ramiona?… Zaś ona pachnie z gospodarska wodą kolońską, co przypomina bóle zębów, migreny, rekonwalescencje po cięższych wypadkach porodów… Dziwię się, jak mąż mógł to znosić!”

Słychać wreszcie pierwszego przechodnia. Zbliżają się jakieś ciężkie, brutalne kroki. Jelsky, machinalnym ruchem, chowa wachlarz za pazuchę… Nie mundur wszakże, ale ubranie cywilne, co wzbudza w Jelskym grymas niesmaku.

— Gdzie się paliło?

— Nie wiem — brzmi twardo wyniosła odpowiedź. Błysk oczu czujnych, podejrzliwych, i kroki oddalają się powoli.

„Majestat! — mruczy za nim Jelsky. — Król ciemności! Chamstwo węch ci zepsuje, nie wytropisz nic”.

Ledwo ten znikł na zakręcie, a tuż poza Jelskym, jakby spod ziemi wyrosła, zjawia się baba w ciemnej chustce i ciągnie za sobą małego wyrostka o długich, kruczych włosach. — „Signor, signor! — c'è”… — słyszy za sobą Jelsky włoską mowę i obrzydliwy porozumiewawczy syk. Odgadując zamiary, rzuca im krótkie: „va via!” — Przypomina sobie wachlarz i rzuca go im. Matka z dzieckiem dopadają do tego kęsa jak dwa psy.

„Jak te szelmy rzeźbiarze podle opłacają swych modeli!… Także ofiary sztuki — tiens!… Chłopczyk wykuty z kamienia zdobi prawdopodobnie, jako duszyczka, mogiłę niejednego opryszka lub kokoty… Ars longa, vita brevis

Jelsky rozłożył ramiona i ziewnął na całą ulicę.

Cisza, pustka i senność wilgotna wokół, a jednak czuć budzący się gdzieś ruch; ucho nie słyszy, lecz odgaduje, z ciężkiej atmosfery oczekiwania wyławia jakieś westchnienia, szepty pacierza, prężenia zmęczonych członków; jak gdyby pod te ustawiczne obmierzłe świstki fabryczne rozbudziły się wreszcie i kamienie w brukach. Nagle…

Ave Maria, gratias plena

Ciche, pośpieszne dzwonienie, jakby skowronkowy pierwszy wzlot przed świtem. Sygnaturka rozkołysała się, drga, bije, trzepocze się jak ptak…

Ave Maria, gratias plena

A tam na przedmieściach walą już młoty po ciemku, huczy i dudni już praca.

Jelsky zapalił cygaro, rozpiął palto, rozpiął kamizelkę, zdjął cylinder: coś tłoczy, dławi, dusi po prostu… „Przecież, u Boga, ta Borowska nie jest dziewczyną! A ja mam wrażenie, jak gdybym krzywdę dziecku”…

„Kawiarni”!…

Na krańcach miasta rzucały pierwsze pociągi w nocną mgłę długie płaczliwe skowyty.

Pierwsza beczka!” — krzyknął jaskrawy szyld na mętnie oświetlonych drzwiach małego szynku. Jelsky, nie namyślając się, skoczył do izby ciasnej i cuchnącej jak słodowa piwnica. W brudnym świetle zakopconej lampki kilka ciężkich, fałdami szerokich bluz twardo zarysowanych sylwetek. Mgła, para czy też mętna zadymka oddalała ich zaspanym oczom Jelsky'ego w głąb daleką i bezbarwną. W pośpiechu, na stojączkę, wlewali w siebie pierwszą dawkę dziennej trucizny. Jelsky siadł za stołem, dmuchnął w pianę podsuniętego kufla, skrzywił się i kazał sobie zgotować czarnej kawy.

— Gdzie się paliło? — ziewnął niedbale.

— Składy drzewa nad kanałem… Dwóch ludzi upiekli… żonatych.

— Kto taki?

— Juścić straż… A od czego ona zresztą?… Może i tamci dwaj byli ubezpieczeni na żydowski dochód. Pożar to jest intratna rzecz. — Suchy, ochrypły i zły śmiech kilku basów, jak zgrzyt trybów w maszynach, plusk białej piany o kamienną posadzkę i ten zaduch chmielu — duszny, jadowity.

Dano wreszcie kawę i Jelsky odnalazł myśl swoją.

„Taki ja dobry, jak i Kunicki! — rozmawiał ze sobą, gryząc nerwowo ogarek cygara. — Oszczędzam zresztą jego wątłe siły nerwowe i ratuję karierę… Ty zaś mógłbyś adresować swój testament imieniem, ad personam, a nie pisać go jako list otwarty dla ochotników… Przede wszystkim spaliłaby się gdyby nie ja — przez tę lampę. Następnie, kto by ją docucił? Kto dałby niezbędne dla rozpaczy echo? Kto otrząsnąłby z tego odrętwienia w tumanie nieszczęścia? Z tego lęku przed skupieniem myśli? Z trwogi jakby nie przed tym, co się stało, lecz, że coś podobnego stać się w ogóle może?… Ochotnik musi mieć stalowe nerwy!… A potem to zatrzepotanie się kobiece: »Pobiegnę! Wstrzymam! Uratuję!«. W czyichś oczach musiała wyczytać odpowiedź rzeczywistości: »nie wróci, nie cofnie się, wrócić nie zechce i nie może«”.

Jelsky wspominał. Gdy myśli przyniosły mu powtórzenie własnej wymowy, rozchmurzyła się nieco twarz, wyobraźnia zagrała żywiej, jędrniej, kapryśniej. Toć przemawiał jak Oktawiusz:

— „Jednakże Brutus był to dzielny mąż”. — „Ja nie przeżyję! ja żyć nie chcę!” — „Jednakże Brutus był to dzielny mąż”. — „Boże, mój Boże, co ja pocznę!” — „Jednakże Brutus był to dzielny mąż”. — „I co ja mu złego zrobiłam? Za co? Za co on mi życie zniszczył?!”… — „Jednakże Brutus…”. „O, wy wszyscy jesteście jednakowi!”

Chwała Bogu: „my!” To rozszerza pocieszająco widnokręgi. A więc my: — „My”… Jak ona serdecznie, jak poczciwie i bezradnie płakała!… „Pani, pani Zofio! — przyjaciele, obrońcy”… — „O, wy jesteście!…” Jak ona okropnie płacze! A więc znowuż „my”: — „My”… „Niech pan idzie, niech pan natychmiast odejdzie! Ja w tym stanie, w takim ubraniu nie powinnam być z panem”.

Jelsky zatarł ręce. Ta literacka projekcja niedawnych wydarzeń dała mu zupełnie niespodzianie podniety i sensacje silniejsze niemal od samego faktu. „Ta scenka miała przecież w sobie kapitalne smaki” — przyznawał we wspomnieniach. Bawił się więc myślą, przeplatał swe wspomnienia dopuszczeniami wyobraźni:

Jak to biedactwo bać się musi samotności, jak drży na samą myśl o niej. Ta wczorajsza jeszcze Zochna, którą układano prawdopodobnie do łóżeczka, dziś sama jedna, samiutka, w tym wielkim, obcym mieście!

Bo miasto musi wszakże być rzeczą straszną dla Zochny?

…ulica długa, długa… pełna światła, połysków, barw… ścisk, tłok, turkot. Nie widać nic. I te toalety! Je-jej, jakie toalety! Tam, na przykład, w powozie. Hm, hm! — dziwi się Zosia. — Czarnych, poważnych panów tyle — i tych paskudnych, co kobiety zaczepiają. — O, jest „taka” kobieta; druga, trzecia… Boże wielki, żeby mnie kto nie wziął za „taką”. — I Zochna poprawia pewno co rusz woalkę i kapelusz. I te wystawy sklepowe! Gdy się idzie bez męża, nie można się nawet wcale zatrzymać przed sklepem, bo zaraz wezmą za taką… O, spojrzał na mnie jeden pan, drugi i tamten — nieśmiały. Obejrzał się raz jeszcze. I ten oto paskudny oczy wytrzeszcza. Władek by ci dał — no?… „Włada, Właduś, czy ja dobrze dziś wyglądam? Czy ładna jestem? Która ładniejsza: ja czy tamta w powozie?… Lubisz mnie… A co więcej lubisz: usta, oczy czy też?… Patrz, jaki tam ładny szlafroczek w wystawie! O-jej!… Co więcej lubisz, Włada, włosy moje czy też”… „Zocha, nie pleć!” — „Właduś, wiesz, ja rada jestem: tak wesoło!… Patrz no, patrz, tam w sklepie: jaką to niektóre bieliznę noszą. Czy przyzwoita może także?… Włada, kup mi taką. Albo nie trzeba, bo pieniędzy nie ma. Szkoda, że nie ma pieniędzy! Ale kup mi za to ciastko… albo lodów… albo szampana. O, to drogie, prawda! — Nie można szampana. Chcę… chcę… — sama nie wiem. Zafunduj dorożkę. Albo nie — pocałuj mnie lepiej”. „Zośka, nie psoć na ulicy, bo ludzie śmiać się będą”. — „Niech się śmieją, nie boję się wcale, nie! — woła Zośka rezolutnie i tuli się, tuli do ramienia męża. — Patrz, Włada, tamten już czwarty raz naprzeciwko nas idzie. I jak śmiesznie patrzy! Właduś, ja zrobię na niego oko — można?… Wiesz, Włada, co niektórzy pewno myślą: że ja jestem taka, a ty z tych paskudnych… Widzę, że ja się tym Niemcom coś bardzo podobam… Cieszysz się, Włada? Ja się cieszę!”

Takie to — myślał Jelsky — odkrywcze podróże w obce, wesołe światy odbywała prawdopodobnie Zośka, spacerując z mężem po ulicy. Ale samej wyjść na miasto: „brr!” — A teraz rozpacz i lęk samotności rysuje jej tą samą ulicę w ciemnych, ponurych i wrogich barwach. Sama jedna! Boże, co ona pocznie sama w czynnym wirze tych obcych, frasobliwych i zimnych jak metal twarzy. Tak myśli prawdopodobnie i drży jak liść osiny. „Zginę, przepadnę! Ja jestem słaba, niedołężna… O, ja jestem do niczego”… Nie, nie, tak mówić nie należy. Ona jest tylko prawdziwą kobietą. To jest takie nowe, takie wyjątkowe, takie fenomenalne! To się powinno cenić jak skarb najdroższy życia, wielbić jak… Jednakże Brutus był to dzielny mąż.

„Niedobry! Niedobry!…” Szlocha, skarży się, żali, pieści niemal tym płaczem. Z jaką bajeczną naiwnością, jak cudownie i pieściwie kocha ta kobietka samą siebie. Przecież to jest nadzwyczajny materiał na pyszną namiętnicę. Tam do diabła! To się ceni rzeczywiście… „Samotność dla kobiety w obcym mieście jest gorsza od piwnicznego grobu. Na bulwarach każde męskie spojrzenie to oczy pająka; po zaułkach jakieś mroczne, ponure życie: podejrzenia, policja, gnuśne knowania występków, areszty, cyrkuły, śledztwa. W domu zaś, po pokojach, wałęsa się duszna, złowroga cisza, z każdego kąta wypełza cień jak płaski gad i ostrym spojrzeniem pyta: co ty poczniesz? co poczniesz ze sobą?… Jednakże Brutus”… — „O, podły!”

„Samotność dla kobiety jest zgoła rzeczą straszną, wszakże Oktawiusz… Nie trzeba wzbraniać przyjacielowi rączki”… — „Ja jestem taka biedna, taka biedna, panie Jelsky!”

Chwała Bogu: „panie Jelsky”. To zwęża pocieszająco widnokręgi. Za serce chwytający cichy żal wyczerpanego płaczem dziecka. „Pani jest dzieckiem, dobrym, najlepszym, biednym i nieszczęśliwym dzieckiem”. — „Panie Jelsky, ja już sił nie mam… Boże, i te moje włosy. Niech pan na mnie nie patrzy”. I jakby w tym bezwładnym oparciu się o niego, w poczuciu ludzkiej obecności, znajdowała nieco spokoju. Niech pan puści rękę. Ja wiem, że pan jest dobry, zacny, poczciwy… Nie! Nie klękać! Na miłość boską, co pan robi! Ja wcale nie jestem warta, żeby mnie kto!”… — Ostatnie zerwanie się głębokiego piersiowego płaczu.

„Pani, pani droga!… Pani Zofio!… Dziecko!… Biedna Zocha”.

„Panie Jelsky! Mój panie Jelsky!”…

W ckliwej i dusznej atmosferze szynku przeciągały przed oczyma Jelsky'ego kalejdoskopowym wirem dziwnie postrzępione obrazy wspomnień. Nagle uderzył się oburącz po kolanach. — Tiens! To jest une scène à faire. Przecież to jest świetne jako temat!”

— Kawy jeszcze!… Macie tam cygara… Ognia! Dziękuję.

„Rzecz ma w sobie miłą, popularną psychologijkę, posiada sama w sobie warunki sceniczne. Zaś pikanteria sceny na tle leitmotivu rozpaczy jest wprost secesjonistyczna!… A gdyby tak machnąć? Hm?… Der Fall Angelica's, eine Familientragödie von Karl von Jelsky. Ja — to jest on! — czuję to, będzie narysowany świetnie. Atmosfera moralna w sztuce nie powinna być zbyt poważna: so, so, la la! Wienerluft!”…

— Ja pana pamiętam — huknął mu ktoś basem nad uchem. — Pan z gazety?

— Mniej więcej.

Robotnik przed nim poczerwieniał w jednej chwili i zaperzył się jak indor.

— Ludzkie życie więcej warte niż żydowskie drzewo! — parsknął bez bliższych objaśnień. — Ludzi żonatych… Ubezpieczenie od wypadków powinno być magistrackie albo państwowe… Ludzi żonatych… O!

Zakrztusił się impetem własnego monologu. Chciał widocznie coś jeszcze powiedzieć, ale nagle zawrócił i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, że aż szyby jękły. Z gromady przed bufetem rozległ się pomruk aprobaty i potakiwania. Ten i ów rzucił jakieś zdanie w kierunku Jelsky'ego. Niebawem otoczyła go grupa robotników; posypały się gradem opowieści o pożarze. W rękach Jelsky'ego znalazł się wnet notes; pytania i odpowiedzi poczęły się krzyżować z błyskawiczną szybkością. Niedawne wspomnienia wraz z tematem sceny à faire odsuwały się coraz dalej i dalej…

— Zrobi pan co do gazety?

— Toż robię!

— A straż na przedmieściach mamy podłą — beczki dziurawe.

— Widział który z panów?

— Ja widziałem, jak z beczki ciekło.

Gdy otwierał drzwi do swego pokoju, spłoszył sprzed biurka Müllera. „Mały” zerwał się jak oparzony, rzucił się na łóżko i odwrócił się tyłem do ściany. „Twórczość była” — wnioskował Jelsky. Nawiązało mu to w myślach nici zerwane przez wiadomości o pożarze. A że Müller do gawędy wciągnąć się nie dawał, filozofował sam: już sama obecność tego człowieka podniecała mu myśl i wprowadzała ją na tory paradoksów. Rozmyślał głośno o kobietach.

— Wiesz, to jest jeszcze wielki problem: kobiety uczciwe czy heteryzm? Bo pomyśl tylko — wywodził, krocząc z rękoma w kieszeniach po pokoju. — Kilka godzin rozpaczy i jęku, całe morze łez, trwoga samotności, lęki złych przeczuć i — le moment approche — obojczyki sterczą żałośnie i proszą widza o współczucie; zaś smętny zapach wody kolońskiej gotów wprowadzić młodego marzyciela w nastrój anemicznego kwietyzmu, skompromitować go pochwałą „szlachetnej dobroci” oraz narazić na propozycję „bądźmy przyjaciółmi”.

— O czym ty?… — zaniepokoił się nagle Müller.

— Chcę powiedzieć ogólnie, że kobiety w monogamii tracą zbyt łatwo właściwe kryterium wywieranego wrażenia. Jest to los podobny do fatum poety samotnika. Kobiety w monogamii zapominają, że na impresję składają się, prócz pełniejszych kształtów, jeszcze i fale mięciutkiego jedwabiu, obłoki koronek, lekki i dyskretny bukiet perfum, harmonijna całość w kompozycji otoczenia, wreszcie umiejętność, umiejętność, raz jeszcze umiejętność — bodajby nawet w uśmiechu tylko. Zupełnie zresztą jak w poezji… Jednym słowem, uczciwe kobiety… — Jelsky strzelał niecierpliwie z palców, krzywił się, wreszcie machnął ręką i wytrząsnął jakby z rękawa — Ça ne m'amuse plus!

Müller uniósł się na łokciach i zapatrzył w niego.

— Więc tamte?… Już tylko tamte!…. Jezus Maria, Jelsky!

— Noo? — przeciągnął niedbale Jelsky, gdyż w tej chwili był już zajęty czyszczeniem paznokci. — Jesteś dziś pokutny? Hm?…

— Jelsky! Jelsky!… Dalej zajść już chyba nie sposób, dalej już ani kroku!… Czy tobie, Jelsky, nie pachnie chwilami własny dowcip jak lufa rewolweru?

— Tym czarnym otworkiem — odparł flegmatycznie Jelsky — ziewa w skroń nuda, krzyczy rozpacz marzyciela. Ja żyję, staram się żyć jak najintensywniej. Zaś ty…

— Co ja?

— Marzysz, mały, marzysz niepoprawnie; w błotku nawet po uszy siedząc, marzysz. Wszelkie zło takich najłatwiej się czepia: nie dosięgnie się w życiu, omota w myślach… Albowiem popełniłeś nierozwagę, podobnie jak i my wszyscy, wybrawszy profesję artysty. Trzeba było zostać fabrykantem, kupcem, wszechstronnym lekarzem lub estetycznie usposobionym prawnikiem. Ci ludzie mają równowagę w życiu! Żółw jest w porównaniu z nimi stworzeniem eterycznie chwiejnym. U nich nawet nikczemność osadza się na dno duszy ciężko, solidnie, jakby dla zrównoważenia tej pesymistycznej melancholii, jaką ich napawa filozofia Maltusa i Darwina, nawet głupstwo występuje w szlafmycy zdrowego rozsądku lub w rozdartej szacie oburzenia, nawet interes stroi się w jubileuszowy frak społecznej zasługi. Ci ludzie mają równowagę!… Panowie ci posiadają czasami córki na wydaniu. Jest to jedyne źródło, z którego sztuka może zaczerpnąć równowagi u społeczeństwa, oraz kapitalna ucieczka dla tych…

— Co uprawiają profesję artysty — przerwał mu Müller.

— Chciałem cię tylko namówić, jak to co dzień czynię, abyśmy się pożenili bogato.

— Jestem codziennym i cierpliwym uchem twoich marzeń.

— Mamy długi, Müllerku, mamy przeraźliwe długi! — Jelsky rzucił się na fotel, wyprężył ramiona i ziewnął przeraźliwie. — To jest mego katzenjammeru zwrotka zwykle końcowa i najsmutniejsza… Aa! — ziewnął po raz drugi. — W ogóle jestem smutny; dość powiedzieć, że chcę pisać dramat… Uuch!… Jestem zmordowany… senny… Gdybym mógł obcować sam na sam z nieskończonością (w intymnym tête à tête bez dozoru teściowej ironii): jednym słowem, gdybym był współczesnym poetą, połknąłbym nawet nieskończoność… Świat bywa przeraźliwie nudnym tynglem… Uu! — jakże mnie strzyknęło w nodze!… Aktorzyska na scenie życiowej zmanierowały się doszczętnie i przestają już bawić… I ty, Müllerku, bywasz nudny z twym twórczym milczeniem… Co do mnie, lubię gadać pod wieczór, zanim zasnę; w przeciwnym razie gada we mnie melancholia… Zważ, proszę, że i wtedy coś gada, zawsze i ciągle gada… Sumienie bywa hałaśliwym młynem.

— Na małej wodzie — mruknął Müller.

— Trafiasz tym, jak w sedno, w genezę współczesnej twórczości poetyckiej… Mam dla siebie, prócz szacunku, i wyrozumiałość: ja wierszy nie piszę!

— Wiesz, Jelsky?… — Müller roześmiał się nagle i usiadł na łóżku. — Sądząc z wymowy i dowcipu, musiałeś dziś popełnić nie lada nikczemność. — Jelsky pochwycił poduszkę z kanapy i cisnął mu ją z rozmachem na głowę.

— Psycholog! — zaśmiał się w odpowiedzi.

Wnet potem nachmurzył się, szlifując uważnie paznokieć środkowego palca u lewej dłoni.

— Do diabła, trzeba na jutro rano przygotować artykuł o Yvecie… Mały, powiedz co o Yvecie! Podobała ci się Yvetta?… Ale jakże ta twoja biała rączka z loży? Ona się dopełniała z Yvetką w kontraście. Słuchaj, Müller, czy to dałoby się zużyć w sprawozdaniu — felietonowo niby?

— Można, wszystko można.

— Czy ci Yvetka nie przypominała kruka, a ta jej piosnka żerowego krakania nad padliną? Zaś ta twoja — sęp.

Müller zerwał się znowu i mówił szybko w nagłym gorączkowym podnieceniu:

— Ta woskowa lala szeleszcząca jedwabiem, białe ciało na plakaty mydeł toaletowych, trup z przepychem ubrany, flakon ekscytujących perfum, beczka do wlewania w nią szampana. To nie mówi wcale, uśmiecha się tylko jak automat za każdym dotknięciem. Widzisz: sęp-ścierwnik, z jego potwornym, ociężałym chłodem, z tą wstrętną sennością sytego ścierwem ptaka.

Jelsky jednym susem wyskoczył z fotelu i począł krążyć rezolutnie po pokoju.

— Chłop tylko w gorzałce smak znajduje. W takim spokoju jest bardzo coś!… Na to mrożą szampana… Ta Galatea pozwala ci być Pigmalionem… E, Müllerku, jesteś dziecinny!

— Jesky, porzućmy ten temacik, bo… bo ci lakierki opluję.

— Za własne grzechy?

— Jelsky?… — żachnął się, czy też jęknął Müller i, upadłszy na poduszki, odwrócił się tyłem od niego. Ale Jelsky wpadł nagle w doskonały humor: przysiadł się na brzeg łóżka, począł łechtać Müllera i kułakować żartobliwie:

— Dzieciuch!… Serdeczny!… Naiwny!… Jakeś ty się, chłopcze, uchował na tym świecie?… Müllerku, Müllerku, nie miętoś ty sumienia, bo gotóweś wygnieść wszystkie drożdże ze swego talentu.

— Poszedł precz!

— Bądź filozofem, poeto, i przyznaj, że bądź co bądź to są drożdże?

— Co?! Czego!?

— Sensacji, temperamentu, a więc i sztuki. Z własnego życia należy jak z filozofii wyciągnąć nieubłagane konsekwencje.

Müller usiadł na łóżku.

— Kokoty?! — krzyknął i zatrząsł się suchym zgrzytliwym śmiechem.

— Uch, jakiś ty trywialny! I śmiejesz się brzydko… A oczy ci świecą jak u wilka.

Zachłysnął się tym śmiechem Müller, począł kasłać i splunął wreszcie krwią w chustkę.

— Uch, jakiś ty — przekonywający!

Jelsky sięgnął po butelkę z lekarstwem.

— Roztwórz dziób!… Wypijesz tej obrzydliwości ze dwie beczki i będziesz zdrów jak fabrykant margaryny. Kunicki mówi, że mikstura jest ostatnim słowem. Rzecz na wskroś modern.

— On tak tylko, dla suggestii — odparł smętnie Muller. Roztrząsł go i obezwładnił ten kaszel.

— Widzisz go, jaki przebiegły!

Zamilkli. Jelsky pisał felieton. Müller leżał na wznak i wpijał się wielkimi, gorączkowymi oczyma w zwieszające się gdzieś spod pułapu spłowiałe skrzydła wypchanego ptaka.

— Wiesz — przerwał Jelsky milczenie — stosuję formę do przedmiotu i piszę o Yvecie w stylu décadence. Zdania krótkie, strzeliste, między słowa rzucam garść kropek i domyślników, metafory jakby żywcem wywiane z leksykonu: tu z patologii roślin, ówdzie z mineralogii, gdzieniegdzie mała niespodzianka z Maeterlincka.

Nie wytrzymał Müller i parsknął śmiechem wraz z autorem. Jelsky zaś, pisząc szybko, rozprawiał dalej:

— Wałęsają mi się po wierszach jakieś reminiscencje chaldejsko-egipskie: zawdzięczam to oczywiście asocjacjom wywołanym przez sępa… Krytycyzm mój, jak widzisz, czuwa ustawicznie: pisząc najmodniejsze głupstwo, potrafię zachować zawsze pewne pozory sennej poprawności starego dobrego stylu. Miłośnikom tradycji narodowo-literackich może się nawet przypomnieć drzemiący przed biurkiem redaktor z tabakierą w ręku… I cóż ty na to, mały? — dopominał się, nie otrzymując odpowiedzi.

— Jeszcześ za mnie nie odpowiedział? — zdziwił się Müller. — Jeśli chcesz koniecznie: jesteś dekadent umiarkowany, romantyk neo-praktyczny, radykał młodo-konserwatywny, artysta indywidualno-popularny, cygan cylindrowy; jesteś, jednym słowem, dziennikarz europejski.

Jelsky żachnął się niecierpliwie:

— To wszystko razem jest gadaniem z Bożej łaski neurastenika, wieszczego improduktywa z parafialnego zakątka czystej sztuki. Bój się Boga, Müller! Wyście się zdążyli naprzykrzyć już rozsądkowi, życie z was się śmieje na całe gardło… Jak wy możecie samych siebie brać jeszcze na serio?

— Nie bierzemy, Jelsky, nie; tylko w inny, mniej wesoły sposób, niźli ty to czynisz.

— No — przeciął Jelsky — jeżeli nas humor tylko różni!… Za karę nie przeczytam ci artykułu o Yvetce.

— Czytać! — kaprysił Müller opryskliwie.

— Jednak jesteś ciekaw, co w gazetce będzie stało — hę? Wy wszyscy jesteście jednacy: „Jelsky taki, Jelsky owaki, Jelsky nie jesteś co dzień genialny” — a jednak żaden nie wytrzyma, żeby go nie przeczytać. — Mój kochany, znam ja swój tłumek! Inaczej nie byłbym dziennikarzem. Ja jestem nerwem waszego życia. Gdyby Jelsky'ego nie było, należałoby go stworzyć.

Müller stał już przy biurku i zapalał papierosa. Ćmił gwałtownie, chmurzył się, marszczył: widać było, że skupioną uwagą przejedzie jak ostrym nożem przez felieton Jelsky'ego. „Można lekceważyć sobie świat, ludzi, życie, samego siebie, własny talent, ale trzeba mieć talent — zastrzegał na początku. — Inaczej, to wszystko stoi tylko na cynizmie. A ty mi się zawsze jak węgorz przemykasz”. — Słuchał więc i chmurzył się coraz bardziej. W chwili, gdy chciał przerwać Jelsky'emu, zakaszlał strasznie; ciało się zatrzęsło, twarz spąsowiała, w gardle poczęło mu rzęzić, grać i chrypieć. W miarę tego kaszlu, wzrastał w nim upór i zawziętość, jadowita złość zbierała w oczach. Przemógł się i wyrzucił ochrypłym głosem:

— Staczasz się… beznadziejnie w przepaść banalności! — Porwał go znów kaszel z brutalną, bezlitosną przemocą: zrywał mu piersi, miotał ciałem i rzucił wreszcie o łóżko. Ciało roztrząsł, duszy wszakże nie zmógł: na zmęczonej twarzy zaskrzepł hardy upór, a w poczerwieniałych, głęboko zapadłych i jakby mgłą zasnutych oczach jakiś zimny błysk nienawiści.

— Roztarł cię ten młyn — wykrztusił z trudem — na pył i proch uliczny… Nie wierzyć nawet w samego siebie i nie mieć talentu… To nie można, to już wcale nie można żyć… Słuchaj, Jelsky… czemu ty… czemu ty w łeb sobie nie strzelisz?

Jelsky porwał się na równe nogi. Pohamował się jednak w tejże chwili i, składając papiery, przeciął chłodno:

— Poczekam, aż ty umrzesz.

— Niedługo…

Uporawszy się z kaszlem, padł Müller rękoma na oparcie łóżka, splótł je i przyległ na nie podbródkiem; gorączkowym spojrzeniem wpijał się w Jelsky'ego, wgryzał mu się w duszę, wlepiał w twarz łzawymi i zaczerwienionymi od kaszlu oczyma.

— Chcesz?… — szepnął przeciągle i dokończył wzrokiem swe pytanie. — Chcesz razem?… Chociażby zaraz?… Ja zawsze gotów…

Jelsky nie pojął od razu, zwrócił się jednak czujnie w stronę Müllera. Zdawało mu się, że od okna powiało w tej chwili chłodem, zwiastującym świt. Wstrząsnął się całym ciałem.

— Zaczynasz swoje? — rzekł. — Dawno nie było!… Już ci diabeł w wilcze ślepie wlazł?…

— A wiesz ty? — odbijał Müller cichym szeptem, wciskając podbródek w splecione na poręczy ramiona. — Wiesz? — Zgrzybiała kokota zwątpiła któregoś dnia o własnych wdziękach i przeraziła się swej brzydoty. Zmyła puder, szminkę, karmin i pod suchą zjejczałą skórą zarysy swej trupiej czaszki ujrzała! — My, dziatwa Apollina! — Hę?… To jest straszna klęska! Wielka klęska! — To się pomyśleć wprost nie da!… He, he, Jelsky — kochasz życie? Powiedz dowcip, Jelsky, zrób kalambur, rzuć paradoks! — He! — He! — He! — zatrząsł się i zabeczał ochryple jak stary kozioł. Na zakończenie prysnął w kułak sztucznym, forsownym, zgrzytliwym chichotem.

Jelsky'emu rzuciła się krew do głowy; dopadł go, schwycił za ramię i wciskał z całych sił w poduszkę.

— Zgrzyta, zgrzyta, zgrzyta grzech w tobie? — bełkotał gorączkowo. — Za bary wziął się grzech ze śmiercią… Twe sumienie nie jest gadatliwe; ryje jak kret po ciemnej duszy… Nie tyle przed grobem drżysz, ile przed tym, że weń samotny wstąpić musisz… Nie tyle rozpaczy się boisz, ile tej myśli, że w swych ciemnych nocach sam, zawsze sam jeden królować będziesz. „Czuj! Czuj, co się we mnie dzieje!” — tak twój strach wielkimi oczyma krzyczy. „Pójdź! Pójdź! Pójdź w tę ciemną noc moją, gdzie śmierć, diabeł i hetera sabat taneczny święcą”… Nie znosisz chłodu na cudzej twarzy, uśmiechu w cudzych oczach, pewności w ruchach nawet nie lubisz, nienawidzisz schludności w cudzym ubraniu: zgoła wszystkiego, co o jakim takim ładzie wewnętrznym mówi… Znam ja mowę twej nienawiści! Łasisz się wtedy i merdasz jak pies, jak wąż śliskim pochlebstwem oplatasz, jadowitymi wargami ślinisz i ruchliwym gada jęzorem szukasz, gdziebyś żądło mógł zapuścić…

Ścisnął go jeszcze mocniej za ramiona, uniósł nieco z łóżka i puścił, jak piłkę, o poduszki.

— Graj mi demona — wołał. — Graj! Wiem przecie: z tynglu wracasz, powlokłeś się z jakąś tam… Rozpusta ze łba dymi. Znam te ciemne drogi myśli, po których wałęsa się twa dusza bezwładna.

Müller zwinął się w kłębek na posłaniu i, zaciskając suche ręce, syczał uparcie:

— Jak ty życie kochasz! Jak ty życie ubóstwiasz! Bój się, człowieku, Boga, czym ty się będziesz w życiu oszukiwał? Talenciku nie masz, nie masz, nie masz!

— Idź szukaj swego po!… — Jelsky przeżuwał jakieś słowo, gryzł, zda się, w zębach, rozgniótł i wypluł wraz ze śliną na środek pokoju. — A jeśli mi jeszcze choć raz coś z twego czarnego repertuaru zagrasz, wyrzucę precz. Sczeźnij, gdzie chcesz.

— Taak?…

— Żebyś wiedział.

Müller powstał z łóżka, zapiął flegmatycznie tużurek i sięgnął po swą pelerynę.

— Wiesz — mówił, porając się flegmatycznie z rozdartą podszewką zarzutki — wiesz, co mnie w życiu najwięcej upokarza? Oto, że nie umiejąc zarabiać, potrafię się dostawać do egoistycznej kieszeni mych przyjaciół najpospolitszym wytrychem współczucia… Ile ja ciebie, Jelsky, kosztuję miesięcznie?

Jelsky podjął ze stołu niedawno odczytany rękopis i rzucił mu go pod nogi.

— Tyle tylko… Od czasu do czasu.

— Kochasz mnie, Jelsky? — Müller ze skupioną uwagą odgryzał przy tym szmat podszewki. — Wierzyłeś we mnie? Bardzo wierzyłeś? Pozwoliłeś na swym dziennikarstwie pasożytować talentowi? — Hę? — Aby spłacić ten dług lichwiarski zdradzie marzeń własnych… Bo przecież każdy człowiek jakiś mały procencik temu lichwiarzowi przez całe życie spłaca… I stała się rzecz śmieszna: przywiązałeś się, Jelsky, przywiązałeś się za to, że mogłeś przed kimś z siebie i ze świata drwić, a jednak w kogoś wierzyć, wierzyć mimo wszystko… Ten śmiech twój na gruzach wszelkiej wiary, ten otwarty cynizm w życiu i dziennikarstwie — wiesz Jelsky — to dziwnie szlachetna w tobie rzecz: to szczery głos duchowego bankructwa. Pan jesteś — czuję! — von Jelsky! Szlachcic polski!… Widzisz, bo są inni, którzy dla tychże przyczyn, dlatego że wiarę we wszystko już stracili, sami siebie z namaszczeniem traktują… A ty jednak… jednak wierzysz w coś. I dlaczego we mnie?!… Widzisz, to przywiązanie jest także słowiańskim szczątkiem w tobie, ale ta pozostałość pochodzi z pospolitszych owiec polskich: w braku kogo innego, przywiązałeś się do pruskiego wilka… A skąd ty wiesz, czy ja nie byłem polipem na resztkach twego talentu? Może ja ci połowę duszy wyssałem i we własnej dopiero uświadomiłem tę twoją połowę?!… A wiesz ty, że ludzie wrażliwi, chwiejni, a do życia się garnący, modlić się powinni co dzień: chroń mnie, Boże, od samotników, od osobowości silniejszych, bo wiarę w siebie utracę i zmarnieję. A tyś mnie przygarnął. He, he, he! Czemu drżysz, Jelsky?… Imponowałem ci? Przyznaj szczerze… Jak ty bledniesz! Jak ty okropnie bledniesz! — Imponowały ci ludzkie o mnie gawędy i wielkie pokładane we mnie nadzieje. A może imponowałem ci tym tylko, że byłem tak odmienny od ciebie. „Jeśli nie ja, więc taki — myślałeś. — On jest tym wybrańcem losu, pomazańcem kaprysu natury!” Jak tobie rączki drżą, Jelsky!… „On — myślałeś — dokona tego, czego mnie dokonać nie było sądzone. Ja ginę, niechże to wiem tylko, że fatum, co mnie życie zniszczyło, jest warte życia. Sztuka — hę, Jelsky? Sztu-ka, ta bądź co bądź ostatnia i jedyna nasza wiara… Jak to w tobie głęboko, głęboko siedziało! I jak naiwnie, jak niedołężnie wypowiadało się pod koniec. Przedwczoraj sprawiłeś mi parę spodni. He, he, he! — Jelsky! Dla sztuki? Co?… Jak twoje rączki cudownie drżą! I nóżki także!… Siądź, Jelsky, na krzesełku, proszę ciebie. Siądź i powiedz dowcip… Bo milczysz już za długo; wprost nieprzyzwoicie jak na dziennikarza.

Jelsky odepchnął go od siebie brutalnie i osunął się na krzesło. Müller otulał się już w swą pelerynę, nastawił kołnierz, nacisnął beret i, stanąwszy tuż nad nim, jak wielki nietoperz, szepnął mu w ucho:

— Zrozumże raz, ty niedołęgo, coś polską duszę dziecka zgubił, a piersi trocinami europejskiej kultury wypchał, jak się w tej europejskiej kulturze robi talent. Rzecz prosta, a sekret wielki. Trzeba mocno, tęgo, uparcie na własnym gruncie stać, trzeba mieć sto oczu, sto uszu i sto ssawek chciwych; do każdej duszy, która jest coś warta, trzeba jedną bańkę przyłożyć i wokół ssać, ssać i ssać! Każdą muchę wyssaną odrzucić precz i sięgać dalej, wyżej, szerzej! Pojąłeś nareszcie?! Tak się w Europie robi talent! W Europie wszystko się dziś robi… W Niemczech natomiast fabrykują przeważnie etykietki. Rozjaśnij liczko, Jelsky, czerwoną chusteczką mignę ci przed oczyma, na ucho szepnę słówko, które rodzi dowcip w największym kretynie. Polip utalentowany zwie się nadczłowiek… Zrób dowcip, Jelsky! Do każdego słowa można przyczepić słówko „nad”. Jeszcześ nie pomyślał, a już czytelnik się śmieje. He, he, he!… Milczysz?… Przykro, żeś stracił kontenans… Pocieszam się tylko, że jutro napiszesz paszkwil. Ty pewno wciąż jeszcze deliberujesz nad tym, że ja — jakże to mówi Hertenstein? — że ja „nasz byt usprawiedliwię” — mój i twój byt… Marzyłeś (ho, ho! — marzyłeś! — troiło ci się, powiem inteligentnym słowem dowcipnego dziennikarza), troiło ci się, że w ciemne kąty naszego życia padną te jasne promienie, co wszystko rozświetlą, że na naszym śmietniku zakwitnie ten mistyczny kwiat co ślepym zrządzeniem losu raz na lat setki z najbrudniejszych bodaj wyrasta kątów. Marzyłeś o cudownym kwiecie, co nawet ślinę dziennikarską bez szkody znieść może, bo za niego ludzie kiedyś wszystko przebaczą, wszystko wyrozumieją i jeszcze z błogosławieństwem wspomną. Takeś marzył. I zawiodłeś się!… Widzisz, takie kwiatki na śmietnikach trudno się udają, one z piersi ludzkich wyrastają. I nie gnojem się żywią, lecz krwią swego twórcy… Zrozumiałeś?… Krwi sztuce potrzeba, krwi i bólu!… He, he, he! — Biedny Jelsky, biedny! I głupi!… Bądź wesół, Jelsky, i pielęgnuj dowcip. Jużeś mi więcej — niepotrzebny!…

Jelsky bladł, bladł przeraźliwie; dygocące wargi mięły wraz ze śliną jedno krótkie słowo.

— Łotr! — spadło wreszcie z ust.

Jelsky pozostał sam. Wokół cisza była i pustka; dudniło tylko miasto gwarem swym monotonnym i szumiało w uszach. Gdzieś na wieży wysokiej ocknął się zegar prastary, zazgrzytał ciężko i nową, nikłą godzinę dziejów głucho wydzwonił. Grały zegary w ciszy nocnej, płynęły echem ponad miastem, wysoko, coraz wyżej, niby żurawich lotów podniebne skargi, i wlokły za sobą cały czasu płynącego smutek: i nadzieje zawodne, i troski rozpaczne, i żale spóźnione, i wspomnień krótkiego szczęścia ostatnie przebłyski. A zbierały zewsząd śmierć!

Jelsky czuł, jak dławi go w tej chwili nieobjęty wprost ogrom własnej i cudzej niedoli, ta straszna niemoc ludzkiej rozpaczy, której losy nie użyczyły głosu; — czuł, że jego skarga niema pada w otchłań czasu, niby te godziny, co się górą poniosły, ciągnie ponad tym potwornym mrowiskiem ludzi krwawa i milcząca i wlecze za sobą połamane skrzydła.

„Jam już dokonany!” — pomyślał.

Na ulicy potoczył się z łomotem ciężki, ładowny wóz i przyniósł ze sobą głuchą, szarą trzeźwość jawy.

Próbował mimo wszystko poprawić felieton o Yvecie, ale ta praca sama z rąk mu wypadła. Już się do snu zamierzał układać, gdy spostrzegł na stole kilka zeszytów pozostawionych przez Müllera. Pochwycił je chciwie. Na okładce pierwszego rzuciło mu się w oczy grubymi literami wypisane zdanie:

Nonumque prematur in annum.

Horacy.

W pierwszej chwili te słowa uderzyły go w pierś, niemal jak głuchy wyrzut; lecz niebawem otrząsł się i mruknął: „Ba!…” — Wziął do rąk drugi zeszyt. — „Nonumque prematur”…

„Ha, ha! Takąś ty, Müllerze, pułapkę na samego siebie zastawił?… Dla Horacego ta formułka była prawdopodobnie tylko figowym listkiem nieszczerej skromności, dla ciebie stała się górą, przed którą stawałeś jako wół z bajki. Dziewięć lat — bagatela! Inne, inne dziś czasy! Dziś nawet Horacy pisać by musiał kuplety. Wiele zmieniło się od czasu Horacego. Oto Kopernik ziemię wyważył, gdzieś w ciemny kąt wszechświata strącił i w wir codziennego biegu rzucił; a gilotyny rewolucji francuskiej zaśpiewały jej kankanową piosnkę: »dziś! dziś! dziś!« — inaczej: »grosz! grosz! grosz!« — Co brzmi po francusku:

allons enfant de la patrie,

le jour de gloire est arrivé!

Inne czasy!…”.

Rzucił okiem na pierwszą kartę i czytał:

„Trzeba mieć lotne nogi, by przez lat 9 z życiem się ścigać i nie pozostać w tyle, trzeba mieć dobre spichrze, by przez lat 9 świeżość myśli w nich zachować, trzeba daleko patrzeć, by przez lat 9 móc tylko zasiewać, trzeba mieć dużo lekceważenia dla tych, co po cudzych spichrzach chleba tylko szukają, wiele wzgardy dla szkodnych szczurów i myszy, co, cudzym niedostatkiem głodne, w samo serce się nieraz wgryzają.

Mnie nogi moje z pośpiechem w grób niosą, nieczystych dłoni zasiewy w duszę mi padały; — wdarł się grzyb w spichrze moje: pleśń je niszczy, rdza pożera i sporysz wyplenia! A wzgarda moja zawiścią się stała: życiam zbył w samotności!

Do mnie żadne słowo zrozumienia, żadna dłoń otuchy nie trafiła, do mej samotności śmiech tylko i chichot tłumu dolatywał: »Żyj!… Użyj!… Kochaj!…« — Pochwycił mnie rojny i barwny gwar życia, padłem jak ćma w płomień. Zbyłem duszy w gwarze ludzkim! Uścisnęło mnie miasto, potwór piersi mi zdławił.

I oto pierzchły me myśli rojne jako ptaki przelotne, bo w duszy serdeczna nastała posucha. Rozwiały burze mej samotności płodne zasiewy. Na wielkiej tęsknot pustyni kraczą dziś tylko kruki nad mego ciała padliną.

Rzućcie mego trupa w kanały miejskie!”

Jelsky urwał, sięgnął nerwowo po cygaro i zasnuł się niebawem smugami dymu.

— Kawiarni! — krzyknęło coś w nim nagłym przypomnieniem niedawnej wędrówki przez ulicę. Z gorączkowym pośpiechem przerzucał kartki chaotycznego dziennika, zatytułowanego dziwacznie: myśli niepłodne. Znał po części te kapryśne rzuty i skoki wyobraźni; wiedział, że myśl Müllera, z jakich bądź dziedzin dążąc, natrafia zawsze na kobietę jako na mur! Ona była szczytem i uwieńczeniem każdego pojęcia, wszelkiego rozumowania. W tym fantastycznym gmachu myśli, dziwnych jasnowidzeń i gorączkowych rojeń mieszkał tylko — harem.

Jelsky czytał:

„Jako małe śmieszne chłopię marzyłem o królewskiej kobiecie, zda się, na to tylko, by chęcią, myślą, duchem sięgać wyżej, wyżej i jeszcze wyżej!… A do wyśnionej takem się modlił:

„Jeśliś się w ciało już oblekła, znijdź ku mnie łaską obietnicy Twej. Nie teraz, bom nie godzien. Wejrzyj ku mnie i myśli swe skłoń w najlepszą godzinę życia mego, kiedy cię godnie uczcić potrafię mych krwawych tęsknot zasiewem, myśli plonem czy złudą. Znijdź w godzinę dobrego zasiewu i błogosławionych zbiorów, w godzinę bólu i narodzin, w godzinę ducha mego z Tobą cudownych zaślubin, w tę godzinę rodzajną, godzinę pomazania!… La sacra visione di Te imploro, Beatrice mia!”

W Atene kochałem się za młodu i za niejeden piękniejszych marzeń kwiat pocałunki od niej otrzymywałem! — Marzyłem o kobietach szczerych i serdecznych jak dzieci, o królewskich, o boskich; o tych, co są radosne i słoneczne jako kwiaty łąkowe, o tych, co jako lilie są zmierzchowe, o tych, co jako białe gwiazdy tytoniowych kwiatów po nocy migocą i legendą wabią; o różach śniłem królewskich, co raz na lata całe i na noc jedną tylko z pąku ciała przepychem się rozchylą — i giną!

Marzyłem o nich wszystkich w samotni kiedyś; dziś marzę w białym oplocie ramion Lili — Lili z kawiarni.

A jednak lubię Lili. Ja duszę w każdej kobiecie lubię!

Lubię te chwile, kiedy w jej oczach zatlą się w czas zadumy jakieś zielonawe, blade i odległe płomyki; twarz bieleje i przysłania się mgłą skupienia.

Tak w ciche, jasne i łagodne noce, na grząskich bagnach wyiskrzają się ogniki i błądzą senne po sinych mokradłach, póki ich świt nie zgasi.

Lili jest biednym, smutnym dzieckiem miasta. Gdy ją tymi słowy pieszczę, drży i tuli się do mnie jak dziecko. »Nie boisz ty się, Lili, miasta?« — »Miasta?« powtarza i taką ciszę skupienia ma w oczach!…

»Patrz, słuchaj, pomyśl! W tej chwili wpadnie tu do ciebie pijana banda: brzęk szkła, pijane śmiechy, ochrypłe głosy i śpiewki cyniczne. I ręce! — Suche, białe, o lśniących paznokciach, zdobne sygnetami, plugawe dłonie pospolitych drapieżników! — Wszystkie one wyciągają się ku tobie. — A wszystko wokół gra, tętni, wibruje. Muzyka gra — słyszysz, gra tym dziwnym tempem, w którym się cynizm tak swawolnie wypowiada «Extrablatt!» — wołają… «Extrablatt! — Najnowsze depesze!»… «Najnowsza powieść!»… «Najnowsze arcydzieło!»… «Najświeższa plotka!»… «Łatwy sposób zrobienia majątku!»… «Porady sekretne!»… «Tajemnica ruletki!»… «Jak zostać sławnym?»… «Jak zyskać szczęście u kobiet?»… «Samobójstwo bankiera!!!» «Skandaliczny romans księżniczki krwi!» «Mord!»… «Mord i rabunek!»…

— Kupujcie! Kupujcie! Kupujcie!

A artyści śpiewają:

Tak, tak, tak,

W tym cały życia smak,

W tym cały sztuki sens!…

«Lili, właź na stół!» «Lili, zaśpiewaj». «Lili, zdejm podwiązkę»… «Szampana!»… «Mord!»… «Mord i rabunek!»… «Skandaliczny romans księżniczki!»… «Śmierć głodowa!»… «Nekrolog poety». — Kupujcie! kupujcie! kupujcie!…

A teraz ty śpiewasz, Lili:

Spojrzyjcie tu! Spojrzyjcie tam!…

Spojrzyj ty, Lili, na ich twarze! Na te podłe, głucho bezmyślne i pijane uśmiechy, na to zwierzęce umęczenie w szeroko otwartych, zeszklonych oczach na białych jak kreda twarzach. Tyle jadowitego smutku jest w tej chwili błędnej, kiedy blask lamp gazowych ze świtem żółknie, blednie i zamiera. A kiedy nagle światło zgaszą, zda ci się przez chwilę, przez jedną krótką chwilę, że pośród trupów siedzisz.

A tam na krańcach miasta zawyją jak raniony potwór — sygnały fabryczne — —«

Lili odpycha mnie, pada w głąb kanapy i myśli, chmurzy się, głuchy wstręt w sobie przetrawia. »Boisz się, Lili, samej siebie?« Potakuje głową, prędko, gwałtownie: raz, drugi, trzeci… »No, Lili, Lili — dzieciaku ty!… Widzisz, my oboje, jak przez cyganów kradzione dzieci, na rozrywkę tłumu sztucznie hodowane; oboje w wielkim mieście zbłąkani«… Lili zrywa się i pada mi na szyję. »My oboje!« — woła i uwiesza się tak na mnie, jakby mnie wraz z sobą gdzieś w otchłań porwać chciała.

My oboje, Lili!…

i ten smutek wielkich miast rozpaczny;

i te surowe wrota zamkniętych o świcie kościołów;

i te po rozpuście na rosę marzeń rozchylone białe kielichy tęsknoty, me poezje pisane o świcie;

i tego życia mego ostatnie miesiące…

My oboje, Lili!”

Jelsky nie wytrzymał: zerwał się z miejsca, aby się zakrzątnąć koło czarnej kawy. Zapalił spirytusową maszynkę i czytał dalej:

„…Wprowadził mnie tam Jelsky! Było to pierwszego dnia mej ostatniej wiosny. Ona ma w sobie słoneczną radość łąkowego kwiatu, w pytającym błysku oczu niegasnącą do życia ciekawość, pąkową świeżość, co rosę wrażeń chciwie chłonie i duszę zawsze odradza; ciągłe zdziwienie, to wieczne i niezniszczalne dzieciństwo duszy, co jest opoką, na której bogi greckie świątynie sztuki zbudowały.

Borowskiego poznałem dawniej. On samego siebie wspomnieniem przetrawia; na każde jego słowo odpowiadają dalekie echa: »kiedyś!«. W nim jest coś z potężnych dębów, z ich głębokim poszumem starej legendy. Mimo że pień już murszeje, jest w tym dębczaku wiele dobrej krwi: jest niestrawiona wewnętrzna moc młodej rasy, czuć jędrność i siłę wielkich namiętności. — Lubię Polaków! — Jelsky! Jelsky! Cóżeś ty zaprzepaścił!”…

Jelsky zaczerpnął kawy z maszynki i wychylił filiżankę do dna.

„Lubię myśleć o tych młodych rasach na naszych brukach, o tych smętnych barbarzyńcach, których toczy rak kultury. Lubię te ich zawody naiwne i serdeczne na tej starej nierządnicy Europie wraz z jej wielkimi hasłami. W smutnych oczach tych barbarzyńców jest coś ze spojrzenia Lili, coś z błysków dzikich zwierząt, spoglądających z klatki na tłumy świąteczne, coś ze sztucznych wybujałości cieplarnianych roślin, coś z dusznej i zgniłej woni oranżerii. Lubię ich, jak lubię Lili, jak lubię podzwrotnikowe storczyki w świetle lamp elektrycznych za zamarzniętą szybą sklepowej witryny. Myślę często o Pawluku i Jelsky'm i lubię ich porównywać.

Borowskiej raz opowiedziałem taką bajkę:

Było raz dwóch braci bliźniaczych, co w cieniu jednego dębu wzrastali. Dąb zgnił u korzeni, burza zniosła; zaś nawałnice rozwiały braci na wschód i zachód świata. Minęły lata, minęły czasy: dawnych ludzi dawne wiary spłynęły krwią do dwóch mórz. Inni ludzie, inne czasy, inne wiary! — Morza nawet już inne! Spotkali się bracia, spojrzeli i — za noże chwycili! — Czas, przestrzeń, dwóch wielkich duchów potęga odmienna wyryły między nimi przepaść tak głęboką jak jednego stulecia myśl i tak wielką jak dwóch bogów nienawiść.

»Taką bajkę, pani, będą wam opowiadały kiedyś stare piastunki, bajkę o dwóch braciach«.

Patrzy, patrzy… Potakiwać nie chce, zaprzeczyć nie umie i dziwi się, i spoziera zdumiona, »coś ty za jeden?« szepczą oczy i ledwie zapytały, już się litować gotowe. I patrzy… Chryste, jakie oczy!… I boi się, i milczy: spojrzeniem bada, duszę na wskroś przeziera. Przejrzała i opuszcza oczy. Czy ta łza, ta na brzegach oczu pozostała łza — czy ją bajka moja pozostawiła?… Czy może wiew smutku na ten kwiat ode mnie poszedł? Czy może rosa nowych wrażeń na niego padła?… A może inne bajki starej przypomniały się piastunki?…

I między jej oczyma a spojrzeniem moim błądzą dusze nasze, niże się ta nić zwiewna, nić pajęcza, co mnie do jej stóp na zawsze przykuje, wiążą się te struny złote, struny gędziebne, do których dłonie me ślepe rwą się same, omackiem, jakby z Boga wyższego nakazu.

O struny duszy kobiecej napięte, struny me harfiane!…

I rozchyliły się ku temu słońcu mych najgłębszych tęsknot najbielsze kielichy. Pierś tchnieniem szerokim się rozszerza, jakby moc nowa w nią wstąpiła, jakby w niej zadrgać chciały najczystsze, najgłębsze, najszczersze nuty, jakby zbudzić się w niej miała ta pieśń mi obiecana…

Pieśń, co była już w grobie, już chłodna,

Krew poczuła, spod ziemi wygląda

I jak upiór powstaje…

Dajcie mi harfę taką! Dajcie mi wielkiego uczucia tchnienie szerokie, a zaśpiewam wam nowego życia hymn weselny!

…a że mam śmierć tylko przed oczyma, za życia — grobu głuchą samotność, i z kałem życia ciągłe obcowanie, więc chyba krukom złowieszczym gotować będę krakania mogilne.

I pieśń ma legła znów w grobie.

Więc znowuż: my oboje, Lili!

i ten smutek wielkich miast rozpaczny,

i te surowe wrota zamkniętych o świcie kościołów,

i te na rosę smutku rozkwitłe białe kielichy tęsknoty: me poezje pisane o świcie,

i te życia mego ostatnie miesiące…

My oboje, Lili! —

A tam, ty — Zochna.

Imię twe święte płacz mi z piersi wydarł i przede mną samym zdradził!… Imię twe święte szepczę i łez mych nie wstydzę się nawet przed samotnością moją!”

Jelsky słaniał się jak fakir nad czarnym dymem, już go sine smugi wstęgami owiły, pochłonęła go chmura. Ćmił cygara bez końca, połykał kawę.

I czytał:

„Lubię, gdy strach upiorów o północnej godzinie oczy mi zaokrągla, mięśnie na twarzy ściąga i przyczaja zmysły złudą oczekiwania. Wtedy czuć moich skupienie rodzi wokół jakieś szepty, szmery, stąpania… Nie sam słyszę, ludzie już o tym gawędzą; drwią ze mnie i boją się nieraz. Ja drwię, boję się i lubię te moje chwile; pieszczę się nimi, bawię się gorączką wyobraźni, co mi tętno serca tak rozkosznie przyśpiesza.

A od czasu gdym ciebie poznał, tymi chwilami tylko żyję. Chcę ciebie wywołać, potęgą uczuć moich, jasnowidzeń moich przemocą przed oczyma postawić. Wspomnienia tych krótkich chwil przy tobie stały się ducha mego soczewką, wszystkie promienie duszy w sobie jak w ognisku łączą i mózg mi palą. Znam już słodycz wielu marzeń z Tobą, przy Tobie, dla Ciebie: chociażeś mi ciałem obca i daleka duchem, jużeś moja! Wypiłem już haszysz wszelkich z Tobą łączności i upojeń, myśli moich wszechwładzą wiele pieszczot ci już nakazywałem. Alem się przesycił marzeń moich ułudą.

Zjawu chcę!

Patrz — ja nigdy, przenigdy takiego skupienia wszystkiego czucia i myśli nie zaznałem, takiego stopienia się woli z twą myślą, duchem, ciałem! Jako tygrys do skoku przyległy i zdobyczy czujny, przyczaiła się wola ma.

Wola moja wzywa ciebie!

Przyjdź — jednym promieniem nadziei przyjdź, a wówczas serce mi chyba ptakiem z piersi wyskoczy, po tym promieniu do ciebie zleci, do stóp padnie i chorymi skrzydłami załopocze.

Płaczesz… Dlaczego mi się zdaje, że Ty tam u siebie w tej chwili płakać musisz?

Patrz! — Już mi strach upiorów o północnej godzinie oczy zaokrągla, twarz ściąga i ramiona pręży… słyszysz te szmery, szepty i stąpania wokół?

— Tu?!…

Coś echem się niesie, szmerem cichym się skrada.

— Czyś to ty?!…

Coś ze stołu spadło i echem wciąż jeszcze pada…

Słyszę, jak się tam miasto z dala burzy, słyszę świst głuchy i łoskot ciężki wzbierającej fali… Czy to brzęk złota czy wiatru o szyby dzwonienie?… Twójże to szept pieściwy czy przytłumione tłumu szemranie: „Dziś, dziś, dziś!”… Twejże to sukni szelest, czy też Lili chichot pijany?…

— Kto woła?!…

Słyszę: stamtąd, z daleka — to oni — te trupy w imię sztuki — wyją pijani w kawiarni, a błazny po tynglach z nich się śmieją: he, he, he!

Patrz! — Oto lampa gaśnie. Już mnie ciemność grobowa płytą od świata oddzieliła. Ty się teraz mej woli oprzeć nie możesz!… Nie widzę, nie słyszę, nie czuję nic! Tobą być chcę, ciałem i krwią Twoją i duchem Twym — woli twej objawieniem!…

Ty po grząskich bagniskach nad życia zgnilizną, ponad próchnicą zgliszczy błądzący, biały, wiewny, święty duchu…

— Spłyń!…

…już cichą, ciepłą słoneczność kobiecej dobroci czuję, z chłodu twych dłoni odkupienie biorę. W mych lepszych uczuć agonii ostatnim przebłysku!

Już zapach włosów Twoich czuję, już puchowe dotknięcie ramion Twoich wskroś ciało me przenika. W kochania mego szale przedśmiertnym!

Przyjdź wiewem, zjaw się cieniem, powstań upiorem.

— Choodź!…

Patrz — ja wskrzeszam w myśli moc wielką, bo wszystkich grzechów moich jawę i świadectwo!… W trumnie ciało me niebawem legnie, a ty tej grobowej skrzyni pokutnym wiekiem będziesz, jeśli się nie zjawisz! Ja cię tym strasznym przekleństwem do nóg mych przykuję.

— Jaw się i stań!…

I słyszę — szloch… Twój, Zochna, płacz rozpaczny!… Czego?… Czego ty tam płaczesz w tej chwili?… Kogo szukasz?… W tym blasku lampy czerwonym… Upadniesz, upadniesz z lampą!… Chryste, ona się zapali!…

I te ciszy grobowej głuche dudnienie słyszę, godzin ciężki, ołowiany chód, tych godzin najbliższych, co się po klęsce pogrzebowym krokiem wloką.

Słyszę: — padł strzał! — Szum skrzydeł mu nie zawtórował… Widzę: — osadził się ptak na gałęzi, chwieje się, lecz nie spada. Osunął się: bije ciałem po gałęziach, liście strąca, skrzydłami łopoce, czepia się… znów się stacza, pada, bije — wyrżnął o ziemię i krwawi! Dyszy… Znów się porywa: tuż, tuż ponad ziemią jak kula sunie, czołga, wzbija się; znów pada, na wznak się wali i skrzydła kurczowo pręży. Dyszy. Pławi się we własnej posoce.

I widzę cienie dwóch rąk, co się po niego wyciągają… Ratuj duszę!… Znów się porwie: po ziemi kulą sunie, krwawą strugą barwi… A te cienie rąk pełzną po wszystkich ścianach, ślizgają się jak węże… Dłonie, dłonie drapieżce!…

Uduszą mi ptaka!… Chryste Panie, ptaka Twego Bożego!…

Zgasło. Przesiliło ciało moc moją. Już turkot wozów słyszę na ulicy… Opuściły mnie siły moje. Ciało czuję, ból czuję. Tu w piersiach dławi, dusi… I ten chłód, ten chłód okropny na czole, i to zamroczenie nagłe!… Wiem, co to znaczy: — Chustki! — Miski! — Lodu! — Dobrze, iż lampa zgasła: nie chcę widzieć tego. Ukryję się z tym, ślady zatrę, nie chcę, by mi Jelsky swą wyższość zdrowego zwierzęcia współczuciem okazywał. Nienawidzę współczucia!

A potem, sen krótki, gorączkowy; a może omdlenie. Po zbudzeniu się trwoga, dziki lęk przed śmiercią i ta skrucha za chybionym życiem, zmarnowanym posiewem. Jesteś, karzący mieczu życia? Jesteś, szatanie mój? A trwoga ma i skrucha i żal jednym tylko okrzykiem wołać umieją:

Pisać chcę!!

Jesteś złej godziny mych narodzin klątwo nieubłagana, zjawiasz się nawet w godzinie śmierci, aby mię spowiedzią dobić.

Pisać chcę!!

…rozwiały wiatry mej samotności płodne zasiewy. Na mych tęsknot pustyni kraczą tylko kruki nad ciał i duchów padliną. Wszystko, co lepsze, głębsze, trwalsze, runęło w gruzy. Więc już nic nie wskrześnie? Nic ciałem wizji się nie oblecze? Nic nie zmartwychwstanie w marzeń moich ostatnim mirażu? W nowego życia krzyku daremnym? Zmarniały dobre zasiewy — niechże więc kąkol wzejdzie i świadczy o życia mego krzywdzie i rozpaczy! Legło me dobro, niechajże zło moje swój sabat święci ostatni! — A potem niechaj duch mój wraz z ciałem w piekło się zwali!

A więc kieruj ty mym piórem, szatanie, ty, co patrzysz także w sumienie czcigodnych i zasłużonych, w szlachetnych oburzeń bezmyślność i kłam.

Ty, fałszu życia płaszczu świątobliwy,

krwawego znoju bliźnich złotodajna żyło,

bólu szlachetnych przepaścista studnio,

pochłoń mnie! Zatrać mnie, bom w ostatniego Boga ostatnią stracił wiarę!

Bezlitosnych udręczeń hojny ty szafarzu,

tajemnych przeznaczeń czarna twórcza ręko,

budujących bogów potępiony młocie,

nowych wartości nieśmiertelny twórco,

Szatanie, bądź wola Twoja!”

Jelsky słaniał się wciąż jak fakir: otumanił go ten dymny czad i, zda się, wszystkie wrota zmysłów zamknął, aby jakieś inne drogi trwożnym czuciom i niepokojom otworzyć. Oto wsparłszy głowę na ramionach, słyszy szept twardy, ostry, dobitny jak uderzenia młota w czaszkę:

— Wszak hojnie darzę rozkładem uczuć i ducha rozterką! Wszak hojnie ziarna sztuki sieję?… Patrz! — Jam jest sztuki waszej zabójczą potęgą!

I w tejże chwili czuje, mimo że resztką władz tę myśl z uporem tłumi, czuje, że poza nim, tuż koło drzwi, ktoś w tej chwili stoi. Twarz bezradnie w ramiona ukrywa i szepcze cicho: „Boże mój, Boże, co to jest?” — Lecz w tymże momencie zrywa się błędnie i spoziera poza siebie.

— Müller?! — krzyknął krótko, a usta, jakby w oczekiwaniu odpowiedzi, pozostały uchylone.

Powrócił, znaczy się! — Ale milczy! — Peleryną swą otula się tylko szczelnie, głowę w kołnierz wciska, pochyloną twarz beretem przysłania… Stoi i milczy, jak cień: w ciemnym kącie czarny, zamarły i dziwnie wyższy, dziwnie…

— Müller — ty?!…

Jelsky czuje, jak mu mięśnie krzepną, drętwieją, skuwają się tą przeraźliwą niemocą gorączkowego snu. A tamten stoi pode drzwiami: czarny, zimny, pochyloną głowę beretem przysłania… Ramiona na piersiach skrzyżował i…

Spojrzał!…

Jelsky'ego jakby między oczy coś uderzyło: rzucił się w tył i ramionami załopotał. W sobie się zebrał, wtulił i twarzą do własnych dłoni przypadł. Bez wiedzy i woli, odruchowym jedynie instynktem dobrej krwi, chwycił krzesło i puścił je z całych sił w tamtym kierunku. Roztrzaskało się o drzwi na kawałki. Łoskot ten zbudził Jelsky'ego i spłoszył mu zmorę sprzed oczu. Zatoczył się do okna, uniósł roletę i szarpnął zawiasy. Chłód wtargnął do pokoju, ciężkie dymy poczęły się wykłębiać na ulicę.

Mroźne powietrze poranku drgało czystym, dźwięcznym i pośpiesznym dzwonieniem sygnaturki kościelnej:

Ave-Maria-gratias-plena!

Na dachach domów sąsiednich kładł się szronem biały świt…

Po kilku godzinach zbudzono go natarczywym kołataniem we drzwi. Popołudniowe słońce w pokoju powitał Jelsky grymasem i zwlókł się ciężko z łóżka. Nie spieszył się jednak z otworzeniem drzwi. „Korekta, artykuły, sprawy bieżące” — dudniało mu w uszach natrętnie. — „Dajże się ubrać! — krzyknął niecierpliwie. — Siądź sobie pode drzwiami, zdrzemnij się albo zdechnij — co wolisz… Możesz również obejść wszystkich czytelników i powiedzieć, że pan Jelsky prosi uprzejmie o pocałowanie w ucho… No, co powiesz, przedstawicielu najbierniejszej na świecie profesji?”…

— Jestem posłaniec.

— Toż widzę, durniu!

— I starszy człowiek jestem — wnuków mam takich… I Polak, panie.

Jelsky wyrwał mu niecierpliwie list z ręki. Rozrywając kopertę, łagodził po niemiecku:

— Rodak pali? Niechże rodak weźmie sobie cygaro — tam, z pudełka.

Szanowny panie” — czytał. — Hm? Zosia Borowska.. — Oczywiście!… „czy człowiek, czy potwór”… Mocne! „nikczemna…” Po co ty się nad sobą znęcasz?… „topić”… Rozumie się! — „…źli tu ludzie, źli, źli”. — Taak!… „I łez już nie stało”. Wierzę!

Jelsky marszczył się.

— Rodak wziął już cygaro?… No, to niechże rodak idzie sobie precz. I niech wstąpi po drodze do redakcji uprzedzić, że jestem chory i nie przyjdę dziś… Niech powie również, że jestem niespokojny o zdrowie i pomyślność pana redaktora, ponieważ dzisiejszej nocy zjawił mi się w gorączce szatan. Streszczam się: mam katzenjammer życiowy w połączeniu z febrą i bólem głowy; do redakcji nie przyjdę. Żegnam.

Posłaniec śmiał się i dławił swym cygarem. Spojrzawszy jednak na bladą, zimną, prawie surową twarz Jelsky'ego, spoważniał natychmiast i cofnął się ku drzwiom.

— Jeżeli rodak odczuwa potrzebę obełgania tragizmem swych kolei życiowych i wyłudzenia wsparcia, będę nad wieczorem w kawiarni Muzeum. Niech będzie pochwalony! — rzucił na pożegnanie po polsku.

— Na wieki wieków — brzmiała odpowiedź.

Posłaniec, biegnąc po trotuarach zwykłym truchtem łazęgi, kiwał siwą głową i mruczał: „Tego musi coś szarpać za one dudy — za nerwy — hę? Ten coś knuje. Coś… coś… we łbie tym warzy. Z gęby diabeł się śmieje, a w oczach śmierć się strachem zżyma. Człowiekowi takiemu nie mów, co pół świata zeszedł, taki ma na to oczy, czego i przez polową lunetę nie dojrzy. Widziało się i to! Bywają tacy ludzie, co z nimi kilka słów zagadasz, a on ci potem z głowy wyjść nie chce. I będzie ci się naprzykrzał pamięci, będzie nękał, będzie ci trapił duszę, jakby o Zdrowaś Maria prosił”. Stary zboczył w poprzecznicę, aby mieć przyjemność kornego zdjęcia czapki przed kościołem.

Jelsky tymczasem chmurzył się dalej nad listem.

Dobrzy ludzie”… Hm!… Hm!… I tak dalej… „topić”…. Da capo!… „Świat się na mnie zwalił”. — Przesadne! — „Myślę, że tam na świecie słońce już dziś wcale nie wzeszło”… To jest kapitalne w naiwnej ekspresji!… „Niech panu Pan Bóg”… — i tak dalej… „Ja bo nie umiem…” — Ślady łez na papierze!… „ale na litość Boską, niech pan mną nie pogardza”…

Jelsky uderzył się po kolanach.

— Kobieta! — krzyknął. — Kobieta! Sacré nom de nom — kobieta!

Sukienki już spakowałam”… Sukienki są w tym wszystkim, jak na mój smak, drobiażdżkiem ogromnie rzewnym — „i czekam spełnienia pańskiej obietnicy”… Co ja jej, do diabła, obiecać mogłem?!… „Piekarza, gdy dzwonił z rana”… i tak dalej. — „Boję się wszystkiego — drżę ciągle”… — „Kanarek w klatce już nawet nie śpiewa”… Śpiewa?! — zlitujże się, kanarek wrzeszczy, nie śpiewa. — „…nie śpiewa, i ciągle tylko na mnie patrzy. A ja już z tego tylko ustawicznie płakać muszę”… Za dużo wilgoci! — „i plotek także bardzo się boję”. Rozumie się!… — „Klucz od zatrzasku przesyłam”. Oczywiście! — Signum manu propria: „podła! podła! podła! — Zosia Borowska.” — Zosia! — nawet we własnych myślach Zosia!

— Taak!… — Jelsky wypuścił cały zapas tchu z piersi. „A wiesz ty, mały ptaku, że ty byś mogła wziąć każdego, żeby chociaż…. choć przed rokiem!”…

Post scriptum”. No jakże? — Post scriptum być przecie musi. — „Śnił mi się pan Müller całą noc. Czy miał krwotok? I że mnie przeklinał”.

Tu Jelsky poczerwieniał nagle i zerwał gwałtownie cwikier. „Więc i ona go widziała?!” Począł wielkimi krokami chodzić po pokoju. Sięgnął na chwilę po rękopis Müllera, lecz odrzucił go niebawem.

„Do diabła — wołał — w tych »nowych blagach« jest coś więcej niż rozkoszny dreszcz dla histeryczek!” I znowu stanął mu przed oczyma pamiętnik Müllera, to niezrozumiałe, niepokojące wpisanie się jego w jakieś wyczucia tego, co się w tej chwili w drugim końcu miasta działo, wreszcie jego własne widzenie potem — jej znowuż list i trwoga… „Czy ja tu czasem nie tylko z Müllerem walczę, nie tylko z nią, nie tylko z sobą? Czy tu czasami nie wkradło się już coś?”… Równocześnie prawie przyniósł kaprys myśli:

Habe die Sonne nicht zu lieb

Komm, folge mir In das dunkle Reich hinab

Chodził po pokoju twardym krokiem, chmurzył się, gestykulował do swych myśli. „Trzeba poprawić inteligencję koniakiem” — zdecydował po chwili. Niebawem mówił już do siebie spokojnie, prawie głośno, rozkoszując się jakby swych myśli swobodą.

— Tak, na to wszystko można, a nawet należy patrzeć z olimpijską ignorancją człowieka nauki, ale na to trzeba być profesorem fizjologii oraz radcą dworu. Ja zaś jestem dziennikarzem, więc głos powołania błaga, prosi, żebrze natrętnie, aby puścić na miasto jakąś Katie King w postaci arcydzikiej kaczki. Swojskie gęsi podniosą gwałt, młodzież uniwersytecka się rozentuzjazmuje, literaci ogłoszą bankructwo nauki i — profesor fizjologii będzie się śmiał! — Źle mówię: „on!” się tylko ponad brodą uśmiechnie, ale za to oni: ci mniejsi, malutcy i wcale niewidoczni roześmieją się po świecie srebrną gamą, nie tyle nad moją kaczką, ile nad głupotą ludzi, którym nie wystarcza katedra uniwersytecka wraz ze wszystkim, co się na niej mieści. Im głuchszy zakątek, tym głębszym basem roześmieje się aptekarz, tym większy tryumf będzie święciła nauka!

I tak oto — filozofował dalej — dusza współczesna skacze jak piłka między twardym kowadłem nauki a lekkim młoteczkiem dziennikarza. I cóż dziwnego, że w takich czasach tryumfuje duch kobiety? One są lekkie i elastyczne.

Jelsky tonął w fotelu i ćmił gwałtownie cygaro. Nagle, nie podnosząc głowy:

— Ty! — Słuchaj, co ja myślę!

Rzucił okiem na łóżko Müllera i znów poczerwieniał w jednej chwili. — Nie ma szelmy — uciekł łotr! — I przed kim ja będę teraz gadał? Przed kim myślał?…

Teraz mogę iść i zagrać w domino z sąsiadem kamienicznikiem… Tak — domino jest głęboką filozofią dla ludzi mających senne sumienia wołów… Moja Zosiu, widzisz, rzecz jest taka, że ja się coś nie coś boję, tylko nie kanarka, lecz diabełka, żeby mnie znowuż nie odwiedził. Nie ciebie mi, Zosiu, potrzeba, ale jakiegoś gmaszyska wiedzy i nauki, abym mógł w cieniu tej piramidy odpocząć choć na chwilę. Potrzeba mi olimpijskiej brody królewskiego profesora i radcy dworu, abym mógł wyśmiać razem z nim tę „nową blagę” i zmiażdżony wiedzą podręczników zasnąć snem fizjologicznie prawidłowym… Nie trzeba mi, Zosiu, klucza od twego zatrzasku, lecz klucza do mych myśli swobodnych, trzeba mi filozofującego opryszka, aby mi skrzydeł użyczył swoich i pomógł przeskoczyć przez… twego kanarka, Zosiu, co już nie śpiewa.

Przeskoczyliśmy w życiu tyle przeszkód w steeple-chase artystycznym, że nie potkniemy się chyba o ten… sentymencik polski… (Mam go zresztą w mocnym podejrzeniu o niesmaczne reminiscencje powieściowe!)

Hopp!… — Oj nie! — Jelsky prężył ramiona.

Przyjacielu! — Müllerze! — Pająku!

I nagle przypomniało mu się: — „La sacra visione di te imploro, Beatrice mia!”

Gwałtowny wybuch szalonego śmiechu pchnął go na fotel. Rzucał, trząsł i miotał nim ten śmiech, podobnie jak śmiertelny kaszel chorym ciałem jego przyjaciela.

Wyszedł z najwyraźniejszym zamiarem pójścia do Borowskiej, po niespełna pół godziny znalazł się niespodzianie na obcych schodach obskurnej kamienicy. Na drzwiach znalazł bilet wizytowy: Jan Kunicki, cand. med. — „I po co ja tu?!”… — Jelsky'emu chłód po ciele przebiegł. „Po co ja tu?!… Czyżby mną już co innego rządziło, niźli wola moja?… Komm, folge mir in das dunkle Reich… A niech się dzieje co chce!” — Zadzwonił gwałtownie.

U Kunickiego zastał wielki nieład: stosy książek i papierów porozrzucane na ziemi, kufry na środku pokoju, naokół pełno ogarków od cygar i niedopałków po papierosach. Kunicki leżał na otomanie. Podał mu rękę milcząc i wskazał niedbale na krzesło.

— Ja do pana właśnie iść chciałem — rzekł spokojnie, prawie sennie.

— Pan? — Jelsky musiał się powstrzymać, aby nie wzruszyć ramionami. „Skądże? — myślał. — Po co? I co za konfidencja nagła?” — Nie zdejmując palta, siadł konno na krześle i wsparł głowę na poręczy. Przypatrywał się Kunickiemu uważnie, badawczo, uparcie.

— Panie Kunicki, właściwie co się z panem dzieje?!

— Wyjeżdżam — mruknął.

— Widzę. Lecz czy nie należałoby wprzódy chociażby spróbować. Jak można pozwalać się tak maltretować życiu?

— Nie rozumiem. Czego ja mam próbować? Nie mam nic do zyskania, mogę tylko wszystko stracić.

— Ach, tak!

— Po części jużem stracił. Mówię szczerze, ponieważ nie znajdowałem nigdy rozkoszy w obełgiwaniu siebie lub ludzi. Widzisz pan, dla człowieka pracy i ładu nie ma nic straszniejszego w życiu nad te… nie wiem, jak powiedzieć… teatralne w życiu efekty. Zaprowadź pan kiedy młodego rzemieślnika, który nigdzie poza swą ulicę nie wychodził, na jakąś czarodziejską feerię; pokaż mu pan rusałki, najady, waligórów, wyrwidębów; przez tydzień będzie chodził jak struty. Własne życie wyda mu się nagle szare, nudne, brudne.

— No tak — potakiwał Jelsky. — A co gorsza, własne łydki tak rozpaczliwie, tak beznadziejnie i żałośnie chude, że młody pracownik szydła i dratwy gotów je sobie nadsztukować w spodniach.

— Takie rzeczy robią tylko literaci — prostował Kunicki spokojnie. — Idzie o to życie nasze mizerne, o te zbyt silne blaski w bezświetlne godziny codzienności. Każde niespodziane silne i wielkie uczucie jest tym ogniem bengalskim, w którym wszystko nowe i obce wydaje nam się światem z czarodziejskiej bajki, a my sami tak ogromnie nikczemni i pospolici.

— Tak — potakiwał Jelsky niedbale. — Ale w panu zanosi się coś na dłuższą prelekcję. Czy — (Jelsky oglądał się po pokoju) — czy w gospodarstwie nie ma przypadkiem koniaku? — (Spostrzegł na oknie butelkę wraz z kieliszkiem i sięgnął po nią.) — Zmieniają się coś obyczaje; byłeś pan, o ile wiem, anty-alkoholikiem… Koniak — mówił, przełykając pierwszy kieliszek — jest napojem mistycznym: nalewką na sumieniach samobójców.

Kunicki spojrzał na niego wzgardliwie i zwiesił wargę.

— Albo ta pańska wymowa, ten ustawiczny ferment i musowanie wina w głowie. I to mi kiedyś strasznie imponowało. Pamiętasz pan: rozbeczałem się wtedy w kawiarni. Dziś słucham ze współczuciem: panu coś bardzo dolegać musi…

— Najbardziej pańska nie dość treściwa wymowa. Czuję, że będę panu musiał opowiedzieć coś… coś mniej wesołego i że bodaj na to tylko tutaj zabłądziłem. Krzepię więc ducha i — słucham — tymczasem słucham.

Ale Kunicki tkwił widocznie uparcie w pierwszej swej myśli.

— Panie Jelsky — rzekł — wyście mi wszyscy wtedy nawet w kawiarni i tynglu, strasznie zaimponowali. Artyści!… Oto jest życie… To jest świat! — Miałem, widzisz pan, w duszy ten ogień sztuczny, który was wszystkich oświecał… Dawniej — mówił po krótkim milczeniu — miałem na wszystko jasny, spokojny i trzeźwy sąd; dziś tu, w głowie, pozasuwały mi się jakieś pstre kulisy, pozapalały się jakieś sztuczne efektowne blaski. Wyobraźnia (ja dawniej nie miałem wyobraźni!) stała się rekwizytornią bohaterskich kostiumów dla błaznów i komediantów.

— O! — szarpnął się Jelsky i skoczył z miejsca.

Kunicki sięgnął znowuż po papierosa (na podłodze leżały już całe stosy niedopałków), przez dłuższą chwilę milczał, nagle uniósł się na łokciu i, patrząc niespokojnie na Jelsky'ego, zagadnął:

— Co porabia Zosia Borowska?

Jelsky odwrócił się od tego spojrzenia.

— Nie wiem — mruknął. — Czeka prawdopodobnie na kostium z pańskiej rekwizytorni. — I począł spacerować wielkimi krokami po pokoju, manewrując ostrożnie wśród książek porozrzucanych na ziemi.

Kunicki uniósł się jeszcze wyżej na otomanie: nieco przegięty tułów wspierał w ten sposób na wyprężonych w tył ramionach. „Przecież to jest męczennik — pomyślał Jelsky, spojrzawszy na jego bladą twarz i ten ruch bezwładny. — Hiob na kupie gnoju!”

— Ją zostaw pan na uboczu — prosił tymczasem Kunicki. — Jej nie dotykajmy naszymi językami. Mowa nasza jest nieczysta: plami nam wszystkie uczucia, bryzga kałem na wszystkich ludzi. I czym mi ona zawiniła? Co winien kwiat słoneczny, że się niejeden motyl jego nektarem struje? Co winien płomień, że niejedna ćma w nim się spali? Co winno słońce, że człowiek czasem tak bardzo cierpi?

— Bardzo efektowne choć staromodne kostiumy posiadasz pan w swej rekwizytorni!

— Ja bym ją po nogach całował i przepraszał — mówił Kunicki już niemal obłędnie zapatrzony gdzieś w kąt sufitu — po stopach całował i przepraszał za te uczucia, jakie we mnie wzbudziła.

— Jakież to uczucia?

Kunicki zdał się namyślać przez chwilę.

— Namiętność — rzekł wreszcie z dziwnym spokojem. Dla Jelsky'ego ten gnuśny, pełny umęczenia spokój miał w sobie coś z ohydy; wzdrygnął się: „Tak chyba ślimak w kałuży rozmyśla nad miłością”.

— Pan jesteś szczery — rzekł.

— Chcę spojrzeć na to wszystko, jasno, trzeźwo, aż do obrzydliwości, aż do wstrętu. I dlatego czynię sobie tę krzywdę, że mówię głośno przed cynikiem. To pomaga nieraz bardzo. Jestem panu szczerze wdzięczny za wizytę. Sam się do niego wybierałem… Co pan o mnie myśli, o to nie dbam… Widzisz pan, bywają rzemieślnicy, z tych słabowitych, marniejszych, rozmarzonych… taki, raz zobaczywszy scenę, zamarzy o kulisach i przepadnie wśród bandy cyganów jako najmizerniejsze popychadło.

— Et! — szarpnął się niecierpliwie Jelsky. — Zjedz pan obiadek w towarzystwie Lili i przejdzie. Nie ma z czego robić weltschmerzu. Za kulisy pan nie pójdziesz i ta wstrzemięźliwość przyjdzie panu nawet łatwo.

— Diabła tam! — krzyknął Kunicki i zarzucił dłonie na czoło. — Diabła tam! Pójść może i nie pójdę, ale ja chcę być takim jak dawniej! Pamiętasz pan tę naszą rozmowę w kawiarni: „Gorycz, obrzydzenie, wstręt!” — oj tak. Ta droga mego życia wydaje mi się teraz taką szarą, pustą i tak nieskończenie zbyteczną.

Borowski — mówił po dłuższej przerwie, zapatrzony gdzieś błędnie — Borowski opowiadał mi raz swoje dzieje. A potem, pamiętam jak dziś: długie i smutne kominy patrzały martwo w dal pustą i niemą. On narzucił się wtedy na mnie. „Widzisz — wołał — dawniej ludzkie namiętności były życia i pracy ramieniem i młotem, dawniej bogowie nie wstydzili się swych namiętności. Dzisiaj są one od biurka i maszyny precz wyklęte i gdzieś głęboko, głęboko pod ziemią zaryte, aby życiu nie przeszkadzały. Ty dzisiaj o nich nic nie wiesz. — Dzisiaj — mówił Borowski — bogów nie ma; ale i bogów namiętność stać by się musiała w potępieniu gnuśną, jadowitą, trawiącą”.

„Dziś mamy rozsądek” — powiedziałem mu. „Macie rozsądek! — krzyczał. — A jednak słyszysz: oto maszyny do snu legły, a gdzieś w pomrokach kamiennych w ciszy umęczonych dusz i ciał rozlega się nagle straszny, beznadziejny krzyk! Otwarły się podziemia wasze i cuchną. Zrozumiałeś, kto je otworzył? Kto jest bólu waszego krzykiem po nocy? Zrozumiałeś, za co mu ludzie dają łzy swoje? Święte i czyste łzy tęsknoty?” — Wtedy powiedziałem: „komediant”, dziś wiem, kto jest tym krzykiem po nocy.

Jelsky przysłuchiwał się temu z uwagą.

— No? — pytał niecierpliwie.

— Artysta! — odparł Kunicki z naciskiem. — Wy, wy jedynie potraficie dziś i kochać, i cierpieć. Wy jesteście naszego bólu krzykiem po nocy… My dziś możemy dać tylko — łzy naszej tęsknoty.

Kunicki tonął spojrzeniem gdzieś w dali: widać było, że obrazy i słowa wspomnień więżą mu myśl; przeżywał je po raz drugi z głuchym, zawziętym uporem:

— Oto w pomrokach kamiennych w ciszy umęczonych dusz rozlega się nagle straszny krzyk po nocy. Budzi się namiętność, bucha płomień duszy! I gaśnie. Pozostanie — jeden, dwa trupy i otwiera się nagle przepaść bólu i cierpień.

— Co to znaczy?! — krzyknął nagle Jelsky i przystanął tuż nad nim.

— Borowski tak mówił.

— Aha, tak!… Więc tak Borowski mówił?…

Kunicki tymczasem snuł dalej swe nici pajęcze.

— Ale za dnia przepaść ta już głucha, już zimna, ziejąca tylko dusznym czadem zgniłych wyziewów!… Bo my jesteśmy dniem. A wraz ze świtem odżyły już maszyny i zamarli ludzie. My, ludzie dnia, wzdrygamy się na te wasze nocne, podziemne sprawy. Nasze namiętności są przecież głęboko, głęboko pod ziemią zaryte, aby życiu nie przeszkadzały. Za dnia snują się już tylko rude, ciężkie kłębiska dymów: rozpacz po ziemi chodzi. Długie i smutne kominy fabryczne patrzą martwo w dal pustą i niemą.

W dal pustą i niemą — powtórzył raz jeszcze. — Nas nie stać na siłę uczucia. Ono nam odbiera tę moc i pewność w życiu, jakie daje automatyzm, to oparcie w niedoli i smutku, jakiego łaskawie udziela maszyna i biurko.

Jelsky zwiesił głowę.

Tiens! — cmoknął. — To jest stimmung kapitalny! Czy pan nie pisujesz przypadkiem wierszy?

Na Kunickiego uderzył pąs. Jelsky sięgnął machinalnie po jakiś zeszyt na stole, lecz nie długo trzymał go w rękach. Kunicki wydarł mu go sprzed oczu i rzuciwszy się znowuż na otomanę, ciałem przysłaniał ten zeszyt.

Jelsky śmiał się szeroko: „Doctor medicinae et chirurgiae! Dobrze dzieje się na świecie! — Zosiu, Zosiu poczciwa, cóżeś ty zamętu wokół narobiła!”.

Kunickiemu drżały wargi.

— Czyś pan myślał kiedy — mówił szybko, aby zagadać niemiłe dlań zajście i odwrócić myśl Jelsky'ego w drugą stronę — czyś pan się nie zastanawiał nad tym, do jakiego absurdu doprowadzi nas kiedyś praca. Ha, ha! „Praca rozkoszą!”, „praca obowiązkiem!”, „praca świętością!” — a jej sakramentem podział! — Podział pracy w nieskończoność!

— Panie, czym nie myślał! — Jelsky zakrzątał się nagle wesoło i zacierał ręce. — Gotuję zbiorek kaligraficzno-umoralniających wzorków dla młodzieży. Znajdziesz tam pan między innymi następujące sentencje: „Podział pracy ogłupia uszlachetniająco, miłość ojczyzny to sumienność w swym dziale pracy. — Czas to pieniądz, moralność zmienia się wraz z czasem. — Jedno marzenie więcej, jeden grosik mniej. — Ora et labora, przyjdzie patriota, co z tego skorzysta. — Cierpliwość i praca jednych uszlachetnia, a drugich wzbogaca”… Mam i drugi zbiorek, tak zwany „filantropijny”, dla poprawy charakteru zgrzybiałych bankierów; posiadam i trzeci, „savoir vivré'owy”, dla młodych artystów poszukujących mecenasów. Panie Kunicki, czego ja nie mam w tece?… Tymczasem w tej tece to wszystko spoczywa! — Jelsky plusnął dłonią w czoło.

A potem obejmując Kunickiego wpół:

— Jak Boga kocham, panie Kunicki, przy panu myśli się równie dobrze, jak przy Müllerze. Mnie aby tylko ruch myśli pod czyją czaszką odczuć! Jestem jak ten koń wyścigowy, póki w stajni, póty drzemie; niech ptaka zobaczy — już ścigać się gotów. Dlatego też pasjami lubię kobiety!

Kunicki próbował się uśmiechnąć, ale niebawem machnął ręką. Chmurzył się póty, póki myśli swojej nie znalazł, po czym rozjaśniła mu się nieco twarz.

— Widzisz pan, ten podział pracy tak człowieka stoma łańcuchami do miejsca i czasu kiedyś przykuje, że gdziekolwiek się ruszy, natrafi na zimny metal maszyny, każde jego spojrzenie w dal przysłonią kłębiska dymów. Tylko długie i smutne kominy fabryczne będą patrzały martwo w dal — w dal pustą i niemą.

— I czy pan o tym pisze poezje? To może być wprost kapitalne.

— I będą te kominy widziały w dali jakieś złowróżbne znaki, Bożego gniewu ciche ostrzeżenia, jakieś dymne Mane Tekel Fares zawisłe ponad światem. Ale kominy nikomu tej tajemnicy nie zdradzą: ludzie mali, nikli, gdzieś tam wśród trybów maszyn na dole zagubieni nic o tym wiedzieć nie będą… Sztuka? Wtedy tym namiętniej ludzie do sztuki wyciągać będą ramiona, bo życia już wcale wówczas nie będzie! A wy, co ją tworzycie, wy życiem głodni i na jałowej pustyni za życiem zrozpaczeni, wy z krzyków nocy sztukę robić będziecie chcieli. Ale wasza sztuka na was samych się zemści, zaszczepi wam ten obłęd, którym się już dziś bawicie — zaszczepi wam — Furor Aphrodisiaca!…

Jelsky zerwał z siebie palto, cisnął je gdzieś w kąt i przysiadł się do Kunickiego.

— Pan masz talent! — krzyknął. — Jak Boga kocham! Rękopis proszę. Przetłumaczy się. W gazecie się umieści. Reklamę się zrobi. Z góry wiem, że tam jest talent. I niech się pan nie rumieni. To się zdarza w najlepszych rodzinach. — (Zosiu, Zosiu poczciwa, cóżeś ty zamętu w świecie twórczości narobiła!) — Pańskie rzeczy, czuję to, muszą być wprost wizyjne. Tam było coś: „pozostanie jeden, dwa trupy i otworzy się przepaść bólu i cierpień”. Panie, to jest wróżba wprost, jasnowidzenie!… Trans w sztuce sprowadzi się kiedyś wprost do somnambulizmu, gadania nie ma!… Ale! — Ja pierwszy raz spojrzałem właściwie na pańską twarz. Pan masz kapitalnie mocno narysowaną głowę. Sprowadzi się tu malarza. Niech prosi, aby mógł portret zrobić… Panie Kunicki, pójdziemy się upić dzisiaj — co? Wiesz pan co? — Pójdziemy do tynglu — Yvetta daje drugi koncert. — (Jelsky potrząsał prawicą Kunickiego). — My się zaprzyjaźnimy, panie Kunicki! Medycynę pan, oczywiście, rzucasz, bo to jest przecie do cholery! Sztuka to jest wielka rzecz. Nie ma nic innego na świecie!

Kunicki patrzył na niego spode łba, niedbale, otwierał szeroko oczy i ćmił papierosa. W oczach Jelsky'ego rozdarł zeszyt na dwoje i tuż spod jego rąk cisnął kajet w kominek, gdzie tliły się jeszcze jakieś listy i papierosy. Jelsky zdążył go pochwycić za poły, przyciągnąć do siebie i powalić na otomanę. Sam zaś przypadł na kolanach do kominka. W tejże chwili buchnął płomień tak silnie, że Jelsky rzucił głowę w tył i zerwał się z kolan.

— Idiota i szubrawiec! — krzyknął w pasji.

I narzucając na ramiona palto, szarpał je i wołał gorączkowo:

— Można filistrów orzynać co się da, długów nie płacić, dziewczyny gwałcić, przyjaciół oszukiwać, żony cudze uwodzić, ale takiego chamstwa, jak Boga kocham, nie popełniłem nigdy. Na to trzeba być chamem z urodzenia i karierowiczem z odziedziczonych skłonności! Trzeba być łykiem z krwi i szpiku, niedołęgą, który zamiast brać, czego nie dają, filozofuje o miłości i boi się jej!

Kunicki podniósł się ciężko i niechętnie.

— Przede wszystkim, pan wzbudzasz tylko współczucie tym doszukiwaniem się genialności — w innych. Mnie tego ćwieka losy oszczędziły; wiem, że tamto jest w każdym razie mniej warte od pańskich nadziei… A co się tyczy pańskich grubiaństw, to nie chcę iść za kulisy życia! Nie chcę dać się omamić teatralnym efektom! Ja muszę się zmóc i zostać tym, czym być zamierzałem: człowiekiem pożytecznym! Zrozumiano?

„E, to jest idiota!” — zdecydował Jelsky w myślach i nie raczył nawet odpowiedzieć.

I nagle przypomniały mu się te głuche, nieświadome zamiary, ten ponury nakaz, co go tu na ślepo przywiódł. Rzekł tedy bez żadnych wstępów, rozkoszując się już tylko bólem, jaki sprawi temu „idiocie”.

— Borowski uciekł i zostawił żonę na bruku.

Na Kunickiego podziałało to rzeczywiście mocno: otworzył usta jakby do okrzyku, ramiona mu zwisły, w przestraszone jakby oczy parły łzy.

— Prawdę mówisz?! — wymozolił z siebie.

Jelsky wyjął flegmatycznie z pugilaresu list pozostawiony przez Borowskiego i wcisnął mu go do drżącej dłoni. Kunicki przebiegł oczyma tę kartkę, cofnął się do kanapy i zwijał się, wtulał tam w kącie: ściągał się jak ślimak w skorupę. Nie słyszał nawet konceptów, jakie mu Jelsky gradem na głowę cisnął.

Ten szarpnął go wreszcie za ramiona.

— No — panie Kunicki?!

Podniósł na niego jakieś uparte, ponure wejrzenie, to patrzał uważnie, to gubił go jakby sprzed oczu i spozierał obłędnie. Wreszcie zaprzeczył powoli głową i oddał mu kartkę.

— Panie Kunicki — nie?

— Nie, panie Jelsky. Nie!

— Bój się, człowieku, Boga — dlaczego?

— Tłumaczyłem długo — myślałem, żeś pojął… Ja boję się jej po prostu, jak ognia!… Ja już się zacząłem wykolejać w życiu… Te uczucia dla kobiet, choćby najszlachetniej pojęte, niszczą nas teraz i gubią bezlitośnie. Ja to nie z siebie: patrzę w świat i widzę, co się wokół dzieje. Albo sczeznę, albo uczynię się takim, jak wy… Jak nie chcę być takim, jak wy! Ja mam obowiązki rodzinne i do społecznych obowiązków się poczuwam. — (Szarpał się i krzątał koło kieszeni tużurka i łzy wystąpiły mu do oczu). — Oto co matka moja pisze… Przeczytam, co matka moja pisze: „Na miłość Boską, miej ty litość nad samym sobą i uciekaj od tej kobiety, jeśli zapomnieć o niej nie możesz. Uciekaj tym prędzej, im bardziej byłaby ci skłonną”…

— Rozpłaczże się pan teraz nad sobą!

— A ja pana odszukać chciałem i o pomoc, jak przyjaciela, prosić. Chciałem, żebyś pan, jak wówczas w kawiarni, wytruł i wypalił to ze mnie bodaj cynizmem. O! Bo ja ciągle dniem i nocą o niej tylko myślę, gorączką wyobraźni tylko żyję i tworami tej chorej wyobraźni odpoczywam — tam w tych spalonych zeszytach. I wiem, że to jest zło, i rozumiem je przecie. Jak po nici doszedłem wyobraźnią aż na ten kraniec przepaści, gdzie życie w kłębach dymu i tyranii pracy ginie; gdzie szał głodnej wyobraźni się zaczyna. Rozumiesz przecie! A mimo to, gdym dziś tam przed oknem stanął, ta myśl zbiegła do głowy: jeden ruch, jeden skok: dom wysoki, bruki twarde… Skoroś zrozumiał, że życie twoje tak mało będzie warte…

— I nie poszedłeś pan do niej?! — krzyknął mu nad uchem Jelsky.

— Nie… Ja pana szukać zamierzałem i prosić bodaj o taką rozmowę jak wówczas, bodajby o…

— Cynizm?…

Jelsky'emu spadły sprzed oczu binokle. Podchwycił je w powietrzu i począł czyścić machinalnie. Twarz pozbawiona cwikiera postarzała się jakby w jednej chwili i powiędła, potworzyły się na niej zmarszczki, wystąpiły rysy; krótkowzroczne oczy mrużyć się poczęły pod światło. W wyrazie całym wystąpiło gnuśne piętno zużycia.

— Chcesz, młody entuzjasto, wiedzieć coś o wdziękach Zosi Borowskiej. Intymniejszych. He? Wie się coś niecoś. Widzisz pan, ja tu do niego trafiam wcale nie najszlachetniejszą drogą. I czemu pan dęba stajesz? Czemu mi pan do oczu skaczesz? Wszak to ja z życzliwości dla pańskiej kariery.

I Jelsky prysnął mu śmiechem w twarz. Kołnierz palta nastawił, cylinder na tył głowy zarzucił; wtłoczywszy do kieszeni ręce z gałką laski, wpatrywał się w niego wyzywająco.

— Satysfakcji odmawiam, ponieważ mówię na żądanie… A ja myślałem, że to u nas tylko wszystko gnije. Pokazuje się, że i na przeciwnym biegunie rosną ładne kwiatki. A, chwalę sobie widowisko! — Nadzwyczajny! Wspaniały egzemplarz solidnego człowieka. Więc miałem rację: cor ranae!

Kunicki zerwał się na nogi, jakby z zamiarem spoliczkowania Jelsky'ego. Ten zasłonił się szybko krzesłem i energicznym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni. Postał krótką chwilę. Na korytarzu zatrzymał się wszakże raz jeszcze. W tejże chwili usłyszał za drzwiami jakieś osunięcie się czy upadek i nagłe zerwanie się spazmatycznego płaczu, jakiś rozpaczny szloch bezradnego dziecka.

Ecce vir — pomyślał Jelsky.

Biaława, w brudnym pyle nurzająca się mgła wysiąkła jakby z szarych murów i zawaliła ulicę. Sylwetki przechodniów, koni i powozów otaczały się białym oparem, czerniały i krzepły, zda się, w sennej ociężałości. Bruki zionęły zatęchłym, zgniłym oddechem. Wlokła się mokra gnuśność przez ulice, dziwnie jakoś wydłużone w tej mrocznej perspektywie.

Jelsky zgubił jakby w tej mgle swe chęci i zamiary: nie wiedział, dokąd i po co idzie. Gdzieś tylko na dnie każdej myśli nieokreślony lęk czy też niepokój przed tym, co się niechybnie zbliża. Już chciał wstąpić do najbliższej kawiarni, gdy go ktoś pod ramię schwycił i do siebie przytulał.

— Chodzę ja, panie Jelsky, po mieście, jak ten pies łazęga, co pod murkiem przystanie, powącha, widzi, że nie tu, i idzie dalej, sam nie wie dokąd. Nie siedzi mi się tu coś u was. Nocą w gorączce tylko by malował i malował: hej jakie obrazy! Wstaniesz do stalug: pędzle z rąk same precz wyłażą. Swoje jakby zgubił, cudzego jakby nie wiedział, gdzie szukać… Chodzę i patrzę (coś na kobiety bardzo patrzę!), a od tego patrzenia tylko wary na mnie biją. Tfu! — Z nudów zaszedł i do Borowskiej. Trzy razy był. Wreszcie sami otworzyli. Powiedzieli, że nie przyjmują, i szliop! drzwi przed nosem. Ależ ładna, oj ładna!… A smutek taki i łagodność od niej idzie, jak od zorzy na wieczór. Uch, ładna, bo ładnaż ona! — krzyczał i wymachiwał rękoma.

Jelsky był zły:

— I czego pan się rzucasz jak diabeł w worku?

— Taką naturę Bóg już dał — odparł urażony. — Pan zawsze spokojny jak Chińczyk… Ot, pana to ja nie lubię — ulżył natychmiast swemu sercu. — Zawsze elegancki, jakby spod klosza wyjął. Dmuchać mam ja ochotę na pana… Wiesz pan, gdyby — niech Bóg uchowa! — między nami co wyszło — ja bym bił. Jak Boga kocham. I za nic: ot za cwikier, za cylinder, za bródkę w klinek, za oczy… A oczki to u pana za szkiełkami chytre! Chytre! Chytre!… No, nie! Nie! — łagodził i śmiał się serdecznie, głaszcząc go po ramieniu. — Ja przecie nie myślę bić. Tak ot głupstwa gadam, duszę odwodzę. Bo ja na wszystko u was zły. Co usłyszę, na co spojrzę, wszystko mi kosteczką w gardle staje. Biłbym — ot co! Choć potem wszystkich profesorów i chirurgów wołaj. „Jakże my tu człowieka naprawić mamy, kiedy tu u niego nie wszystkie kosteczki na lico. Widać, że tu ktoś w żalu serdecznym je powytrząsał”.

— Nie radzę, panie Pawluk, nie radzę tutaj tak duszy leczyć. Myśmy już o 300 lat od tego oddaleni. — (Wyjął z kieszeni rewolwer i podsunął mu go pod oczy). — Nie, nie! — śmiał się i naśladował jego głaskanie po ramieniu. — Ja nic złego przecie — wąchać tylko daję. Rozumu uczę.

— Widzisz jaki! I za to nie cierpię. Wszystkich ja nienawidzę. — (Chmurzył się, szarpał, wreszcie znów się go za ramię uczepił). — Panie Jelsky, po co pan taki?

— Jaki?

— Ja sam nie wiem! Zdawałoby się, że człowiek dobry, sierdieczny — a w oczach coś siedzi takiego… Źle, panie Jelsky, źle!… Ja czuję, że panu bardzo źle na świecie.

— Odczepże się pan!

— Pan się ubrał, żeby wyglądać jak ten Niemiec, jak drugi Niemiec, jak trzeci Niemiec… Ubierz się, jak chcesz — wszystko jedno, skóry nie zmienisz. A skórę u pana to ja inną czuję.

Jelsky poklepał go po ramieniu.

— No, dobrze, dobrze.

— Ja mądrzejszy od pana, klepać nie ma za co.

— Mądrzejszy — rzekł Jelsky poważnie.

— Wisz!

Jelsky patrzył tymczasem na niego uważnie, jakby coś w myśli układał.

— Ale zostaw mi pan adres, przyda mi się niebawem.

— Do akademii pisz, kiedy chcesz, choć ja tam rzadko, rzadko!

Podał mu niedbale rękę, w oczy zaś patrzył uważnie.

— Ach, panie Jelsky, ja się boję, żeby między nami co nie wyszło.

Jelsky śmiał się nerwowo.

— No, idź pan już, idź, gdzie trzeba.

— Taż idę, choć nigdzie nie trzeba. Smutno coś u mnie, panie Jelsky — aj smutno!

I, kiwając wciąż głową, zanurzył się we mgle.

„Taki przecie i zabić potrafi” — pomyślał Jelsky.

Ta dotykalna prawie mgła jest obrzydliwie śliska i ciepła, ma się wrażenie piwnicznej pralni; czuć niemal wstrętny zapach mokrych ścierek. Ludzie podnoszą kołnierze, krzywią się, charczą i spluwają co krok. Gumowe czarne płaszcze nawijają się co chwila, lśnią jak szkło i przynoszą ze sobą smród kauczuku. Na brukach ślisko. Odbicie własnych nóg pod wilgotnym trotuarem odbiera pewność ruchów i sprowadza niecierpliwą w nich ostrożność. Ludzie burczą na siebie, spoglądają chmurnie, odpowiadają opryskliwie. Tu i ówdzie zapala się przedwczesna latarnia, z bliska rdzawo żółta, z daleka jakby czarna plama, otoczona jasną mętną obwódką; wokół latarni strzelają we mgle dziwne tęczowe aureole. Cisza robi się na ulicach, dzwonki i sygnały dudnią głucho.

Gdy Jelsky wchodził na ulicę, przy której mieszkała Borowska, otarł się niemal ramię w ramię o Kunickiego. Skrzywił się i splunął. Potem zdawało mu się, że spostrzega opodal Pawluka, jak wyskakuje z tramwaju. Wreszcie gdzieś z dala zamajaczyła mu dziwna sylwetka niby ptaka wielkiego. „Müller w pelerynie” — pomyślał.

Mgła snuła się teraz przez ulicę, błąkała się po zaułkach. Czuć było tchnienie wiatru, ciepłe, ożywcze.

Gdzieś w głębi dał się słyszeć krótki, ostry pomruk; potem drugi i trzeci, niby sygnały tajemne. Jelsky'emu przesunęło się coś czarnego pod nogami. Niebawem usłyszał ostry, ochrypły i przeraźliwy syk; darcie się gardłowe, ochrypłe, rozpaczne. — Koty krzyczały po murach.

A mgła snuła się coraz prędzej, kłębiła się jak dym, odrywała się od ziemi, jak białe całuny na oparzeliskach o świcie.

Jelsky spojrzał w górę. Jasno już było w oknie Borowskiej. Wielka świetlana aureola strzelała tęczowymi promieniami we mgle. — Zatrzymał się w bramie i spojrzał przed siebie.

I zdawało mu się, że widzi po drugiej stronie, w pewnej od siebie odległości, trzy czarne, znieruchomione, jakby w jeden punkt wpatrzone sylwetki.

I znów ten syk obmierzły.

Szedł wiatr świeży i miękki, niosący mokrą woń świeżo zoranej ziemi.

— Ano, wiosna! — mruknął Jelsky. Skrzywił się, splunął i wstąpił na schody, wiodące do Borowskiej.

Bawił niedługo. W niespełna pół godziny uchyliły się drzwi wchodowe. Jelsky wysunął się na schody i szeptał coś niecierpliwie do wnętrza. „Trudno, ja nie mogę mieć zawsze jednakich myśli!… Zajęcia są! Mężczyzna jest nieco odmienny od was kobiet… Trzeba się przemóc…. I czego ty się właściwie boisz?… Przyślę tu kogo… I w tym ubraniu!… Białą koszulę widać po ciemku. Okno jest naprzeciw… Zazię­bić się łatwo”.

Zatrzasnął drzwi i stłumił tym czyjś płacz. Zaledwo krok postąpił, potknął się o coś na słomiance. Podniósł ja­kiś pęk z ziemi i zniósł o pół piętra niżej, do światła. W ręku trzymał zdeptaną i obłoconą przed chwilą garść bia­łych lilii… I w tejże chwili zdało mu się, że tam wyżej, pod tym oknem, na które zwracał jej uwagę, ktoś jęknął i osu­nął się głucho na schody. Jelsky rzucił kwiaty jak oparzony i wyskoczył na ulicę…

„Ratuj ty siebie! — krzyknęło coś w nim. — Rób coś, opanuj się wolą!… Już ciebie ze wszystkich stron opadają upiory”.

A myślom przypomniało się natrętnie:

Komm, folge mir in das dunkle Reich hinab!

„Ludzi, jak najwięcej ludzi!” — wołało coś w Jelskym — ruchu, życia, gwaru ulicznego. Ten młyn miejskiego życia potrafił przecież zagłuszać najdokuczliwsze myśli, największe bóle. Nieraz zdawało się Jelsky'emu w takich chwilach, że ludzie naokół udają tylko jakąś pilną krzątaninę, wytwarzają umyślnie jakiś chaotyczny i bezsensowny wir, na to tylko, aby móc nie myśleć o sobie. Jakoż, idąc teraz przez ulicę, miał wrażenie, że wszystko naokół wpadło w jakiś dziwaczny i szalony taniec. Rozsnuła się mgła i tłumy wysypały się jak mrówki po deszczu. Snuły się, płynęły, przeplatały w ko­rowodach, wygarniały w boczne ulice, sypały się jakby w po­płochu z zaułków, wbijały się klinem w inne fale i rozsnu­wały pod murami w nieskończone czarne i ruchliwe wstęgi. Zaś na placach — tam, gdzie powozy zbijały się w nierozwi­kłane węzły, gdzie tramwaje i omnibusy, kłócąc się ze sobą dzwonkami, tworzyły jakieś zawały nie do przebycia — tam zlewający się zewsząd tłum porywało coś jakby w nagłe, pośpieszne i gwałtowne ruchy. Wśród dzwonków, krzyków, gwizdu i łoskotu, wszystko, co żyło, wpadało, zda się, nagle w jakiś szał i wir kankana.

Jelsky lubił i ten tyngiel. Ale dziś po raz pierwszy uczuł się tylko widzem: on jeden nie brał w dzisiejszym spektaklu żadnego udziału.

— Zły znak — rzekł do siebie. — To jest bardzo zły znak!

„A więc do kawiarni” — kontrolował swe zamiary, do­syć późno, bo wtedy dopiero, gdy zasiadł przy stoliku. Wraz z butelką wina przyniesiono mu i pocztę. (Jelsky wszyst­kie swoje sprawy załatwiał w kawiarni). Listów wszakże nie przeglądał, korekty robić mu się nie chciało. Siedział w cylindrze na głowie, dłubał w zębach wykałaczką, popijał wi­nem i rozmyślał:

„Kryształowy, niezmącony sentymentem szczyt cynizmu jest rzeczą niedościgłą dla nas. Brakuje nam głębokiej filo­zofii pieniądza, bez której z falą popłynąć niepodobna. Toteż prędzej czy później na piasek wyrzucić nas ona musi… Jakże to Hertenstein mówił? »A ja poprzez męty uczuć wa­szych, biedni, sentyment widzę. — Przepadniemy«… I on także. — Co robi na przykład między nami ten blady sceptyk nielitościwy jak sumienie? Ten znudzony Jeremiasz z kruczą wróżbą zagłady? Ten między tyngle zabłąkany germański romantyk z koturnowym sentymentem swej muzyki, nieznoszącym profanacji tłumu?… I ten drugi na pół dziki aktor ze swoją tragedią instynktów? Serdeczny męczennik najwyższego ich popędu, z którego wszelka sztuka się rodzi: instynktu do uda­wania i aktorstwa?… I oni wszyscy wraz ze swoją boleścią?! Czyżby to był tylko do kupy naspędzany żer dla polipów?…”

I coś jakby siłą odwróciło mu głowę w stronę tego stołu, przy którym siedział wczoraj wraz z całą gromadą. Nawał wspomnień rzucił mu się do głowy. Aby je stłumić, począł coś rysować na marmurowym stole. Od niechcenia wylitografował na nim gotyckie: Wein, Weib und Gesang, po czym zmył to palcem i wśród modnych wykrętasów oraz płynnych linii napisał: Wódka, prostytutka i nastrój. — Ale oczy mimo wszystko odrywały się co chwila i wracały w tamtą stronę. Bo gdy nie patrzał, miał wrażenie, że z tamtego kąta wlepiają się w niego oczy polipów, wypukłe, iryzujące, potworne ślepia mątw, i że oto wyciągają się ku niemu olbrzymie mięsiste ramiona, pełne obrzmiałych, śluzo­watych i chciwie otwartych ssawek…

„Ssać, ssać i ssać! A wyssaną muchę odrzucić precz! I sięgać dalej, szerzej, wyżej!”…

I wydało mu się w tej chwili, że tuż obok niego sie­dzi Borowski, a po drugiej stronie Hertenstein, i że skuwa ich coś do siebie, obezwładnia razem… że sto nici pajęczych oplata ich powoli. Szarpnął się i rzucił jak szczupak. — Za­dzwonił niecierpliwie i gwałtownie.

— Pióra! Papieru! — wołał.

Za chwilę pisał gorączkowo, gwałtownie, goniąc myśli piórem. Już kilka kartek na bok odrzucił, gdy usłyszał nad sobą nosowy głos, akcentujący niedbale nonszalancję i lekceważenie. „A co! — pomyślał — jest już jeden z nich”.

— Co się pisze? — pytano go. — Paszkwilek?

— Hm! — mruknął potakująco i dodał niecierpliwie. — Poszedł precz!

— Tytulik?

Jelsky odczytał tym razem z zadowoleniem: Furor aphrodisiaca. Z katechizmu i praktyki życiowej nadludzi.

— Ho-ho-ho! — zaśmiał się ktoś szeroko nad jego głową. — Bój się Boga, Jelsky, tyś już dowcip stracił, kiedy możesz takie rzeczy pisać na trzeźwo. Pchły się pogryzły, a ty z armatą na olbrzymów ciągniesz. Kto tu cierpi na fu­ror? Tu wszystko na zimno się robi. Jaki czytelnik weźmie się dziś na „nadludzi”? — Słówko naprzykrzyło się już na­wet przedmieściom. Pisz: „masonów”, to zawsze jeszcze naj­bardziej popłaca.

Jelsky rzucił pióro o stół. W pierwszej chwili szukał kogoś oczyma naokoło siebie. Ale nie znalazłszy w całej ka­wiarni nikogo prócz kelnerów, nie zdziwił się nawet bardzo — „I do tego dojść można!” — rzekł do siebie. — Podarł kar­tki na drobne kawałki i rzucił je w kąt. „Te wszystkie po­lipy dla mnie już nawet ciałem egzystować nie potrzebują. Ja mam je wszystkie — tu, w głowie!!”.

Dłońmi oczy przysłonił i wciskał je sobie w ciało. Ale rozbudzona myśl już mu spokoju nie dała. „Wszakże i ty by­łeś dla nich Beatryczą — podsunęła mu natrętnie. — Tylko że tobie nie pomagał zdradny Eros, lecz poczciwy, nigdy niezawodzący Merkury. »La tua reclama imploro — o Jelsky potente!« — tak się większość was z głębi duszy modliła. Ilu geniuszów napłodziliśmy z tobą, poczciwy Merkury! Ilu ich rozpycha się teraz w życiu i drzemie w przedsionkach Parnasu lub w loży portiera. — Zwłaszcza tam! Bo czyż może być bardziej wymarzone stanowisko społeczne dla tych, co przeliczyli się wprawdzie w swym talencie, znają wszakże natomiast stosunki, normy i wymagania: wiedzą, przed kim można hardo łeb zadrzeć, a przed kim należy kark nisko po­chylić? Nie byle jakie to obowiązki i nie lada odpowiedzialność przed społeczeństwem! Niech tam wewnątrz trudzą się, my­ślą, męczą, szaleją, kochają i giną; portier musi mieć zawsze obiektywną i czcigodnie poważną fizjognomię kolumny. Por­tier reprezentuje przecież godność gmachu; wyszarzanym tużurkiem pańskiego dziada lub pańską liberią imponuje ulicz­nym tłumom tak dalece, że gasi doszczętnie wszelką cieka­wość tego, co się wewnątrz dzieje. A dzieje się zawsze źle: — nie tak to za starszych państwa bywało! I ludzie wierzą, że źle się dzieje. Któż bo lepiej od portiera znać może pańskie plotki?

Serdeczni moi — zwrócił się Jelsky do tego stołu w kącie, co mu wciąż oczy drażnił i przyciągał wzrok — serdeczni moi, jam was wszystkich na pegaza powsadzał. Siedźcież bodajby okrakiem, ale trzymajcie się mocno za grzywę i jedźcie powoli a ostrożnie wygodnym gościńcem naśladownictwa lub obchodną ścieżką względów i względzików. Poczciwy koń zaprowadzi was prędzej czy później do żłobu. Cierpliwości tylko!

Wam przystoi być bardziej uświadomionymi od star­szego pokolenia; toteż w zwycięskich fanfarach, wśród uro­czystych peanów na cześć Erosa, pokłońcież się choć po ci­chu Merkuremu. Innymi słowy, oddając hołdy każdy swej Beatryczy, wspomnijcie choć kiedy niekiedy dobrym sło­wem — Jelsky'ego.

Bo te dożynki wasze, polipy moje, to chyba życia mego jedyny plon będzie!”…

„Osmętniałem coś?” — Jelsky podrzucił hardo głowę. — „Trzeba zjeść kolację” — pomyślał i sięgnął po jadłospis. Lecz karta wypadła mu niebawem z rąk. „Oto są skutki ambicji! — podszepnął mu w nagłym zwrocie bies kapryśnej myśli. — Pomyślałem na chwilę tylko o pośmiertnej sławie i straciłem natychmiast apetyt… A gdyby tak do kolacji za­prosić Lili?… Albo — tiens! — Zosię Borowską! Towarzy­stwo naiwnej kobiety robi nadzwyczajny apetyt!… Nie mo­żna, niepodobna! — Łzami przesoliłaby mi wnet wszystkie potrawy”.

Począł coś kreślić ołówkiem po stole. Z bezładnie po­plątanych linii wyjrzały nagle kontury ptaka.

„Chrześcijański ptaszek Feniks? — zgłębiał Jelsky wła­sny rysunek. — Czy też… czy też — kanarek?… Oj źle!” — Jelsky przygryzł wargi.

Wychylił czym prędzej kieliszek wina i starał się ten nieznośny zgrzyt dokuczliwych wspomnień zagadać czym prę­dzej, zasypać nowymi myślami, pogrzebać w ironii.

„Ano — mówił do siebie, ocierając wąsy po winie — droga otwarta! Mieszkanko czyściutkie, rondle są w kuchni, po poprzedniku pozostały pantofle, z których szczęśliwie wy­skoczył… Recepta żywcem wyjęta z epilogu angielskiej po­wieści: — Stojący nad przepaścią artysta odżył, odrodził się w miłości. Muza jego w ciepłym objęciu ubóstwianej żony pozbyła się dziwactw młodości i poczęła się udzielać często, tanio i z całym wdziękiem popularności. Muza, nie żona! Za­pewnia mu to na długo ciepło domowego ogniska, poszano­wanie u ludzi, jakie daje dobrobyt, oraz zasłużoną dumę, jaką darzy nas popularność”.

Jelsky parsknął śmiechem. „Nie udają mi się utopie” — zdecydował.

Ale zaledwie się ten śmiech rozwiał, wyjrzało spoza niego nieubłagane oblicze rzeczywistości z dziwnym, złośli­wym uśmiechem: „Nie miniesz, nie oszukasz!” — Jelsky znowu sięgnął po wino i przepłoszył te myśli ironią.

„Co się w tej głowie Müllera w tej chwili dziać musi? Hm?… Beatrice — — puściła się!… Musisz sobie przyznać, że doświadczasz dreszczu na wskroś nowego!”

Śmiech Jelsky'ego rozległ się głośną gamą po kawiarni.

„Hm — mruknął, głaszcząc wąsy — jeżeli to żywe za­interesowanie się społeczeństwa sztuką będzie i nadal wsią­kało szczęśliwie we wszystkie pory znudzenia i bezmyślno­ści, we wszystkie próżnie i pychy życia, należy się spodzie­wać, że z końcem wieku każdy szanujący się bankier będzie wymagał od swej metresy, aby dawała five o'clock'i artystyczne i w chwilach wolnych od zajęć była platoniczną Laurą lub Beatryczą dla jakiegoś młodego, pełnego nadziei geniu­sza. Pod koniec wieku bankierów stać będzie na przyjaciółki z uniwersyteckim nawet wykształceniem; zaś artyści, w swym życiowym noli me tangere oraz głębokiej nienawiści do spraw społecznego smętku, potrafią pogodzić i taki stan rze­czy z błękitnym marzeniem o absolucie”.

Jelsky zatarł ręce. „Ta utopijka udała mi się wcale nieźle”.

„Jednym słowem, fuszerką miłości, małżeństwa, beatryczowych natchnień źródłem my się leczyć nie będziemy.

A gdyby tak spróbować kuracji w dietetycznym sanatorium obywatelskości? Smętna to wprawdzie rzecz współpracownictwo w jakimś etyczno-społeczno-zagraniczno-statystycznym i jedynie nieomylnym organie tygodniowej opinii, jednakże — Boże wielki, czego rozbitek życiowy nie robi! A środek — bywalcy to wiedzą! — probatum est. »Umiesz pan pisać?« »Umiem«. »Damy panu dział krytyki artystycznej i naukowej«. »O co właściwie będzie chodziło?« »O obywatelskość«. »Bon!« — — Czy może być rzewniejsza i prostsza droga cnoty nad tę, jaką wskazuje społeczeństwo obywate­lom umiejącym pisać?”

Ze wszystkich kątów kawiarni przynosiło mu echo raz po raz własny śmiech, niby złośliwe pohukiwanie gnomów w górskim uroczysku. Przymrużone oczy Jelsky'ego zapa­trzyły się w dal bezświetlną i ponurą.

Nagle, tam za wielkimi szybami kawiarni coś szarpnęło jakby miejskim pogwarem; zadrgało w powietrzu, zadudniło po brukach miarowo i mocno. Z łoskotem trąb i bębnów grzmotem wpadły w turkot uliczny tęgie, twarde rytmy woj­skowego marsza. Już tam za oknami poplątał się tłum, już się sypnęła ruchliwa awangarda uliczników.

„Oto idą panowie, którzy wyrażają opinię narodów — myślał Jelsky, patrząc na tych łobuzów. — Oto idą narożni przyjaciele trotuarowych samotnic, ich wrogowie z obowiązku, kamloci oraz inni próżniacy. »Ecrasez l'infâme!« — »Conspuez Zola!!« — »Strike England, strike merciless!« — »A Berlin! Vive Boulanger!« — »Nieder mit den Slaven!!« — »Wszyscy Niemcy są łotrami!«. — — »Preussen, Preussen über alles, über alles in der Welt!«”.

Marsz porywał wszystko, co żyło, na ulicy w swój rytm dziarski, butny, zuchwały. Ulica grzmiała potęgą. I tą brutalną mocą mosiężnego łoskotu uderzył marsz w szyby kawiarni, zamieniając i tu ludzi w konie: uszy strzygły bez­wiednie, same prężyły się golenie.

Jelsky'emu głęboki oddech piersi podniósł i rozszerzył, lecz przekorna myśl w tejże chwili odwróciła i ten nastrój, bo przyniosła grymas nad tym, że marsz tak wielki, marsz tak potężny głuszy dziś tylko cichy płacz dzieci. Czyżby na to trzeba było aż takie łoskoty po stolicach czynić?… „Zresztą chwalę metodę: i ja mam w sobie orkiestrę, która fanfarą paradoksów grzmi wtedy najgłośniej, im ciszej skarży się oniemiała dusza”.

A może ten marsz święci dawne boje i dawne chwały, czas taki jeszcze niedaleki, kiedy te surmy zagłuszyły inną weselną piosnkę bojową:

L'amour sacré de la patrie…

Z hukiem bębnów i trąb łoskotem szła nowa, nieubła­gana brutalnej mocy potęga.

Preussen! Preussen! Über alles,

Über alles in der Welt!

Przewalił się marsz łomem burzy i jak ciężka chmura gromem dalej się potoczył. Mijał, cichł… Już go łoskot uli­czny głuszy. Jeszcze drży w podnieceniu ludzi, jeszcze bębni słabo po szybach kawiarni.

Jelsky'emu opadła pierś, zwiotczało napięcie w mięśniach. Przymrużone za szkłami oczy zapatrzyły się — w próżnię.

I już myśleć nawet nie mógł; siedział długo w bezwładnym otumanieniu. Wreszcie szarpnął się i zatrzepotał jak zbu­dzony ptak. Aby skupić rozproszone w lęku myśli, rysował coś znowu na stole. Z wiru linii wychylać się poczęły naj­wyraźniej kształty rewolweru. Wylot lufy ozdabiała twarz ludzka, skrzywiona w jakimś okropnym okrzyku.

Secessionsrevolver — podpisał Jelsky pod tym swoim rysunkiem i sięgnął machinalnie do kieszeni. W zamszowym futerale błysnęła lśniąca i połyskliwa broń.

„Więc ja po to się tu przywlokłem?” — pomyślał teraz dopiero. I w pierwszej chwili lęk za gardło go chwycił. Chłód przeraźliwy przebiegł go po potylicy, grzbietem, aż po stopy same. — „Więc to wszystko było już obmyślone? Już postanowione nieodwołalnie?… Kiedy?!… Więc ta gwałtowna chęć zaprzyjaźnienia się z Kunickim, ten artykuł na nich, to bicie się z myślami w poszukiwaniu ratunku dla duszy, to pogrze­bywanie śmiechem i ironią wszystkich jej bankructw — więc to wszystko było tylko niedołężną próbą obejścia posta­nowienia.

Kiedym ja je powziął? Kiedy się to wszystko stało? Kiedy?!”…

Komm, folge mir in das dunkle Reich hinab!

— Pan kazał przynieść kopertę — usłyszał ponad sobą.

— Kazałem? Mówisz?!… Daj! I czekaj, czekajże! — Wyrwał z pugilaresu list pozostawiony przez Borowskiego, włożył go do koperty, dołączył klucz od zatrzasku i zaadre­sował do Pawluka. Kazał odnieść natychmiast.

— Akademia sztuk pięknych! — Ledwo chłopak się odwrócił, Jelsky zakrzątał się nerwowo koło siebie i zapiął szczelnie tużurek. Zapatrzone gdzieś oczy utonęły po raz drugi w próżni. Wsparł czoło na dłoniach i przesiedział tak chwilę w otumanieniu. Nagle sięgnął po butelkę, napił się dwukrotnie raz po raz; odstawił potem kieliszek z takim impetem, że szkło się rozprysło o marmur.

I wyjął znów z kieszeni zamszowy futerał. „Hu — ja­kież to zimne! Jak błyszczy, jak zęby szczerzy… Przecież w tym jest głęboka myśl czasu, że w epoce demokratycznego rozbrojenia każdy cichy filisterek nosi w kieszeni taką sześciostrzałową armatkę, z tym smętnym przeczuciem, że jeśli jej kiedyś użyje, to chyba tylko przeciw samemu sobie”.

Pochwycił jakąś kartę i jął coś pisać, ale zniechęcił się wnet. „Że też ja nawet w takiej uroczystej chwili nie mogę się zdobyć na krztynę talentu! — (Zaśmiał się trochę za gło­śno i, zły na siebie, przygryzł wargi.) — Dobryś — teraz w piersiach już zaczyna skrobać — z samej tylko emocji”.

Gdy uniósł głowę, ujrzał ponad sobą jakieś siwe su­miaste wąsy i wielkie oczy pod krzaczastymi brwiami.

— Panie Jelsky…

— Czego?

— Panie Jelsky…

Jelsky nie orientował się, o co idzie; mrużył oczy, głową zaprzeczał. Wreszcie:

— Prawda, prawda — posłaniec. Przyszedłeś obełgać?!… No, mów, mów! Biłeś się, gdzie nie było potrzeba i teraz nie masz co jeść.

— Ja dla pana tu jestem. Cały dzień mi pan z głowy wyjść nie chce. „Pójdę — myślę — i powiem mu, co mam na myśli. Stary ja człowiek, rodak — może mnie i posłu­cha. Pójdę i powiem mu: Grzech, grzech, panie Jelsky, ta­kie myśli!”

— Jakie myśli?… Więc tyś z rana już odgadł?

— Kto by nie widział!

Jelsky patrzał na niego pochmurnie.

— Wytłumaczże mi, czemum ja własnych myśli nie widział?

— Są rzeczy, które sercem tylko się widzi.

Jelsky opędzał się jakimś myślom dłonią.

— Głupiś! — rzucił mu krótko w odpowiedzi.

— A teraz słyszałem przecie wyraźnie, jak pan jęczał.

— Co?… — (Jelsky teraz dopiero zauważył stojących nad nim kelnerów.) — Jęczałem?… E, to jest złudzenie waszego senty­mentu. Albo macie nieczyste sumienia: daliście mi podłego wina z grubą marką. A że ja za nie gotówką przecie nie płacę, więc mi nie wypada się skarżyć; jęczę sobie po ci­chu — ot co… Panie rodak, paneś widział pewno dużo tchó­rzów w życiu?

— Czego, jak czego!…

— No, to mnie się pan nie przestraszysz… Odprowadź mnie pan tam w kąt na sofę… Zresztą, jeśli chcecie ko­niecznie, jestem niezdrów… Mam od wczoraj silną gorączkę. Szatany spacerują po moim pokoju jak w klubie parlamen­tarnym… O tak, tu poleżę — i nabiorę może trochę od­wagi… Pan jesteś dobry, zacny człowiek, panie Zahlkelner, pan ze świadomą melancholią udzielasz mi kredytu. Ta me­lancholia świadczy również dobrze o pańskiej przenikliwej inteligencji… Doktora? U, nie lubię! To są najsmutniejsze kabotyny, co nawet w samych siebie wierzą… Panie ekspres, siądź pan tu przy mnie, chcesz mi pan rękę na czoło położyć? Dobrze. Panie Zahlkelner, niech się pan nie mar­twi, proszę. To przejdzie. Powiedzcie mi, panowie, czy ja miałem talent?… Dawniej? W początkach?… I ja tak myślę!… Nie chcesz, żebym mówił?… Chcesz mnie poca­łować, panie ekspres?… Owszem, wyświadcz mi tę śmiesz­ność. Poca…!

Jelsky opadł ze śmiechem na sofę. Kazał sobie po­dać papierosa; leżąc na wznak, ćmił go powoli i strzelał dymem w sufit. Nachmurzony kelner począł się wałęsać między stolikami. Ujrzał zbity kieliszek i skierował się w tę stronę.

Na kanapie obok znalazł rewolwer i schował go na­tychmiast do kieszeni. „Chwała Bogu, że stchórzył!” — po­myślał. Zgarniając szczerby szkła, zauważył coś białego na brzegach, podniósł do oczu — i w jednej chwili rzucił się w stronę Jelsky'ego…

Nie dobiegł jeszcze do niego, gdy z krzykiem cofnął się w drugi koniec kawiarni.

Zadudniał telefon.

Nasypało się narodu do kawiarni. Ludzie prości biegli przede wszystkim tam w kąt, aby ratować kogo należy; lu­dzie lepiej odziani rzucili się czym prędzej do stolika, aby odczytać pozostawioną kartkę. Wyrywano ją sobie chciwie z rąk do rąk:

„Jedyną bronią przeciw fatum naszego życia jest do­bra gra; ta na wpół już tylko świadoma zdolność oszuki­wania ludzi i siebie aż do ostatniego tchnienia. Was, bracia artyści, uczyć tego nie potrzeba: w tym sztuka nigdy nie zawodzi: odbiera duszę, daje »rolę«. A więc, kanalie: evviva l'arte!”

Część trzecia

Uroczysta cisza panowała tu na wzgórzu w okolicach willi von Hertensteina. Miasto na podolach, zobłoczone dy­mem, przysłonięte rdzawą łuną, rzucało w tę stronę głuche, zrywane i ponure zgiełki. Zresztą panował tu spokój prawie uroczysty. Życie ukrywało się poza ogrodami, wewnątrz mu­rów cichych, prawie sennych, życie odosobnione, dumne, trwożliwie unikające wszelkiego natręctwa. Surowe sztachety odgradzały je od bruków zadrzemanej i nudnej ulicy. Cza­sami potoczył się lekko powóz, parsknęły konie, poniosło echo długie wołanie. Zatrzasnęły się po chwili wrota i znów niezmącona uroczysta cisza, cisza samotności, dumy i wzgardy.

Müller przychodził powoli do siebie u Hertensteina. Ła­godny spokój pieścił go ciszą, darzył dobrym, kobiecym pra­wie wyrozumieniem. Hertenstein leżał opodal na długim i niskim fotelu, kołysał się na jego biegunach i rzucał od czasu do czasu krótkie, badawcze spojrzenia. Milczeli obaj. Müller, wtulony w kąt otomany, pobrzękiwał na strunach jakiejś man­doliny, czasami sięgał po wino na stole, to znów uderzał w struny, grał, brzdąkał. Po pokoju wałęsał się ogromnie wysmukły, soplami długich białych włosów okryty chart. Co chwila podchodził do Müllera, kładł mu na kolana długi pysk i wpatrywał się w niego smutnymi oczyma kobiety. Gdy Müller grać przestał, pies na bok odchodził, kładł się u nóg swego pana, wyciągał łapy sztywno przed siebie, mrużył ciężko oczy i drzemał, wstrząsając się od czasu do czasu jakby pod zmorą snu przykrego lub rojem dokuczliwych wspomnień.

— Jaki on wrażliwy!…

— Suka — bąknął Hertenstein, nie przestając się kołysać.

Müller odrzucił instrument w drugi kąt otomany, głu­chy pobrzęk strun obudził psa: uniósł łeb, obejrzał się i już oczy zamykał, zanim głowę do snu ułożył. Po chwili znowu łeb uniósł i spojrzał bystro na swego pana. „Mówcie coś­kolwiek” — zdawał się niepokoić.

Hertenstein podniósł się powoli i nalał wina.

— Pij!

Uśmiechnęli się ku sobie, jak ludzie bardzo zmęczeni i sięgnęli po kubki.

— Niebrzydka — mówił Müller, obracając czarkę w dłoni. I wnet potem bez żadnego przejścia: — Prawdopodobnie przyjdzie i na ciebie kolej niebawem. — (Roześmiał się sucho). — Przecie to z Jelsky'm niedługo potrwa. A ktoś zająć się nią musi.

— Szukaj brutalniejszych — odparł mu spokojnie i osu­nął się na fotel — albo bardziej egzaltowanych. Ja w gą­skach nie umiem odkrywać skarbów poezji. „Wyzwolenia” szukać już dawno przestałem u kobiet.

Müller rzucił się tylko na otomanie, ale nic nie odpo­wiedział.

— Gdzieżeś ty spał wczoraj?

— Na plein air'ze.

Hertenstein wzruszył ramionami. Po chwili zaś, rzuciw­szy nań okiem:

— Pij!

I znowuż milczeli długo, uparcie. Pies zadrżał raz po raz we śnie, czasami łeb zadzierał, prężył swe długie, cienkie nogi i szyję jakby w bólu w tył odrzucał. Nagle zerwał się i przegięty w sobie, jakby garbaty, dreptał cicho po dywa­nie, snuł się jak cień po kątach.

— Cisza tu u was… Smutek, ale jakiś niespokojny. Za daleko od życia.

— Przywykłem. Potrzebuję.

Nagle, wstrzymując bieguny:

— Z Jelsky'm jest gorzej, znacznie gorzej!

— Niźli z kim?

— Z nami chociażby. — Roztargnionym ruchem zgar­nął włosy z czoła i rozkołysał gwałtownie bieguny.

Müller zerwał się nagle, wychylił duszkiem kubek wina, i nacisnął beret na głowę.

— Pójdę — krzyknął.

— Dokąd?

Wzruszył ramionami:

— Gdzie bądź, w jakiś najciemniejszy kąt, z dala od lu­dzi. Widzisz, i tu nawet nie mogę. Człowiek, stworzenie, sprzęt każdy ma dla mnie jakiś grymas niepewności i lęku, trwogi czy złej wróżby. Niepokoi mnie wszystko, na co spojrzę, i wydaje mi się, że wszystkiemu, na co popatrzę, ten niepokój udzielać się musi. Kunicki powiada, że to od picia. Ja przesycam wprost atmosferę tym przenerwieniem, w krótkim czasie potrafię zatruć nim każde miejsce, gdziekolwiek spokoju szukam. Po prostu wierzę, że to się nawet martwym przedmiotom udziela. Gdy sam w pokoju jestem, gotówem przysiąc, że tak jest. Chociaż Kunicki powiada…

— Głupi jest ten twój Kunicki — wtrącił chmurnie Hertenstein. — Mów!

— Widzisz, to przychodzi w chwilach dusznego onie­mienia i bezwładu, kiedy myśl nawet staje, a instynkt krzy­czy: „ludzi! ludzi!” — ciepła ludzkiej dłoni, ciepła ludzkiego oddechu… Borowski to rozumiał, sam miewał; powiadał, że to ona jest: zmora życia. Ja myślę, że to jest jeszcze nie­uświadomiony paniczny lęk samego ciała przed pustką w sercu, w duszy: co wolisz. Horror vacui — wiesz? Na Borowskiego nieraz to przychodziło. Wówczas zrywał się, biegł do niej, tulił się, krył się twarzą w jej piersiach i krzyczał, że się śmierci boi.

— A ona przepłaszała nawet widmo śmierci?

— Tak — odparł Müller z jakąś ponurą powagą.

— Bagatela! — skrzywił się Hertenstein. — Czego te cudotwórczynie nie potrafią! I czego my od nich nie wyma­gamy! A one tak mało mają do rozdania od siebie, a tak wiele ze skarbca naszej wyobraźni. Wyobraźni! — powtó­rzył z naciskiem, patrząc Müllerowi twardo w oczy. — Bo nie chcesz chyba stać się śmiesznym i mówić poważnie o uczuciu. Podniecenie wyobraźni, jej pęd niepowstrzymany i szał wreszcie. W tym mieści się klucz do zagadki, dlaczego gęś stać się może przeznaczeniem dla takiego jak ty czło­wieka… „Przeznaczenie!” — „wyzwolenie!” — za dużo się tego dziś słyszy. Afrodyte z nas się śmieje.

— Mówisz jak Jelsky — żachnął się Müller. I wodząc dłonią po czole, z trudem jakby zmuszając się do mówie­nia: — Zbyt mało obchodzą mnie dziś twe porównania, ale jeśli chcesz koniecznie, to oprócz Afrodyty jest jeszcze Astarte.

Hertenstein, głaszcząc długi łeb psa, spoczywający na jego kolanach, mówił spokojnie:

— Zlituj się, to była bogini tych na wpół gołych bestii o płaskich, lubieżnych twarzach, o hebanowych w kwa­drat ciętych brodach, w których tonęły usta i policzki, bestii o posągowych goleniach i czarnych kudłatych piersiach, potworów strojnych w szkarłat i złote obręcze. Przedstaw ich sobie tylko i przejrzyj się w lustrze: nie wskrzesisz. Przecież w tych czarnych, sytych, rozleniwionych w tropikalnym słońcu panterach fermentowało jak w podzwrotnikowych trzęsawiskach? Przecież w małych czaszkach tych brązowych kudłatych diabłów lęgła się tylko potworna, dzika, chaotyczna wyobraźnia? Przecież te ogniste ślepia, zmrużone pod wiechami brwi, nie dorosły pono jeszcze do błękitu? Baal miał za wielką paszczę, aby mógł mieć wystarczający dla boga mózg, Astarte za mało ducha jak na swe milionowe chucie. W walce bogów zgubiła ich gnuśność niższej rasy, zwyciężył intelekt… Poszukaj sobie innych bogów, mój drogi.

Müller słuchał w roztargnieniu. Podniósł się ciężko, i, ukrywszy się w okiennej niszy za firanką, kreślił coś pal­cem na szybie.

— Bardzo barwnie, nader uczenie mówisz o bogach… Mój drogi, ty jesteś taki mądry — powiedz… powiedz, tak tylko! — Co będzie po śmierci?

Hertenstein pokołysał się na biegunach, napił się wina i mówił:

— Pytała raz Maitrei męża, co będzie z nami po śmierci. Za wiele żądasz — odpowiedział jej — o tym i bo­gowie nie wiedzą.

— Kim była Maitrei?

— Wielką kobietą, jedyną w dziejach świata, której duch rwał się w absolutne głębie. Ustami Maitrei przema­wiają nieraz święte księgi wschodu. Prorokini. Jedyna!

— Ciekawe rzeczy opowiadasz. Każ przyrządzić nargile.

— Życzysz sobie?

— Poproszę. A tymczasem… mój drogi… (Ja ciągle czegoś się boję; — teraz tam za oknem!…) Mój drogi… o czymże ja? — Aha! — Co będzie po śmierci? — powtó­rzył kapryśnym głosem upartego dziecka.

Głos Hertensteina kołysał się wraz z nim i falował nie­znacznie.

— Wraz z tobą zginie treść i sens zagadki. „Gdy umrę, skona wraz ze mną nawet Bóg mój” — powiada Anioł Szlązak. Wobec tego nicość jest wszechświatem.

Müller milczał przez długi czas.

— Przyjemnie tu u ciebie — rzekł wreszcie — pachnie miło, wino masz przednie, mówisz interesująco o bogach i o śmierci. — Ale ja…

— Co — ty?

— Jestem złym towarzyszem dzisiaj… Ja mam umrzeć za kilka miesięcy.

Hertenstein zatrzymał bieguny i zerwał się sprężyście, ale w tejże chwili stanął w zakłopotaniu, nie wiedząc, czy zbliżać się do niego i jak to uczynić. Wyprzedził go pies: poskoczył do Müllera, rzucił mu się łapami na piersi i wy­ciągał pysk.

— Jaka ta suka jest dobra, wrażli…

Zadrgało coś, złamało się w jego głosie; w jednej chwili poczerwieniał jak rak.

— Bój się Boga, wyrzuć tego psa, bo ja się rozbeczę!…

Hertenstein uderzył psa ręką.

— Poszła! — krzyknął gniewnie. — To już płeć ma to do siebie, ten sentyment — mówił w zakłopotaniu i wich­rzył włosy. — Ale! — krzyknął nagle i rzucił się do biurka. — Mam dla ciebie nadzwyczajne cygaro!… — (Przy biurku za­trzymał się jednak znowu w zakłopotaniu). — Nie chcesz może?… A gdyby tak rzeczywiście nargile — co?

— Widzisz, Henryk, ty może niesłusznie… może ja do tych jej dłoni o dar dobroci, spokoju… Tak, o spokój, o tę ludzką możność śmierci!… Potem w wyobraźni wyszło co innego… Ale my o tych pierwszych, najszczerszych drgnie­niach nigdy nic nie wiemy, my zwłaszcza.

Hertenstein potakiwał gwałtownie i pośpiesznie, potaki­wał wtedy jeszcze, gdy Müller przestał mówić i wyciągał z zanadrza garść białych, pomiętych kwiatów.

— Co to? — ośmielił się zapytać.

— Brud, kał, życie! — bąkał Müller.

I w nagłej, niepamiętnej pasji począł te kwiaty wci­skać, wcierać sobie w twarz. A potem odrzucił je precz ze wstrętem.

— Pyf! — krzyknął na psa.

Hertenstein energicznym ruchem powtórzył psu ten na­kaz i otarł sobie pot z czoła.

Chart skoczył, pośliznął się po podłodze, dopadł zę­bami do kwiatów i w jednej chwili roztargał je na strzępy.

Zdawało mu się, że leży w czerwonej grocie: to pło­nące za purpurowym abażurem światło przenikało wszędzie cichym, uroczystym spokojem bajki. Wzrok jego, odurzony tym równym zalewem czerwonego światła, błąkał się sennie, szukał jakby oparcia i wytchnienia dla myśli. Natrafił na głowę kobiety na portrecie: twarz białą, chmurną, o wyso­kim, jasnym czole w ciemnym mahoniu włosów.

„Aha!” — pomyślał i przeniósł oczy na Hertensteina. Jego spokojne, zgaszone prawie wejrzenie, mleczna, prze­świetlona bladością twarz, zastanowiły go na chwilę. Kilka­krotnie przenosił wzrok na portret i już chciał go o coś za­pytać, gdy Hertenstein powstał gwałtownie i odwrócił się tyłem do niego.

Po chwili wydało mu się, że słyszy, jak woda gdzieś cicho pluszcze; widzi, jak się przelewa z wolna i mąci na ka­mieniach lekką białą pianą. Jakieś dwa potężne granitowe złomy, ociekłe wodą, białe od śniegu, jakieś przytulone do siebie czarne cyprysy, jakieś małe, czarne wyłomy w masy­wie skały: oczy smutku spozierające tajną głębią grobów…

„Obraz” — oprzytamniał siebie w tym półśnie.

O, już tylko móc umrzeć, cicho, spokojnie, bez żalu i skargi, jak płomień, co zamiera… Zapomnieć, co było. Wziąć rozgrzeszenie z rąk najlepszego z bogów: niepamięci. I zgaśnie to wszystko wokół, jak lampa, co się wytliła. Raz i drugi świadomością wielkiego żalu błyśnie i… Zamknie się grota. A ta skała potworna zwali się głucho na piersi…

Rzucił się na kanapie i otworzył oczy.

— Henryk, co to?!…

— Koncert E-mol. To larghetto — wiesz?…

— Dosyć — nie to!… Nie mogę dziś.

Hertenstein urwał, po chwili jednak rzucił kilka taktów, szukał melodii.

— Pamiętasz?

— A?!… Podobno siostra twoja śpiewała na koncer­tach? Z twoją melodią poleciał ten mój Łabędź w dalekie strony… Ile to już lat?

I Hertenstein grał znowu. Rzucił kilka akordów, spró­bował melodię, znów ją pasażem zmącił i urwał. Potem od­chrząknął, z krzesłem bliżej się przysunął, dłońmi klawisze musnął i zaczął. W dźwięki fortepianu wplótł się niebawem głęboką nutą umyślnie tłumiony śpiew:

Obłoczną górą ciągnie ptak

W bezgwiezdną ciszę przyszłych burz,

Ponurą grozą krwawych zórz,

W daleki, chmurny zwątpień szlak.

Łabędziu mój, z tęsknoty mórz

Polotem twym daj boży znak,

Ty, białych marzeń błędny ptak,

O dolę, dolę moją wróż!

Łabędziu mój z marzenia wód,

We snach się iści bytu cud

I snuje piękno rojem mar!

Łabędziu mój z nadziei stron,

Ty życia złudy wieścisz skon

I przedmogilnej pieśni czar!

Hertenstein urwał. „Taki ty byłeś dawniej” — mówił, zamykając powoli fortepian. Müller leżał z twarzą zwróconą w czerwony blask lampy. Wspominał jakby. A spod przym­kniętych powiek trysnęły nagle łzy. Stał nad nim chart i przy­patrywał się podejrzliwie, niedowierzająco. Wreszcie zaniepo­koił się, a obejrzawszy się daremnie na swego pana, posta­nowił widocznie sam zaradzić. Przystąpił bliżej, powąchał i liznął Müllera po twarzy.

— Ty!…

Pies szczeknął radośnie, skoczył i przednimi łapami wraz z głową przypadł, przytulił mu się do piersi.

Hertenstein zerwał się gwałtownie sprzed fortepianu i sięgnąwszy po dzban wina, zapatrzył się chmurnie na Müllera.

— Czego ty właściwie żałujesz?

— Hm?…

— W życiu co żal ci za sobą zostawiać? Czego nie chcesz opuszczać?

— Tego, co i ciebie trzyma — brzmiała opryskliwa odpowiedź. Oczy Müllera zwróciły się leniwie w stronę portretu.

— To bardzo niewiele. — Hertenstein wychylił kieli­szek do dna.

— Ty powinieneś szukać innych teraz przyjaciół. Ja nie umiem być humanitarnym znachorem. A wreszcie — szar­pnął się nagle — wszystko to razem wzięte jest tylko tchó­rzostwem: wypowiedzieliśmy każdy ostatnie słowo życia, a nie stać nas na mężne dokończenie: „Amen”. Czekamy, aż się z nami załatwi natura. A ona skrzętnie umiata drogę życia rozmaitym struggle-liferom… „Schodźcie z drogi, ciemięgi, bo kariera bardzo się dziś śpieszy, przeto się gniewa i oburza szlachetnie na was”. Z tymi słowy krząta się po gościńcu życia zahukana cnota. A wiesz, jak się ta cnota nazywa? Pożytek. „Bądźcie pożyteczni, to znaczy: żyjcie dla naszych żołądków i dla tych ciał, jakie nasza gnuśność obficie napłodzi”. Doprawdy, gdyby życie ten sens tylko miało, można by z dobrodusznym zaciekawieniem przyglądać się wyścigom sprytnych opryszków, umiejących pod hasłem patriotyzmu, interesów narodowych czy miejskich wprzęgać do swego rydwanu sturamienny egoizm tłumu i puszczać „mę­czenników idei” przodem jako swych laufrów. Widowisko jest tym ciekawsze, że za karierą wlecze się zawsze żebra­czym krokiem mała cząstka ogólnego pożytku, splatając wieńce zasługi na przyszły pogrzeb działacza. Jest to jeden z najpospolitszych paradoksów życia, że kariera jest matką społecznej energii, gdy tymczasem za oderwanymi od życia: myślą i marzeniem, następuje najczęściej…

Hertenstein zapalał powoli cygaro.

— No? — nalegał Müller.

— Nieurodzaj na kartofle — zaśmiał się z cygarem w ustach. A pochyliwszy się na fotelu, sięgnął po kieliszek. — Pij, proszę, i to zdrowie:…

— Było już raz — przerwał mu Müller, zanim toast zdążył wypowiedzieć. — Było wczoraj w kawiarni. Że też ty zawsze do jednego wracasz!… Ma się niemal wrażenie, że w tych ogólnikach opowiadasz coś ze swego życia.

Chwilowe podniecenie Hertensteina oddziałało i na niego.

— W czyje ręce zresztą? — pytał dalej. — Turkuła nie ma. — Ty — zwrócił się do charta — chcesz żyć?

Pies szczeknął, wyskoczył zza fortepianu i już się ła­sił, już merdał ogonem.

— Ona „potwierdza bytu chęć” — wygłosił Müller pa­tosem książkowym. — Niech żyje Venta!

Trącili się kubkami.Müller wypił duszkiem i w tejże chwili zamachnął się z pasją, aby rzucić misterną czarkę z całych sił o ziemię. W porę schwytano go za rękę.

— Jest i cham! — Hertenstein odstawił kubek ostro­żnie. — Rzeczy wykwintu są jak piękne kobiety: nie znoszą desperatów.

— Przypominasz w tej chwili Jelsky'ego — skrzywił się Müller. — Ale ty bodajże jesteś niebezpieczniejszy od niego.

— Jelsky… Jelsky… — Hertenstein wyrzucał kręgi dymu pod sufit. — Jelsky jest problemem (bo on lubi pro­blemy): odmówiła natura narkozy sztuki, morfinizuje się cy­nizmem, jakby w przeczuciu, że skutek będzie ten sam.

— Mianowicie?

— Pustka.

Müller aż się naprzód pochylił, zapatrzony podejrzliwie w Hertensteina.

— Dokąd ty zmierzasz?

— Ja już od dawna nigdzie nie zmierzam. — Machinal­nie, niemal automatycznie wodził dłonią w powietrzu, głaskał wciąż jeszcze nieobecnego już psa. (Chart w kłębek zwinięty drzemał już pod fortepianem).

— Czy ty przywiązałeś się w życiu tylko do psa?

— I do sztuki — zaśmiał się krótko w okłębie dymu, a ręka bez przestanku głaskała delikatnie powietrze.

— Henryk?

Milczał. Ramię wysunięte poza poręcz kołysało się uparcie, miarowo, jak wahadło.

— Henryk?! — nie wytrzymał Müller i targnął go sil­nie za ramię.

Podniósł na niego oczy i próbował się uśmiechnąć. A że uśmiech nie złożył się, więc, zagryzłszy wargi, zerwał się na nogi i schwycił za kubek. Wina w nim nie znalazł, zniecierpliwił go i ten drobiazg nawet. Sięgnął gniewnie po dzban.

— Słuchaj — mówił twardo, niecierpliwie — jeżeli to wszystko jest twoją prawdą wewnętrzną, jeżeli ty nie chcesz korzystać z tego głupiego urlopu kilku miesięcy, jakiego ci udziela natura… — Koniec końców, jeżeli dostatecznie prze­myślałeś te rzeczy, przyjdź do mnie: pomyślimy nad tym razem. Może się znajdzie lekarstwo dla nas obu.

Napił się wina, otarł starannie wąsy i wyjął z kieszeni od kamizelki małą szklaną rurkę zatopioną z obu końców.

— Co to?

— Nie krzycz… Upas Antiar.

— Prędko?

— Nie o to idzie. Działa powoli, łagodnie, ale pewnie. Strzały tym zatruwano.

Müller ukrył twarz w dłoniach; gdy ją uniósł, był bar­dzo blady, wargi mu zmiękły, a oczy mrużyły się, jakby pod światło.

— Dobrze, że się tak stało, żeśmy się zmówili. Są my­śli, słowa nawet, które trzeba koniecznie głośno wypowie­dzieć, aby nas straszyć przestały. Przy twojej woli…

— Ja nigdy nie miałem woli — przerwał mu Herten­stein opryskliwie i niechętnie.

— Więc przy — rezygnacji… Rozumiem… — przerwał sobie nagle własne myśli. — Na ogół ja miałem wolę — ale wola jest narzędziem życia, jego chęcią właśnie… Potrzeba mi twojej większej mądrości. Może znajdę tę moc wewnętrzną, co da mi spokój nawet w takiej chwili.

— Więc już nie chcesz jej szukać u kobiety — skrzy­wił się Hertenstein — nawet u Zosi Borowskiej?

— Ach! — Müller machnął ręką. Wnet potem chciał coś powiedzieć: już mu się zaiskrzyły oczy, zadrgała ruchliwa twarz, nerwowe ręce gotowały się do gestów; gdy wtem błyskawica wspomnień skłóciła widocznie zamiary: opadł w sobie, głowę na piersi zwiesił.

W pokoju zapanowała ta przyczajona cisza godzin wyrocznych, chwil trwożnego oczekiwania, tajonego lęku, cisza, rzekłbyś, nierówna, jak owo, w podobnych godzinach, od czasu do czasu jawne, choć w rytmie skłócone cykanie kieszonkowego zegarka. Nocny ptak wpadł, zda się, do po­koju i w błyskawicznym, bezszelestnym locie rzuca się krzy­żowo w przestrzeni, nie dotykając ścian i sprzętów: odbija się bezgłośny o warstwy powietrza.

Hertenstein oglądał, wąchał i ćmił swe cygaro; oglą­dał, obracał w dłoni i podziwiał po tysiączny raz misterny kubek do wina; wreszcie zagłębił się nad słupem popiołu za­wisłym u cygara: badał z początku pilnie i ciekawie, potem uparcie; wreszcie z oczyma chmurnie utkwionymi w ten słup popiołu na cygarze, zastygł jakby i znieruchomiał. Pies, zwi­nięty pod fortepianem w biały futrzany kłębek, głowy wpraw­dzie nie unosił, ale miękkie uszy od czasu do czasu prężył, wyrzucał w górę, strzygł nimi i pomrukiwał coś z cicha. W tym półśnie zadumy swojej wzdychał kiedy niekiedy głę­boko i ciężko.

— Widzisz… przekonaj się… — zaczął Müller zgnębio­nym głosem prośby czy też skargi i podniósł twarz żółtą w tej chwili i lśniącą jak wosk, z nabiegłymi sznurkami si­nych żył na skroniach. — Widzisz… ta drobna, wątła, w dot­knięciu tak przedziwnie poczciwa, chłodna jej ręka, jak wonny płat kwietnego kielicha na rozpaloną skroń… Samo to przyszło, niewołane. I przez cały ten czas o tym tylko myśleć, to tylko czuć i widzieć musiałem… A to poczucie, silniejsze od wspomnienia, zostało mi do tej chwili wonią, miękkością, chłodem na lewej skroni… Od moich i twoich myśli tak mnie, poczciwa, uratować chciała. Bezradne są jej myśli wobec naszych…

— Tak? — ocknął się Hertenstein krótkim zapytaniem i strącił popiołowy słup z cygara. — Ha! — odezwał się od razu zerwanym i nieszczerym śmiechem. Wreszcie zapalił zga­słe cygaro i podniósł głowę. Spojrzawszy uważnie, zmarszczył brwi i zerwał się z krzesła. Rzucił niespokojne wejrzenie poza siebie; po chwili jednak rzekł cicho z twardym naciskiem:

— Ślad jest na skroni!

— Co!?

Müllera jakby prąd przebiegł: rzucił się jak szczupak w fotelu. W splecione dłonie przypadł czołem, a wargi za­drgały mu nagle kurczowo.

— Tutaj?… Teraz?… Widzisz: była! — Przyszła!…

Hertenstein ujął go mocno za bary.

— Zerwij nić tę! Słyszysz — zerwij! W pokoju nie ma nikogo. Rzuć myśl gdzie indziej.

Müller zaprzeczał tylko poruszeniem głowy, zaprzeczał długo ze smutnym uporem chorego dziecka.

„Była… Przyszła, cicha, swą lepszą, niezniszczalną cząstką i tą boską mocą łagodności bezmiernej”…

Zmuszony, napił się wreszcie wina i zapalił papierosa. Przemagał się: zbierał i skupiał myśli, wymykające się śla­dami uczuć z ogniska świadomości. Wreszcie zaczął na pozór spokojnie:

— Widzisz, Henryk, takie czucie to straszny krzyż w ży­ciu. Ono największą moc ducha w końcu przetrawi… We wszystkim tak! — Wszędzie i zawsze. I z ludźmi!… Pomyśl tylko, czy może żyć z ludźmi taki, co spod słów, spojrzeń, ruchów i milczenia wyławia — nie cudze myśli (te zawsze dla nas giną), ale to, co się przez skórę jedynie wyczuwać daje: te płomykowe, na wpół świadome, przelotne, błędne, dla większości zwykle nikłe odruchy prawdziwych wewnętrznych emocji, co kłócą się nie tylko ze słowem i czynem, ale wprost z uczuciem. Obcować z ludźmi na to, aby zawsze, wszędzie i nieubłaganie słyszeć ten przechodzący poprzez wszystkie ludzkie sprawy ostry zgrzyt rozpacznego egoizmu, co się sam sobą dławi. Gdy naokół wre i kipi życie, wsłuchiwać się w dziwnym naprężeniu w ocieranie się węży: widzieć, czuć i słyszeć, jak każde „ja” zżyma się wewnątrz, kurczy i jeży wobec każdego „nie ja”, a na zewnątrz garnie się rozpacznie do kobiety, do ludzi, do gromady, do tłumu. Być skazanym na to, aby w najserdeczniejszych ludzkich porywach: w mi­łości, w przyjaźni, w ofierze nawet, widzieć tylko stulone czujne pazury i odgadywać ten dziwnie im przeczący krzyk szczerego bólu:

„Pozwól się wżyć, wtopić, wświetlić w twoją ludzką duszę, abym wielki ciężar własnego egoizmu mógł choć na chwilę zrzucić i o mojej duszy, mojej odrębności zapomnieć. Chciałbym mieć jeden oddech, jedno pulsu bicie, jedną krew i jedno pragnienie z tobą! Z wami! Ze światem całym! Chciał­bym być tylko cząstką nikłą twoją! Waszą! Ziemi! Słońca! Chciałbym spłynąć w ciebie! W was! W słońce! We wszechistnienie jedno! I jedno serca bicie!”

Tak się modlą roztęsknione oczy, tak się przyczaiły na chwilę pazury zmęczonej sobą — bestii. Takim jest ten naj­głębszy, zawsze rozbolały nerw wszelkiej miłości.

I tak oto widzieć muszę, że wszelkie uczucie ludzkie jest rozpacznym zgrzytem beznadziejnego fałszu, jest kłamaną pokorą i pokutą drapieżcy, co pragnie bezsilnie pochłonąć w otchłań bezbrzeżnego egoizmu i ciebie! I was! I świat cały!

Dlatego modli się nawet.

— Wiesz! — krzyknął nagle, i cała twarz rozgorzała mu nagle jakimś fanatycznym ogniem. — Wiesz, gdy było już źle, bardzo źle, gdy tak krew z ust chlustała, a serce stawało w przerażeniu — wówczas pomyślałem sobie nagle, że… że to przez nią, dla niej!… I ogarnęło mnie nagle jakieś upojenie dziwne, szczyt rozkoszy niewypowiedzianej… Wraz z tą krwią… Myślałem, że to śmierć.

Zżymnął się Hertenstein.

— I twój egoizm wymarzył sobie ostatnią rozpustę — rozkosz całopalnej ofiary. Nie, nie! — Tyś beznadziejny. Wszystkie twoje i uczucia, i myśli stoją w nieświadomym może, ale smutnym pokrewieństwie.

— Z czym?

Wzruszył ramionami.

— Po prostu boję się powiedzieć, nie odważam się nawet pomyśleć… Mówiłeś coś o Astarte. Czy to wszystko nie jest czasami z jej mrocznego państwa?

Wsparł czoło na dłoniach i zamyślił się chmurnie.

— Kto wie — rzekł wreszcie — może to jest cały ciemny świat uczuć, w którym ponure dusze ludzkie w koła boleści dobrowolnie się wplatają?… Dziwny świat, gdzie ślepe pożądanie rozkoszy zapomnienia o samym sobie (rozkoszy z jakichkolwiek źródeł zaczerpniętej!) rodzi na szczycie ekstazy niepamiętną żądzę poświęcenia i ofiary. To mogą być krainy ducha, gdzie chucie nawet dostępu nie mają, a jednak… Albo te wszystkie mroczne tajniki duszy szatan po prostu w je­den węzeł nam zsupłał, ukazując nam wyłącznie i uparcie tylko najpospolitsze jego objawy: szały i ekstazy miłosne.

I są ludzie — krzywił się Hertenstein niedbale — co, zapatrzywszy się w te wybuchy chuci, sądzą, że stanęli przed tajnym ogniskiem życia. Przywdziewają tedy co prę­dzej szaty kapłańskie. A to są, kto wie, czy nie krótkie i marne wybłyski wielkiego morza podziemnych płomieni, światowego Agni, w którym wszelka chuć tak tonie, jak to­nie każdy brud życia w szerokim sercu… I ty byłeś mi jednym z takich…

— Jakich?

— Wspomniałeś pierwszy o Astarte… Takich oto brązowych kudłatych diabłów z płaskimi twarzami czarnych panter, co na szczycie ekstazy cielesnej druzgotali swe ciała pod triumfalnym wozem Astarty.

A po chwilowej zadumie:

— Tyś powinien był unikać kobiet, życia, ludzi; wiel­kich miast, bo tylko w rojnych tłumach przejawia się dru­zgocząca potęga tych ponurych bogów.

— Nie mogłem, Henryk, nie mogłem inaczej!… Ta trwoga, ten niepokój (wiesz? mówiłem!), ten paniczny lęk przed zmorą życia, rzucał mnie między ludzi, jak między wilki.

I teraz nawet, gdy pomyślę, czuję, że nie mogę, Bóg widzi, nie mogę!…

I Müller przysunął się nagle, cicho i potulnie, jak chart, i najniespodzianiej dla Hertensteina pocałował go w ramię. I wnet potem wsparł ciężką głowę na tymże ramieniu.

— Nie mogę, Henryk!… Coś łka, zrywa się jękiem w du­szy. Ludzi mi potrzeba! Życzliwości, dobra, ciepła mi potrzeba!

Hertenstein skrzywił się w pierwszej chwili. Po kilka razy otwierał usta, aby coś powiedzieć, przemilczał jednak za każdym razem. Wreszcie nie wytrzymał.

— Czy i mnie masz za wilka? Mów szczerze!

— Tak, Henryk…

— Szukasz fałszu i kłamu w mych słowach? Brudu w mych myślach?

— Nie, Henryk — dziś nie. Jutro będę. Jutro pomyślę: Ten Henryk z wysokich koturnów na ziemię spaść musiał; sceptycyzm takich ludzi rodzi się tylko z niedołęstwa, cynizm przerasta ich siły. Zda się biały, czysty; przyjrzeć mu się bliżej: trupia biel do góry grzbietem przewróconego gadu. Jutro, jutro! — powtarzał bezradnie; już mu głos drgać po­czynał na dobre.

I nagle, jakby pożałowawszy swych słów i myśli, po­całował go dwukrotnie, raz po raz, w ramię.

Hertenstein zerwał się i, walcząc z uczuciami współczu­cia i niesmaku, odsunął go niechętnie od siebie.

On zaś machnął smętnie zmiękczałą jakby w stawach i niemocną ręką. Począł ocierać pot, co tłustymi kroplami rozsypał się po bladej i umęczonej twarzy.

— Widzisz — takie życie moje!… Szukałbym po świecie na klęczkach miłości, przyjaźni, przywiązania, a znajduję… Wracam za każdym razem od ludzi pełen goryczy i niena­wiści: w całe ciało setki cierni mi powbijano. A ja każdy cierń przypomnieniem wyciągam, rozjątrzam i rozkrwawiam rany. Setki, setki cierni!… I cały rozbolały, krwawiący, ta­rzam się w bólu i wyć chcę, wyć jak zwierzę, które z gro­mady wygryziono precz!

Westchnął ciężko i, splótłszy ramiona na stole, ukrył w nich twarz.

— Henryk, zlituj się! Pomóż mi zakończyć to wszystko. Po co mi te kilka miesięcy?! Widzisz przecie, że ja nie mam w sobie tej mocy wewnętrznej nawet na jeden dzień życia.

I zerwały się w nim ostatnie pęta: zapłakał jak dziecko, cicho, bezradnie i obrzydliwie miękko.

Pies podniósł łeb i mruknął, ale tym razem już nie podbiegł. Patrzał raczej z pewnym zniecierpliwieniem w stronę swojego pana.

Hertenstein powstał powoli i wyprostował się sztywno. Po czym, jakby szukając czegoś wokół, zagarnął wzrokiem po ścianach. Oczy zatrzymały się na portrecie i przylgnęły doń długo, uparcie. Oderwał je siłą i, spostrzegłszy psa pod for­tepianem, strzelił nań z palców.

— I cóż ty na to, Venta?… No, chodź, chodź!… I czego ty drżysz? — No, głupia? Przedelikacone, przenerwione, nad­wrażliwe psisko! — Histeryczka!… Patrz, śmieję się przecie… Och, jak to skacze! Jak to się przegina! Jak kokoszy się ra­dośnie! — Już rada? — Ujmujące stworzenie! Teraz łasisz się do mnie, nie do niego? — Oczywiście! — Ty szelmo nie­wierna!… Nie lizać — poszła precz!… No, no — skomlijże teraz, skomlij z radosnego wyczulenia… Och, ty wdzięku niewieści!…

Hertenstein przerwał sobie na samym wstępie. Powstał ciężko i, wydobywszy jakąś szkatułkę z biurka, począł roz­grzewać dwa metalowe cybuszki nad spirytusowym płomieniem.

— Ty się nie dziw — mówił flegmatycznie. — Przy­zwyczaiłem się — potrzebuję… Myśl mi staje, słowa więdną bezbarwne na ustach… Te półsny ducha na jawie to najgor­sze chwile życia… Nie mogę! I tobie przygotuję. Dodam zresztą więcej tytoniu. To cię prędzej uspokoi, zwróci wyo­braźnię w kierunku konkretności i ani się spostrzeżesz, jak w barwnych obrazach roztopi się twój lęk… Potrzeba mi twych zmysłów wszystkich, wyobraźni i uwagi całej: chcę, byś raz jeszcze przemyślał to życie dziwne, jakie sobie ścielemy… O sztuce będzie mowa — o tym grzechu naszym pierworodnym, za którym idzie kobieta, utracenie raju rzeczywistości, wreszcie zło wszelkie i gorycz życia aż po grobu próg… Grób na nas poczeka. Wspomnienie chce pożegnania, życie prosi o wspomnienie. Duch wzdryga się przed tym, że ma zakończyć na przypadku dnia — on chce objąć wszystko, co było, obtoczyć życie ostatecznie i rzec wtedy dopiero: niech się kończy… Masz fajkę. Ta ci postawi wnet barwne kulisy i zapali światła. Ja dam myślom swoim bieg swobo­dny. A ty pal… Na czym ja stanąłem?

— Przyjechałeś na zamek za późno — podchwycił czym prędzej Müller, zatulając się gorączkowo, febrycznie w miękki kąt kanapy.

— Taak… Pal, proszę!… No, i nastały zwykłe formal­ności, dotyczące pozostałego majątku, grubo zresztą nadwe­rężonego. Przy dłuższym życiu ojca pochłonęłyby prawdopo­dobnie całą fortunę te walące się w gruzy ruiny zamku, które upór fanatyka sprzęgał w żelazne obręcze, niemalże wraz ze skałą, na której stały; bo i skała kurczyła się i pę­kała. W papierach na biurku znalazłem list jego wprost do mnie adresowany. Zachowałem dotychczas — mogę ci go przeczytać:

„Skończyłem — pisał — ze sobą, dała mi smutne roz­grzeszenie rezygnacja: wszystko, co było, stać się musiało. Nie wyzbyłem się tylko żalu, że wielkich pragnień moc wytliła się we mnie bez tego śladu nawet, jaki pozostawiają wspomnienia. Skończyłem ze sobą: już bólu ciała nawet nie czuję. Myślę o Tobie, Tobą już jestem.

Uchwyć za ster życia za młodu: — kochaj! — To je­dyne, co moc czynu dać jeszcze potrafi. Nie ludzi — za­wiodą, nie kobietę — oszuka, nie pracę — ogłupia! Ukochaj dzieło i czyn swój, ukochaj je w pracy i w spoczynku, w radości i w smutku, w rozkoszy i w zniechęceniu.

Życia się nie bój: miecz do boku przypasz i roztwórz ramiona. Niech przyjdzie wraz ze swym złem i dobrem, z winą i cnotą, ze zbrodnią i pokutą. Kładź się w łoże wypoczynku i rozkoszy z uździenicą konia wokół dłoni i z mie­czem u wezgłowia. Tak przodkowie nasi na marchii czynili.

Życie jest dziś tłumem rojne. Ty się na czoło nie tłocz: nie naszej to godności rola i nie naszej dumy rzecz. Ty stań na uboczu, lecz stój twardo: kto w promień woli twej wej­dzie, od tego uległości hołd i daninę pracy weź.

Żyj! Czyń! Działaj! Walcz!

Drżyj tylko przed szatańskim zwierciadłem życia, co w barwach wspomnień, w blaskach marzeń, na wyżynach pragnień, w głębiach tęsknoty miraż bytu ukazywać ci bę­dzie: Strzeż się sztuki!

Bądź panem rzeczywistości. W obłocznych pałacach każą ci hołdować lirowym dziadom, co tłumu pochlebstwem żyją; każą ci być cudzych czynów echem, cudzej wielkości cieniem, własnych marzeń żywą ironią. Wzgardzone życie zemści się grzechem i staniesz się dla samego siebie krwa­wym wyrzutem.

Tych królów żebraczych z obłocznych zamków miej za swego smutku igraszkę: niech ci pobudkę do życia grają, niech twoim czynom laur plotą, niech ci kwiaty w weselne łoże rzucają. Bądź cudzej woli, cudzej myśli, cudzych natchnień panem!

Synu, ja chcę, byś w promieniu woli twojej królem był!

Posłuchaj, co jałowa ziemia dziś szepcze: ona, jako jurna kobieta, pana i władcy czeka: rodzić chce. Zapłodnij ziemię w promieniu woli twojej.

Żyj! Czyń! Działaj! Walcz!

Okiełznaj serca swego porywy, bezgranicznej woli sercu nie dawaj. Bacz czujnie na serce swoje i strzeż je od obo­jętności. A więc sztuki się bój!

Taką jest brama czyśćca, pod którą duch mój za życia już przeszedł. Wymódl mię stamtąd czynem życia twego.

U progu zamku cień starca, co życie w marzeniu stra­wił, cień ojca twego korny hołd młodości twej składa:

Ave vita! Morituri te salutant!”

Drugi raz listu czytać nie potrzebowałem, słowa jego wryły się w pamięć: słowa jak walenie miecza po hełmach rycerskich. Tak mógł pisać człowiek, co — jeśli marzył — marzył potężnie o potężnym życiu. Patrzałem na tę żółtą głowę na białych poduszkach, na tę wielką siwą brodę na czarnym tużurku. W kamienne formy dumnej i twardej siły zastygła po śmierci twarz marzyciela. I przyszła mi dziwna myśl do głowy: „A może on rzeczywiście gdzieś, w świecie jakimś tajemnym, przepadał: tam boje staczał, walczył, bu­rzył, zdobywał i, pełen cichej tajemnicy, powracał mię­dzy nas?”.

Musiałem walczyć prawie ze sobą, aby nie rozpiąć mu tużurka, nie rozerwać kamizelki i nie szukać blizn na jego piersiach.

„Więc tak cię szatan zwiódł — myślałem. — W zwierciadle swym ukazał ci całą potęgę i urok przeszłości, a nie dał mocy ducha, aby potęgę tę wskrzesić w słowie i w jej imię rozgrzeszyć świat z rzeczywistości”.

W drugim liście, pisanym widocznie przed samą śmier­cią, liście chaotycznym, pełnym miękkości i zaklęć serdecz­nych, wzywał mnie, abym porzucił służbę wojskową i wstą­pił do szkoły inżynierów. Chaotyczność tego listu, jego mięk­kie prośby i zaklęcia!… — Rzecz była jasna — ojciec zmu­szał się do czegoś wbrew wszystkim swoim instynktom, odczuwając ostatecznie potrzebę dodania do mocnego testa­mentu swej woli coś z konkretności, coś, coby go uczyniło radą, pouczeniem: wskazało mi rzeczywiście jakąś drogę życia…

„Dawniej — pisał — o tę skałę zamkową rozbijały się wszystkie wrogie fale barbarzyństwa, co przez nasz wąwóz kawał kraju zalać pragnęły. Dziś wróg stokroć gorszy z gór schodzi: rzeką głazów, żwiru i kamieni, ze wszystkich żlebów się sypie, korytem rzeki wali, aby całą dolinę kupą gruzów przysypać. Państwu, co nas przed wiekami wchłonęło, nie opłacamy się już dzisiaj. Na uboczu, w kącie świata zapomniani, pozostawieni jesteśmy własnemu losowi. Powinnością naszą odeprzeć teraz i tego wroga”.

Z rodziny pozostała przy życiu tylko starsza o lat kilka siostra. Wychowany z dala od domu, pamiętam ją tylko z najwcześniejszego dzieciństwa. Wiedziałem dalej, że źle żyli z ojcem. Potem nastąpiła jedna z tych głuchych tragedii w domu, o których nic pewnego dowiedzieć się potem nie można. Miała wtedy lat 18. Przymuszono ją w następ­stwie do małżeństwa z kimś kupionym za posag. Dalej, przypomniałem sobie wiadomość o jej nagłej ucieczce. Zatarto w zamku wszelkie ślady po niej, z sali portretowej znikł jej obraz. Nie wspominano o niej nigdy. Zapomniałbym może, gdyby nie gazety: została śpiewaczką, zdobyła imię i rozgłos po stolicach świata.

Nie pamiętam, czy ciekawość to była, czy te wspo­mnienia rodzinne, co odżyły tak nagle, czy też po prostu to, że na sędziego cnót pospolitych ja się nie rodziłem: posła­łem depeszę, dowiedziawszy się z gazet, gdzie przebywa.

Sam zaś spędzałem smutne dni oczekiwania na pogrzeb. W tych zapachem grzyba przesiąkniętych i ponurych ruinach, w towarzystwie trupa i niemych, czarno odzianych sług ja­wiły mi się w wyobraźni barwne obrazy rojnego przepychu w jaskrawych falach światła, kryształach i purpurze. Widzia­łem tysiączne tłumy, co, przed chwilą tak pstre i gwarne, tonęły nagle w ciszy, kamieniały w milczeniu. Słyszałem śpiew. I widziałem ją.

I jakieś inne, żywe tchnienie władzy, siły, potęgi przy­chodziło wraz z tymi obrazami.

Na olbrzymiej perzynie muru wspierała się zwisająca z najwyższego piętra zamku narożnica kamienna. Małe jej okienko w głębokiej nyży rzucało wzrok wprost na biel lodowca, wkrysztaloną jakby w rozwarty błękit nieba. Tu w narożnicy mieściła się biblioteka. I nic ze świata, nic z ży­cia myślom tu nie przeszkadzało. I te, co z ksiąg ożyły, i te, co się rodziły w skupieniu, strzelały wprost w błękit nieba jasny, na biel najczystszą, na szczyty najwyższe.

Oto tęsknot moich owoc boski, oto grób tajemnic wielkich, oto płomień i żar grzechu mego, oto stos mój kacerski!…

Te słowa dziwne wyryła czyjaś ręka w na pół zmur­szałym czarnym pulcie pod oknem.

W ciasnej izbie, ponad półkami starych ksiąg, tuż pod sklepieniem szedł wkrąg czerwony napis gotycki. Skupione, na siebie nałażące jego litery tworzyły jakby jednego słowa wstęgę. Odczytałem ją kiedyś z trudem:

Poucz! Rzuć rosę pewności na spragnioną ducha mego posuchę.

Ten trupi zapach starych ksiąg, te napisy dziwne, te lśniące w słońcu, jedwabiste szczyty w dali i to morze białe, zatopione w błękit niby wrota olbrzymie!…

I przypomniałem sobie nagle: „Albowiem taką jest brama czyśćca, pod którą duch mój za życia już przeszedł”.

Przykuwało mi bez końca wzrok to białe czyste pole jakby marzeń niebo wytęsknione. „Oto życia mego nieskoń­czoność, oto grób tajemnic wielkich!” — odczytywały uporczywie oczy na czarnym na wpół zmurszałym pulcie.

I oto przez to małe okno w narożnicy kamiennej uj­rzałem trzy drogi życia: na szczyty białe drogę marzeń bezpłodnych, wydeptany gościniec w dolinę szarej nędzy i daremnej, syzyfowej walki z kamieniami oraz ścieżkę krętą, co wierzchołkami gór i padołem przepaści wiedzie w czarne pa­łace, gdzie lirowe dziady królują i tłumu pochlebstwem żyją…

A tam — za oknem, wśród zadumanej kamiennej głu­szy, gadały tylko strumienie szeptem i pluskiem, z początku jakby skłóconym i dziwnie niespokojnym — potem, gdy ucho do tych głosów przywykło, szmerem dziwnie smutnym i mo­notonnym jak melancholia. Ukryte gdzieś źródła, potoczyw­szy nagle lżejszy żwir, ozwały się niekiedy głośniejszym czy­stym podźwiękiem i cichły wnet w gniewnym pomruku stru­mieni. Pod stopami nieogarnionych olbrzymów, w zakamieniałej grozie pustki, w granitowym chłodzie spiętrzonego pod chmury świata — wymrukiwały potoki swą nieskończoną opo­wieść o twardym pochodzie czasów.

Wzrok błąkał się niespokojnie po tym głuchym świecie, ślizgał się po tych lśniących garbach, zawisał na stro­mych przełęczach, zapadał jak kula w przepaście i jak orzeł wzbijał się na lśniące szczytów iglice. Wreszcie męczy się i zawisa jak ten zbłąkany strzęp chmury na pierwszym lep­szym szczycie, czepia się na nim — senny i znużenia pełen.

Jakieś pogranicze śmierci, grób życia pragnieniom, grób woli i wszelkim porywom.

I oto gasły blade zorze na szczytach, sine kadłuby skał lśnią w pomroku jak metal. Po dniu, zadrzemane gdzieś na dnie przepaści, urwisk i kniej, wyłażą teraz leniwie białe okłęby chmur. I noc wali się w dolinę.

Nagle gdzieś w głębi zagrała trąbka pocztowa. Ponio­sło echem. W odpowiedzi zawtórował jej skądciś róg; jesz­cze ten nie skończył, już zagrał inny. Z czarnych uroczysk, po upłazach, ze skalnych gardzieli, z głębi wąwozów, czelu­ści i jarów zahuczały rogi, zagrzmiały surmy. Szło granie pośpieszne i gwałtowne, biło echem, budziło wśród skał ło­skoty, jakiś tętent daleki, jakieś łomy ciężkie, jakieś surmy nagłe, zrywane ciszą, powtórzone jękiem, rozełkane w płaczu żałosnym. A w ślad za tym jękiem, płaczem i lamentem pę­dzi zemsta w cwał: huczą wraże głosy, toczy się grzmot po szczytach, huka pomsty okrzyk wojenny.

Grała ziemia, grały góry, grał mi świat ten cały!..

Ocknął się przecie po nocy: zbudził drzemiące po prze­paściach hufy, skowane na szczytach namiętności rozpętał i — puścił na dzikie łowy!

Stoczył się głaz i runął w żleb z grzechotem… I raz w raz padały w ciemnej głębi suche roztrzaski strzałów. Po­gonił znów tętent, znowuż gwar i łom; i gon, i bitwy żar, i konania jęk.

A ponad tym wszystkim gra trąbka: zrywa i znów rzuca, pęta i znów budzi; a kiedy wszystkie te odgłosy skupi, natęży i w wysoki ton zamknie, to we wszystkie knieje uderza jakby szeroki śmiech swawoli, potem buntu wołanie dumne, wreszcie gardłowy jakiś krzyk pożądania, co najwyż­szego szczytu sięgnął, tam się echem rozbił, w wołania rozprysnął, na dno przepaści padł i tam wciąż jeszcze wabi, jeszcze szuka, jeszcze nęci, wciąż jeszcze śpiewa…

Grała ziemia, grały góry, grał mi świat ten cały!

Zmartwychwstał! — Żył!

Po chwilowej ciszy obiecanego cudu uderzyły głucho kopyta po moście zamkowym…

Jadą!… Samosześć jadą!…

I serce mi w przerażeniu staje, i radość piersi zapiera… Brzęk łańcuchów?… — Słyszę! Ciężki skrzyp wrót?… — Nie łudzęż się przecie! — Pędem zbiegam na dół, pod łamane, ciężko zwisłe gotyckie sklepienia długiego korytarza.

Przez jedną krótką chwilę wydaje mi się, że tam — w jasny wylot tego lochu, gdzie tli się mętnie czerwona la­tarka, zstąpił rycerz od stóp do głowy w lśniącą stal zakuty. Przyłbicową maskę hełmu odchylił, żelazną rękawicę na krzy­żackim oparł mieczu, długą siwą brodę w żelaznym kułaku targa i wprost na mnie idzie.

„Patrz, jak duch mój pokutować musi… Synu, strzeż się szatańskiego zwierciadła życia: — drżyj przed sztuką!”

Ocknęły mnie parskania koni tam na podwórcu, skrzyp pojazdu na żwirze, brzęk uprzęży, głosy sług.

Naprzeciw mnie szła jak cień cicha i lekka wśród tych potężnych, niskich murów, smukła i giętka — ciemna syl­wetka kobiety przeświecona mętnym czerwonym blaskiem latarki niesionej tuż za nią. Podbiegła szybko, ciemny szal z głowy na szyję odrzuciła… — ujrzałem twarz poważną, białą, świeży błysk ciemnych oczu, jasne otwarte czoło w lśniącej ramie ciemnych mahoniowych włosów.

— Henryk?… — usłyszałem.

— Hilda — ty?!…

I poszliśmy wąskim korytarzem w głąb na kamienne schody, wąskie przejście, długi krużganek… Szliśmy milcząc, wśród głuchego echa naszych kroków na kamiennych płytach; za nami kołysała się latarka, przed nami dwa długie cienie w czerwonej otoczy. Potem w głąb przez salę — do jego pokoju.

Uchyliłem drzwi i wskazałem na katafalk.

Uklękła tam w ciemnej zieleni, w gromnicznym żółtym blasku i długo tak pozostała w zadumie ciężkiej. Mnie, sto­jącemu z dala, pode drzwiami, zdawało się, że ta zieleń ciemna, te grube liście w złotawych połyskach gromnic w ramę jej głowę ujmują, że laury nad jej głową szumią…

A to z dala, po nocy, w dolinie ciemnej szemrały stru­mienie swą nieskończoną legendę o czasie.

Gdyśmy potem wracali, pytałem ją oczyma: „Znalazłaś szczęście, tam, gdzie zwyciężałaś rojny przepych tłumów?”. Uśmiechnęła się blado, jakby łaskawie i wyrozumiale. Podała mi rękę z męska, twardym, roztargnionym ruchem, i uści­snęła krótko. Było coś z nakazu milczenia, wiele dumy w tym pierwszym ruchu.

Cofała się już ku drzwiom przeznaczonego dla niej po­koju, gdy nagle:

— Papiery jego w bibliotece?

— Spalił wszystkie.

— A!?… — Spochmurniała twarz, zmarszczyło się czoło: wpodłuż, między czarnymi połyskami oczu.

— On miał bardzo smutne życie — rzekła.

Ja miałem łzy w oczach, może nie od tej chwili do­piero, ale teraz zaledwie poczułem je na rzęsach. I ona spo­strzegła: ściągnęły się jej brwi. Zwróciła się bokiem i podała mi rękę po raz drugi; tym razem, okrągłym, miękkim, ko­biecym ruchem. Pochyliłem się bezwiednie do tej dłoni.

— I ty — taki… — rzekła, musnąwszy dłonią po mych włosach.

Ujęła za klamkę.

— Pozwól!… Jakiż to ja jestem?

— Słaby, dobry — co wolisz.

Krew rzuciła mi się do głowy pod tym surowym badawczym spojrzeniem. Wyprostowałem się odruchowo i tymże odruchowym (tak świetnym w danej chwili) gestem uderzy­łem się dłonią w bok po rękojeści szabli.

— A mnie się zdawało — wycedziłem, siląc się na oschłość — mnie się zdawało, że to ja ciebie powinienem przede wszystkim zrozumieć, aby… aby móc niejedno — zapomnieć.

Ani jeden rys nie drgnął na jej białej twarzy.

— Każ chować jutro — rzekła szeptem. — I jeszcze jedno: nie pochowasz go chyba tak, jak tam leży: w tużurku? Niech nań wdzieją mundur dziada… Niech przysposo­bią stare instrumenty: z baszty każesz otrąbić pogrzeb. Niech ludzie dziś jeszcze wyruszą na najbliższe szczyty: jutro z za­chodem niech rozniecą tam ognie. Pochowamy go na podwieczerz.

Skłoniłem głowę.

Rozkazała i poszła.

Złożyliśmy ciało do podzamkowych grobów. Ci, co przybyli, rozjechali się, zanim noc zapadła. Pozostaliśmy sami na tarasie zamku pod basztą, zapatrzeni w dogasające na szczytach ognie, zasłuchani w szmery wody po dolinie.

W miarę, jak malały purpurowe plamy ogni na ciem­nych szczytach, masywy skały spływały wraz z podgórzem w jedną płaską masę, stając się jako czarne podniebne mury. Granat sklepienia unosił się ponad tym kamiennym grobem coraz wyżej, wpuklał się, gwiazdami tkał, złocił, mienił, dyszał…

Z padołów buchało wonią łąk, od skał wiało chłodem, od zamkowych murów szedł zapach mchu i pleśni. Woda zagadała głośniej, zaskrzypiały milionowe chóry świerszczy.

W tę gwarną noc wspomnień kładzie się spokój za­słuchania na duszę: oczy po gwiazdach błądzą, jakby bojąc się spojrzeć na to białe morze w ciemnych niebiosach — na lodowca pole, tak dziwnie o tej porze świetlane i jasne, że gwiazdy ponad nim bladły, żółkły, mrużyły się i gasły. — I ciągną wspomnień obrazy przed oczyma duszy jako blade, smutne, zadumane cienie: błądzą wśród oparów w dolinie, sięgają gwiazd ponownie i pod świerszczy gwar nieustanny rozpływają się i toną w dali granatu: głębiej, dalej i jeszcze dalej, tam, gdzie gwiazd świetlane chóry rozegrały się cichą harmonią sfer…

Wody to szept? Czy też świerszczy gwar nieustanny? Źródeł to szklane pobrzęki? Czy też gwiazd tak dziwna mu­zyka? — Smutek, niemoc i bezwola kołyszą myśl tajemną melodią nocy…

Grało niebo! Grała ziemia! Grał mi świat ten cały!

Uczułem na ramieniu jej dłoń. Nie uniosłem nawet głowy, zasłuchany w gwar wody, w jej oddech głęboki i wła­sne westchnienie. Potem dopiero, gdy rękę cofnęła, ująłem ją i uścisnąłem krótko.

— Henryk — szepnęła i próbowała się uśmiechnąć — jak jej na imię?

— Nie ma jeszcze imienia. Może kształty kobiece na­daje jej tylko uboga myśl moja.

Zagadnęła o moje zamiary, o przyszłość.

— Co ma być, stanie się — odparłem. — Idzie o to, aby tych życiowych potęg mus wypowiedział się jak najsil­niej, jak najgłębiej.

— Nawet w nieszczęściu? — pytała zdziwiona.

— Nie ma doli i niedoli dla tego, kto nie żyje przy­padkiem. Nieszczęście jest nieraz źródłem najgłębszej świa­domości.

Milczała. W półmroku widziałem tylko, jak te jej oczy czarne, o dziwnie świeżym, głębokim i mocnym blasku, roz­szerzały się w zdumieniu coraz bardziej. Nagle, splatając od­ruchowo dłonie:

— Jakie ty mary gonisz po świecie?…

Zaszumiały czarne lasy na podgórzach: to urwane tchnie­nie nocnego powiewu przeszło przez wąwóz i ścichło.

Przypomniała sobie nagle ojca i poczęła o nim mówić tym szeptem stłumionym, jaki nakazywała groza gór, wód szumiących kołysanka i niedawnej śmierci wciąż jeszcze jawne brzemię. Bieg moich niewypowiedzianych myśli i mil­czenia mego mowa musiały jej widocznie narzucać uczucia, w których się czuła obco, nieśmiało i chwiejnie.

— Gdzie on jest teraz? — pytała sama siebie. — Nie bierz tego za banalność: jego myśli, ducha, woli było tak pełno tu wszędzie, gdzie się zwrócić… To wszystko dało się niemal dotykać, jak bryła, jak ciało: mocny on taki był we wszystkim, co mówił, czynił!… To wszystko przecie tu stać powinno jak ta góra… Jakże można, żeby się to wszystko tak nagle obróciło w nicość?… Nie rozumiesz mnie pewno?… A w tym jest ból wielki… To nie jest zagadka śmierci, o czym myślę — to jest pytanie życia.

— Wiesz, jak się ta bolesna tajemnica życia nazywa? Niemoc twórcza, przy wielkiej pełni olbrzymiego ducha… Po tym człowieku góry pozostać były winny!

I znowuż widziałem tylko ten równy błysk głębokich, bacznych i niespokojnych oczu. I ta chmura troski na czole, wpodłuż między oczyma.

— Serce miał twarde jak diament — rzekła, przypom­niawszy sobie widocznie młodość swoją.

— Serce takich ludzi jest jak agatu migdał lub ame­tystu ziarno. Dla ludzi kamień tylko polny: odrzucą precz. A ono wartość swoją wtedy dopiero ukaże, gdy — pęknie…

— Henryku… — wytłumił się lęk z jej piersi.

— …Wówczas serce takie osiąga cenę ozdoby — dla próżnych.

— Henryk! — powtórzyła trwożnie.

A mnie dopiero po kilku minutach zwrotne echo wra­żenia przyniosło ten jej głos.

— Mówisz?… — spytałem, zapatrzony na lodowiec.

— O tobie myślę. Gdy tak twej dziwnej mowy słu­cham: takich przemyślanych, przebolałych słów; gdy na te oczy zawsze gdzieś zapatrzone spojrzę… Ty już samym sobą żyć zaczynasz, samego siebie już przetrawiasz. Henryk, ty koronę męczeńską na czoło sobie wciskasz!

— Hilda, powiem ci tajemnicę moją.

— Mów!

— Szatan zwierciadło mi swoje od dawna już przed oczy postawił.

I tylko gwiazdy ponad nami drgały; zewsząd sączyły się wody z szmerem, pluskiem i dalekich gwarów skłóconym echem. I ten suchy skrzyp świerszczy, ta dziwnie kłótliwa muzyka po nocy. Chłód czy trwoga dreszczem po raz drugi ją przebiegły. Zwróciła się gwałtownie i poszła w stronę zamku.

Powlokłem się za nią jak cień.

Gdyśmy przechodzili przez salon, usiadłem przy forte­pianie, prosząc ją oczyma, aby się zatrzymała. Radosne, nie­spodziane zdziwienie rozjaśniło w jednej chwili jej czoło, rozpłomieniło twarz całą. Podbiegła, prędka i lekka jak dziew­czyna, i, gdym jedwabny poszum jej sukni uchem jeszcze łowił, otwierała z pośpiechem fortepian.

Potem przysiadła się do mnie, cicha, uległa, i splótłszy dłonie opuszczonych rąk, dumała nad czymś w skupieniu. Nagle przygarnęła się do mnie i objęła z całych sił za szyję.

— Henryku!… — (zdawało się, że zapłacze…) — Hen­ryku!… — (zaśmiała się gorączkowo) — Ty sam pewno nie wiesz, ile w tym jest z ojca, z tych gór, z tej doliny całej. Wi­dzisz, ten ustęp: ta skarga pod koniec!… — (i rzuciła dłonie na klawisze, aby ją odszukać.) — Te surmy początkowe, co się roz­kołysały w rytmie po wiolinowej stronie i zamieniły w pieśń, w legendę, w dumkę, w płacz!… Albo ta potęga tego mar­sza, te pobrzęki spiżowe i jęk ziemi pod stąpaniem ciężkim… A w miarę jak grasz, czuć, jak się to w górę hejnałem unosi i płynie w mgłach, w oparach: — Widma, widma! — chcia­łoby się zawołać… A poprzez wszystko, te szmery, pluski, wody gawędy!… Skąd w tobie to wszystko?

Przez jakiś czas odszukiwała tego wszystkiego po klawiszach. Po chwili odpadły jej ramiona — i znowu ta zaduma.

— Widzisz — mówiła jakby ze sobą — tak się utrwala wszystko, co ginie. To jego drugie, nieśmiertelne życie… A ty ślepiec jesteś szczęśliwy!

Przeszła w drugi koniec fortepianu przerzucać me nuty i notatki. Po czym, wsparłszy głowę na łokciach, zatopiła palce tych dużych białych rąk w mahoniową gąszcz włosów i zapatrzyła się we mnie przenikliwie.

— I czego ty się lękasz? Czego tobie jeszcze brak?

Poprosiłem ją oczyma, aby się zbliżyła, i pochwyciw­szy te jej ręce, z całych sił wciskałem je sobie w skronie.

— Mocy!… Mocy!…

I zwiększył się tylko niepokój mój w tym uświadamiającym się poczuciu własnej słabości. Tak somnambulik w pół­śnie swoim uświadamia sobie nagle, że wokół nigdzie opar­cia nie ma, że go teraz wola musi wywieść stamtąd, dokąd go tak bezpiecznie zawiódł sen.

Ukrywałem się przez dzień cały w bibliotece. Zacisznie i bezpiecznie czułem się w tym trupim zapachu starych ksiąg, pod czystym wejrzeniem zawisłego u błękitu lodowca.

Z rozkoszą pieściłem się starymi księgami. Cieszyły mnie naiwne rysunki miniatur, iluminowane z tak mozolnym przepychem w ciężkim złocie, głębokiej purpurze i w lazurze kryształowym. Bawiły grube, czarne gotyckie litery, ich mo­cne szeregi niby nieskończone przemarsze całej armii w stal zakutych rycerzy. I styl tych ksiąg, trafiający, w swej naiw­nie kłopotliwej ekspresji, jakby przypadkiem na najszczersze dźwięki, na jędrne, soczyste barwy.

Uderzyło mnie jakieś słowo — imię, ale, jak u mnie zawsze, wtedy dopiero, gdym już dawno te kartki przewró­cił. Szukałem długo. Znalazłem wreszcie i czytałem:

O księżniczce Bratumile, Witeziu Niezamyślu i świętym Jacławie rzecz prawdziwa.

Gładkie lice księżniczki Bratumiły w XIV wiośnie jej życia, prawie rzec można, z misternego kształtu jej ciała jako z pąku na świat wyglądało, na smukłej szyi wszędy cieka­wie się chyląc. Akuratnie jak on kwiat na szypułce. Coś z pąkowej opuszki na różowym licu jeszcze ostało, ona ciekawość pąka pod rzęsą, coś z pacierza i z miodowej rosy na wargach. Motylom w sadzie tylko ją pokaż! Pilno im było bardzo. Ćma po nocy wprost do niej jak w świecę. Bo też ćmy tylko, motyle i ptak, co śmielszy, oglądały gładkie lice księżniczki Bratumiły. Na Tyńcowej górze, za trzema murami, za dwoma zwodzonymi mosty kwitła księżniczka Bratumiła. Jednego rycerza pieściły jej oczy ciekawe, jeden rycerz płonął pod tym patrzeniem ciekawym: księżniczkowy brat, Witeź Niezamyśl. W gładkim licu i misternym kształcie księżniczki Bratumiły rozgorzał Niezamyśl miłością wielką. Witeź, brzy­dząc się imać lutniej pod alkierzem, z konia i przy zbroi (jako rycerzowi godnie) takowe minnesangi, od bolesności w grzesznym kochaniu tęskne, wszędy składał i głosił, że gdzie przybył, dworski fraucymer łzami głośnymi go witał i miesiąc po nim płakał. Witeź Niezamyśl, wstydząc się pi­sać, mieczem na dębowej korze takie wiersze na jej cześć wycinał, że gdy je potem sobie odśpiewał, ptaki zbiegały się z gąszczy i obsiadały rojnie drzewa, osobliwie zięby i kosy, na śpiew najciekawsze. Święty Jacław, co był podonczas przeorem w klasztorze, myślał i ważył, zali nie za diabła przyczynieniem składają się pieśni takie? Poradziwszy się Du­cha świętego, nakazał święty Jacław Witeziowi zdziałać pieśń taką w kościele na uciechę Przenajświętszej Pannie. Leżał Witeź trzy dni krzyżem i, choć się szczerze modlił, nic mu do składu nie przychodziło. „Z konia tylko umiem!” — zerwie się w złości i tupnie w kamień posadzki, aż echo jękło gdzieś pod sklepieniem. „Dawaj go sam!” — krzyknie święty Jacław. — „Chwal Przenajświętszą z konia”. Gdy onego poda­wano, nawinął się grzecznie diabeł, strzemię dwornie trzyma i szepcze: „Przeor wiedzieć nie potrzebuje, o kim ty myślisz. Madonna nawet, jako jawnie w pismach stoi, inną być nie mogła, jako jest Bratumiła. Nawet lelii w dłoń nie trzeba: pięć onych paluszków w biały kształt lelii się złożą. — Co się zbudzi po nocy, popłakujeć z tęsknoty, szyjkę białą w pu­chy tuli i myśli: „Przecz chmurnie na mnie patrzy Niezamyśl? Zalimż go ukrzywdziła w sercu mojem?” — Rzecze Witeź: „W poręś mi!” Jakoż uczynił w myślach swoich i zaśpiewał pieśń taką, że mu z pustego kościoła pobożnym echem we­stchnęły organy. — (To prawdziwe wydarzenie uczyniło klasztor od cudów potem sławnym). — Wrócił Witeź do księżniczki, aliści oną niechętną sobie już nalazł, a owego, co mu strzemię podawał — w dziewosłębach. „Tenże rycerz — rze­cze Bratumiła smutnie — wierność mi ślubował, jako ty da­mie swego serca”. — „Jakowejż?” — krzyknie i jużci mie­czem na onego sięga. „Marią zwą oblubienicę twoją. Niech cię Bóg z nią połączy!” I polały się łzy na to gładkie lica księżniczki Bratumiły jako pierwsza rosa na pąkowy kwiat. Wypadł miecz z ręki Witezia, jako że palec Boży w tym poczuł: od jawnego grzechu odwiedzenie. Nawrócił co rychło do klasztoru i, w otwarte ramiona św. Jacława padłszy, zapłakał gorzce z żalu do Przenajświętszej Panny, że pieśń i piękno diabłu na poniewierkę odstąpić raczyła i kusić niemi pozwala. Święty Jacław, w tkliwości ojcowskiej, własnym ku­łakiem twarz mu z łez utarłszy, w nowicjat (po staremu) przyjął. Jakoż Witeź skruchę, Matce Boskiej miłą, uczyniw­szy, oną pieśń sławną Oblubienico moja! na wieczną chwałę (klasztoru) zdziałał. Święty Franciszek nawet pieśń tę potem chwalił; a grzeszne dusze po dziś dzień w godzinę śmierci pieśnią takową zbawiać się rade. Między błogosławione pań­skie ojciec święty Witezia łaskawie zaliczyć nie raczył, ile że księżniczka ona, niezamyślonym śpiewaniem wielce w myślach swych roztęskniona, diabłu (na chucie) się oddała. Taka jest jedynie prawdziwa przypowieść o księżniczce Bratumile, Wi­teziu Niezamyślu i o świętym Jacławie. — Opowiedzieć do­kładnie zamierzył biegły w piśmie Sclavus Mariae i pod onej cudowną opieką, wbrew złości możnych i injuriom głupich, w uroczysty dzień cudownego jej rozwiązania A.D. MCCI szczęśliwie do końca doprowadził. Amen.

Ponad przepaście wieków przyniosło mi echo niespo­dzianie tę prostą bajkę. Uśmiechałem się z początku, czyta­jąc: bawiłem się nią, jak się bawi z dzieckiem. Przeczytałem po raz drugi, wciąż się jeszcze uśmiechałem, ale gdy oczy ciężko i uparcie przylgnęły do pergaminowej karty, myśl w dal odbiegła. Ruszyły mi przed oczyma te ciemne szeregi liter w nieskończonych marszach, wirach i koliskach. Myśli pra­cowały gorączkowo: biły pulsem na skroniach, prześlizgiwały się przez świadomość lękliwie, przebiegały przez nią w po­płochu i nikły, rozpraszały się, gasły.

A że dolinę i góry poza oknem zalewało miękkie świa­tło zachodu, więc i mnie przysłało słońce promień łagodnych myśli.

Zamarzyłem o klasztorze pokutnym w poszumie lasów jodłowych, o białych podwórcach w balsamicznej woni ce­drów, o kawek wokół wieży rojnych lamentach, o chórze mnichów głębokim, o organów kościelnych jęku psalmicznym i o sygnaturki wysokim tonie… I błądzę, ja mnich, w białym podwórcu, po złotych plamach słońca i sinych cieniach ga­łęzi, wchodzę w wilgotny chłód arkad i na starym rzymskim sarkofagu to słowo kreślę w zadumie bolesnej:

Hilda…

Drgnąłem. I spojrzawszy na tę jasną topiel łagodnego zachodu na szczytach, zrozumiałem, że mnie nieświadomego opływa już od wczoraj miękka atmosfera rodzącego się uczucia.

A jednak… Ta narożnica kamienna z oknem na lodo­wiec, te księgi stare, miniatury złote, ta opowieść naiwna, ten klasztor, wyczarowany z myśli, te kawek wokół wieży rojne lamenty, ta całego świata wokół mnie muzyka; owo światło złote i cień ponury: rozkosz pieściwa i ból trawiący w tym jednym imieniu — „Hilda” — przecież to wszystko, wszystko razem jest jakby niedopowiedzianą do końca bajką, jest bezpłodnym, zabójczym marzeniem!…

Szatanie, odwiedź zwierciadło swe ode mnie!…

I osunąłem się na kolana, tam przed pultem, u okna. Splotły się palce dłoni, wsparła na nich ciężka głowa…

…To jej czoło jasne, otwarte i dumne, te równe poły­ski na gładko zaczesanych mahoniowych włosach, jak smugi światła na fali — ta przezrocza głąb czarnych oczu… Oczy te są zanadto spokojne!…

Szatanie, odwiedź zwierciadło swe ode mnie!…

Poprzez małe okno w głębokiej nyży padły me oczy na to zatopione w błękicie śniegowe morze najczystszej, nie­pokalanej bieli. I w jednym mgnieniu oka, jakby pod mego spojrzenia nieczystą siłą, wielka fala płomiennej lawy zalała te bezmiary jasne. Skalne zręby, szczyty i iglice, białe mo­rze w głębi, lodowcowe złomy na przegubie i ten jego język wryty dołem we wnękę skały: wszystko to — w tej chwili takie jawne, widne, dotykalne — stanęło w purpuro­wym blasku oślepiającej pożogi… I przycichł gwar ziemi. Chmury zwinęły swe żagle, niemocne wiatry przyległy kor­nie na stokach.

Olbrzymia łuna ciche skrzydła rozpostarła nad światem.

W piekło świat się na szczytach rozpalił.

I tam także?!…

Kurczowo splatały się palce wyprężonych ku górze rąk…

O nieskalane, dumne, gorejące szczyty!

O zwiastowań tajemnych płomieniste zorze!

O krwawej wróżby ciche, rozognione morze!

Grobie życia królewski, w purpurę spowity!

Grzechu orla kolebko na podniebnej hali!

Raju wrota płomienne w zwierciedle szatana!

Choć sięgnie was myśl harda, choć wola spętana

Żarem tęsknot daremnych niebiosa zapali,

Choć na bieli dziewiczej żary piekła wznieci,

Choć, wszelkie życie depcząc, na szczytach zaświeci,

Piekło sobie zgotuje tuż pod tronem Boga!

O zorze! Zorze! Ciche, gorejące zorze!

W sto tęcz wokół świat spłonął: krwawi! Dymi! Gorze!

— Nieskalanych to szczytów złowieszcza pożoga.

Szatanie, odwiedź zwierciadło swe ode mnie!!…

…Już mroźne sine okłęby wyrzucać się poczęły spod tej ogniowej topieli. Porwał się wicher i zmiótł w jednej chwili pożogę.

Koniec! —

Gęste przedzmierzchowe mroki sinym kirem zaciągnęły świat.

Na podniebiu widać już było tylko dziwnie twarde, zimne i mroczne zwały granitu, pośród nich zastygał i krzepł siny lodowiec. Dołem legła ta cisza mroczna w godzinę oczekiwania, kiedy się dzień poza przełęcze zwala. Jeszcze tylko dwie długie taśmy czerwieni snuły się leniwie pośród chmur. — Cisza… Tam górą, po szczytach, mignęło coś: płynie… Cień! Cień!… Orłowych skrzydeł po lodowcu cień.

Minął — przeleciał!…

Teraz słyszę z dala jakiś skrzyp drewniany: uparte, nie­dołężne bujanie w starej dzwonnicy. Nagle dźwięków całe roje, jak stado cyranek, co się z wody poderwie, zakrąży i w zmierzchowej, wielkiej ciszy płynie wysoko, wysoko — hen w podniebną dal!

Kiedy Anioł zwiastował Marii…

A z łąk alpejskich, z lasów jodłowych, z hal podnieb­nych wionęło pod niewidzialne ołtarze kadzidłem mięty, anyżu i tymianu.

A na ziemi pokój ludziom dobrej woli i czystego serca…

I ten świat cały, ten mój, oczyma duszy widziany ten świat rozśpiewał się kornym, pokutnym modleniem. A kiedy oczy, uczuciom swym wierne, wciąż jeszcze na szczyty wra­cały, rósł, krzepł i potężniał śpiew ten: pastoralnym hymnem rozpsalmił mi się w duszy.

…I zda mi się, że leżę martwy tam na lodowcu, w pod­niebnej trumnie sinego granitu — i że poprzez ziemię całą przechodzi szumem wielkim zmartwychwstania godzina… I wi­dzę, po horyzoncie świata, wielką, rdzawą a dymną łunę od gromnicznych świec…

W tę oczekiwania godzinę najcięższą…

I zda mi się, że z bożych aniołów duchem najsilniejszy odwala głaz mego grobu: ciebie, Hilda, widzę w złotym blasku świec gromnicznych. A laury wokół ciebie lśnią i nad głową twą szumią.

I mówisz do mnie: „Wstań i ty, grzechem niemocy najgrzeszniejszy. Patrz, oto na wątłe piersi kładę ci złotą Chrystusową tarczę miłości: tworzyć będziesz!… I lęku zbądź! Chrystus Pan kamień nawet rozłamać każe, zali nie jest to agatu migdał lub ametystu ukryte ziarno: — aby żadnemu pię­knu krzywda się w niebie nie stała. Widzisz milionowych tęcz płonącą bramę i biały, szumny gościniec aniołów? Sły­szysz ziemskiego ptactwa świergot radosny? Łąkowych kwia­tów poszumy tajemne i małych, smutnych dzieci śmiech szczę­śliwy? — Patrz — oto po prawicy Boga Ojca zasiada Chry­stus Pan nasz miłościwy.

Urbi et orbi!… Urbi et orbi!…

Słyszysz trąb serafickich łoskotanie weselne na cztery świata strony? — Raduj się, grzeszniku, raduj z aniołami! „Hosanna królowi Dawidowemu, hosanna na wysokościach!!”…

Kiedym, po gorączkowej i pilnej nocy oraz po praco­witym dniu następnym, pod wieczór jej to odegrał i kiedy, po ostatniej modlitwy hejnale, ręce mi z klawiatury opadły drżące, usta wyszeptały niewolnie wraz z ostatnim pobrzękiem ostatniego tonu:

— Tobie to, Hilda, pod nogi.

Chciała coś odpowiedzieć: poruszyły się tylko wargi. Blada i poważna była na twarzy, myślała snadź nie o mnie, lecz o tym, co słyszała przed chwilą, rozumiejąc, że było to Requiem do wczorajszego pogrzebu.

Mówiłem jej potem, że się tak słaby i zmęczony czuję nie tyle nieprzespaną nocą, ile tą gorączką trawiącą, że chciał­bym o wszystkim móc zapomnieć i dzieckiem być…

— Już nim jesteś — rzekła. — Każdy z takich… — zaczęła i nie dokończywszy myśli swojej, zgarnęła tren su­kni z dywanu.

— Chodź — mówiła, wskazując mi miejsce na dywa­nie tuż przy fotelu.

I głaszcząc po chwili włosy moje:

— Zabieram cię ze sobą. Musisz dać koncert w stolicy.

— Nie, nie!

Roześmiała się.

— To podnieca, budzi, dodaje sił. My musimy mieć coś takiego, coby nas ciągle naprzód pchało; w przeciwnym razie cofamy się łatwo albo tracimy właściwe miary.

— O czym ty mówisz?

— O tłumie. — I jest w tym upojenie, krótkie, ale mo­cne: haszyszowe.

— W czym, Hilda?

— We władaniu tłumem… Ich dusza ma całą gamę uczuć. Te rozproszone oklaski, gdy wchodzisz, to naprężone milczenie, gdy zaczynasz, to westchnienie gromadne czasami, poszepty i te nagłe burze oklasków…

— Powiedz, Hilda — mówiłem, siedząc u jej nóg jak paź i ujmując ją za obie ręce — powiedz, Hilda — w tym musi być coś upokarzającego: być aktorką?

— Dzieciaku, jesteś niegrzeczny względem kobiety! — śmiała się, zgarniając mi włosy z czoła. — Mówi się: ar­tystka.

— Przepraszam.

— Przeproś!

Ucałowałem obie ręce.

— Wstań i pokaż się: lubię ten wasz mundur.

— Hilda!

— Wstań!… — przytupnęła nogą. — Że też tobie po­zwalają w pułku nosić takie długie włosy.

— Ale ja siądę z powrotem — kaprysiłem zawsty­dzony.

— Siądź… Ile ty masz lat? Poczekaj!…

— Dwadzieścia cztery — pomogłem jej pamięci.

— Śmieszny!

— Hilda! Nie mów tak!

— Nie, nie!

— Ty nie jesteś taka, jakem wczoraj myślał.

— Kobieta nigdy nie jest taka, jak ją sobie wyobraża dwudziestoczteroletni porucznik.

— Hilda! — szarpnąłem się gniewnie. — Czyżbym ja dla ciebie był rzeczywiście tylko…

— Prócz tego jesteś artystą, co z ciebie czyni jeszcze większe dziecko.

— Ty masz dziwną dojrzałość… artystki.

Podniosłem się i zacząłem chodzić po pokoju.

— Mały!

Żachnąłem się. A ona póty przytupywała nogą, póki nie zbliżyłem się do niej i nie pocałowałem w rękę.

— Nie osądzaj nigdy przedwcześnie — rzekła z na­ciskiem.

— Cóżem ja winien, że mi przed oczyma stoją upar­cie — kulisy.

Grymas: niedbałe, wzgardliwe wydęcie warg.

— Jutro wyjeżdżam.

— Hilda…

— No? W oczach łzy? Oo!…

— Jadę z tobą.

— Dokąd?

— Gdzie bądź. Dawać koncerty wraz z tobą.

Rzuciła bystre, uważne spojrzenie.

— A ja ciebie nie wezmę — rzekła niespodzianie i po­częła wiązać sobie krawat na szyi. (Nosiła się z angielska, w sukniach o surowej niemal prostocie, lecz w nieskazitel­nych, rysowanych liniach).

— Dlaczego nie weźmiesz?

— Daj pokój! — przerwała niechętnie i potrząsnęła nie­cierpliwie głową.

I poczęła się przechadzać po sali: wysmukła, bujna, mocna w chodzie i w wejrzeniu. Z góry spoglądały na nią sczerniałe i zrudziałe portrety w złoconych ramach, o zga­szonym przez czas połysku. Kołem pod ścianą płonęły, w ka­pryśnych rzutach refleksów od świec, ponure, trupie, sztywne szeregi zbroic. — Dywan głuszył nasze kroki, natomiast każde chrząknięcie i tłumione westchnienie rozlegało się piwnicznym echem po dalszych na wpół pustych komnatach.

— Z początku — rzekła — chciałam ci była podzię­kować.

— Bój się Boga, za co?

— Prawda! Ty nie żyjesz nakazami klubu, salonu, sza­blonów, lecz duszą własną.

— Nie mów…

— Boisz się wspomnienia kulis?

— Rozumiem, żeś postanowiła przed chwilą w myślach oczernić siebie przede mną.

Roześmiała się. „Jaki on czujny!” — zawołała do sie­bie. — To „on”, cała intonacja tego okrzyku nie poszła mi w smak. Toteż nie namyślając się, dodałem:

— Myślałaś: „To go przyprowadzi do rozsądku”.

Zatrzymała się gwałtownie:

— Proszę, aż tak dalece czujny!… Zresztą — mówiła wnet potem, jakby z pewnym politowaniem — zresztą, ten instynkt mają wszyscy, co, bez kierownictwa woli, omackiem przez życie idą. Wielki urok szarej godziny egzystuje tylko dla mocnych wolą: oni nie widzą, ponieważ mogą sobie na to pozwolić. A w tym jest wielka tajemnica szczęścia.

— W czym, Hilda?

Podbiegła do mnie i przysłoniwszy oburącz oczy:

— W tym — zaśmiała się krótko.

— Siądź — szeptałem — pozwól raz jeszcze złożyć głowę na twych kolanach, oczy mi przysłoń — i niech się upiję tą szarą godziną szczęścia!…

I znowuż przechadzała się w zadumie po sali: bujna, giętka i taka mocna w chodzie i w wejrzeniu.

— Hilda — szeptałem, stojąc z dala — gdy tak na cie­bie patrzę, gdy wspomnę, coś mówiła… (Ja każde słowo twe pamiętam!)… Przed twą wolą, rozumem, uczuciem…

Nie chciała słuchać, nie pozwoliła mi dokończyć.

Z góry, spoza ram wyblakłych, spoglądały na nią harde głowy przodków. A kołem, pod ścianą, płonęły w ka­pryśnych rzutach refleksów stalowe zbroje; z głowami wtulonymi w ramiona, stali sztywno, jakby cześć jej oddając, spiżowi rycerze: prężyli się ponuro, trupio, strasząc czarną otchłanią pod hełmem.

I jużem wzroku od niej oderwać nie mógł.

— Ty byś na barkach swoich udźwignąć mogła nawet brzemię!

Zwróciła się nagle ku mnie.

— Jakie?

— Majestatu, Hilda!

Rumieniec, pierwszy rumieniec trysnął na jej twarz.

— Dzieciaku ty! — rzekła surowo.

A ja przygiąłem się szybko do tej na czarnej sukni zwisłej białej dłoni i opowiadałem jej gorączkowo, bezładnie o tym, jak mi ona w ów wieczór przyszła z nieba i ziemi cudowną muzyką, jak świat mi się przez nią rozegrał, jak ona granitowy głaz z grobu mej niemocy podjęła, jak me wątłe piersi złotą tarczą miłości osłoniła.

Odpowiedziała spokojnym, prawie smutnym głosem, musnąwszy z lekka me włosy.

— Biedny ty — niewolnik wyobraźni!… Nie wierz ty swym wrażeniom, uczuciom, chęciom, samemu sobie nie wierz! Ty ani sobie, ani nikomu dać szczęścia już nie potrafisz. Ty możesz być tylko artystą.

Przegięła się, pochyliła w dół głowę ku moim ustom. I na te wargi me pragnące złożyła długi, cichy pocałunek. Przyjąłem go jak sakrament: cicho i kornie, bo, tą szarą godziną szczęścia wciąż jeszcze pijany, wyzbyłem w pamięci kobietę: marzyłem, że to ONA — sztuka, daje mi boskie swe pomazanie.

Z góry, spod pułapu, spoglądały potężne, harde, w mie­cze własne ufne oblicza dawnych ludzi czynu.

„Oto jest ta, co nas wskrzesi, na nowe boje, nowe zwy­cięstwa w nieśmiertelnym życiu powoła”.

Chłodem ponurej, skupionej ciszy wiało z dalszych komnat zamku. W sali, pod ścianą, prężyli się trupi rycerze. I zdawało mi się, że z tych martwych szeregów, z tych czar­nych jam pod pustymi hełmami, wyszedł pomruk basowy, niby głuche i mocne w bojowy bęben uderzenie:

Salve Regina!

Minęło. Dziś nie wiem nawet, czy ta chwila snem była czy objawieniem, złudą czy jawnym cudem.

Hildę, kobietę widziałem już przed sobą.

Oto poprzez salę bezszelestnie stąpa — ramiona uniósł­szy, splotła dłonie na tyle głowy: na tym bogactwie i prze­pychu włosów lśniących. Rumieńce żywe ma na twarzy (białą była dotychczas!) — pierś jej faluje — słyszę oddech nierówny. Gdy przysiadła na chwilę, a spojrzenie me (nie odrywały się od niej oczy moje!) zatrzymało się przelotnie na jej stopach, zasłoniła je czym prędzej trenem sukni. A gdy się zerwała znowuż, tom słyszał już odtąd w jej chodzie je­dwabisty, sypki szelest sukien.

Poczęła nucić: zrazu cicho, potem śmielej. Wreszcie…

Słucham. Głos piersiowy, pełny: kryształ w brzmieniu duchowym, metal w dźwięku materialnym, we frazowaniu bogactwa twórcze. Lekki dreszcz rozkoszy przechodzi przez ciało, tak się ucho raduje. Na chwilę zapominam znów o ko­biecie: słyszę tylko głos sztuki i stroję chciwe ucho… Śpiewa!

I co mi w piersiach

Żary roznieca,

Co mi się do krwi

Płomieniem wświeca,

Jak pierwsze świty

W duszy mi dnieje,

Wolę rozgrzewa,

Dumą się śmieje…

Urwała. Umyślnie jakby: — nie wytrzymała nuty koń­cowej. Echa ją zmieszały: po sąsiednich komnatach tłuką się echa.

Zatrzymała się na drugim końcu sali. Tyłem do mnie zwrócona i zajęta jakby hełmem na złoconej zbroi, odezwała się nagle głębokim recitatiwem:

Marzanna chce:

„Niech będzie noc”

A z sąsiednich pokoi przyniosło nagle echo w głuchym pohuku:

Niech — będzie — nooc!

Zadrżałem mimo woli. A ona, jakby na przekór tym so­wim pohukom z pustego zamku, dobyła z piersi w całej sile namiętnego wybuchu:

Wschodzące życia słońce me!

A echo przyniosło wraz z głębokim przydechem orga­nowego hymnu to najwyżej wzięte słowo:

Życia!

Tam, poza drzwiami, skłóciły się na chwilę echa i po­gwary; a potem nagle, z obu stron, tam, w dalekich kom­natach, zadrgały, zda się, spazmem wiolonczelowe struny, zapłakał wysoko żałośliwy flet; — a wraz z nimi wpadł do nas i załopotał skrzydłami ranionego ptaka ten okrzyk dziwny:

Życia!… Życia!….

A gdy i te echa zamarły w westchnieniu, przytłoczyła nam serce taka ciężka i głucha zaduma, że, zasłuchani, czy echo czegoś więcej nie przyniesie, słyszeliśmy tylko głębokie oddechy wzajemne…

— Wstań! Na miłość Boską, wstań z kolan!

Te jej usta, zwykle surowe, prawie twarde w rysunku, stały się nagle takie łagodne w miękkim kolistym układzie: ogromnie dużo kobiety było w niej w tej chwili. Ręce, które starały się uparcie podnieść mnie z kolan, obwisły bezwładnie.

— Wstań, dziecko — szeptała tylko raz po raz — wstań!… — Po coś ty mnie wciągał w tę czarną otchłań twej wyobraźni!?… To gorsze jest od grzechu.

I zaśmiała się tak dziwnie, że z ciemnych pokoi przy­niosło echo jakiś okrzyk zranionej miłości własnej, co złamał się nagle w spazmatycznym łkaniu. Wyrwała świecę z lichta­rza i, szarpnąwszy drzwi, wybiegła w ciemne pokoje, na­przeciw tego echa.

— Hilda! — krzyknę za nią.

I tak, poprzez te ciemne gmachy, w słabym połysku świecy, wśród głuchych uderzeń naszych pośpiesznych kro­ków w płyty kamienne. A w ślad za nami, ze wszystkich, zda się, komnat, wnęk, nyż i korytarzy tych murów niemych wypadła, zda się, nagle dzika sfora faunów: biła kopytami w posadzki, goniła wołaniem, szczuła dzikimi świsty, sowim pohukiem i śmiechem szalonym.

Nagle wydało mi się, że tuż ponad naszymi głowami zarywa się z łoskotem sklepienie całe. Porwał się huk tak przeraźliwy, że oboje stanęliśmy na miejscu. Ona tam da­lej, pod kolumną: biała, dysząca, nieżywa prawie, drżącą ręką zagarniająca ten ciemny płaszcz rozplecionych w biegu włosów.

Oprzytomniałem nagle.

— Lawina! — rzekłem, kiedy ten huk, zamiast słabnąć, w wichurę huraganu się przeradzał i już jakieś gromy pod­ziemne ze sobą toczył.

— Lawina — powtórzyłem. A potem już w myślach tylko swoich: „A tamto grzmot głazów po skałach i grze­chot kamieni w żlebie. Pędzą, sypią się, walą na łąki nasze”.

— Hilda — ojciec nakazywał, ojciec zaklinał!… Patrz, tak dolina nasza tonie w gruzach, powoli, z dnia na dzień: kona beznadziejnie… I nie ma, kto by ją ratował. Bo mnie bez­wola pajęczyną marzeń omotała i przez matnię sztuki w zło wszelkie wpędza.

A tamten piorunowy łom i grzechot piekielny nie chciał ucichnąć. „Boże, Boże, jakąż to lawą dziś się sypie!” Zła­mała się wytrzymałość moja: ciało nie miało sił wysłuchać do końca.

Osunąłem się cicho i powoli na chłodne płyty kamienne.

Ocknąłem się w tejże portretowej sali.

Miękkie, pieczołowite dłonie chłodziły mi czoło, skro­nie, twarz. Od czasu do czasu tylko, łzy kropliste parzyły mi ręce, policzki, skroń. Ciepłe tchnienie pocałunków zwil­żało mi co chwila suche wargi i sztywne, chłodne ręce.

I znowuż straciłem świadomość.

Gdym się ocknął po raz drugi, uczułem, że coś jak noże kraje i kłuje mi czoło oraz ręce. Ponad oczy zwieszała mi się gałązka ciemnych, grubych liści. Poruszyłem ręką: miałem tego pełno na piersiach, ponad głową, na nogach. To ona, Hilda, nałamała laurowych gałęzi z doniczek owych krzewów — laurowych gałęz spod katafalku.

A gdym je łamał w rozpaczy na tym posłaniu śmierci, tam z podwórza słychać było brzęk uprzęży, parskanie koni, szczęk łańcuchów, głuche bicie podków o most zwodzony nad urwiskiem.

Daremniem czekał na odezwanie się trąbki, na grę tę czarowną po echowych kniejach i uroczyskach górskich: na zmartwychwstanie świata mego. Tej nocy zaciążyła na doli­nie pochmurna, głucha groza kamiennej pustki wśród olbrzy­mich gór. Świerszcze zamilkły, przycichły potoki… Huczała tylko wezbrana rzeka, tocząc w ciężkich westchnieniach swe głazy wielkie.

Czekam!…

Czekam smutny i wiary pełen, że w tę czarną noc grzechu niebosiężne olbrzymy skał przełamią się u podnóży, zachwieją i zamkną grób ten…

Ledwie dosłyszał Müller końca opowieści. Ostatnie słowa utkwiły wraz z westchnieniem w piersiach Hertensteina. Się­gnął machinalnie po wino, ale bezwładne ramię opadło, zanim dłoń kubka dotknęła. Powstał z zamiarem otworzenia okna, lecz w tejże chwili wszystko zawirowało mu przed oczyma, podwinęły się bezwładne nogi i opadł z powrotem na kanapę. Już rozproszone swe myśli skupiał, chwytał, już chciał coś powiedzieć, zawołać, krzyknąć — gdy w jakiejś dziwnej per­spektywie długiego czarnego lochu ujrzał zamek w ruinach, niby ciemną kępę potwornych grzybów na popielatej skale. Patrzał, uśmiechał się błędnie, nagle pochylił się do Herten­steina i objął go wpół.

— Bój się Boga, Henryk, po coś ty mi opium dawał!

— Grałeś na fortepianie? — pytał wnet potem, chło­dząc dłońmi rozpalone policzki. — Czy też opowiadałeś?… Bo toż to nie ludzie przecie — ci twoi tam! Koturnowe, senne cienie, poruszane rytmem, taktem i melodią twej muzyki… Jej nie ma wcale! — zaśmiał się nagle, idąc gorączkowo za biegiem podnieconej wyobraźni. Cień kobiety, cień sztuki!…

Powalił się na otomanę, wyprężył jak długi i wetknął w zęby papierosa. Ledwo się jednak położył, zerwał się znowuż gorączkowo.

— Upiłeś mnie opiumowym jadem twych marzeń.

Hertenstein nie drgnął, nie uniósł nawet ciężko zwisłej głowy.

— Literat! — syknął tylko przez zęby.

Ale Müller uwagą i wyobraźnią był już gdzie indziej: spoglądał w ponurym skupieniu na portret, który już przed­tem przykuwał mu niejednokrotnie wzrok.

— Gdzie — ona jest teraz? — zagadnął nagle. Lecz choć pytanie swoje dwukrotnie powtórzył, nie otrzymał odpowiedzi.

Kilkakrotnie przenosił wzrok z tego portretu na Her­tensteina, chciał o coś zapytać, machnął jednak ręką: „A tyś osiadł wraz z twym marzeniem na bezpłodnej mieliźnie!”.

I przyszła mu na myśl Borowska. Zagryzł wargi jakby w bólu i targnął myśl w inną stronę. Wspomnienie przynio­sło mu niespodzianie słyszaną niejednokrotnie opowieść Borowskiego: ojca aktora, jego kochanki i jeszcze raz żonę jego; a potem ten mizerny świat szminki, w głodzie wrażeń na wpół dzikie, upiorowe namiętności, z których jak z kotła czarownic wynurzają się bohaterskie widma, zalane jaskrawym blaskiem teatralnych kinkietów. Opowieść Hertensteina biła mu jeszcze pulsem w skroniach. I te dwa biegunowe światy jęły mu się wikłać i plątać w obrazach. Widział w teatralnym blasku barw i świateł, pod pałającym spojrzeniem setek ludzi, w burzach oklasków, triumfy aktorów o szerokich, namiętnych wargach i twardych czołach byków. W mizernych ramach kulis, wśród malowanych murów starego zamczyska, gra oto Borowski z ojcem i aktorką o rudej peruce, tę samą opowieść, która wciąż jeszcze tętniła mu w skroniach… I oto wzywają na­tarczywie autora. Wychodzi on, Müller, i kłania się wraz z Bo­rowskim, jego starym ojcem i aktorką w rudej peruce. A na widowni wrzawa, oklaski, wiwaty, wrzask i tupanina wyro­stków po galeriach… Tam oto, w pierwszym rzędzie, siedzi Hertenstein; białymi dłońmi oplótł swe kolano i kiwa się nie­dbale. Patrzy, na wpół z politowaniem, na wpół z ciekawością, nieraz ziewnie, to znów się uśmiechnie, wreszcie zwraca się półgębkiem do siedzącego obok Jelsky'ego: „Dobre aktory; niezły literat. Zrób im, proszę, reklamkę; dam ci szampana…”. Zaś tam — na wielkomiejskich bulwarach, ogłuszona łosko­tem i wrzawą uliczną, przemyka się wśród tłumów w ciem­nej chustce na ramionach — ona: Zosia Borowska! — Szuka, goni kogoś czy też ucieka!!…

I nie mógł wzbić się myślą ponad te chaotyczne obrazy i niespodziane zestawienia. Coraz to pochmurniej, w coraz to większym skupieniu wpatrywał się w Hertensteina, jakby ocze­kując, aby mu pomógł z tych obrazów wyłuskać dręczącą, zaledwie nieświadomie odczutą zagadkę. A te węzły poplą­tanych wspomnień, te powikłane z dwóch światów obrazy, wciąż mu nie dawały spokoju. Dłonią czoło tarł, próbował napić się wina. Wreszcie wsparł zmęczoną głowę na łokciach i wyszeptał po raz drugi:

— Bój się Boga Henryku, po coś ty mi opium dawał!

Hertenstein tymczasem zbliżył się do okna. Głaskał ma­chinalnie charta i za każdym turkotem z ulicy nasłuchiwał niespokojnie wraz z nim. Wreszcie powrócił do stołu i sięgnął po wygasłą fajkę. Müller mrużył już oczy, wpatrując się coraz natarczywiej w jego białą, wygasłą twarz i oczy o smu­tnym w tej chwili, gorączkowym połysku. Wreszcie nie wy­trzymał i, rozłożywszy ramiona, krzyknął niemal:

— Czemuś ty do klasztoru lepiej nie wstąpił, jak tam­ten z bajki?

Hertenstein osunął się na fotel, rozkołysał bieguny i py­kał powoli ze swej cienkiej fajeczki. Na odpowiedź kazał cze­kać długo.

— Hm? — bąknął wreszcie. — Wstąpić do klasztoru, zostać rzemieślnikiem!… Wcale niezły ratunek dla Pawluka i jemu podobnych chłopców z kawiarni — tych od sztuk plastycznych. Samotność i rzetelność rzemiosła! — Jedno i drugie może z nich uczynić mistrzów, o ile nie stali się już beznadziejnymi „artystami”. W przeciwnym razie nie pozostaje nic innego, jak oddać się pod opiekę literatów. Mistrzami to ich nie uczyni, może wszakże zrobić sła­wnymi.

— No, dobrze! — niecierpliwił się Müller — ale cze­muś ty sobie tego nie poradził?

— Mistrzostwa? — pytał wraz z dymem fajkowym. Nie pragnę być rzemieślnikiem. Sławy? Fundowałem Jelsky'emu nieraz szampana, bo tylko pod tym warunkiem zobowiązywał się oszczędzić mi sławy… Zresztą — mój drogi jak ci się zdaje? — Czyż przy innym zbiegu życiowych okoliczności nie mógłbyś na przykład być dzisiaj zwykłym sobie Francem Mül­lerem, dependentem bodaj w policji, ojcem kilku sprytnych pauprów o brzydkich skłonnościach do zrobienia majątku?…

Zaperzył się Müller:

— Nazywam się…

— Bardzo legalnie. Ale nie oto idzie.

— Chcesz powiedzieć, że tylko baroni do sztuki się rodzą?

— Ach! — Hertenstein machnął niedbale ręką. — Baroni rodzą się zasadniczo tylko do kokot i salonów, oraz na to, by grzechem bezmyślnej pychy rozśmieszać nawet diabła. — Chcę spytać się tylko, czy w malströmach wielkomiejskich zysku, wyzysku, automatycznej i możliwie bezmyślnej pracy oraz wyrafinowanego, możliwie przemyślnego użycia zmęczo­nych zmysłów, czy w tym malströmie nie wypływają kapłani o bardzo wyraźnej fizjonomii?

— Co dalej? — syknął Müller. — Zaczynasz banalnie, skończysz, oczywiście, pobożnie.

— Dalej, że ponieważ zysk, wyzysk i możliwie bez­myślna praca są tematem dla sztuki dziś już tylko gdzieś na dalekim wschodzie — a więc…

— Kapłani najbardziej wyrafinowanego użycia znużo­nych zmysłów? Czy taka ma być definicja? — Jeżeli wszyst­kich pięciu zmysłów, to nie najgorzej. Zmysły są zawsze pierwszą instancją sztuki. Ostatnią jest dla niej kulturalny umysł, który dojrzewa dziś tylko w twoich „złych wirach” wielkomiejskich.

— Taak — Hertenstein pykał powoli z fajki. — O nic więcej mi nie idzie. Kulturalny umysł był zawsze arbitrem wyrafinowanych zmysłów. On to wymaga mistrzostwa i roz­daje sławę. — Poznałem aż nadto dobrze smutne i karłowate egzystencje tych, co bardzo pilnie malują, rzeźbią, piszą, tworzą, krytykują — ad usum kulturalnego umysłu. Oddy­chałem aż nadto długo tą duszną atmosferą ambicji, zawiści, oszczerstw, pochlebstw; dusiłem się zbytnio tym zaduchem pełzającej dumy… Daruj więc, że mistrzostwo pozostawiam ambitniejszym, a sławę tym, co — rzetelniej na nią pracowali.

Nie wytrzymał Müller: zerwał się z kanapy i, wczepiw­szy mu się w wyłogi od tużurka, szeptał mu w usta niemal:

— To wszystko jest tylko samoobłudą improduktywa. Idzie o to, żeś ty sobie za młodu wyciął ten właściwy, twór­czy nerw życia. I oto osiadłeś na mieliźnie wraz z cnotą swoją… Co wam szkodziło?… Tam, na zamku, w zapadłym kącie?… Zresztą, coby mnie ludzie obchodzili!

Dreszcz ohydy wstrząsnął, wykręcił niemal ciałem Hertensteina. Ale Müller wpił się w niego mocno rękoma.

— Czyś ty odgadł tajemną wolę natury? Czy ty wiesz, jakie źródła trysnąć by ci mogły z duszy pod jej ręką?… A może tylko wielkie namiętności rodzą wielkie czyny? A może temu ogniowi z ciała sądzono po całym duchu moim rozpłomie­nić się? A może grzech oto niesie mi złotą lirę? Czyś ty odgadł ciała wielką tajemnicę?… Człowiekiem tylko jestem, ciałem i grzechem — a więc ciałem i grzechem żyję, lecz nie dla ciała, nie dla winy, nie dla cnoty, lecz dla dzieła mego! Z nieba ognia sobie nie przyniosę, ale może go diabłu wykradnę. Ale na to trzeba w piekło zstąpić!

I nie szarp mi się!… Kto mnie, kto ciebie zapyta, skąd my swój ogień czerpiemy? I niech mnie nikt nie pyta, skąd ja mam tę moc, co światy wskrzesza, za serce bólem targa, upiory sumienia przed oczyma ci stawia. Ani cnoty, ani winy waszej nie znam, ja dusz waszych władca, światów wskrzesi­ciel, namiętności mag — ja, cudotwórca!…

Płomień zalał mu twarz, zaświecił w oczach. Długie i su­che ręce wczepiały się Hertensteinowi pod szyję jak ptasie szpony, a chuda, ostra twarz suchotnika czyhała niby ptasi dziób, aby mu wyrwać z ust odpowiedź. — Czekał długo.

Hertenstein patrzał nań spokojnie, zimno. „I ten czło­wiek myślał o śmierci? I ten człowiek chciał śmierci??”

— Kłamstwo! — krzyknął odruchowo i zerwał się z fotela.

Krzyknął przy tym i zerwał się tak gwałtownie, że chart zbudzony ze snu skoczył, warknął, a raczej zarzęził ochryple, i błysnął Müllerowi w twarz czerwonym wnętrzem pyska oraz białymi rzędami ostrych kłów.

Müller roztwierał szeroko oczy.

— Co takiego jest kłamstwem?…

„Ty!” — pomyślał Hertenstein. A na natarczywe nale­gania Müllera zamachał tylko niecierpliwie rękoma.

Odłożył fajkę. W chmurnym milczeniu począł chodzić po pokoju. Gdy na dworze ożywiło się nagle, znalazł się wraz z chartem u okna i nasłuchiwał czujnie. Gdy cisza zaległa znów na ulicy, zbliżył się do Müllera.

— Słuchaj no, przecież to jest ogromnie poważna rzecz.

— Co takiego?

Oparł mu ciężko dłonie na ramionach i, patrząc mu mocno w oczy, rzekł twardo:

— Śmierć.

Müller zbladł natychmiast; oczy przymrużyły mu się na chwilę, a potem niespokojne i przepłoszone szukały w rę­kach Hertensteina tej szklanej rurki z kieszeni od kamizelki. Opuszczone ramiona prężyły się mocno i kurczowo, a chłód nielitościwy przebiegł po całym ciele. Szarpnął się i, wetknąw­szy papierosa w zęby, rzekł z twardym grymasem:

— Jam bodaj dziś gotów.

— No, tak, tak! — potakiwał Hertenstein jak dziecku: pośpiesznie niechętnie i bez wiary. — Tym bardziej… Wobec tego warto pomyśleć szczerze. Warto nawet jeszcze nauczyć się szczerze myśleć. Z kłamstwem w sercu nie tylko żyć, ale i umrzeć nie można.

— Czego ty chcesz?

— Przekrocz tę granicę fałszu.

— Jaką?!

— Zapomnij „o sobie samym”.

Müller aż się na krześle uniósł, mierząc go od stóp do głowy podejrzliwym spojrzeniem.

— Między jakie jezuity tyś się wpisać zdążył?!

Ale Hertenstein spostrzegł się jakby, że nie w porę wy­stąpił, lub też pożałował może, że w ogóle rozpoczął o tym: wtłoczył ręce do kieszeni i powrócił do swej wędrówki po pokoju. Müller odprowadzał go z początku podejrzliwymi, badawczymi oczyma, ale niedbały półuśmiech rozwiał mu się wnet na wargach: zgasił go zimny i twardy spokój na twa­rzy Hertensteina. I znowuż ten dreszcz chłodu, co iskrą wskroś poprzez ciało przebiega. Kręcił się niespokojnie w swym ką­cie na kanapie, chwytał raz po raz papierosa. Zaśmiał się nie­szczerze jedną, drugą ironią, chcąc jakby wywołać w nim odruch jakichkolwiek namiętności. Ten twardy, ponury, zawzięty spokój… fanatyka! (kończył Müller w myślach). I co­raz to chwiejniej, coraz lękliwiej czuł się w atmosferze tego spokoju. I teraz dopiero, w miarę jak patrzał na Hertensteina, począł sobie uświadamiać w całej jawie i obrazowości to, co wykonać zamierzyli. A to równe stąpanie jego po pokoju wydało mu się nieubłagalnym krokiem chwili, która się zbliża… Więc tak się zbliży ona: tak lodowo zimnie i bezdusznie? Bez żalu, bez rozpaczy, bez buntu nawet?… Nie! — szarpnął się i poczuł, że omiękłe wargi dygocą mu jak w febrze.

Rozumiał, że jeśli ten paroksyzm trwogi nie minie, gotów zerwać się i uciec. Dokąd? Przyszło mu równocześnie na myśl. Wszak nigdzie właściwie nie jest u siebie, nigdzie nie mieszka, nikt go się nie spodziewa i nikt nań nie czeka. Pod most? Do parku na ławkę? Do Jelsky'ego? — (po tym, co było?…) I na co ucieknie? Po co? Z jaką myślą? Bo przecież każdy w takim położeniu musi mieć tę jedną upartą myśl, która mu umożliwia przespanie się pod mostem lub w parku na ławce? Tamci wszyscy mają tę jedną: „Chcę jeść, jutro będę jadł”.

A więc na to uciekać od Hertensteina?… A potem? Każdy z takich, o ile o trzy dni myślą wybiec naprzód po­trafi, musi mieć to, co ludzie nazywają nadzieją. Tamci wszyscy mają tę jedną: „Będę co dzień spał pod dachem, będę dużo, dużo jadł!”.

A więc na to uciekać stąd od Hertensteina?… Jakaż moja nadzieja? — Trzy miesiące lub chociażby pół roku…

I stanęła mu nagle przed oczyma zimna, nudna biel szpitalnej sali. I te szeregi wąskich łóżek, te żółte, wyschłe, bezmyślne głowy na poduszkach, ten zapach ckliwy, woń kalectwa i śmierci: to całe piekło cierpienia, powleczone bia­łym powietrznym kirem, i czarny jak otchłań, wielki znak Chrystusa — zda się nie ludzką powieszony ręką, lecz usta­wiczną trwogą tylu przygasających oczu rozkrzyżowany na ścianie. Gdzieś, na jednym z tych łóżek, leżeć zapomniany, miesiące całe tonąc w tej zimnej bieli. I myśleć tylko o tym, że tam, poza szpitalnymi murami, w żywym jeszcze świecie, nie pozostało z nas nic! Nic!… Podczas gdy ci wszyscy, mierni, przyziemni, już za młodu nikczemnie wyrachowani, którym się kiedyś ledwie rękę podawało — oni dopełzali się w życiu nawet do szacunku ludzkiego, ba! nawet do działal­ności owocnej. A myśmy zaczęli lotem, pozostawili po sobie tyle śladu, co przelotne ptaki, i tyle praw do ludzkiej uwagi, ile daje dobroczynność! Ich dobroczynność — tych miernych, przyziemnych, już za młodu nikczemnie wyrachowanych, tych solidnych i czcigodnych dziś obywateli, którym się ręki nie podawało — kiedyś! — Gdy się jeszcze dumne w piersiach miało serce…

I zdawało się Müllerowi, że oto zrywa się z szpital­nego łóżka i ucieka z tej chłodnej toni ludzkiego miłosier­dzia — aby prędzej — tam poprzez okno: na bruki! I oto uderza głową i krwawi o dobroczynne kraty…

Ocknął się i krzyknął niecierpliwie na Hertensteina:

— Daj tamto… Po co zwlekać?

— Jeszcze nie czas.

„Nie, ten jego spokój! — myślał. — Ten bezduszny, zimny spokój. Ten człowiek wyzuł się ze wszystkich namię­tności, z uczuć wszelkich. On tam chce dojść wyrozumowa­niem. Taki musi się własnymi myślami wpędzić wprzódy w jakiś beznadziejny trójkąt, zamurować sobie wprzódy wszelką drogę logicznego odwrotu, chce jakby zaorać ze sobą całą świadomość wzgardy dla życia”.

— Jeśli ja chcę swego życia treść usprawiedliwić — krzyknął wreszcie — ty szukasz logiki w śmierci. Tej po­dwójnej gry nie rozegramy dzisiaj. Skończ! Upij się, to po­winno ułatwić ten krok. Albo nie, to przypomnij sobie wszy­stkie krzywdy życia, wszystkie jego zawody, wszystkie triumfy małych, niskich, miernych i wszystkie własne upokorzenia. (Szkoda wielka, żeś ty i nędzy nie zaznał!…) O, to wszystko upije cię stokroć większym szałem, da ci siłę po­stanowienia stokroć większą — da ci nienawiść!

Ostro zarysowane pąsowe rumieńce wytrysnęły mu na twarz: pod nawałem wspomnień chłostały go, zda się, w tej chwili wszystkie doznane w mizernym życiu upoko­rzenia i nędze.

— Pić daj! — dopominał się. — Widzisz, to są najża­łośniejsze twory ci Prometeusze…

I śmiał się. Tym razem bezdźwięcznie, cicho: pierś mu się tylko trzęsła, łkała; krzywiła się twarz.

— …którym nie przyszło nawet walczyć z bogami, bo ich mizerne przykuło życie. I nie orły pierś im szarpią, lecz robactwo ich obsiadło, to najmizerniejsze robactwo ludzkie… Wiesz, co taki uczyni, gdy, utraciwszy wiarę w świat, w ludzi, w siebie, zachowa jeszcze tylko siłę woli? Wiesz, co taki donkiszot uczyni?…

Długimi, kleszczowymi palcami swej suchej ręki wpił się w ramię Hertensteina.

— Pamiętasz — w Chicago? — Wczoraj na bulwarach okrzykiwano. Właśnie tam — w rój ludzki: gdzie radość bezmyślnej uciechy, gdzie głupstwo życia triumfuje.

Urwał. Odurzał go, otumaniał wprost ten potworny obraz, jaki mu zawsze czujna wyobraźnia wnet podsunęła. Po chwili dokończył szeptem cichym i miękkim, jakby w zaufaniu serdecznym:

— Nienawiść, to jest wielkie, święte uczucie!…

— I zemsta — dodał po chwili jakby dla siebie.

— Na kim?

— Na wszystkich! — odparł, rozrzuciwszy ramiona jak skrzydła.

— Za kogo?!

— Za siebie! — kończył, uderzając się w piersi.

Hertenstein dobył z bocznej kieszeni chustkę: chrząknął, splunął i, chowając ją z powrotem, pytał zimno:

— Więc ty dlatego tylko myślisz o swej śmierci?

Wtulony w kąt kanapy, głowy nawet tym razem nie uniósł, tylko swe długie i kościste palce wyciągał, aby Her­tensteina za ramię ująć, do siebie widocznie pochylić i na ucho coś szepnąć. Lecz w tejże chwili zakaszlał głucho i ciężko. Ściskał oburącz czoło, pasował się z ciałem. Uspo­koił się wreszcie i z zaciętym uporem zapatrzył się gdzieś hardo przed siebie. Nagle łzy trysnęły mu nawałem do oczu i w szybkim biegu potoczyły się jedna za drugą po zapa­dłych policzkach.

— Daj mi pokój! — żachnął się wnet potem w rę­kach Hertensteina. — Daj pokój — słyszysz!… Czułości!… Niech mnie piekło pochłonie, że ta moja nienawiść jest taka niedołężna, taka mizerna, że nie znajduje innej broni prócz… prócz samobójczych myśli!

Hertenstein przysiadł się do niego. Milczał długo, rzu­cając nań ukośne spojrzenia; wreszcie odważył się ująć go za rękę.

— Skorpiony zawiedzionej pychy tak cię wychłostały i takim strasznym zatruły jadem… Tak daleko zanoszą „złe wiry” wielkomiejskie… Do tego wszystkiego dochodzi się, żyjąc wyłącznie myślą o „samym sobie”, dzięki szatańskiemu zwierciadłu życia.

Müller odmachnął się słabo i niechętnie.

— Tobie ćwiekiem to zwierciadło w głowie utkwiło. Bój się Boga, przecież te twoje romantyczne kategorie nie mogą mieć dla mnie wartości — teraz, w takiej chwili!

— Widzisz, po pięciu latach byłem tak daleko niemal jak i ty. Wtedy czując, że wszystkie podstawy życia chwieją się pode mną, uciekłem ze „złych wirów” wielkomiejskich tam na zamek.

— Tęsknotę swą sycić wspomnieniem — przerwał mu kategorycznie Müller.

— Twoja myśl po ziemi pełza i zewnętrzności tylko się czepia — odparł Hertenstein niedbale. I wnet potem w nagłym podnieceniu: — Czy ty wiesz, gdzie kres i gra­nica tęsknocie? Dokąd ona ludzką myśl doprowadzić może? Ze wszystkiego, czym kobieta obdarza, tęsknota jest jedynie czystym jej darem.

— Nie widywałeś jej przez ten czas? — zagadnął Müller mimo wszystko.

— Raz jeden. Teraz.

— Jak to teraz?!

Ale Hertenstein nie chciał widocznie odpowiedzieć.

— Powróciłem, tam, na zamek — powtórzył. — W do­linie mojej kamień przy kamieniu. Wszystko to błyszczy się, iskrzy, żarzy w słońcu. W rozpalonej atmosferze czuć wprost ten mdły zapach natartych krzemieni. A gdzie kamień się rozpęknie, gdzie żwir się rozsunie, stamtąd źródło tryska. Woda plącze się, pluska wszędzie: czuć tu jej robotę żwawą, złośliwą, szkodną. I tak w cmentarz kamienny zmieniał się kraj mój… Olbrzymi gzyms skalny, co wisiał ponad lasem lat tysiące, jakby na mój los i dolę czekając, teraz zarwać się musiał! Zmiótł las na upłazie, przeskoczył rzekę i długim usypiskiem głazów wklinił się w tę resztę łąk po drugiej stronie… Co dzień spotykam jakichś obcych ludzi: to delegaci z akademii. Ten gzyms skalny przyniósł spod szczy­tów ciekawe skamieliny. Konający świat zwierza się ze swych tajemnic, zwierza obcym ciekawym i natrętnym oczom. Był w tym dla mnie głuchy, trawiący wyrzut i bezlitosne upoko­rzenie… I co te wielbłądy znajdą? — myślałem niechętnie. — Ułamkowych kształtów liche skamieliny. Ponumerują to, po­znaczą i będzie im się zdawało, że dawnemu światu tajemnice życia wydarli. — A ja chciałem wszak ten świat cały poza wieków krańce, poprzez czasów zawrotne dale ożywić, taje­mnicę jego ducha z mroków epok wydrzeć, moim duchem natchnąć i wskrzesić! Sztuką moją!… A teraz oto jestem mniej wart od każdego kamienia, co się spod szczytów stoczył.

Poszukując resztek żyjącego dziś jeszcze świata, ucie­kałem z zamku w jodłowe lasy po przeciwnej stronie i na te łąki na stokach i podnóżach… I wiesz, com czynił? Oto, w drobiazgach zewnętrzności cały tonąc, czepiałem się ich wtedy jeszcze. Gdziekolwiek myśl się zwróciła, wszędzie na ból zawodu natrafiała, a ja ją koiłem, kołysałem pierwszym lepszym drobiazgiem. Oto, chodząc po łąkach, zbierałem ja­kieś kwiaty: wątłe, delikatne kielichy wysilonego pod jesień fioletu… Zimowit! — Lubiłem ten kwiat!… Spojrzyj — tu pod sufitem fryz taki wymalować sobie dawniej jeszcze ka­załem… Zresztą modną stała się nawet potem ta jego wątła barwa, to tchnienie fioletu na kielich kwiatu. I ta smukłość jego! I ta prostota w liniach! I to, że bez liści, bez łodygi wprost z ziemi jako grzyb! Lubiłem kwiat ten: — na chmur­nej jesieni wspomnienie wiosny ostatnie… Jest coś z pięknej suchotnicy w tym kwiecie… Mówią, że woni nie posiada; dla mnie miał on wysubtelnioną woń świeżego śniegu.

I patrz — takim ja byłem niewolnikiem zewnętrzności! Takem się pieścił każdą błahostką, w każdą bańkę mydlaną tylem z ducha swego kładł. I każda bańka więcej tęcz dla mnie miała, a każda tęcza więcej barw. I tak mi się świat cały z barw, z blasków, z woni i z tęcz uplatał, a pod każdym tchnieniem głębszej tęsknoty jak bańka mydlana prys­kał. Byłem jako wy wszyscy jesteście: niewolnikiem niewol­ników moich, kaprysem kaprysów mych, ofiarą ofiar moich i bańką tęczową!

Gdym raz te kwiaty po upłazach zbierał, nawinął się jeden z tych chudych, suchych starców górskich, o których śmierć w tych kątach zapomina zupełnie. Mruczał coś, wreszcie ostrym głosem wygwizdał mi z wygasłego cybucha fajki, że to zielsko jest ich klęską ostatnią: czego woda nie za­bierze, czego kamień nie nakryje, żwir nie przysypie — zabiera to zielsko. Niby nie kwiat, bo to na wiosnę owocuje, wówczas ma i liście. Od tego pada im dobytek.

Jużem kwiatów tych więcej nie zbierał, jużem na świat nawet nie wyglądał. Przepędzałem dnie całe tam w bibliotece, w narożnicy kamiennej, pod wiecznie białym i spokojnym wejrzeniem lodowca wkrysztalonego w dziwnie jasny jesienny lazur nieba.

— Siedziałem tam w narożnicy, gdzie czas się na go­dziny nie liczy, i skubałem niewolnie w rękach te wysilone, jesienne kwiaty wiosennych trucizn… I to pytanie miałem na ustach: „Za com ja życie oddał?”.

I to drugie w piersiach: „Czy daremna syzyfowa praca zbierania kamieni z doliny ginącej, nie warta życia motyla na trujących kwiatach?”.

I tak oto miary wszelkich wartości pokruszyły mi się w dłoniach.

A tam, poprzez okno w nyży, widziałem, jak wówczas, trzy drogi ducha: na szczyty najbielsze drogę marzeń bez­płodnych, wydeptany gościniec w dolinę szarego życia na daremną walkę z kamieniami i krętą ścieżkę, co wierzchoł­kami gór i padołem przepaści wiedzie w czarne pałace, gdzie lirowe dziady królują i tłumu pochlebstwem żyją.

Zaś u góry, ponad głową moją, te dwa śnieżne szczyty po bokach lodowca, białym puchem przedziwnie osrebrzone, w jaskrawym słońcu lekkie i dyszące, niby tęskniącej ziemi pierś dziewicza… Te szczyty, lodowiec ten!… — Są przecie jakieś stałe, niezmienne wartości?

W na pół zmurszałym, czarnym pulcie u okna czytałem znowuż te słowa: „Oto tęsknot moich owoc boski, oto grób tajemnic wielkich, oto żar i płomień grzechu mego, oto stos mój kacerski!…”.

Zaś u sufitu wił się czerwoną wstęgą ten napis gotycki:

„Poucz! Rzuć rosę pewności na spragnioną ducha mo­jego posuchę”.

W głębi, na zamykających murową wnękę dębowych odrzwiach, pod czarną pieczęcią, te słowa ostatnie:

„Ostrożnie z nauką moją! Niech znużenie i ciekawość po miecz ten ostry nie sięga. Porani-ć niedołężną dłoń…”.

Müller, umęczony i zajęty swymi myślami, słuchał go w roztargnieniu i niechętnie.

— Szyję dam — przerwał wreszcie — żeś ty ostatni rok spędził tam w tej narożnicy kamiennej, szukając w chmu­rach tych stałych wartości, na jakie co krok mogłeś się natknąć w życiu?

A nie otrzymując odpowiedzi, dorzucił niecierpliwie:

— Zrozumże chociaż to. Myśmy przepadli, ale wszak świat pozostał; ocaleli inni i ich dzieła. Dzieła ludzkie są jedyną trwałą wartością na świecie. Pisał ci o tym i twój ojciec.

— Dzieła?… — Hertenstein kiwał smętnie głową. — I ja tak myślałem kiedyś.

— Zaczynasz mi się uśmiechać z tępym uporem fana­tyka. Tak jest, dzieła! — krzyknął niecierpliwie.

Lecz on ujął go spokojnie za rękę i pomilczawszy chwilę:

— Ojciec mój?… On posiadł stokroć głębsze warto­ści, a wraz z nimi i tę świadomość, że one szczęścia na ziemi nie dają. Na czarne pieczęcie zamknął mi je, życie wskazał: snadź targały nim jeszcze ostatnie, te najsilniejsze rozterki… Dziś wiem, czemu po nim góry pozostać nie mogły. On był zbyt pełen kultury ducha, zbyt szerokie widno­kręgi myśli ogarnął i opanował, zbyt potężny świat w nim żył i poezją swą zbyt go przeniknął. Może brakło mu tego uświadomienia tylko, że tu twórczości być nie może: snadź nie był ostatnim ogniwem swego rozwoju.

Zamilkł, a po chwili:

— Przypomnij sobie jej męża — Borowskiego.

— No? — Müller mimo woli ścisnął go za rękę.

— Widzisz, w nim, po części i w tobie, jest przerost nerwu twórczego, który zwie się aktorstwem. Aktorem każdy z nich jest, z tych twórców — w mizernym otoczeniu rzeczywistości swojej… W tamtym z zamku tego nerwu nie było i być nie mogło: Jeżeliby ta twarz dumna larwę znio­sła, larwa na niej przezroczą by się stała i zdradziła właściwe oblicze. On nie mógł stawać się „tym” i „owym”, bo czło­wiek i rzecz każda mogły być tylko lustrem jego ducha; świat zewnętrzny zbyt nikły był wobec tego, co on mu z sie­bie narzucać musiał… Taki nie mógł się nawet wypowiadać: zbyt głęboko sięgał; tam, gdzie jawną się staje cała mizerna nikczemność słowa, barwy dźwięku, kształtu. Taki mógł chyba przemawiać uśmiechem, spojrzeniem; już nawet nie gestem, który jest rzeczą trywialną.

Müller wsparł aż podbródek na splecionych dłoniach i zapatrzył się uważnie na niego.

— Mówisz?… — mruknął tylko.

A Hertenstein coraz to żarliwiej:

— Sztuka jest dla wszystkiego, czym targają namięt­ności; co się tworzy, przeradza, przetwarza; co kulturę wie­ków i pokoleń w jednym osobniku skupić, natężyć i prześwietlić w sobie musi. Taki to wszystko z trudem z chaosu wyłuskał i opanował, i odrzuca z siebie wraz z kawałami serca: drgające ciepłem, życiem, krwią! — Twórcą się na­zywa. Zaś potem… Jeśli go głód życia pokonał, wówczas zaczyna przeżuwać to, co przeżył w sercu, i staje się litera­tem, artystą malarzem, artystą rzeźbiarzem, artystą muzykiem — oby­watelem; czymś w rodzaju „voilà celui, qui va venir”, jene­rałem dla ludzkich czapek. — Mistrzem się nazywa… Jeśli głód ducha przemógł głód życia, wówczas pogrąża się dalej w nową głąb ciemnych zagadek i w nowe otchłanie potężniejszych jeszcze namiętności. Tam też grzęźnie, tonie i — przepada. Nazywa się dekadentem (jeśli słówko w modzie). Jest zwyrodniałym, a więc przynętą dla kruków, czymś w ro­dzaju: „Biada społeczeństwu, w którym…!” — jest przed­wczesną mogiłą, na której powiewa zwycięski sztandar poprawnej mierności.

Hertenstein rzucił te słowa mocno i zerwał się w pod­nieceniu. Począł chodzić po pokoju, odprowadzany czujnym spojrzeniem Müllera.

— Ale przychodzi czas — mówił, zatrzymując się przed nim — i w rozwoju duchowej kultury czas taki przyjść musi — kiedy się ci twórcy, ci mistrze, ci wiecznie szuka­jący, na taką dal od nas odsuną, że dla naszych oczu ma­leje, obojętnieje i znika wzajemna ich odległość. Bo oto duch ujrzał ich wszystkich we właściwym świetle życiowych zabie­gów i daremnych wzlotów. Poprzez ciemnie zagadek, poprzez otchłanie namiętności i cierpień, poprzez bankructwa wszelkich wartości, poprzez zmierzchy bogów wszystkich, wydostaje się na świty wiecznych wartości. Oto się przerodził, przetworzył, kulturę czasów skupił, natężył, głodem własnej duszy prześwietlił i ponad nią się wzbił… Aż tam, na te najwyższe, najbielsze szczyty, na których nic rosnąć już nie może! — Taki wcale się nie nazywa: i to jest jego dumą.

— Czyś ty… — (Hertenstein stał tuż nad nim i mó­wił z wzrastającym wciąż żarem) — czyś ty głębią duszy nie wyczuwał czegoś brutalnego, czegoś z obłudy i aktor­stwa w sztuce każdej: ułamek, fragment, mierna cząstka stara się oto wielkie twe oczekiwania oszukać, ducha omotać i wśliznąć się w twe serce… Czyś ty nigdy nie czuł, że sztuka to nie jest rzecz dostojna? — A ci jej kapłani?… Żaden człowiek tyle poniżeń nie zniesie, ile ten, co triumfu ocze­kuje. Ta kręta ścieżka wierzchołkami gór i padołem prze­paści — to nie jest droga dla ludzi godnych!

Dzieła, mówisz? — Gdzie miara tych dzieł sztuki? W hałaśliwym młynie ludzkich gawęd? Na targowisku próż­ności? Na pstrym kiermaszu, gdzie lada poliszynel tłumy bawi, lada pierrot sentymentalny je wzrusza, gdzie narodowa cho­rągiewka już je dostatecznie podnosi? Gdzie zła wola, gnuśny nawyk ducha i tępy upór borykają się z każdą nową myślą?… Wreszcie, kto te dzieła tworzy? Najbogatsi, najsubtelniejsi duchem? Tych wnet duma lub serce zgubi; kruki roznoszą potem ich szczątki żabom na żer. Bo zawsze i wszędzie przetrwają tylko najbardziej dopasowujące się, ostrożnie zimne, żabie natury. To mi twórcy! Pokaż mi ich, przypomnij wszyst­kich, abym mógł doszczętnie wzgardzić…

— Sztuką?! — parsknął Müller, zaskoczony tym wnio­skiem.

— I samo słowo mi obmierzło!

— Dalekoś zaszedł.

— Chodź i ty! Znajdziesz ten spokój, jaki daje wzgarda. Pokonasz klęskę swego życia, gdy raz powiesz sobie…

Hertenstein urwał. Płomyk niepewności przemknął mu po twarzy, jakby raz jeszcze zawahał się, czy z tym czło­wiekiem warto mówić o tym: — te połyskujące oczy suchotnika czaiły się tak chytrze, wświdrowywały się w niego już gotową złośliwą ironią.

— Hm? — Müller wydymał wargi. — Taak?… No, to było do przewidzenia, że ciebie zahipnotyzują te górskie szczyty.

— Twoja myśl do grobu nawet chce tylko zapełzać.

Wyczerpała się cierpliwość Müllera.

— Ślepy ty! — wołał, zbliżając się do niego. — Czy ty nie rozumiesz, że jeśli w nas tkwiła jakaśkolwiek ludzka wartość, to jedynie ta, co zbudzona bodaj grzechem i roz­paczą rwie się do słowa, do barwy, do kształtu, do dźwięku? Że to są jedynie jasne chwile naszego życia, „które nasz byt usprawiedliwiają” (jakeś sam to kiedyś mówił), że wtedy wszystko, co lepsze w człowieku, woła najszczerszym bólem: „Grać chcę!” — „Pisać chcę!” — „Tworzyć chcę!…”.

Hertenstein potakiwał spokojnie i chłodno, z uśmiechem wyrozumienia, jakby z góry będąc pewnym, co mu w tej chwili powiedzą.

Po chwili otrząsł zadumę i, chodząc po pokoju, mówił jakby do siebie:

— To tajemne i bądź co bądź najczystsze płomię życia… — Ono spaliło was wszystkich, którzy byliście jeszcze cośkolwiek warci: Borowskiego, Jelsky'ego, ciebie…

I jakby unikając wzroku Müllera, odwrócił się nagle i cofnął ku oknu. Ten aż przechylał się na kanapie, wpijając się w niego spojrzeniem już tylko zdumionym. Niebawem wszakże odgarnął jakby swe podejrzenia na bok i, chcąc wy­badać ostatecznie, spytał.

— Więc tkwią przecie w tej pogardzonej przez ciebie sztuce jakieś szlachetniejsze, trwalsze pierwiastki, wartości wieczne…?

— Udzielające się na detal — wpadł mu twardo w sło­wa — za jarmarczne ceny powodzenia.

— Więc są jednak wieczne wartości?!

— Te nie udzielają się ani za jarmarczne, ani za żadne inne ceny. One, jeśli się w człowieku rodzą, w nim też i po­zostają. Dla nich nie ma wyrazu. One są milczeniem: jak Bóg, jak fatum!…

Müllerowi iskrzyły się już tylko oczy. O nic już nie pytał, na nic odpowiadać nie zamierzał. — „A więc taak?…” — pomyślał wreszcie i, zapaliwszy papierosa spoglądał ze swego kąta na kanapie, spoza obłocznego dymu chmurnie i po­nuro. — „A więc już tam? Oto na co ty mi czekać kazałeś!”

— Słuchaj, Henryk — zapytał nagle, jakby chcąc się utwierdzić w swych domysłach — te odrzwia dębowe pod czarną pieczęcią we wnęce muru — tam — w twojej biblio­tece?…

— Zerwałem pieczęcie! — dokończył Hertenstein w głę­bokim serdecznym przydechu.

Tym razem obaj nadsłuchiwać poczęli. Bo oto w cichą ulicę wpadł nagle prędki i donośny tętent, potoczył się lekko powóz za nim drugi: oba zatrzymały się tuż pod oknem.

Hertenstein przepłoszył się i, zapomniawszy nagle o wszystkim, zakrzątał się gorączkowo koło stołu.

— Zostań! — krzyknął. — Od dwóch dni ona tu jest — rzekł wreszcie z trudem… — Nie — zostań!… Po pięciu la­tach po raz pierwszy… przedwczoraj. Dlatego to wszystko tak żyje w myślach… Dlatego wczoraj między was uciekłem, dla­tego opowiadałem dziś… I dlatego to wszystko o koniec swój dopomina się natrętnie.

Po chwili unikając wzroku Müllera:

— Na koncerty swe przyjechała… Dotychczas omijała to miasto. W Ameryce przeważnie… Dziś tutaj śpiewała. Odwożą.

Jakoż, nagłym, prawie melodyjnym i lekkim truchtem, zadudniło znowuż na brukach. Jeszcze jeden, tuż za nim drugi powóz.

Müller z trudem przenosił uwagę w tamtą stronę. Tarł oczy dłońmi, spoglądał na portret na ścianie, to znów na bladą twarz Hertensteina. I gdy z ulicy dochodzić już poczęła wrzawa, jemu przyniósł przekorny zwrot myśli te słowa Leopardiego:

I być tylko cieniem,

Którego skrzydła anielskie unoszą

Między nicością i grobów marzeniem…

I kobieta, myśl o niej, wydała mu się w tej chwili czymś brutalnym.

— Może zechce zajść tutaj — mówił tymczasem Her­tenstein, odzyskując widocznie spokój. — Na pewno nawet… O mnie milcz… Zresztą, wszystko dawno już zapomniane: czas pogrzebał. Ci, co żywi z daleka od życia stoją, jadą naj­szybciej: umierają nawet w sercach najbliższych. Uczucia ludzkie podlegają nieczystym prawom ruchu. Wiedzą o tym ci, co pragną pozostać w serdecznej pamięci kobiety lub tłumu… Słuchaj! — jadą.

Z tych bezwładnych ogólników wnioskował Müller, że Hertensteinowi zapomniano tam więcej, niźli zapomnieć nale­żało, że pogrzebano nawet te wielkie pokładane w nim nadzieje i że stosunek obojga czas zmienić musiał znacznie.

Na dworze stało kilka karet i powozów. Konie parskały, bijąc niecierpliwie kopytami o bruki. Słychać było głośną rozmowę.

— Ona! — szepnął jeszcze Hertenstein.

Krzyk, wrzawa, jakiś rojny tumult wypełnił nagle ciemną ulicę, jakby cały gwar miasta buchnął nagle w te zaciszne strony.

— Konie wyprzęgli — tłumaczył Hertenstein — wiozą… Młodzież.

Jeszcze dwa, trzy powozy; — nagle cisza; — skrzyp otwieranej bramy i…

Z kilkudziesięciu piersi okrzyk jeden, co echem potężnym we wszystkie okna uderzył, zaszeleścił liśćmi na drzewach.

— Brawo!… Brawo!… Niech żyje!… Zostać u nas, nie wyjeżdżać… Zostać!… Wiwat!

Zaś im w pokoju rozjaśniały się bezwiednie chmurne twarze, krew jakby uderzała do głowy, rozchylały się nozdrza: wdychali to zawrotne tchnienie, co trupa nawet zgalwanizować potrafi. Müllerowi zadrgało coś nawet koło policzków, oczy poczęły mrugać migotliwie i łza drobną krętą strugą przewinęła się po twarzy.

I być tylko cieniem

…………….

Między nicością a grobów marzeniem??…

A tam za oknem bezładne klaskania w ręce, rojenie się tłumne, krzykliwe i uparte. Ponad tym to parskanie koni i granie podków na brukach.

Wreszcie jeszcze jedno, tym razem opętane już wprost zerwanie się krzyku, przecięte mocnym zatrzaśnięciem się wrót. Ruszyły konie, potoczyły się powozy. — A tłum się rozsypał.

Müller nie dobrze wiedział, co potem było. Za chwilę uchyliły się drzwi: jakiś człowiek wniósł olbrzymi ciemny wieniec, inni nieśli kosze, bukiety, kwietne liry, rzucali całe stosy luźnych wiązanek. I wraz z tą pełną, odurzającą wonią i barwnymi tęczami kwiatów weszła do pokoju jakaś jasność, blask, przepych oraz to duszne, zawrotne tchnienie władzy i triumfu.

Müller kłaniał się, głowę chylił. „ONA — sztuka!” — przynosiło mu wspomnienie.

Ave, Regina!” — szeptały niedosłyszalnie drżące wargi.

Rojna i gwarna, korna i władna — fama królewska!… Czuć ją było tu naokół. Wraz z przepychem kwietnych woni nasycała pokój wciąż jeszcze tym szalejowym upojeniem triumfu. Obaj widzieli niemal tę salę, w morzu świateł jaskrawą, od barwnych tłumów rojną, słyszeli przyśpieszone serc bicia, tłumione oddechy; czuli prawie te z setek serc ludzkich wy­darte uczucia, co rojem białych ptaków łopocą się po sali. I w tę wsłuchiwali się chwilę, kiedy ta cisza łamie się w na­głym okrzyku gromadnej duszy: w grzmocie, w huraganie oklasków… W oczach iskrzyły im się tylko tęcze kwiatów, co po brzegi wypełniły pokój: mieniły się purpurowe, żółte, białe plamy, wirowały, zda się, te wielkie ciemne koła laurowych wieńców, snuły się jak węże czerwone ich wstęgi. I zdawało się niemal, że te kwiaty niby barwne pychy sypią się i sy­pią bezszelestne; że te wstęgi biją się wichrowo i fale ich mącą się jako zwycięskie sztandary.

Wielkiej artystce!” — odczytywali złotymi zgłoskami na tych purpurowych wstęgach.

Ona tymczasem kazała bratu zdjąć sobie z ramion białą pelerynę i wyczerpana rzuciła się w głąb fotelu.

— Zlituj się, Henryk, wyjdź tam, do tych, którzy się jeszcze naprzykrzają. Podziękuj już zimno tylko i powiedz, że… że jestem nieżywa — zaśmiała się nagle. — Kwiatów tu nadsyłanych nie pozwól przyjmować. Dosyć tego! Basta!… Nie mogę.

Jej jasne suknie, o tym delikatnym tchnieniu zimowitowego fioletu, wchłonęły, zda się, w siebie połyskliwą jasność i blask koncertowej sali. Bujny biust, od martwej, sinej bieli pereł na szyi, zdawał się tym bielszy, tym jędrniejszy, tym większym pulsujący życiem. Głęboki ton mahoniowych wło­sów złocił się i mienił w błyskawicowych refleksach od bry­lantowego diademu. Promieniała jasnością.

I tak na wpół leżąc w niskim fotelu, uśmiechała się prze­lotnie do nich obu, ale tym uśmiechem z estrady: odrucho­wym i zimnym. Zmęczona była.

Pierś jej falowała jeszcze miękko, pulsowały nozdrza. W czarnych głębiach oczu iskry podniecenia wciąż jeszcze gasnąć nie chciały. Po twarzy przemykały się raz po raz błędne płomyki rozkosznego upojenia. Uśmiech igrał na ustach, gasł i znowuż się wysilał: raz wesoły i psotny, to znów smutny, wreszcie dziwnie rozmarzony. Wargi, tą pulsującą krwią nabiegłe i żywe, omiękły jakby i zwilgotniały: senne, znużone, upojenia pełne, oczekiwały, zda się, na pocałunek — pocałunek od tłumu.

Śnieżne ramię wyśliznęło się jak giętki wąż z długiej rękawiczki. Rękawiczka ta usunęła się niebawem na ziemię. Hertenstein schylił się po nią machinalnie i zatrzymał w swych dłoniach. Uśmiechnęła się doń znowuż tym błędnym, zdawko­wym uśmiechem z estrady.

— Zapomnij już! — rzekł jej niechętnie.

— O tym koncercie?… Ach, już bym sama pragnęła! Chciałabym już teraz o wszystkim zapomnieć, wtulić się gdzieś w kącik jak dziecko…

I przegiąwszy z lekka szyję, przylgnęła twarzą do mięk­kiego oparcia fotelu; przymrużyła nawet oczy.

— Ale! — ocknęła się wnet i rozpromieniała nagle. — Po pierwszej części rozkazano mi na górę — do loży.

— Był kto? — pytał Hertenstein niedbale.

— Sami! — dorzuciła z naciskiem.

— A?!…

Rozkołysała bieguny fotelu i, patrząc gdzieś w sufit, opowiadała śpiewnym, niedbałym, nieco drwiącym głosem:

— Zostałam miłościwie pochwalona za uczucie i inteligencję.

— Pa! — sarknął.

— Niby przez nią — mówiła przeciągle, patrząc wciąż gdzieś w sufit. — Słyszano już mnie gdzie indziej… W Tri­stanie i Izoldzie. Mam być nieporównaną: unattainable.

— A on?

— Znacznie wytworniej. Wplatał swe pochwały w roz­mowę. Prowadził ją przy tym tak, że nie potrzebowałam ani razu dygnąć… O, to dyganie jest rozpaczliwe! — zaśmiała się nagle głośno i dźwięcznie. — Życzył sobie, abym pozostała na stałe w tutejszym teatrze. Równa się to rozkazowi dla mnie i dla intendentury… Toteż intendent dziś jeszcze tutaj napa­stować mnie chciał…

Hertenstein powstał gwałtownie i odsunął energicznie krzesło.

— Henryk — szepnęła i uniosła cokolwiek rękę, jakby chcąc go po włosach musnąć, gdy się do tej dłoni pochyli. A że czekała daremnie:

— Nie bądź taki sztywny!… Widzisz, oni mnie tam swymi hołdami zawsze rozkapryszą. Boję się potem jak dzie­cko każdej surowej twarzy… A wiesz — uniosła się nieco, przytuliła na chwilę twarz do jego ramienia — mimo zakazu — (nie gniewaj się!) — mimo zakazu śpiewałam aż trzy wasze…

Rzucił ramionami.

— Po co?

— No, ludzie szaleli po prostu! Dziennikarze nagabywali mnie aż tutaj w bramie. On się nawet zainteresował: czyja melodia, czyje słowa.

— Powiedz to jemu — Hertenstein na wskazał Müllera.

Zdumienie radosne, uśmiech i uprzejme skinienie głową w jego stronę. Sięgnęła do najbliższego kosza kwiatów: wy­jąwszy jakąś białą różę, podała mu ją. — Za Łabędzia — rzekła. Müller spłonął w jednej chwili, bąknął coś, ukło­nił się i cofnął się czym prędzej na swoje miejsce, czując, że koło oczu znów mu coś drgać poczyna.

Ona zaś, kołysząc się dalej na fotelu, powróciła do swo­jej opowieści.

— Rozmawiał ze mną przez cały antrakt. Jest nadzwy­czaj ujmujący w swej na pół wojskowej manierze.

— Ach! Że też ty do takich rzeczy przywiązujesz tyle wagi!

Müller powiódł tymczasem okiem po stokach kwiatów naokół, po laurowych wieńcach i wstęgach czerwonych; — spojrzał na swój kwiat i głowę zwiesił. „Tyle tylko ze mnie, tyle z nas w tym wszystkim”.

— Kim jest tu u was baron Farnsberg? — usłyszał tymczasem.

— Bankierem — odparł, przypomniawszy sobie to na­zwisko.

— Nie wygląda… Bardzo dystyngowany. I wykwintny znawca sztuki… Ogromnie zachwycony pańskim ŁabędziemŁabędzia musiałam bisować dwukrotnie.

Müller skubał tylko w ręku swój blady kwiat.

— Ach, tak? — rzekł niedbale i poprawił swe roztargnie­nie natychmiast uprzejmym uśmiechem. A potem darł już tylko i prószył te blade różane płatki. „Tyle nas w tym wszyst­kim” — powtórzył w myślach.

Kołysała się przez chwilę na fotelu, a potem jakby zdzi­wiona ciszą lub może tym, że żaden wzrok na niej nie spo­czywał, zatrzymała bieguny i rzuciła na obu czujne wejrzenie.

— Wiesz, Henryk — rzekła mimochodem — taka dzi­wna, prawie niepokojąca jest ta cisza u ciebie. Dlaczego ty tak daleko od miasta mieszkasz?

— Dla ciszy — rzekł spokojnie.

Zastanowiły ją poważne, prawie zimne ich twarze. W jakimś przegięciu czy w zamiarze powstania zaskoczyła ją na­gle zaduma. Niecierpliwym ruchem dłoni strzepnęła ją sobie z czoła, skoczyła z fotela i zaszeleściła suknią.

— Zaśpiewam wam po prostu coś!… Nie słyszeliście prze­cie jeszcze, jak wasze rzeczy śpiewam. — To dziwne — za­myśliła się znowuż — jak wy wszyscy obojętni jesteście dla swoich… No, Henryk uważa, przypuśćmy, koncerty za rzecz szatańską, ale pan?

I już do fortepianu zasiadając, przerwała swe pytanie pasażem.

— Przepraszam cię? — przycichła natychmiast i po­chyliła ucho.

— Nic ważnego. Chciałem ci tylko powiedzieć, że kwiatów żal. Po owoc może sięgać każdy.

— Nawet ja — dokończyła ostro, jakby zadraśnięta tymi słowami. — Kwiatów — dodała wnet potem, oglądając się po pokoju. — Boże, jakie ich mnóstwo jednak!… Kwia­tów żal dlatego, że więdną; — że tak szybko nieraz więdną, Henryk. Im szlachetniejsze…

Dłonie jej, muskające klawisze, osunęły się z klawia­tury, poprzeczne zmarszczki ściągnęły nagle czoło. Po chwili ocknęła się niespokojnie:

— Co to jest?!

— Wiatr.

— Boże, jaka tu cisza! Jak w grobie.

I znowuż zamilkła.

— Henryk?

— Słucham.

— Zasługuję na pochwałę! Już zaczynam zapominać o koncercie i o tym wszystkim. Już idzie smutek, wracają wspomnienia, czuję jakby zawód… (Dziwna rzecz, że po tych triumfach czuje się zawsze jakby zawód). Idzie pustka…

— I?

— Pojutrze dam drugi koncert. Na złość tobie. Ja żyć chcę!

I rzuciwszy dłonie na klawisze, przebiegła po nich z brawurą. Urwała, spróbowała następnie melodię, zmąciła ją pasażem i poprzez ramię obejrzała się na Müllera. Jemu serce zabiło przy pierwszych taktach tej melodii, a gdy jej głos usłyszał, zbladł i mimo woli dłonią po czole powiódł, jakby niechętnie poddając się tamtym wspomnieniom.

Bo zdawało mu się, że to dalekie rozlewne echo mło­dych wspomnień przynosi mu hen z bezkresnej dali jesien­nych odlotów całą głębią serdecznego żalu to wezwanie ostatnie:

Łabędziu mój, z tęsknoty mórz

Polotem twym daj Boży znak,

Ty, białych marzeń błędny ptak,

O, dolę, dolę moją wróż!…

Obejrzała się na niego. I nie myliła się. Głębokie, jakby żółtym płomieniem świecące oczy suchotnika wpijały się w nią chciwie i zazdrośnie, ssąc jakby z niej siłę, zdrowie, radość i dumę życia. Przykuwała ją do siebie, wtapiała się w oczy, obezwładniała niemal ta smukła, dziwnie blada, jakby zielonawo fosforyzująca twarz, niby maska śmierci przeczutej i jeszcze nieświadomej, ten złoty błysk wielkich oczu pod płową czupryną obfitych włosów. Nagle skłóciło się coś w tym spojrzeniu: wzrok musnął jej włosy, ślizgał się po szyi, pieścił biust odkryty, głaskał ramiona i, przepłoszony jej zamiarem powstania, przylgnął kornie do rąk.

Zerwał się i, chwytając gorączkowo kwiaty, rzucał je garściami pod jej nogi.

— Za to echo z młodości — szeptał. — Za tę se­kundę sztuki.

Uśmiech rozjaśnił jej twarz, zrazu otwarty i szczery, ale wnet smutkiem jakby owiany, na pół senny i rozmarzony, jak wówczas, gdy weszła do pokoju.

— Napisze pan co dla mnie?

— Tak! — krzyknął krótko.

Ale ten złoty połysk coraz to szerszych oczu zanie­pokoił ją bezwiednie. Powstała, zaszeleściła suknią i ten czarny prawie, pąsowy kwiat zerwała sobie spod biustu i rzuciła nań.

Nucąc jeszcze z cicha, przeginała się lekko w tył, gdy Müller zarzucał pelerynę na jej śnieżne ramiona.

A potem tuląc się pieściwie w te białe puchy koł­nierza:

— Dobranoc, Henryku — rzekła śpiewnie, a głos jej zafalował w podnieceniu.

Hertenstein stał w niszy okiennej i patrzał w noc cie­mną na dworze.

— Życzę ci snów tłumnych i gwarnych. Bądź szczę­śliwa nawet w snach.

Chart wybiegł za nią do dalszych pokojów, zawrócił jednak natychmiast i stanął na progu jakby zdumiony: oglą­dał się niespokojnie za odchodzącą, to znów na pana swego spozierał. Wreszcie szczeknął niecierpliwie, śmignął jak strzała w ciemne pokoje; tam się na posadzkach pośliznął i obalił w biegu, aby za chwilę znów się na progu ukazać. Spoglą­dając to na pana swego, to na Müllera, skamieniał w tym ruchu zdumienia; stał we drzwiach, na ciemnym tle wnętrza, jak biały posąg: wysmukły, giętki, czujny.

Zapatrzył się w ten kwiat. I zdawało mu się, że przy tej pąsowej, prawie czarnej, puszystej róży faluje jeszcze miękko jej pierś, to znów, że przy tym kwiecie bieleje jak śnieg ta biała duża dłoń, co mu tę różę w oczy rzuciła. Obejrzał się naokół i oczy wszędzie natrafiały na kwiaty. Czerwień, biel, fiolet i błękit snuły się i migotały mu w oczach jak barwne smugi. A na tle tej tęczowej przędzy wielkie, prawie czarne koła laurowych liści z czerwonymi szarfami. „Wielkiej artystce” — odczytywał po raz setny.

„ONA — sztuka” — myślał otumaniony duszną wonią tych kwiatów.

— Henryk! — zawołał nagle. — Jakeś ty mógł ją widzieć taką?…

Tamten powrócił powoli do stołu.

— Jakem ją mógł wówczas inaczej sobie przedstawiać niż ty teraz? Wówczas nie była igraszką życiowego wiru… Była na zamku, w ciszy i skupieniu tamtego świata. Zresztą każda rzecz kształt swój i imię, a więc i byt, zawdzięcza nam tylko. Każda rzecz jest wieloraką zależnie od chwili i od oczu, jakie na nią patrzą. Jak ją widziałem, taka być musiała; tym pewniej, im bardziej odmienna wydaje się to­bie teraz.

Müller miał ochotę wzruszyć ramionami. Ściągnął wszakże tylko brwi i spojrzał nań ciekawie. „Aha!” — pomyślał.

— Tu pozostaje! — zawołał nagle Hertestein i zaśmiał się niespodzianie po raz pierwszy tego wieczora. — Sły­szałeś?… Dwór, bankier, tłum… ONA — sztuka! Tak było zawsze na świecie! I tak pozostanie.

A tę pajęczynę z myśli zerwij — kończył, wyjmując mu z ręki kwiat.

I gestem dłoni uprzedzając jego protest, nakazywał milczenie czy też cierpliwość. Poszedł w głąb i powrócił niebawem ze starą księgą okutą w klamry stalowe.

— Słuchaj.

Müller spochmurniał nagle i cofnął się w swój kąt na kanapie: przypomniał sobie, co było przedtem, zanim ona tu weszła. Ujrzał we wspomnieniu tę białą szklaną rurkę, jaką pokazywał mu Hertenstein, i zdawało mu się, że te spłowiałe karty, te ponure szeregi czarnych liter przyciska śmierć kościstą dłonią.

— Łatwo przewidzieć, co tam będzie — wycedził mimo to ze złością i, akcentując lekceważenie, sięgnął nie­dbale po papierosa. — Żądze, grzechy, skrucha, serce… jak zwykle u proroków i u ich zbankrutowanych na kulturze apostołów.

— Nie skrucha, lecz myśl! — zapłonił się nagle Her­tenstein i uderzył dłonią w książkę, aż grzybniowa próchnia dymem uderzyła w górę. — I nie serce, lecz głowa!Sercem ciemnej drogi życia sobie nie oświecisz… Głosy serca to tylko bezradny spazm dławiącego się egoizmu; wola zna cenę tego spazmu i gardzi nim. Głos serca to tkliwy flet żądz, którym nawet namiętność dziś już gardzi. Głos serca to pokutny płaszcz trwogi — trwogi przed karą. Serce to skorupa fałszu, to obłudna broń poczciwej głupoty… Nic we mnie takiej odrazy nie wzbudza, jak „dobre serce”. Niedo­łężny i sobie nieufający egoizm czai się z pętami, a że włas­nym siłom nie ufa, wabi i roztkliwia ofiarę fletem serdecznym. Wszystkie małe i stare dzieci bez charakteru mają poczciwe serca. — Przenieś twą dobroć do głowy; spraw, by twoja i cudza wola ufać w nią mogła!

— Czytaj! — krzyknął wobec tego Müller.

— Serce zawlokło cię pod nogi kobiet, serce twą głowę pod stopy im kładło. Reszty dokonała nieczysta myśl kobiety: zrodziła niesyte żądze. I takeś ty zmarniał.

— Czytaj! — powtórzył Müller.

— Słuchaj — rzekł głucho.

I roztworzył księgę:

„Dzikiego tygrysa paszcza, kata topór ostry mniejsze zło mężczyźnie czyni, niźli ducha jego z kobietą obcowanie. Kobieta, czy gdy mówi, czy gdy milczy, gdy idzie, stoi, sie­dzi, leży, ponętą członków tylko nęci, wdziękiem ciała wabi, pięknem postaci póty w myśli się wpieszcza, póki w piersi nie sięgnie i mocnym sercem nie zatarga. Łez smutek, uśmie­chu powab, bioder niedbałe przegięcie, ramion lekkie ułoże­nie, włosów uplot kapryśny, pieściwy wdzięk miękkiego kon­turu i kształtów przepych bogaty: — z ogłupionym mężczy­zną gawędzi rozkosznie kobieta.

Gdy serce mężczyzny wdzięki kobiety rozgrzeją, gdy oczy piękno jej oślepi, zaciemnia się myśl jego. I oto je­szcze jeden duch wstąpił na mroczne drogi klęski.

Przeto brońcie się, którzy bronić się pragniecie. Myśli wasze niech tarcza chroni godności, po łuk sięgajcie dziel­ności odpornej, na czole prawego myślenia hełm, w dłoniach prawej mądrości ostre dzierżcie strzały. A dobrze mi łuku targajcie cięciwę! I, dumni, na pięć dróg zmysłów waszych dostępu jej brońcie!”.

Müller w pierwszej chwili wpijał się chciwie w tę czerń liter gotyckich na żółtym pergaminie. Teraz wydął wargi:

— Dalej! — dopominał się krótko. — Więc taką świę­tością stała się dla ciebie — książka?! Daruj, ale jest w tym pewien smętek w dzisiejszych czasach… Książka jest dziś jak prostytutka: — każdy, co ją kupi, rekomenduje ją przyjaciołom, gdy wszystkim jego wymaganiom dogodzi. W przeciwnym razie plwa na nią najbezkarniej w świecie… A więc książka jak świętość…?? — (wzruszył ramionami). — Zresztą, słucham.

— Widzisz — odparł Hertenstein wymijająco. — Kie­dyś byłem jak ty. W „złe wiry” wielkomiejskie rzuciła mnie gonitwa za tą sztuką waszą. Miotany nimi, szukałem sa­mego siebie w obcym życiu, w cudzych światach. Me uczucia, pragnienia, myśli, otoczenia mego tchnienie, powietrze, ja­kim oddychałem, wszystko to mówiło: czerp i chłoń z ży­cia jak najwięcej i przetrawiaj to w sobie jak najgłębiej, aby siebie zwielokrotnić. Wnikaj w siebie, nurzaj się myślą nawet w namiętnościach, rzucaj się w otchłań najciemniej­szych uczuć, ale dobądź z siebie wszystko. Wżywaj się, wmyślaj, wgłębiaj w samego siebie! Ródź się, przeradzaj, rzeźb, cyzeluj siebie! Współczucia zbądź, stań się sobą dla siebie, pokonaj człowieka w sobie — Bogiem bądź sobie!…

I patrz! — wyrzucił mnie przecie ten wir tam w naro­żnicę kamienną. I tam, pod białym wejrzeniem podniebnego lodowca — otwieram tę książkę… Cisza zasłuchania była wtedy naokół; tylko wody szemrały głucho swą odwieczną legendę o czasie.

„Zapomnij o samym sobie i o wszelkiej ku temu przyczynie!”

Nie pochodnią, błyskawicą jasną były mi te słowa.

„Duch widzi wszystko w wiecznej przemianie i bez trwa­nia. Myśli tej »ja sam« czepia się tylko ciemny. Mędrzec wi­dzi, że we wszechświecie ruchu nie ma przyczyny dla tego pojęcia”. I ty się dziwisz, że mi ta książka nowym zwiastowa­niem była? — Czytałem: „Nie dość stłumić zmysłów pożądania wszelkie. Zarodek twego ja stłum, zniewól i zabij go w sobie”…

— Co ty…?! — Müller zerwał się na równe nogi. — Oszalałeś?…

— „Twe »ja« zniszcz!” — przybił Hertenstein jak cięż­kim młotem. — „Oto jest iskra, co w popiele drzemie; oto w twej duszy płonące zarzewie, pożar utajony i wicher drze­miący. — Zabij twe ja w sobie!”

Müller wcisnął obie ręce w kieszenie i patrzał na niego osłupiałym wzrokiem.

— Pojąłem! Bo nie przez ciała zetknięcie, nie przez krwi burze zapanowała ona nad duchem moim. Drogą wyobraźni wkroczyła klęską w życie me. I splotła się z każdą mą myślą, pragnieniem, czuciem wszelkim, wsiąkła w najtajniejsze głę­bie, wchłonęła się w całość ciała i ducha, legła widnokręgiem wokół świata mego. Przetopiła „ja” moje, wsiąkła w nie, zro­sła się z nim. A ja, nieświadomy, lata całe pracowałem nad tym, aby siebie zwielokrotnić, rozszerzyć, pogłębić, by wszystko, co poza nim, usunąć precz, sobą stać się dla siebie, człowieka w sobie zmóc — Bogiem stać się dla siebie. — I tak oto rozszerzałem, pogłębiałem, zwielokrotniałem tęsknotę moją: żądz mych klęskę Bogiem sobie uczyniłem…

Müller parsknął już tylko złym śmiechem, zerwał się i, depcząc kwiaty, rozrzucając na wszystkie strony ogarki od papierosów, chodził wielkimi krokami po pokoju. Gdy przystąpił doń, aby mu przerwać, Hertenstein schwycił go kle­szczowo za ramię. „Słuchaj!” — krzyknął i drżącymi rękoma przerzucał pośpiesznie kartki. Wreszcie znalazł: przypadł, przyległ do książki.

— „Wyklnij z ducha twego wszelkie myśli o »samym sobie«. One cień rzucają na twe najwyższe wzloty, na śnie­żne wyniosłości najczystszych chwil życia twego; są jako chmur okłęby, co ci słońce przysłaniają. Obojętnością i dumą zaskorupią-ć serce, rozdmuchają do potworności każdy dro­biazg twych upodobań i niechęci, rozwielmożnią żądz twych chciwe ogromy, troską czoło zryją, najsilniejszą wolę podko­pią i zniszczą. Jako młody pąk chłonie chciwie z nieczystych soków ziemi ten jad, co rozkład chorób i więdnienie czyni, tako twój duch wzrasta, krzepnie i tężeje myślą o »samym sobie«. Rozkład chorób i więdnienie jest w tobie. Patrz, jak w twych oczach kurczy się ziemia: jak maleje zasługa, nik­czemnieje cnota, jak karleje czyn. To samoprzeceniania żało­sne owoce! W ciele tkwiący pąk ducha twego, samopoczucie twe, karmiłeś złudą o »samym sobie« i jadem samoprzece­niania. Rozkład chorób i więdnienie jest w tobie. A naokół ciebie ludzkiej woli śmierć!!…”.

Pojąłem!

Müller podniósł się ciężko i oburącz twarz wycierał, jakby ciężar otumanienia spędzając daremnie z myśli.

— I cóżeś ty pojął?!…

— Że nie dość stłumić zmysłów wszelkie pożądania. Tę kunsztowną czarę marzeń, pragnień, doświadczeń, drgnień najczulszych, całej odrębności czucia i myślenia mego — należy strzaskać o pierwszy kamień przydrożny!… Spaliłem wszystko, co się z ducha mego spalić dało: wszystkie me ułamkowe utwory i kompozycje…

Müller z drugiego końca pokoju rzucił się wprost ku niemu. „Co ty…!?” — Lecz Hertenstein dokończył z niezmą­conym spokojem.

— Wyjąłem struny z fortepianu mego…

Müller uderzył w stół kułakiem, aż czarki wina zachwiały się i potoczyły na ziemię. Ale widząc blady, ponury spokój na jego twarzy, zamachał tylko rozpacznie rękoma i, jakby na wszystko już przygotowany, rzucił się w głąb kanapy i wcisnął ręce w kieszenie.

— Mów! — wolał niecierpliwie.

— I widzisz: daremnie to wszystko uczyniłem. Daremnie koiła mnie cisza, daremnie wody o wieczności szemrały, da­remnie uśmiechał się do mnie lodowiec, bo — patrz! — oto uciekłem z zamku i puściłem się po Europie jej śladem, aby, unikając spotkania z nią, choć raz na scenie ją zobaczyć. A kiedy ją tam ujrzałem w brylantowych błyskach świateł jasną, w tęczach barw promienną, dumną, silną, tłumami wła­dającą; kiedy ta boska potęga jej głosu zagrała jak na tysiącostrunnej harfie na każdym włóknie ciała mego — to mi się wtedy duch z ciała wyzwalał i, bezwiedny, nieważki, swej pracy nieświadomy, snuł nieskończoną melodię smutku, tę przędzę mej sztuki cudowną!… A jam przez te lata całe tak niewiele z siebie dobyć potrafił; zaledwie w chwilach najcięż­szych wyrzutów za swą bezpłodność zdołałem wymozolić z siebie ułamkowy, blady fragment… I oto, czego nie mogła praca, to stawało się nagle igraszką ducha bezwiedną: wyklęte żądz moich tęsknotą tryskało nagle obfitym źródłem czarów…

I daremnie powróciłem na zamek. Daremnie koiła mnie cisza, daremnie wody o wieczności gadały, daremnie uśmie­chał się biały lodowiec; — bo oto świat cały zadyszał mi życiem, zaśpiewał pieśnią, rozegrał się w hejnał uroczysty, rozjęczał i rozdzwonił się w pogrzebowe Requiem… I dare­mnie wyjąłem struny; — bo oto, myśląc o niej — słuchaj, Müller! — myśląc o niej — grałem na niemych klawiszach!!…

Müller czuł, jak mu czoło chłodnie i krew spływa od głowy. Podniósł oczy: nad nim pochylała się twarz męczen­nika. Po śnieżnym, prześwietlonym obliczu Hertensteina ociekał strugami pot, niby spod cierniowej korony wąskie strugi krwi!

Po czym zasiadł nad książką i, wsparłszy głowę na łok­ciach, zapatrzył się błędnie w te żałobne szeregi grubych, go­tyckich liter; twarz jakby zaskrzepła, skamieniała w spokoju. Müller, siedząc naprzeciw, wciskał podbródek w splecione dłonie: czekał.

— Mów! — zaniepokoił się nagle i targnął go za ramię.

— Potem przyszło to, co przyjść musiało — zaczął, nie odrywając oczu od żółtych kart. — Zgasły zorze i siny chłód rozlał się po szczytach. Przycichła ta muzyka we mnie, opadł duch i zamarł świat cały. Tylko to rozbudzone tętno życia burzyło się gorączkowym pulsem, i tylko te poruszone trzęsawiska namiętności ziały trującym oddechem, warząc resztę myśli i pragnień innych. Tak oto po raz ostatni zwielo­krotniłem, pogłębiłem i rozszerzyłem żądz moich tęsknotę. I była pustka tylko i znużenie okropne — w sercu, w myślach: wielki, szary smutek głodnego ciała. Duch mój stał się wrzo­dem ciała, a myśli ropą jego krwi zburzonej.

Zważ i ty to sobie: te natchnienia z rąk kobiet zawsze tak się kończą.

— Widzisz — zaczął znów po chwili i, uniósłszy te­raz dopiero głowę, wskazywał gdzieś przed siebie ramieniem — tam po drugiej stronie zamku, w ocalałym jeszcze jodłowym lesie… Stoją tam drzewa dziwnie kurczowo powykręcane, pełne kłębiastych guzów, grubych narośli, na pół suche, spró­chniałe i brodate. Tam dnie całe spędzałem, stąpając po głę­bokim dywanie zielonego aksamitu: takim szczelnym kobier­cem pokrywał mech śliskie głazy podłoża. W tej cmentarnej głuszy drzemały tylko na gałęziach rude sowy, tak leniwe i harde, że gdym się zbliżał, puszyły tylko pióra na łbie i przewracały kołem te zielonawe, płonące białka na wpuklonej i w piersiach ukrytej twarzy.Węże oślizłymi pęczyskami oplatały wyważone z ziemi korzenie: po dwa, po sześć, w sie­bie lubieżnie wplątane i senne. Te płoszyły się za każdym moim krokiem i wszczynały naokół obrzydliwe gadzie szele­sty wilgotnych grobów. — Czasami droga wiodła przez wy­krot: w zawieruchę suchych konarów i gałęzi, w kłęby kur­czowo sterczących korzeni powplątywały się całe pęki i war­kocze rudych i siwych wiedźmowych włosów. Stąpiłeś nogą na pień: i wnet pień, konary i gałęzie prysły ci pod stopą, rzucając w górę dymne kłęby rudej, grzybiej kurzawy: — próchno!…

Takim był świat mój konający, takim duch mój młody.

I patrz! — Z tej piwnicznej ciemni wywiodła mnie myśl w bezkresną jasność śnieżnych szczytów. Wiedziałem drogę moją…

— I cóżeś ty wiedział? — pytał Müller czym prędzej, śledząc każde drgnienie na jego twarzy. A podbródek w sple­cione dłonie wciąż wtłaczał i chłodził nimi policzki.

— Wiedziałem, jak cierpienia wszystkie korzenie wy­plenić można…

— No? — zgrzytnął Müller podejrzliwie.

— Prawą i głęboką myślą, rozwagą nad czterema prawdami najwyższej nauki.

I Hertenstein, w szczególnym skupieniu, obliczał na palcach, jakby bojąc się zmylić lub opuścić cokolwiek. Mó­wił przy tym sucho, twardo, jak rzecz po tysiąc razy powta­rzaną w myślach:

— O bycie cierpienia,

o przyczynie jego trwania, to jest, o niemożebności zadowolenia swego „ja”,

o możliwości usunięcia cierpienia,

o drogach wiodących do tego.

Müller powstał powoli i prężył ramiona, chcąc tym fizycznym wysiłkiem spędzić jakieś odrętwienie z ciała i ducha.

— To jest gra na niemych klawiszach! — krzyknął wreszcie i sięgnął nerwowo po papierosa. — Tyś to wszystko wygrać był powinien: i twe wzloty, i twój upadek, i te namiętności, i ten bór wiedźmowy… To zresztą w muzyce tkwi: te ogromy nieogarniętych namiętności, ta bezdenna głąb tęsknot aż po istotę bólu, do absolutu duchowego życia… Tyś powinien był to wszystko wygrać, w dźwięk zamknąć, a nie w słowa, nie w myśli, bo się nimi jak w sieci uwi­kłasz… To jest gra na niemych klawiszach!

— Ty z boru nie wyjdziesz nigdy — mruknął Her­tenstein.

A na dalsze jego słowa uśmiechał się tylko blado: zda­wało się, że słyszy tylko dalekie echo jakiegoś wołania, o które nie dba. — Pochylał się miarowo, kołysał prawie i, mrużąc oczy, odliczał raz jeszcze na palcach, jakby na swój tylko użytek, sobie na powtórzenie:

— O bycie cierpienia,

o przyczynie jego trwania,

o możliwości usunięcia cierpienia,

o drogach wiodących do wyzwolenia się z jarzma cier­pień.

Rozważać te cztery prawdy najwyższej nauki, znaczy wstępować na szczyty wszelkiej wiedzy, znaczy istotę bólu poznawać, znaczy ostatnią przyczynę bytu znosić…

Przysiadł się do niego na kanapę i ściskał mocno jego ręce, w kostkach, powyżej dłoni, jakby w obawie, żeby mu się znów nie wymknął. Na rozpalonej wypiekami, kościstej twarzy suchotnika nie drgnął ani jeden mięsień: zasłuchał się, zapatrzył na niego. W oczach żarzyła się ciekawość, błysnęła chwilami zła ironia; to znów rodziła się w nich niepewność, podejrzenie, lęk.

A Hertenstein pouczał:

— …Ta rozpaczliwa niemożność zadowolenia swego „ja” zawsze i wszędzie, w każdej chwili życia, ta roztwierająca się zawsze głodna i ponura pustka!… Jeśli w twym ciele resztki ducha się kołaczą, to przecież one muszą postawić ci przed oczyma cel życia w całej jego grozie! I im dalej w ży­cie, tym natrętniej. Bo nieprawdą jest, jakoby dogodzenie pożądaniu, dokończenie upragnionych zamierzeń, gasiło je; ono wzmaga tylko i syci nasze chęci. A w miarę jak się zwiększają nasze pragnienia i zamiary, zmniejszają się środki ku ich zadowoleniu. To jest najstraszniejsze, najbardziej bez­litosne prawo życia! Podlegają mu wszystkie żądze, pragnie­nia i chęci w świecie materialnym; — wszystkie bez wy­jątku!…

— Więc? — mruknął Müller ponuro.

— Więc nie ma szczęścia w wyżyciu samego siebie, w żądzach, pragnieniach, zamiarach, czynach, lecz na drodze celowego oddalania się od wszelkich żądz, pragnień i chęci wszelkich.

— Jak?! — wyrywał mu niecierpliwie z ust.

— Wyjdź poza chęci, ponad wolę. Zerwij kajdany realności!

— Jak?!…

A Hertenstein, ściskając coraz mocniej jego dłonie:

— Unikaj zetknięcia zmysłów z rzeczą wszelką, a nie powstanie w tobie poczucie i miara rozkoszy; — gdzie nie ma poczucia i miary rozkoszy, tam nie rodzi się chęć wraz z żą­dzą oraz to wszystko, co się pod nią kryje. Gdzie nie ma chęci, tam nie powstaje lgnienie do rzeczy zewnętrznych wraz z namiętnością, która się pod nim kryje; — gdzie nie ma lgnienia do rzeczy zewnętrznych, tam nie rodzi się twych czynów, zabiegów, przypadków i losów treść, indywidualnego na zewnątrz życia twego miąższ. Wyjdź poza twych zabiegów i losów treść łańcuchem przyczyn, wstecz, aż poza zetknięcie się zmysłów z rzeczą wszelką, a rozwieje się i wówczas świadomość, a wraz z nią i ciała twego indywidualność. A co najbardziej syci twych losów i zabiegów treść, indywidual­nego na zewnątrz życia twego miąższ — to jądro i ognisko świadomości, w którym się skupia, streszcza, jednoczy i kształci ducha twego wewnętrzna indywidualność: Bijnana twa. A ta się rozwiewa wraz ze świadomością. Gdy w duchu zbraknie Bijnany, nie zbudzą się w sercu tych wielkich tęsknot wzloty, co rwą się do słowa, do barwy, do kształtu, do dźwięku — co tworzyć chcą: w sercu takim nie zrodzi się Samskara!…

Patrz! — takim jest wszelkiego cierpienia łańcuch przy­czyn dwunastu i osiem dróg wyzwolenia…

Müller wydawał się już doszczętnie odurzonym: oczy mrużył, palce wyciągał, aż w stawach trzeszczało, wreszcie splecione dłonie cisnął z całej siły sobie w czoło, jęknął niemal.

— Chociażby nawet… Gdyby nawet… Czy da się po­myśleć nawet taka wola ludzka…?!

— Czemu człowiek nie podoła, dokonać muszą poko­lenia. Takimi są koleje ducha, co się póty przekształcać, przetwarzać, póty przeradzać musi i nowych ciał póty szu­kać, póki w sobie się nie prześwietli i nie wzbije się aż na te najbielsze szczyty, gdzie nic z ziemi dosięgnąć go nie może.

— Zlituj się, Henryk, i tyś w to wszystko uwierzył?!…

— Czy można nie uwierzyć? — uśmiechnął się łago­dnie do swych myśli. A gdy w tejże chwili powstał, wydał się Müllerowi wyższym, potężnym niemal w swym olbrzy­mim spokoju. — Przypomnij sobie tylko nas wszystkich i rozrzuć nas myślą w przestrzeni i czasie: Kunicki, Borow­ski, ty, Jelsky, ojciec mój i ja. Pomyśl, czy ten szereg lu­dzi nie mógłby być łańcuchem jednego cierpienia, dla którego karzącą Karmą była Samskara. Zdawałoby się: to najczystsze płomię życia. A ono zawlokło was wszyst­kich łańcuchem przyczyn wstecz, aż na dół chuci. W ży­ciu, chciej je mieć jak najczystszym, klęski zła tylko zbierzesz.

— I ty wierzysz, że tak jest w rzeczywistości?!… Te wędrówki dusz?… — Müller prężył bezradnie ramiona i prze­cierał twarz dłońmi, jakby budząc się ze snu ciężkiego.

— „Tak jest” — „tak nie jest” — wybuchnął nagle Hertenstein z szerokim gestem zniecierpliwienia — to jest waszych słów mądrość cała! Wszystko to rodzi tylko gorycz, zło i ciemnotę w życiu ludzi. Wnikaj w myśli spokojem ducha, a rozwieją się wnet zarówno twe pewności, jak i twe wątpienia.

Müller opędzał się już dłonią od tych mroków i tuma­nów mistycznych.

— Więc czymże jest prawda?! — krzyknął i rzucił się jak w sieci.

— Ona nie zależy od waszego „tak jest” ani „tak nie jest”, ona nie jest pewnością, ani wątpieniem; — ona jest objawieniem! Prawdzie w oczy spoglądają prorocy.

Müller w ponurym niepokoju zapatrzył się w oczy Hertensteina.

— I co… co osiąga twój stężały w bezczuciu ideał?

— Koniec swój. — Taki już się nie przeradza, bo zatrzymane jest koło bytu, bo duch objął i ogarnął wszystko, stał się wszystkim; — spłynął za życia z duchem wszech­świata — ani żywy, ani zmarły, bo poza nim zarówno byt jak i niebyt pomyślany być nie może… Posłuchaj! — Gdy prorok łańcuch przyczyn dwunastu i osiem dróg wyzwolenia światu odnalazł, przekwitła jego ekstaza. Sakija Muni po­wstał, uśmiechnął się do słońca i tak rzekł do wszechświata: „Oto wyrzekam się dalszych trwań żywota mego. Ległem jako połamany wóz. Stanęło życie me, już wstecz nie na­wróci, ani naprzód nie ruszy: śmierć mu nie grozi, w no­wych narodzinach już się nie powtórzy. Nie potoczy się pę­knięte koło żywota mego, bo w trzech światach nie masz jemu chęci i nie masz dlań okowy”…

— W trzech światach? — powtórzył Müller jak echo.

— I dla mnie w trzech światach. Z narożnicy kamien­nej zamku ujrzałem je już dawniej: bezpłodny świat białych marzeń, przyziemny świat szarego życia i chmurny świat sztuki.

Müller w odurzeniu dłonie na czole splatał i przysła­niał oczy, jakby chcąc przywołać przed nie te białe, zato­pione w błękit lodowcowe szczyty, które tylokrotnie obiły mu się o uszy.

— I co się stało z twym prorokiem? Nie umarł?

— Doskonały duch jego wystąpił z powłoki ciała jako kurczę z jaja, wświetlił się w słońce, rozpłynął się w nie­biosach, wpłonął w światowe Agni.

— Słuchaj, Henryk… — Müller czepiał się go obu­rącz. — Nie o proroka twego mi idzie… Powiedz, powiedz to tylko — bo ta myśl dziwnym szałem mnie upija! — Więc… więc nie ma śmierci?!

A Hertenstein, rozłożywszy ramiona:

— I cóż śmierć takiemu uczynić może, który sam w sobie pokonał to wszystko, co ona zniszczyć zdolna: — lgnienie do świata zewnętrznego, chęci, indywidualnego ży­cia treść i w łańcuchu przyczyn aż po świadomość?… Uła­manym jest kolec śmierci.

— Więc w co wierzyć?! — Co nas czeka? Mów!

— Spokój, spokój wieczny i świadomy. Błogie zapa­trzenie się ducha, który stał się już duchem wszechświata, w swą świadomą pełnię… I patrz! — Skoro spokój w sobie czujesz, ty już tam jesteś. I nic już grozić ci nie może.

— Henryk!… — Müller wsparł głowę na jego pier­siach i zamykał oczy. — Henryk, jeśliś ty szalony, zaszczep i mnie ten obłęd! — Ułam kolec bliskiej śmierci mojej!

A Hertenstein, obejmując go troskliwie:

— Kochałeś? — szeptał. — Kochasz jeszcze? Uczyń z miłości tęsknotę ducha wielką. Spojrzyj na szczyty! Bo…

jako garść ziarna w głąb ziemi zasiana

da z czasem cienie, owoc i kwietne wonności,

tak, gdy tęsknota w twym sercu zagości,

da ci cień swój i owoc, i wonność Nirwana!…

Müller wgarniał się, wtulał w jego ramiona.

U pułapu zawisły sine mgławice rozkołysanych dymów. Barwny klomb wokół dyszał wonią: kwiaty zamierając wy­rzucały z siebie niby wonne kadzidła chwały.

Chart nie mógł uleżeć, coraz to niespokojniej biegał po kątach, wylatywał gdzieś w ciemne wnętrza dalszych pokojów, wślizgiwał się z powrotem niewidocznie i tajemni­czo, kładł się na kwiatach i prężył chude ciało. To znów łeb czujnie podrzucał, zasłuchany w nierówne i ogromnie przyśpieszone bicia dwóch serc.

Zaledwie Müller w zamiarze powstania z krzesła zdą­żył pierwszy ruch uczynić, chart, jak sprężyną podrzucony, skoczył mu pod nogi, obwąchał, łeb ku niemu zadarł i za­patrzył się lękliwie. I tak patrzeli przez chwilę na siebie, zasłuchani w trwożne bicia trzech serc.

Zbliżył się do okna i roztworzył je na oścież. Zaszu­miały senne po nocy liście, wionął chłód i potoczył się gwar głuchy, przytłumiony. Tam na podole, w szerokiej ko­tlinie, pod zimną osłoną stalowych blasków, drzemał po­tworny, ciemny kadłub miasta. W tej czarnej masie, gdzieś na rozłogach, porozpraszały się smutnie blade, mgliste świa­tła tych, co czuwają.

I zdawało mu się po nocy, że patrzy na wielkie roztopy czarnego trzęsawiska, nad którym żadna nie świeci gwiazda, a natomiast rozproszone po błotach gdzieś, po czarnych wądołach, wróżbnych kryjówkach i na złych za­krętkach, pozapalały się błędne ogniki: zaświeciło próchno…

Tu i ówdzie zadrgała świetlana zorza, przygasała i usu­wała się niżej. Cisza wielka kładła się na miasto coraz to gęstszym kirem. Po ciemku, omackiem szedł miejski świt pracy. I była to godzina smutku, co czuwających ogarnia bezmiernym dla ludzi współczuciem. Jeszcze, jeszcze godzina wytchnienia, godzina snu, złudy i zapomnień! Tam oto w uścisku splotła się młodość: śni, marzy. Niech jeszcze minutę pomarzy!…

Zawyły po przedmieściach zbudzone ze snu potwory: rykiem długim, przeciągłym, żałosnym. Już białą pianą go­rącego oddechu zioną w ciemne powietrze. Za żerem ludzkich dusz wyją, stalowe członki prężą i w ruch je miarowy puszczają. Już syczą, świszczą, kołaczą, gromem podziem­nym się toczą i strzeliste smugi skłębionego dymu rzucają w rdzawe niebiosy. Ofiarnicy przy ołtarzu pracy już stoją; już ciągną szare, nieskończone szeregi tych, co giną.

W tej ciemni wyrastały w oczach powoli i zarysowały się ostro pojedyncze kontury najeżonych w kominy dachów. I wydało się Müllerowi po nocy, że z tego zwaliska tysiąca ciemnych plam o ostrym konturze wyciągają się cienie ty­siąca rąk. I wnet po całym tym ciemnym murowisku, gdzie oczy sięgnęły, widział tylko rozpacznie ku górze prężące się ramiona w zimną toń stalowego blasku.

I spojrzał ku górze. Ponad świetlaną łuną miasta wi­siała tylko rdzawa bezdeń; oczy daremnie szukały gwiazd. W tej otchłannej pustce zawisła tylko chmurna plama, nieco ciemniejsza i zwiewna: jakby przez to lustro miejskiej łuny rzucony gdzieś w przestrzeń złudny majak po nocy. Patrzał. A gdy oczy daremnie wymadlały gwiazd po niebie, ułożył się ten cień w kłąb potwornego kształtu: — z podwiniętymi pod siebie nogami zasiadło tam spłaszczone, olbrzymie ciel­sko bałwanu. Długie, cienkie dłonie tuż pod szyją na obojczykach płasko wtłacza; mrużą się małe jak u słonia i skośne oczy, a szerokie, aż po uszne konchy, ostre wargi skrzepły w dziwnym wyrazie błędnego uśmiechu.

To on! — Wielki Risi, Sakija Muni, co pokonał na zaw­sze klęski, cierpienia, choroby, wieku, śmierci i narodzin, co istotę bytu — ból poznał i jego przyczynę — ruch przezwyciężył. I oto, wświetliwszy się w słońce, wtopiwszy w nie­biosa, wchłonąwszy w światowe Agni, w niezmąconej ciszy i wiecznym spokoju Nirwany króluje uśmiechnięty nad wszel­kiego cierpienia łańcuchem przyczyn dwunastu.

A tam na padole, z głuchego zgiełku i nocnego mroku wyrastają bez końca i prężą się rozpacznie ku górze ramiona tych, co czują i myślą.

I zdawało się Müllerowi po nocy, że wszystkie te ręce wyciągają się w przestrzeń rdzawą i bezgwiezdną z modlitwą o jedną gwiazdę na niebie, o najdalszej gwiazdy najsłabszy bodaj promień… „Niech przyjdą klęski, cierpienia, choroby, wieku i śmierci, niech gromy namiętności życie nam burzą, niech pokuta daremnie wzywa niebiosa, ale w zamian jednej wiary, jednej nadziei cień! Najdalszej gwiazdy promień naj­bledszy!”…

Zawrócił w głąb pokoju. Drżąc od chłodu, otulił się w swą pelerynę i rzucił w swój kąt na kanapie. Spojrzał niedbale na Hertensteina. Twarz jego była prawie bez wy­razu, tylko jeszcze bledsza, zimna i jakby przezrocza.

— Henryk?… — szepnął.

Hertenstein drgnął i podniósł oczy.

— Henryku, to jest straszna rzecz — bezwiednym ru­chem wyciągał ramię górą w kierunku okna — ten bezduszny bałwan twego bożka!

Hertenstein ocknął się jakby nagle i ożywił. Twarz zwarła się w twardym mocnym wyrazie. Dłonią odruchowo swą księgę przycisnął i spod nachmurzonych brwi patrzał ze współczuciem na Müllera.

— Nie wierzysz?

— Nie mogę.

Po krótkim namyśle ujął wszakże Hertensteina za obie ręce.

— Ja cię tego pozbawiać nie chcę. I to jest wielkie, skoro głęboko w sercu tkwi… Widzisz, ja ci nawet dziękuję, dziękuję ci za tę chwilę szczytnego otumanienia… I że się to stało. Widzisz, ja już niczego nie żałuję, już spokój we mnie.

— Proroka nauka wsiąkła w twą duszę.

— Ach!… Daj pokój!… Nie mogę! — Müller wciąż się dłonią opędzał. — Za to ci dziękuję, żem był twym spoko­jem, twą wiarą pijany, kiedy — się to stało… Widzisz, ja nie wiem nawet, kiedy i jak się stało. Mogłoby mi się wydawać, że ta trucizna wprost z twych słów w duszę mi wsiąkła i za­bije. I może ta woń kwiatów otumaniła mnie wprzódy: cudzej sztuki triumf… Słuchaj, Henryku — wszak i to twe zwy­cięstwo nade mną, to także tylko triumf wielkiej poezji w twej wierze, w twych szczytach podniebnych nad zamkiem i — w tak bezmiernie łagodnej śmierci. Przez wrota sztuki wprowadzasz mnie w grób. I za to ci dziękuję… Już jestem tylko bardzo zmęczony… I chciałbym, żeby to prędzej! Prędzej!… Dlaczegoś wybrał tak powolną… Długo jeszcze?

Hertenstein wyjął zegarek i położył go przed sobą na stole.

— Czujesz co?

— Nie… Tylko spokój bezwoli, jakby po długiej go­rączce… O coś ważnego, o coś najważniejszego chciałem cię jeszcze pytać… Słuchaj, czemu… — mimowolnym ruchem wy­ciągnął ramię ku oknu, dołem, w kierunku miasta — czemu tam ze mnie, z ciebie, nie zostanie nic, nic… Czemu z nas żaden?… Powiedz, kto i kiedy wypowie?…

— Co wypowie?

— Rozpacz tych, co dlatego tak strasznie grzeszą, że tak beznadziejnie szukają, co wpadli w „złe wiry” życia z tą jedną jedyną wiarą w piersiach…

— W „samych siebie” — dokończył Hertenstein.

— Kto i kiedy wypowie nas?… I tamtych? — (Müller wyciągnął mimo woli dłoń w kierunku okna, jakby przywołu­jąc obrazy widziane przed chwilą.) — I wszystkich? Całą głąb ludzkiego cierpienia?

— Nikt.

— Jego obraz złudny? Ułamkowy cień tego obrazu?!

— Kto granicę swego „ja” przekroczy, ten tylko zro­zumieć jest zdolen cudze cierpienie. Kto swe „ja” zniszczy, ten dopiero odczuć je potrafi.

Ruchem dłoni nakazał mu cierpliwość. Zwiesił głowę — milczał.

Po czym znów dłoń uniósł:

— Gdy się Samskara w Bijnamie zjednoczy i w sze­rokiej męskiej piersi o Agni rozpłomieni, wówczas niema rozpacz swe rany serdeczne obnaża i groby mówić poczynają.

— Ach! — Müller zwiesił ciężko głowę i milczał. Wresz­cie, nie poradziwszy widocznie ze sobą, zapytał głucho:

— Czym jest Agni?

— To się wypowiedzieć nie da. To się pomyśleć na­wet nie pozwala. Ból życia rodzi Agni bez końca, a nieubłagalność nieba bez końca je chłonie…

Müller odpędzał się oburącz od tych sieci pajęczych. Nagle na umęczonej twarzy, w na pół przymkniętych oczach zaświecił lęk.

— I ty się nie boisz?

— Czego?

— Tego, co nas czeka — kary!?

— Nie masz nade mną sędziego, bo we mnie sędzia mój mieszkał i wraz z wolą moją — umarł.

Oglądał się coraz to niespokojniej po pokoju, wsłu­chiwał, szmery łowił. Wreszcie, nie widząc jakby nigdzie ucieczki, przykląkł przed Hertensteinem i całował tę spoczy­wającą na kolanie białą, przezroczą dłoń.

Na bladej, jakby prześwietlonej twarzy Hertensteina, powieka nawet nie drgnęła.

— Henryku, to ostatnie!… Na miłość tego, coś kochał w życiu!…

— Nie znam żadnej…

— Powiedz, powiedz! — Więc nie czeka nas kara za… za mord na duchu?!

— Życie samo jest karą w beznadziejnym poszukiwa­niu, a wszystkie jego dary są nieczyste.

A gdy Müller zamachał rozpacznie rękoma:

— Przypomnij tylko… Przedwczoraj jeszcze. — Przy­pomnij. Przedwczoraj jeszcze, gdy ona przyjechała — jeden jej uśmiech… Stamtąd, z wyżyn moich — w wasz głód życia! I w wirze wielkomiejskim szukałem największego ruchu, bo­daj szału rozpusty, aby się zbudzić — aby tworzyć… I jeszcze raz zaimponował mi czyn. — Jeden uśmiech kobiety!… Nie­czysta myśl kobiety słońce nawet przyćmić potrafi… A wiesz, czemu ze swoich wyżyn tak nisko spaść mogłem?

— Mów mi o tym, że kary nie ma!

— Wiesz, czemu spaść mogłem? Bom po ostatni ko­rzeń zła nie sięgnął, siedem zaledwie dróg przebyłem. Pozo­stał jeszcze jeden stopień, z którego spaść już nie można. Pozostało to, co kształt i imię dla mnie tworzy: ciała mego indywidualność.

Müller zerwał się z kolan i ściskał rozpaczliwie czoło. Rozumiał, że ten człowiek sobą już być przestał, że myśl jego tego koła nie opuści, gotowa jakby wieczność w nim się obracać.

— I patrz, drogi — mówił Hertenstein łagodnie — oto usuwam lekko tę ostatnią zaporę: już nie będę igraszką przy­padku. Nigdzie duch mój nie pójdzie i nigdzie się nie prze­niesie. Pozostanie, gdzie był, zanim ona przyjechała — gdzie jest teraz, w tej chwili… Patrz, ja już tam jestem, już skoń­czyłem. I nic więcej spotkać mnie już nie może!…

Müller cofnął się w niszę okienną i stamtąd patrzał na niego czujnie.

Hertenstein siedział nieruchomy i coraz bielszy na twa­rzy. Otwarte oczy nie patrzały nigdzie, a równy spokojny uśmiech zwracał się jakby do tej ręki spoczywającej na kolanie.

— Henryk?! — krzyknął Müller bezwiednie i zrobił ruch, jakby mu do kolan chciał przypaść z powrotem. Lecz w tejże chwili odepchnęło go coś wewnętrzną odrazą.

Stał przy oknie i patrzał, jak powoli rozpływa się mrok. Już się rozjaśniały dachy i kominy, już perłowy świt opły­wał wieże kościelne i dzwonił w ciche sygnaturki. Modlitewne szepty przebiegły po mieście. Tu i ówdzie wychylały się z domów otulone w chusty, przygarbione sylwetki kobiet: zbierały się i skupiały zewsząd ciche gromadki tych, co wierzą.

Müllerowi zdawało się, że tuż przed jego oczyma prze­biegły w szalonym popłochu zmory nocne: łopot wielkich skrzydeł usłyszał i tchnienie pędu poczuł. Tuż poza oknem zaszeleściły w tak nagłym pośpiechu zbudzone liście: poru­szyło je pierwsze tchnienie rannego wiatru.

— Więc ta chwila, co się zbliża — myślał — najstraszniejsza ze wszystkiego, co stać się może — więc ona nie jest nawet końcem?!… Więc kiedyś jeszcze raz to samo?!…

Wpadł mu w ucho gwar przytłumiony, czujny, kłótliwy, po drzewach budziło się już ptactwo.

A ten świergot radosny, te ciche dreszcze strząsanej przez ptactwo rosy, zapach ziemi świeży i kojący oraz te złote pochodnie, co pozapalały się na szczytach wież i ko­minów — przyniosły mu na rozpalone czoło miękkiej dłoni współczujące dotknięcie.

I łzy trysnęły mu do oczu.

Ciężką głowę przechylił w tył i wsparł ją o kobiecą pierś…

— Przyszłaś? — pytał sennie. — Powiedz ty! — Więc to nie jest jeszcze końcem?

Zimna marmurowa pierś… A jednak bije wszak pulsem życia? Puls ten jak młot wali mu w skroń. A te dłonie na skroniach chłodzą jak lód, ściskają mocno, mocno…

— Utęsknienie moje!… Życia mego jedyny jasny pro­mieniu!… Powiedz — więc to jeszcze nie koniec?!

Głowę wciąż do tych piersi tulił i — rozchylił powieki, Grozy niemy krzyk przebiegł mu chłodem po krzyżach. „Ktoś ty?!” — pytały oczy. Na nim czaiła się jak pantera śniada, prawie brunatna twarz kobiety o nieludzkiej potędze zimnego wyrazu. Widzi na jej skroniach puszyste pęki przepaścistej czerni włosów; zielonawa głąb polipowych oczu wpija się w niego, wsysa mu się w krew. Chłodne lodowe dłonie oplo­tły mu czoło, skuły głowę w te kleszcze i cisną, wmiażdżają mu czaszkę w granitową pierś…

Ramiona przed się wyprężył, zachwiał się i zwisł na framudze okna.

Przyskoczył doń chart, obwąchał i najeżył sierść. Prężąc łapy i cofając się zadem, zbierał się w sobie, kurczył, wresz­cie skoczył w okno i wypadł jak strzała do ogrodu. — Hur­mem załopotało ptactwo, jakby wicher żaglem targnął. Chmurą ciemną zerwały się roje z drzew i rzuciły się w dół, ku mia­stu; w nagłym zwrocie szarpnęły na lewo i uderzyły w górę, zakrążyły kołem, kołem i jeszcze raz kołem, kąpać się i pławić w słonecznej roztoczy…

Jasny świt poranku rzucał rosę na więdnące kwiaty. W różowe i fioletowe plamy powoli je rozświetlał i rozta­piał, zwiewnym całunem sinej mgły nakrył i, ten klomb bar­wny jednym akordem chłodnego tonu tłumiąc, w iskrzeniu jakimś plamy rozkołysał, cały pokój osnuł, omotał, ukwiecił.

Koło laurowego wieńca, oparte o poręcz fotela, ujmowało Hertensteina po pas w ciemną ramę; purpurowe szarfy zwisłe po bokach tuliły go jak w ramiona. W perłowym rozbrzasku dnia i w błyskaniu kwietnych barw, twarz jego sta­wała się mleczna, przezrocza, tchnieniem błękitu jakby owiana i w półsennym zasłuchaniu w ranny świergot ptactwa po raz ostatni jakby uśmiechnięta. Nagle poruszyły się jego wargi i rozlały uśmiech na całą twarz.

— Chcesz wiedzieć?… — zaczął.

Zagłuszył go świergot na dworze. Promień słońca przedarł się przez liście i rojem złotych motyli rzucił się na kwiaty.

— Chcesz wiedzieć?…

Jeden z tych słonecznych motyli przysiadł mu na war­gach, jakby chcąc wypić z nich dziwną słodycz i woń tego uśmiechu.

— Chcesz wiedzieć, czym jest Agni?…

Złote motyle obsiadły mu głowę, twarz i ręce. A on, zapatrzony tam, gdzie chmara ptactwa iskrzyła się w kręgach na niebie:

— Co w miłości się znajduje, od miłości odmienne, czego miłość nie zna, a co miłością kieruje, co miłością jest miłości — oto jest Agni, kierownik życia wewnętrzny, oto wielkie, twórcze i zabójcze Om!…

Od autora. Nie mogąc robić odsyłaczy w samej po­wieści, pragnąłbym przypomnieć zawodnej pamięci czytel­nika źródła tych ułomków wierszowanych, jakie w toku opowieści podwinęły mi się pod pióro. A więc:

Str. 261 trójwiersz Leopardiego; str. 192 dwuwiersz Goethego; str. 144 i 120 trójwiersze Baudelaire'a; str. 124 ustęp ze Słowackiego, str. 55 fragment sonetu Miriama; str. 22 Słowackiego (Lambro).

Inne fragmenty wierszowane są moimi próbami.


Rechtsinhaber*in
ELTeC conversion

Zitationsvorschlag für dieses Objekt
TextGrid Repository (2022). Polish Novel Corpus (ELTeC-por). Próchno. Próchno. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001B-D283-1