Teresa Jadwiga.

OGNISKO RODZINNE.

Powieść dla młodzieży.

1894.

I.

W pobliżu miasta Rz… leżała wieś Kalinówka, własność pana Andrzeja Kalinowskiego, czynnego bardzo człowieka, który nie tylko był rolnikiem, lecz i przemysłowcem: we wsi jego znajdowała się fabryka cukru, którą on sam prowadził. Nad wielkim stawem, wierzbami otoczonym, wznosił się z jednej strony dwór dziedzica Kalinówki, z drugiej fabryka, której wielki murowany komin zdawał się chcieć sięgać obłoków. Po prawej stronie fabryki widać było murowany budynek, w którym mieszkania urzędników się znajdowały: magazyniera, buchaltera, chemika i mechanika; po lewej stał samotnie, tuż pod lasem, drewniany domek pomocnika pana Andrzeja Kalinowskiego, czyli vice-dyrektora jego fabryki, pana Damiana Dolańskiego. Domek ten otaczał niewielki ogródek, w którym jednak niczego nie brakło. Były tam piękne kwiaty i drzewa cień dające, były zagony z jarzynami i trawniki, na których rosły wiśnie, grusze, jabłonie i śliwy, a wśród tych drzew stały ule, koło których roje pszczół brzęczały od rana do wieczora; były kanapki darniowe, stoły i ławy dębowe, altanki – czego tam nie było!

Ranek patrzał już jasno na ziemię, przed domem pana Damiana krzątała się młoda dziewczyna, najstarsza z jego dzieci – a sporą miał gromadkę do wyżywienia: aż ośmioro – pięć dziewczyn i trzech chłopaków; to chłopca, to dziewczynę niebo zsyłało panu Damianowi, raz tylko z kolei przyszły po sobie dwie dziewczyny. Najstarsza z tej gromadki, dorodna, bo zdrowa, Wacława, wysmukła, o czystem i wesołem spojrzeniu, krzątała się już czynnie, lubo wcześnie jeszcze było.

Opalona cera jej twarzy, ręce zgrabne, lecz szorstkie, świadczyły, iż jest to pracowita gosposia; ubiór jej był skromny: ciemna perkalowa suknia, fartuszek jasny – ot i wszystko; największą jej ozdobą były włosy złociste, miękkie, splecione w szeroki warkocz, upięty wysoko, by sukni nie smolił; kształtna główka dziewczęcia zdawała się uginać pod tym warkoczem. W domu vice-dyrektora fabryki cukru Kalinówki głęboka cisza panowała: pan Da – mian spał jeszcze; dzwonek fabryczny dopiero o szóstej budził urzędników, lecz Wacława o piątej wstawała, gdyż ojciec lubił, gdy zawoła: "Śniadanie!" aby w jednej sekundzie wszystko było gotowe. W altance, dzikiem winem oplecionej, a przylegającej do domu pana Damiana, cień i chłód panowały w najskwarniejsze południe, w niej też jadano obiad, śniadanie i wieczerzę. Wacława krzątała się właśnie koło przygotowania śniadania: na białym obrusem zasłanym stole stawiała różne przybory i przysmaki, służąca Marysia pomagała jej czynnie; obie chodziły na palcach, mówiły do siebie po cichu, najlżejszy hałas nie dochodził stąd do pokoju pana Damiana. Już samowar kipiał na stole i kłęby pary rzucał dokoła siebie, już Wacława naparzyła herbatę i w jedną szklankę nalała gorącej wody, by ostygła, bo ojciec latem pijał zawsze chłodną herbatę, – gdy w progu drzwi sieni, wiodącej do wnętrza domu pana Damiana, ukazało się dwoje dzieci: chłopiec i dziewczyna, oboje w koszulach, boso, oboje w ręku trzymali ubranie, oboje mieli włosy rozczochrane i zaspane oczy.

Zajęta krajaniem chleba dla ojca, Wacława nie spostrzegła ich zaraz; byli to najmłodsi z jej rodzeństwa: pięcioletni Zenuś i sześcioletnia Zosia. Dzieci spoglądały to na siostrę, to na siebie – zdawały się nie być zdecydowane, co począć z sobą; nareszcie Zosia zdobyła się na krok stanowczy: położyła paluszek na ustach, jakby komuś milczenie nakazywała, przebiegła cichutko z sieni do altanki i na jedną z ławek tam się znajdujących wskoczyła; Zenuś za nią podążył.

– A to co? – spytała Wacława, teraz dopiero dzieci spostrzegłszy, i surowo na oboje spojrzała.

– Moja Waciuniu, nie gniewaj się; my się tu ubierzemy prędziutko i cichutko – odparła Zosia, wdzięcząc się do siostry.

– Dlaczego nie w pokoju? – spytała Wacława.

– Mama nas wygnała, bośmy się śmieli – szepnęły dzieci nieśmiało.

– I tatkę obudzili. Tatko cały dzień pracuje ciężko dla nas, a wy mu sen przerywacie, nie pozwalacie wypocząć – z łagodną wymówką rzekła Wacława.

Dzieci spuściły oczy, uśmiech pustoty uleciał z ich ust; teraz widziały ogrom swego przestępstwa i nie dziwiły się matce, że je wygnała z domu.

– Nie przebudził się jeszcze; tylko mama bała się, byśmy go nie obudzili – tłómaczyła się Zosia.

– A może się obudził! Co ty wiesz… – dodał Zenuś.

– Ubierajcie się żwawo – rzekła Wacława z uśmiechem, rozbrojona ich pokorą; – włóżcie pończochy i trzewiczki, i przejdźcie na paluszkach do kuchni; tam się umyjecie i dokończycie ubierać.

Dzieci spełniły co do słowa rozkaz siostry, a Wacława krzątała się dalej przy śniadaniu; już dla ojca przygotowała kromki chleba z masłem, rzodkiewki i jajka, teraz krajała chleb dla innych członków rodziny.

– Przynieś jeszcze trzy szklanki – rzekła do Marysi: – siedm nie wystarczy.

– A bo to goście będą u nas dzisiaj? – spytała dziewczyna. – Przyniosłam tyle, co zawsze.

– Będą goście – odparła Wacia: – tylko ich patrzeć.

– Może panicze i panienka z Warszawy przyjadą?

– Nie kto inny.

Marysia pobiegła co żywo po szklanki do kuchni, gdzie właśnie Zenuś i Zosia pluskali się w wielkiej miednicy.

– Niech Zenuś i Zosia nie marudzą z ubraniem, bo pan Jakób wyśmieje, że śpiochy; panna Wacława mówi, że go ino patrzeć – rzekła do dzieci.

Zosia prędko twarz ręcznikiem otarła i skoczyła do okna, gdzie stało rozbite lusterko, leżały grzebienie i szczotka, i poczęła rozczesywać splątane włosy, drąc je niemiłosiernie. Zenuś pluskał się jeszcze, pewny, że i tak dogoni siostrę, bo jego przystrzyżone przy skórze włosy mniej czasu potrzebowały, by je doprowadzić do porządku.

– Nie chciałbym być dziewczyną. Toż to bieda z waszymi włosami. Ja dwa razy musnę szczotką po głowie, i dobrze – mówił tonem wyższości i spoglądał z politowaniem na siostrę.

Gdy Marysia przyniosła trzy brakujące szklanki, a Wacia wzięła chleb do ręki, aby dla młodszego rodzeństwa kromki pokrajać, na ulicy, wiodącej od bramy wjazdowej, coś zaturkotało. Żywe rumieńce wybiegły na twarz dziewczęcia, nie rzuciła jednak chleba.

– Marysiu, pobiegnij, zobacz, kto jedzie – rzekła tylko i krajała dalej; gdy porcye były gotowe dla wszystkich, dopiero wtedy podniosła oczy i zwróciła je w stronę, skąd hałas leciał.

Drogą, od cukrowni do domku pana Damiana wiodącą, pędziła bryczka, w niej dwóch studentów i dziewczynkę w ciemnofiołkowym mundurku widać było; przed bryczką biegła zdyszana Marysia, i wpadłszy do altanki, zawołała:

– Panicze i panienka przyjechali!

Wacława już widziała jadących. Otarła zawalane przy krajaniu chleba mąką ręce, otrzepała fartuszek i podążyła witać przybyłych. Wyprzedziły ją dwa psy: chudy chart, który imienia nie posiadał żadnego – chartem go zwali wszyscy – i kudłaty Borsuń.

Zapomniawszy, że pan Damian nie ukazał się jeszcze w progu drzwi i nie krzyknął: "Teraz sobie szczekajcie głośno, pan już nie śpi!" co czynił każdego ranka, – psy z radosnem skomleniem rzuciły się na przybywających, a wspiąwszy się na tylne łapy, przednie oparły na ramionach paniczów i panienki, i lizały im ręce i twarze.

Wacia nie mogła się dostać do braci i sióstr, lecz najstarszy z przybyłych, młodszy o rok od Waci Jakób, odepchnąwszy charta, wyciągnął ramiona do siostry.

– Jak zawsze, pierwsza w domu na nogach – rzekł, całując ją serdecznie. – Co tu słychać? Ojciec, matka, siostry, Zdzisio… czy zdrowi?

– Zdrowi wszyscy – odpowiedziała Wacia. – Ojciec jeszcze śpi, więc cicho się sprawujcie. Chodźcie do altanki, tam porozmawiamy swobodnie.

To powiedziawszy, zwróciła się do młodszej siostry, trzynastoletniej Edzi, i do brata Julka, który liczył lat jedenaście – i ucałowała oboje; potem poszli do altanki, siedli obok siebie, a Marysia, zdjąwszy z bryczki tłomoczki podróżnych, poniosła je do domu.

– Więc ty po dawnemu prawą ręką matki – mówił Jakób, patrząc z miłością na siostrę: – krajesz i smarujesz chleb, gotujesz obiad, siejesz kwiaty i jarzyny w ogrodzie, dzieci uczysz a b c, chwili czasu nie masz dla siebie. Szkoda mi cię, szkoda, siostrzyczko moja!

– Nie żałuj ty mnie, braciszku, bo tak, jak jest, być musi; bo inaczej być nie może – odparła Wacława z prostotą. – Mama nie dałaby sobie rady; od świtu do nocy pracuje, choć pomagam, jak mogę.

Jakób westchnął.

– Musi tak być, kiedy inaczej być nie może – powtórzył, całując siostrę. – Przywiozłem ci znowu stos książek. Zimą je czytać będziesz.

– Jakiś ty dobry, Kubusiu! zawsze o mnie pamiętasz – odparła Wacława. – Zima to moje wakacye, twoje książki to moje szczęście wówczas. Wieczory takie długie i ciche u nas.

– A we dworze bywasz czasami?

– W niedzielę prawie zawsze.

– Cóż panna Jadwiga porabia?

– Śliczna i dobra, jak zawsze. Wczoraj była u mnie, chciała mnie zabrać na spacer, lecz smażyłam poziomki, które ojciec tak lubi; czasu nie miałam. Złota dziewczyna! widząc, że mnie nie oderwie od zajęcia, siadła w tej altance i razem ze mną przebierała poziomki; powiedziała, że jej u nas dobrze, jak w domu.

Jakób się roześmiał, oczy mu szczęściem zabłysły.

– A Karol, czy przyjechał już? – zapytała Wacia.

– Dopiero za tydzień ujrzymy go tutaj – odparł Jakób.

– Nie pytam cię o promocyę, bom pewna, że jest – rzekła.

Jakób podniósł dumnie czoło.

– Pewno, że jest – odparł; – słucham ojca rady: co rok o jeden szczebel wdzieram się ku górze; już teraz wyżej niż ojciec stoję; ojciec na czwartej klasie skończył, jam już piątą przebył.

– Mój brat szóstoklasista! – z uśmiechem, w którym duma i radość się malowały, rzekła Wacia. – A pan Karol? – spytała następnie.

– Ten ukończył już gimnazyum, teraz do uniwersytetu pójdzie na wydział prawny; i ja tam z czasem dostać się muszę; poradzę sam sobie, już ojca pomocy nie chcę; wstyd byłoby dalej nadużywać łask jego; teraz kolej przyszła na młodsze rodzeństwo.

– A wy macie promocye? – spytała Wacława, zwracając się do Edy i Julka.

– Eda popisała się – wyręczył siostrę Jakób: – dostała nie tylko promocye do czwartej klasy, lecz i nagrodę. Julek fiasco urządził: promocyi nie dostał.

Jasne, pełne wesela oczy Waci posmutniały.

– Ciszej, Kubusiu; lękam się, by ojciec nie usłyszał; wolę mu sama później o tem powiedzieć; może nie zapyta zaraz na wstępie o promocye. Julek się poprawi na przyszły rok. Wszak prawda, braciszku? – dodała, spojrzawszy na młodszego z chłopców.

Julek nic nie odpowiedział, siedział ze spuszczonemi w ziemię oczami. Jakób popatrzał na niego surowo i ruszył ramionami.

– Ten wyżej iść nie chce – mruknął. – A gdzież nasza Frufru? – dodał głośniej, rozmowę zwracając na inny przedmiot.

– Frufru ma honor sama odpowiedzieć łaskawemu panu na zapytanie – odparł głos wesoły i dźwięczny.

Wszystkich spojrzenia zwróciły się w stronę, skąd szedł. U wnijścia altany stała śliczna postać piętnastoletniego dziewczęcia; jasno ubrana, przystrojona w polne kwiaty, wstążki i paciorki, oblana promieniami słońca, stanowiła bijące przeciwieństwo ze skromnie ubraną Wacią; była to Fruzia, druga z kolei córka pana Damiana. Bracia i siostry pobiegli ją witać, ona ucałowała każde z kolei.

– Odpoczynek po pracy pensyonarskiej wyszedł ci na korzyść: ślicznie wyglądasz! – rzekł Jakób, obejmując ją wzrokiem pełnym miłości.

Fruzia pocałunkiem podziękowała bratu za komplement; on ujął ją za rękę i posadził obok siebie na ławce; z drugiej strony miejsce zajęła Wacia.

– No, cóż teraz myślisz robić z sobą? – zapytał Jakób. – Skończyłaś trzy klasy, rok odpoczywałaś: wszystko według programu, zakreślonego przez szanownego pana Damiana Dolańskiego w sprawie wychowania córek. Wacia po takim odpoczynku stanęła obok matki, by pomódz jej w pracy, i stoi do dziś odważnie. A ty co będziesz robić?

– Ja? Pojadę do Warszawy i uczyć się będę kroju. Tak ojciec postanowił.

– To i po moich marzeniach! – odezwała się milcząca dotychczas Eda i westchnęła.

– A cóż ty miałaś za marzenia? – spytała ją Fruzia.

– Iść do czwartej klasy. Fruzia ruszyła ramionami.

– Ho! ho! czego to się jej zachciewa! A co ty lepszego od nas? My przeszłyśmy każda tylko trzy klasy, to i tobie dosyć nauki.

Edzia spuściła głowę i posmutniała.

– Pewno nie żałujesz, że ci się ojciec więcej nie kazał uczyć? – spytał Jakób Fruzię.

– Pewno, że nie – odparła z uśmiechem. – Wolę igłę niż książkę… wyznaję szczerze.

– A gdy się nauczysz mistrzowsko igłą władać, przyjedziesz tutaj i magazyn założysz; będziesz sama się stroić i szyć stroje dla pani buchalterowej i jej córek, dla żony magazyniera i t… d. Potem jaki ładny chłopiec na wronym koniku przyjedzie, konika służbie powierzy, sam pod dach pana Damiana wejdzie, pokłoni się rodzicom, pokłoni panience i o rączkę poprosi; ty oddasz mu ją z ochotą i zostaniesz panią chemikową, lub czem innem, i szyć będziesz dalej stroje, by podwoić niewielką pensyę męża.

Fruzia roześmiała się i pocałowała brata.

– To twoje marzenie; znam je – rzekł Jakób poważnie. – Rozumnie ojciec zrobi, jeśli cię każe szyć uczyć: każdy powinien mieć w ręku jakiś sposób zabezpieczenia się od nędzy; za przyszłość nikt ręczyć nie może. Co do Waci, zawsze żałuję, że jej ojciec nie pozwolił kończyć nauk; ona uczyłaby się z ochotą. Chciałbym, żeby choć Eda mogła iść wyżej.

Dziewczynka podniosła głowę i spojrzała z wdzięcznością na brata.

– A dlaczego, Edziu, chcesz iść do czwartej klasy? – spytała siostrę Wacia.

– Wszystkie moje koleżanki mają się dalej uczyć – szepnęła Eda.

Na twarzy Jakóba odmalowało się zdziwienie.

– Więc tylko dlatego chcesz się uczyć – rzekł z uśmiechem.

Eda podniosła żywo główkę, lecz odpowiedzi dać nie mogła, gdyż w drzwiach domu rozległ się donośny głos pana Damiana:

– Gdzieżeście się pochowali? – mówił tonem wesołym. – Siedzicie cicho, jak myszy w norze; a przecież ja już dawno nie śpię.

Dzieci zerwały się z ławek i wybiegły z altanki witać ojca. Otyły, czerwony, z twarzą promieniejącą radością, pan Damian toczył się zwolna ku nim; obok niego szła mała, garbata dziewczynka, o bladej twarzyczce i smutnych oczach. Była to Elżunia, pieszczocha ojca. Pan Damian roztworzył ramiona, uścisnął naprzód Jakóba, potem Julka i Edę, następnie skierował się do altany.

– No, cóż? Promocye są. Jestem tego pewien. Jakżeby być nie miały! Toż wiecie, że ojciec ciężko pracuje na was – rzekł wesoło. I nie czekając odpowiedzi, siadł do stołu przed przygotowanem dla niego śniadaniem, zamieszał w szklance łyżeczką, skosztował herbaty.

– Wyśmienita! – rzekł. – Gdzie moja stara? I wzrokiem począł szukać najstarszej córki. Wacia przybliżyła się do niego.

– Dzień dobry ojcu! – rzekła, całując go w rękę.

– Dzień dobry! – odparł, gładząc jasne jej włosy. – Pewno pierwsza ich przywitałaś? – dodał następnie.

– Pierwsza, ojczuniu – odparła z uśmiechem zadowolenia.

– Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje – rzekł pan Damian. – No, siadaj, Jakóbie, obok mnie – dodał, zwróciwszy się do gimnazisty: – miejsce najstarszego syna przy stole przy ojcu, bo jego następcą kiedyś będzie.

Jakób spełnił rozkaz mu dany.

– Siadaj i jedz. A ty z drugiej strony obok mnie, bo ty rodzeństwu drugą matką – ciągnął dalej pan Damian, przy ostatnich słowach zwróciwszy się ku Waci.

– Siądę zaraz, ojcze, tylko braci i siostry obdzielę – odparła Wacława.

– Malcy, do porządku! miejsca zajmować! – krzyknął pan Damian.

Dzieci zbliżyły się do stołu. Julek chciał siąść obok Jakóba, lecz ojciec go powstrzymał.

– Dalej, dalej, mosanie! – rzekł surowo: – jeszcześ do tego miejsca nie dorósł; dopiero do drugiej klasy się wdarłeś. To Fruzi miejsce; lecz ona dziś wyjątkowo ustępuje Elżuni, która patrzy w Jakóba jak w bóstwo. Wszak zrobisz to, Fruziu, dla naszego biedactwa?

– Z ochotą, ojcze – odparła Fruzia wesoło i usiadła na trzecim miejscu po prawej stronie ojca.

Na Julka skinęła Eda, siedli po lewej stronie – on zmieszany, z oczami spuszczonemi zajął trzecie miejsce, ona drugie; pierwsze obok ojca zostawili dla Waci, Elżunia usiadła obok Jakóba. Wacia poczęła rozlewać mleko rodzeństwu i chleb rozdawać. Pan Damian wzrokiem zadowolenia powiódł po dzieciach, zatrzymał go dłużej na Julku i rozśmiał się po chwili.

– Cóżeś tak skapcaniał? – spytał. – Czy tego, że siedzisz niżej od Elżuni? Naszym obowiązkiem jest słodzić temu biedactwu wszędzie i zawsze smutne jego życie.

I słodził je w istocie dobry ten ojciec rodziny. Elżunia nie znała , co łajanie ojca – nigdy na nią głosu nie podniósł, nigdy surowo rozkazu nie wydał; pieszczoty tylko znała w domu, bo za przykładem ojca bracia i siostry dogadzali jej, jak mogli i umieli; garbusek w tej rodzinie był Beniaminkiem mamy i taty, braci i sióstr.

Julek nie podniósł oczu na ojca, a pan Damian, nie zgadując dlaczego, zwrócił się do starszego syna.

– Cóż myślisz teraz robić, chłopcze? – zapytał. – Pięć klas skończyłeś.

– Dopiero pięć – odparł śpiesznie Jakób, lękając się, by ojciec tego nie wypowiedział, co domyślał się, że chce powiedzieć. – Jeszcze przede mną trzy lata nauki w gimnazyum – dodał.

Pan Damian chrząknął.

– Myślałem, że będziesz chciał się wziąć do pracy, któraby ci już utrzymanie zapewniła – rzekł poważnie. – Ja, gdy czwartą klasę skończyłem, wziąłem się do pracy praktycznej, chlebodajnej.

Jakób spuścił oczy.

– Mówisz nam, ojcze, zawsze, iż obowiązkiem synów wedrzeć się wyżej o jeden stopień, niż ojcowie ich stali – odparł nieśmiało.

– I tak będziesz stał już wyżej, boś pięć klas skończył – rzekł pan Damian. – Ot, powiem ci, jakie ja mam zamiary, a ty potem swoje mi przedstawisz… Dziś wieczorem chcę iść z tobą do pana Kalinowskiego; będę go prosił, by ci dał zajęcie w fabryce; praktycznie wyuczysz się fachu cukrowara, a ja z czasem ustąpię ci swego miejsca. Cóż ty na to?

To powiedziawszy, wzrok, w którym malowało się wielkie zadowolenie, zatrzymał na synu.

Jakób nic z razu nie odpowiedział – milczał, wahać się zdawał, co rzec; nareszcie odezwał się:

– Czem ja będę z czasem, przemysłowcem, czy czem innem, o tem za lat parę pomówimy; dziś to wiem tylko, że chcę, że muszę być z czasem pożytecznym człowiekiem; dziś pozwól mi, ojcze, dalej się uczyć.

Pan Damian ściągnął brew, poniósł szklankę do ust, a wychyliwszy haust herbaty, postawił ją potem z hałasem na spodku, chrząknął.

– Kochaneczku – odparł, wstrząsnąwszy głową, – nie pamiętasz o tem, żeś u mnie nie jedynakiem.

Głos jego, gdy mówił te wyrazy, był ostry, wzrok surowy.

– Przeciwnie, ojcze, nigdy o tem nie zapominam – odparł, rumieniąc się, Jakób. – Na dowód powiem ci, iż zapewniłem sobie w Warszawie zajęcie praktyczne u jednego z nauczycieli, który obiecał mi, że jeżeli przywiozę od ciebie, ojcze, pozwolenie, da mi u siebie stół i stancyę, dziesięć rubli płacić mi będzie miesięcznie, a ja za to będę dawać korepetycye trzem chłopcom, co u niego na stancyi stoją.

Pan Damian rozchmurzył czoło.

– A to mi zuch! – wykrzyknął. – Chodź-no, asińdźka, posłuchaj, jakiego to masz syna! Podnieś z dumą czoło i powiedz głośno: "Jam jego matką!"

Pani Damianowa weszła właśnie do altanki, z nią razem Zenuś i Zosia, oboje uczepieni u jej sukni, oboje z oczyma czerwonemi. Była to blada i drobna kobieta, skromnie ubrana, w szarej beżowej sukni, w czarnym fartuchu. Usłyszawszy męża, stanęła, uśmiechnęła się łagodnie, wyciągnęła ramiona do swego pierworodnego, – a gdy ten przybiegł do niej z pocałunkami, objęła go czułym uściskiem.

– Jakób od kolebki pociechą był mi zawsze! – szepnęła.

– Puść mnie do mamy! – zawołała Eda, zerwawszy się także z ławki – ija chlubą jej jestem!

– No, no, ustąp, stary, młodszym – wstawił się za dzieweczką ojciec.

Pani Damianowa puściła z objęć syna i Edę do serca przycisnęła, potem nieśmiałego Julka przywołała, a rodzeństwo witało się z sobą.

– Cóż to, płakaliście? – pytał Jakób brata i siostrę, i wziąwszy oboje za ręce, zaglądał im w oczy, lecz odpowiedzi nie otrzymał; wyrwali mu się z rąk, pospuszczali główki i stali w pośrodku altany zakłopotani.

Pan Damian śmiał się.

– Oj, było tam coś, było! – rzekł, patrząc na dzieci. – Matko, powiedz, co zbroili. Dziś święto uroczyste u nas, karać nie bedę; przytem czerwone oczy świadczą, iż grzesznicy żałują swego przewinienia; daję przeto absolucyę, z góry.

Pani Damianowa, puściwszy z objęć Julka, siadła naprzeciw męża – było to jej zwykłe miejsce przy stole; Zosia i Zenuś obok niej się umieścili.

– Marysia wpadła z tłomoczkami do kuchni, gdy dzieci kończyły się ubierać – poczęła opowiadać. – Dowiedziawszy się od niej, że bracia i siostry już przyjechali, Zenuś i Zosia, nie skończywszy się czesać, nie zmówiwszy pacierza, chcieli biedz tutaj; weszłam właśnie do kuchni i nie pozwoliłam; kazałam skończyć się ubierać, zmówić pacierz, za pokutę dłuższy niż zwykle, i dopiero iść pozwoliłam.

– Dobrze, bardzo dobrze zrobiła matka – rzekł pan Damian: – o Bogu nie zapominajcie. A od kogóż macie wszystko, co was otacza? nie od Boga? To brać chcecie, a dziękować nie?… Niewdzięcznik tak czyni, a niewdzięcznikiem brzydzi się każdy.

Malcy w milczeniu, pokornie przyjęli naukę. Wacia postawiła przed nimi filiżanki z mlekiem, kromki chleba położyła; przysunęli sobie śniadanie i zabrali się do jedzenia.

– No, Jakóbie, powiedz, jakie masz na przyszłość zamiary – odezwał się znowu pan Damian. – Ja kończyć będę śniadanie, gdyż dzwonek w fabryce niebawem się rozlegnie.

I począł pić i jeść z apetytem, a Jakób, który powrócił na swoje miejsce, powtórzył matce, co już ojcu powiedział.

– Tym sposobem nauka moja i pobyt mój w Warszawie nic ojca kosztować nie będą – mówił coraz śmielej. – Ojciec będzie mógł wysłać Fruzię do Warszawy, by się kroju nauczyła.

– Toś już zdążyła mu wyśpiewać o na szych projektach! Oj, kobiety, kobiety! jakie to gadatliwe stworzenia! – odezwał się pan Damian tonem żartobliwym.

– Projekt bardzo dobry – odparł Jakób: – Fruzia, tak zręczna do szycia, pewno wykieruje się na znakomitą krawczynią.

Pan Damian połknął ostatnią rzodkiewkę, odsunął filiżanki i talerze przed nim stojące, zapalił papierosa, i puściwszy duży kłąb dymu, odezwał się znowu:

– Sądzę, że dzieci moje skarżyć się nie będą, iż życie im dałem, a nie zabezpieczyłem tego życia od chłodu i głodu.

Jakób spojrzał ze smutkiem na Wacię. Spostrzegł to ojciec i rzekł:

– Wacia będzie drugą matką rodzeństwa swego, więc wy wszyscy, jak względem matki rodzonej, tak względem niej obowiązki mieć będziecie; jej przytułku na starość nie zbraknie: siedmioro was jest, ona jedna. Ty, Jakóbie, będziesz pomocnikiem dyrektora fabryki cukru, Fruzia magazyn strojów otworzy, z Julka księdza zrobię, bo ma taką minę potulną, Eda krawiecczyzny się nauczy i razem z Fruzią pracować będzie, Elżunia po wakacyach na pensyę pojedzie.

– Czy to nie za wcześnie, ojcze, dla niej? – rzuciła nieśmiało pytanie Wacia.

Pan Damian popatrzał na bladego garbuska – oczy jego powlokły się wyrazem smutku, westchnął.

– Lubi książki, uczyć się pragnie, nauka dać jej może szczęście – rzekł zwolna.

– Toć może ze mną więcej się uczyć, niż się uczy; skończyłam przecie trzy klasy – odezwała się Wacia.

– "Ja mogę to zrobić, ja to zrobię!" to zawsze na twych ustach – sarknęła matka.

– Tak, tak, za wiele bierzesz na swe młode barki – potwierdził słowa żony pan Damian.

W tej chwili rozległy się dźwięki dzwonu, które leciały od dziedzińca fabryki. Pan Damian podniósł się.

– Dzwon woła do pracy, trzeba iść – rzekł, skinął głową wszystkim i ruszył wolnym krokiem.

Wacia pobiegła po jego czapkę i po laskę, przyniosła mu oboje; on pocałował ją w czoło – ją jedną… alboż na to nie zasługiwała? – i poszedł do fabryki.

W altanie zawrzało.

– Kubusiu! – wołały dzieci – co teraz będziemy robić?

– Róbcie, co chcecie; ja z Wacią muszę porozmawiać – odparł Jakób.

– Weź dzieci ze sobą, idźcie gdzie na spacer, póki nie bardzo gorąco – odezwała się Wacia. – Ja mam przed obiadem dużo zajęcia i z Julkiem chcę dziś pogadać. My ze sobą wieczorem porozmawiamy.

– Zgoda! – zawołał Jakób. – No, dzieci, bierzcie kapelusze. Pójdziemy do lasu. Ja ze strzelbą, wy z czem chcecie.

Dziatwa z okrzykami radości do domu pośpieszyła, za niemi Jakób poważnie. Niebawem ścieżyną, wiodącą z domu pana Damiana do lasu, dążyła gromadka dzieci. Prowadził ją student piętnastoletni, ze strzelbą na ramieniu; za nim szedł Zenuś z łukiem i dziewczęta z koszykami – tym przodowała Fruzia.

Tymczasem Wacia, objąwszy ramieniem Julusia, który ze smutkiem za odchodzącymi spoglądał, pociągnęła go w głąb' ogródka, co za krzewami jaśminu się rozścielał, pod wielką lipę, która rosła na małem wzgórzu na samym końcu ogrodu, na darniową kanapkę, tam się znajdującą, i siedli na niej obok siebie.

– Powiedz mi, Julku, ile masz dwójek? – zapytała go łagodnie.

– Jedną – odparł cicho chłopiec.

– A zatem masz promocyę, tylko warunkową. Sprawa jeszcze tak bardzo smutno nie stoi. Przy szczerych chęciach zaradzimy złemu. Z czegóż ta dwójka?

– Z arytmetyki.

– Posłuchaj mego projektu i powiedz, czy ci się podoba. Od piątej do szóstej jestem zwykle swobodną, w tych godzinach będziemy przeto przez całe lato pracować nad arytmetyką; wszakżem skończyła trzy klasy, ty dopiero w pierwszej jesteś, będę mogła ci być pomocą.

Julek podniósł spojrzenie pełne wdzięczności na siostrę.

– Ty dobrą, bardzo dobrą jesteś, Waciu! – rzekł.

– Każda najstarsza siostra w rodzinie jest taką, jak ja – odparła z wdzięczną prostotą. – Więc masz ochotę przygotować się przez lato i zdać po wakacyach egzamin? – spytała następnie.

Julek uśmiechnął się.

– Naturalnie, że mam.

Wacia pochyliła się do niego z pocałunkiem.

– A zatem od dziś zaczniemy – rzekła wesoło.

– Wiesz co, siostrzyczko, czego ja się jeszcze boję? – szepnął Julek, cicho westchnąwszy.

– Czego? – spytała Wacia, gładząc ciemne jego włosy.

– Ojca. Strasznie się boję jego gniewu – rzekł Julek, nie podnosząc na siostrę oczu.

Wacia zamyśliła się poważnie.

– Musisz go znieść pokornie – odezwała się po chwili, – bo gniew ten słusznym będzie. Grzech karę pociąga zawsze za sobą. Wiedz o tem zawczasu. Już pokutujesz w tej chwili za swoją opieszałość w arytmetyce, bo siedzisz tutaj ze mną, słuchasz kazania, a bracia twoi i siostry bawią się wesoło; pokutować będziesz całe lato, bo co dzień będziesz musiał siedzieć godzinę nad arytmetyką, którą nie bardzo lubisz; ojciec cię złaje: to nieuniknione; będzie to trzecia pokuta za całoroczne lenistwo. Lecz trudno, trzeba z pokorą przyjąć następstwa winy i winę naprawić.

"A za grzech własny? O, jest pokora!

Jest do poświęceń chęć bardziej skora,

Jest pobłażanie drugim cierpliwsze

I są pokutne prace gorliwsze" –

powiedziała nasza poetka, Żmichowska. Ty weźmiesz się gorliwie do pracy. Wszak prawda? Naprawisz złe. Nauka potrzebna człowiekowi: ona mu ułatwia życie; będzie ci lepiej na świecie, gdy skończysz szkoły.

– Ojciec przeszedł tylko cztery klasy, i dobrze mu – szepnął Julek.

– Aleś ty do drugiej jeszcze nie doszedł – rzekła poważnie Wacia. – A powtóre, wiedz o tem, że dziś ludzkie wymagania wzrosły. Dawniej, kto skończył cztery klasy, mówiono, że człowiek wykształcony, dawano mu posady w fabrykach, w biurach rządowych; dziś każdego pytają o świadectwo ukończonych szkół.

i na to jeszcze zwróć uwagę, Julku, że dziś ojciec zdrów, pracować może i łożyć na waszą naukę; a któż ręczy, co rok przyszły przyniesie? Korzystaj, póki możesz, i ucz się; ucz się dla siebie i dla ojca. On taki dobry dla nas, tak nas kocha. Martwić go… to brzydko z naszej strony, to niegodnie!

Julek się pochylił do ręki siostry z pocałunkiem.

– Mówisz jak matka – rzekł.

– Powiedział dziś przecie ojciec, żem waszą drugą matką – odparła poważnie Wacia.

Julek rozśmiał się.

– Młoda mateczka! – rzekł i objął ją ramieniem, pocałował czule. – No, moja ty mateczko, przyrzekam ci, że się tak pilnie będę uczyć co dzień z tobą, iż zachwycać się mną będziesz – dodał żartobliwie.

Wacia pocałowała go w czoło.

– Pogoń teraz za Jakóbem i odrzuć troski z myśli – rzekła.

Julek zasępił się znowu.

– Wolałbym zostać w domu – szepnął nieśmiało.

Wacia odgadła, że myśl rozmowy z ojcem jeszcze mu cięży na sercu; nie namawiała go przeto dłużej.

– Przyniosę ci jaką książkę do czytania – rzekła. – Znasz "Pamiętnik chłopca" Amicisa?

– Nie znam – odparł Julek.

– Śliczna rzecz!

To powiedziawszy, dobra ta siostra oddaliła się do domu po książkę, a Julek został sam, rozmyślając nad tem, co mu powiedziała. Wróciła niebawem, podała mu książkę.

– Gdy usłyszysz dzwonek fabryczny, to przyjdź na obiad – rzekła. – Każę nakryć w altance. Teraz pójdę zająć się gospodarstwem.

I odeszła, Julek zaś roztworzył książkę i zatopił się w czytaniu, a tak go mocno zajęła, iż ani się spostrzegł, jak minęło parę godzin; zdziwił się wielce, gdy usłyszał głos dzwonu – zdziwił się i uczuł niespokojne bicie serca; nie wątpił, że ojciec zapyta teraz o cenzurę; wstał jednak, książkę złożył i skierował się ku domowi. W środku drogi spotkał Jakóba.

– Wacia przysłała mnie po ciebie. Obiad już podają. Cóżeś robił przez całe rano? – spytał starszy brat.

Julek podał mu książkę.

– Czytałem Amicisa – odparł.

– Podobał ci się?

– Bardzo.

– To książka nie zawsze wstręt w tobie budzi? – rzekł Jakób z uśmiechem. – No, kiedy tak, to może ty jeszcze na człowieka wyrośniesz.

Julek zaczerwienił się, lecz nic nie odpowiedział.

W altanie wszyscy już byli zebrani, gdy Jakób z Julkiem weszli do niej; każdy zajął miejsce przy stole wedle starszeństwa, Elżunia na zwykłem siadła. Podano obiad: ulubioną zupę Jakóba – czerninę, potem kaczki które również Jakób bardzo lubił; pan Damian się śmiał, iż zdegradowanym został na drugie miejsce, gdyż obiad obmyślanym był dla Jakóba, nie dla niego; nie miał jednakże za złe Waci, że pomyślała, by dogodzić bratu: wszakże on był dziś gościem tutaj i z gości najstarszym. Wesoła gawędka toczyła się przy stole. Jakób opowiadał o figlach gimnazistów, Eda o psotach pensyonarek; śmieli się, żartowali, docinali sobie wzajemnie; wszyscy, prócz Julka, byli ożywieni; nawet cicha zawsze pani Damianowa brała udział w żartach i rozmowie. Pan Damian więcej słuchał, niż mówił, śmiał się jednak razem z dziećmi wesoło; lecz Wacia zauważyła, iż rzuca co chwila spojrzenie ku Julkowi i surowy wzrok zatrzymuje na nim.

– Czy się domyśla czego? – pytała siebie, i serce jej niepokój przejmował.

Julek widział również, że ojciec przypatruje mu się badawczo; bladł i czerwienił się na przemian, a oczów od talerza nie podnosił; jadł półgębkiem, jak wyrażał się pan Damian, gdy kto kosztował tylko potrawy. Wreszcie obiad się skończył, dzieci ucałowały ręce rodzicom i Waci – taki tu był bowiem zwyczaj; pan Damian żądał, by pełnej poświęcenia siostrze rodzeństwo szacunkiem płaciło.

– Teraz pójdę z matką i Wacią pod lipę, a Jakób, Julek i Eda niechaj przyniosą nam tam swoje cenzury – rzekł pan Damian.

Zwykle po obiedzie odpoczywał on pod lipą, paląc papierosy, drzemiąc, lub słuchając "Kuryera, " jaki mu żona czytała; dziś zmienił zwyczaj: wezwał dzieci ze sobą – więc i młodsze pociągnęły pod lipę. W domu została tylko Fruzia. Elżunia wzięła za rękę Zenusia i Zosię, i poszli do ogrodu bawić się na trawniku, rozścielającym się u stóp wzgórza, na którem stała ławka darniowa pod lipą rozłożystą; na trawniku rosły kwiaty polne – Zenuś i Zosia zrywali je pełnemi dłońmi i przynosili Elżuni, która, siedząc cichutko w cieniu wielkiej gruszy, wieńce z nich układała dla Chrystusa, co na drodze, do dworu wiodącej, miał kaplicę.

Pan Damian rozsiadł się wygodnie na darniowej kanapie, obok niego Wacia, niespokojna o Julka, dalej matka, która nie domyślała się wcale, jaka troska cięży na sercu Waci. Chmurny siedział pan Damian – prawie był pewny, że Julek go zmartwi: ani razu nie spojrzał mu w oczy podczas obiadu.

– Ręczę, iż ma jakiś grzech na sumieniu – myślał sobie i puszczał gęste kłęby dymu, lub chrząkał głośno, lecz nic nie mówił.

Wreszcie stanęli przed nim: Jakób, Eda i Julek. Eda prócz promocyi trzymała w ręku książkę, w czerwony safian oprawną. Pan Damian naprzód z rąk najstarszego syna cenzurę odebrał. Przejrzał ją – podniósł głowę, wzrok jego był jasny.

– Tak być powinno – rzekł; – chwalić niema za co; gdyby trójki były, gderałbym; same piątki i czwórki, sprawowanie chwalebne… tak być powinno!… Więc chcesz kończyć gimnazyum? A potem czem będziesz, to jeszcze nie wiesz?…

– Nie wiem, ojcze – odparł Jakób; – to tylko wiem, że chcę być pożytecznym człowiekiem.

– I sam sobie radzić będziesz od roku szkolnego?

– Sam, ojcze.

– A zatem daję ci moje pozwolenie i błogosławieństwo – rzekł uroczyście pan Da – mian. – Kończ gimnazyum; potem zobaczymy, co dalej z sobą zrobisz.

Oczy Jakóba zabłysły radością; przystąpił do ojca, pocałował go w ramię.

– Dziękuję ojcu za pozwolenie – rzekł. Pan Damian położył rękę na zgiętym przed nim synu.

– Ucz się; w każdym zawodzie dziś nauka potrzebna. Choćbyś cukrowarem został, lepiej, że będziesz ją posiadał – odezwał się łagodnym głosem.

Jakób raz jeszcze ojca w ramię pocałował i ustąpił miejsca siostrze, która czekała nie – cierpliwie, by pochwalić się przed rodzicami swą cenzurą i nagrodą.

Pan Damian podał cenzurę Jakóba żonie, która przeglądała ją z oczyma pełnemi łez – bo radość często u niej łzy wywoływała, – sam zaś zwrócił się do Edy i wyciągnął rękę po jej cenzurę. Dziewczynka, zarumieniona ze wzruszenia, podała mu ją śpiesznie. Pan Damian przypatrywał się jej długo, kręcił głową, gładził wąsy i mruczał:

– Pięknie, pięknie! same piątki.

Dziewczynka wpatrywała się w ojca oczyma pełnemi niepokoju i powoli rękę z książką w czerwony safian oprawną wyciągnęła ku niemu.

Spostrzegł ją wreszcie pan Damian.

– A to co? – zapytał, odbierając książkę z rąk córki.

– Nagroda – odparła Eda, oblawszy się jeszcze żywszym rumieńcem.

– Pięknie, bardzo pięknie! – powtórzył znowu pan Damian; przyciągnął dziewczynkę do siebie i pocałował ją w czoło.

– Schowaj starannie tę książeczkę, by się nie zniszczyła, byś długo się nią chwalić mogła – dodał. – Teraz po pracy należy ci się odpoczynek; będziesz go cały rok używać do syta w domu; potem, gdy Fruzia powróci, ty pojedziesz do Warszawy, nauczysz się szyć i razem pracować będziecie.

Promieniejąca szczęściem twarzyczka Edy naraz posmutniała; zwiesiła głowę, słowa wszakże nie rzekła, tylko dwie łzy wielkie spadły jej z oczu na rękę ojca, gdy go całowała. Te łzy wymownym były protestem przeciw jego postanowieniu.

– Płaczesz? – spytał zdumiony pan Damian. – Czegóż ty chcesz?

– Uczyć się jeszcze na pensyi – szepnęła nieśmiało Eda.

– Pozwól jej, ojcze. Wszakże ja cię w roku przyszłym już nic kosztować nie będę – odezwał się Jakób, – wszakże zawsze troje z nas jedzie do Warszawy na naukę. – I troje też pojedzie – odparł pan Damian: – na Elżunię kolej. Dogodne mi to, by w tym roku jechała, bo Fruzia nad nią czuwać będzie. Biedna kaleka, lepiej, by wśród obcych siostrę miała. Jednej z dziewcząt postanowiłem pozwolić kończyć nauki i Elżunię wybrałem; zdolna jest, wiecie o tem wszyscy, bo w niespełna miesiąc nauczyła ją Wacia czytać; zdolna, a nieszczęśliwa. Nauka wynagrodzi jej kalectwo.

Eda otarła oczy, pocałowała ojca w rękę i już ani jedna łza nie pociekła z jej oczu – wstydziłaby się teraz płakać. Przysunęła się do matki i siostry, by pochwalić się przed niemi nagrodą, a one obie ją uścisnęły i między sobą umieściły.

Teraz zbliżył się Julek do ojca: blady był jak płótno, gdy cenzurę podawał. Pan Damian przebiegł ją szybko oczyma, zatrzymał surowy wzrok na dwójce, potem groźny i pełen wymówki podniósł na syna.

– Tak płacisz ojcu za trudy i mozoły, jakie podejmuje, by cię wychować, niewdzięczniku jakiś! – wykrzyknął i rękę z cenzurą wyciągnął do syna. – Weź ją sobie; lepiej było wcale mi jej nie pokazywać, próżniaku jakiś!… Twój ojciec zrywa się o szóstej z pościeli, pracuje do nocy, potem się oblewa, odmawia sobie wszelkich rozrywek, by płacić za twą naukę, a ty mi dwójki w nagrodę przynosisz!…

Julek drżący wziął cenzurę z rąk ojca, stał przed nim ze spuszczonemi oczami i milczał.

Wacia pochyliła się do ramienia ojca z pocałunkiem.

– Nie gniewaj się tak bardzo, ojczuniu – szepnęła; – on żałuje winy; obiecał, że będzie się przez całe lato uczyć ze mną, że zda powtórnie egzamin.

Pan Damian rzucił o ziemię niedopalony papieros, powstał z kanapy i przechadzać się począł pod lipą.

– Próżniak, niewdzięcznik, marnotrawca! – powtarzał. – Nie wstawiaj się za nim, bo nie wart tego; za miłość i starania ojca płaci niewdzięcznością, krwawą pracą zarobiony przeze mnie grosz wyrzuca za okno, wyzyskuje miłość siostry, która, obarczona nad siły, będzie się jeszcze trudzić z nim całe lato… Ladaco z niego!…

Głos pana Damiana huczą?, jak grom groźny, a że w strunach, które go tworzyły, były i takie, co żal i smutek wyrażały, więc tem większe czynił wrażenie. Wacia umilkła, nikt głosu zabrać już nie śmiał, a pan Damian, chodząc wszerz wzgórza, coraz boleśniejszymi wyrzutami syna obarczał, aż załkał w końcu.

Julek boleśnie przypadł do nóg ojcu, nie wystraszony teraz, ale skruszony i żałujący objął jego nogi i, klęcząc, zawołał:

– Jam winny, bardzo winny, ojcze! ale naprawię mą winę, odpokutuję ją, przyrzekam ci, ojcze!

W głosie jego szczerość brzmiała – uwierzył mu przeto pan Damian.

– Raz pierwszy i ostatni przebaczam podobne przestępstwo – rzekł i pozwolił synowi rękę swą ucałować. – Jakóbie – dodał, zwróciwszy się do najstarszego syna, – Wacia ma dosyć zajęcia… ty co dzień od dziesiątej do dwunastej będziesz miewał z Julkiem w moim pokoju lekcye arytmetyki; tam spokojnie, tam wam nikt przeszkadzać nie będzie. Wrócisz z nim wcześniej do Warszawy, by zdał powtórny egzamin; będziesz miał krótsze niż zwykle wakacye; niema rady: gdy jedno z rodzeństwa zawini, drugie pokutuje… to zwykła rzecz; zawczasu wiedz o tem i, jako najstarszy z braci, czuwaj, by nie błądzili.

Dzwonek fabryczny zajęczał – pan Damian skinął głową żonie i dzieciom.

– Czas wracać do pracy – rzekł. – Ładnie dziś wytchnąłem! – dodał, z wyrzutem na Julka spojrzawszy; tu westchnął, nacisnął czapkę na głowę i oddalił się wolnym krokiem.

Julek, otarłszy oczy, przystąpił do brata.

– Przepraszam cię – rzekł nieśmiało.

– Ucz się tylko porządnie, a gniewać się nie będę – odparł Jakób, kładąc rękę na jego ramieniu. – Skrócone wakacye toć nie nieszczęście; bardziej przykrem byłoby dla mnie, gdybyś nie przeszedł do drugiej klasy.

Julek ucałował rękę brata.

– Będę się uczyć – rzekł z siłą.

I wstali wszyscy, by się rozejść.

Wacia z matką do gospodarstwa podążyły.

– Kiedy wolną będziesz? – zawołał za siostrą Jakób.

Wacia przystanęła,

– O szóstej – rzekła. – Pojedziemy łódką razem po stawie i dzieci weźmiemy ze sobą. Czy dobrze?

– Dobrze – odparł Jakób i poszedł czytać do pokoju ojca.

Eda, usłyszawszy wesołe śmiechy Zosi i Zenusia, do nich podążyła; Julek za nią pociągnął zwolna.

II.

Słońce mocno jeszcze grzało, gdy Jakób i Wacia wsiedli na łódź, a z nimi Eda i Elżunia. Elźunia lubiła niezmiernie tego rodzaju spacery, Wacia woziła ją co dzień o tej godzinie po stawie. Stare wierzby, które wokół stawu rosły, nachylone przez czas, wichry i burze, szeroko ponad brzegiem wody cień rzucały, tylko w pośrodku przeglądały się w nich błękity i kąpały się promienie słońca. Lekki wietrzyk poruszał taflą wody, zamkniętą dookoła szmaragdowym wałem; poruszała się ona cicho, zwolna, a w drgających falach środkowych turkusy i złoto zdawały się toczyć; brzeg stawu był zato zielony – gałęzie wierzb tutaj przeglądały się. Jakób i Wacia śmiało wiosłami robili, łódź posuwała się równo i szybko; Elźunia, położywszy się w łodzi, wpatrzona w wodę, leżała cichutko. Lu – biła ona bardzo te spacery, spokojna, że Wacia umie wiosłem władać; nie lękała się ich i zachwycała się swobodnie pięknością natury. Urwawszy gałązkę wierzby, zanurzała ją w wodę, i ciągnąc z sobą, cieszyła się, gdy koło łodzi tworzyła się szemrząca struga, z której drobne, świecące niby brylanty kropelki wzlatywały w górę; wówczas zwykle smutna jej twarzyczka ożywiała się. I w tej chwili Elżuni oczy pogodą jaśniały, jednakże nie zdawała się ona dziś zachwycać ulubionym obrazem, nie wzięła różdżki do ręki, wody nie mąciła; gdy jętki ukazywały się nad stawem i delikatnemi skrzydełkami uderzały mokrą toń stawu, nie śmiała się do nich, nie śmiała się do srebrzystych rybek, co wyskakiwały z pod wody, jakby się jej przyjrzeć chciały; leżała cicho, zamyślona, lecz myśli jej snać były dobre, bo w oczach garbuska smutku nie było, a tak często w nich on siedział!

Nie smutno dziś było w istocie Elżuni na sercu. Siedząc na trawniku pod cieniem gruszy, słyszała, co ojciec mówił o niej. Szczęście? Ona o niem dotychczas nigdy nie marzyła. Dziś po raz pierwszy w sercu jej obudziła się nadzieja, że ono mogłoby stać się jej udziałem. Ojciec powiedział: "Elżuni szczęściem będzie nauka" – i leżąc teraz cichutko w łodzi, Elżunia marzyła o tem szczęściu poważnem"

Jętki uganiały się nad jej główką, rybki pluskały koło łodzi, fale wody drgały, szemrząc cichutko, – ona na nie patrzała, ale marzyła o szczęściu, jakie miało stać się jej udziałem. Starsze rodzeństwo nie przerywało jej myśli: Eda siedziała czegoś smutnie zamyślona, wpatrzona w błękity wzrokiem, w którym cichą skargę można było czytać; Jakób i Wacia uważnie łodzią kierowali, łódź płynęła równo, spokojnie. Wtem Jakób położył wiosło, siadł, by odpocząć, powiódł wzrokiem po stawie, a potem po siedzących w łodzi i zatrzymał spojrzenie na Edzi.

– Czegoś tak smutna? – zapytał ją. Eda westchnęła.

– Pytasz? albo nie wiesz, czego? – rzekła.

– Czy tego, że masz w domu pozostać? – zapytał znowu Jakób. – Więc powiedz mi, dlaczego chcesz iść do czwartej klasy?

– Dlaczego i dlaczego? ciągle jedno! – wybuchnęła Eda. – Ależ dlatego, że kocham naukę; dlatego, żem ciekawa tego wszystkiego, czego jeszcze nie wiem; że chciałabym się dowiedzieć wszystkich tajemnic świata, które już ludzie zbadali, przeczytać wszystkie książki, jakie napisali. Dlaczego i dlaczego? Ależ dlatego, że chciałabym być tak szczęśliwą, jak jest panna Marya.

– Któż jest ta panna Marya? – zapytał Jakób.

– Nasza nauczycielka – odparła Eda. – Udziela nam nauk przyrodzonych. Żebyś ty wiedział, Kubusiu, jaka ona mądra: niema pytania, na któreby nie odpowiedziała… Byłyśmy u niej, cała nasza klasa, na imieniny. Jaki ona ma śliczny pokoik, a co w nim ptaków, muszli, roślin, owadów, jak w gabinecie zoologicznym! a co książek!… Taki pokoik to moje marzenie! A nikt jej nie pomaga. Sama zarabia na swoje utrzymanie: daje lekcye zimą, wiosną i jesienią; latem jedzie za granicę. Teraz do Norwegii pojechała: zobaczy te fiordy wspaniałe, o których nam opowiadał profesor geografii, a uczy się ciągle jeszcze. Ach! jaka ona szczęśliwa! Czemu mnie ojciec kazał się uczyć, gdy dalej nie pozwala! Gdybym była nie zakosztowała tego szczęścia, nie tęskniłabym za niem; dobrzeby mi było w Kalinówce, przy stoliku krawieckim; a tak… czuję, że mi źle będzie.

Przy tych słowach łzy błysnęły w jej oczach i stoczyły się po jej twarzy. Elżunia widziała te łzy, słyszała wszystko, co powiedziała siostra. Gdy Eda zaczęła mówić, zbudziła się z marzeń, siadła w łodzi i słuchała jej uważnie; ujrzawszy, że płacze, zarumieniła się raptem, położyła się napowrót w łodzi, i przymknąwszy oczy, leżała znowu cicho. Twarz jej straciła teraz wyraz pogody, który ją upiękniał przed chwilą; zwykły wyraz smutku, przygnębienia, wystąpił na nią; zamknęła oczy, bo czuła, że zbierają się w nich łzy, a nie chciała, by ktokolwiek je zobaczył. Tymczasem Eda otarła oczy.

– Wiem, że inaczej być nie może – mówiła dalej. – Elżunia uczyć się powinna. Nie powtarzaj tego ojcu, co mi się z serca wyrwało, i nie pytaj więcej, dlaczego pragnę iść do czwartej klasy… Ja już nie chcę iść, bo nie mogę, nie powinnam iść.

– Ja zaś sądzę, że twoje marzenia z nauką Elżuni możnaby najzupełniej pogodzić – odezwała się Wacia.

– I ja również – przytwierdził Jakób. – Posłuchajcie, jaki mam plan w głowie. Otrzymałem dziś od ojca pozwolenie kończyć gimnazyum; mam nadzieję, że gdy radzić sam sobie będę dobrze, pozwoli mi potem ojciec skończyć uniwersytet i obrać sobie zawód nauczycielski. Eda przy mnie mieszkać będzie, pracować i kształcić się; a teraz ty, Waciu, namów ojca, by jeszcze Elżunię zatrzymał przez ten rok w domu, a Edę posłał do Warszawy. Na przyszły rok, gdy Fruzia powróci do Kalinówki, Elżunia pojedzie. W Warszawie Fruzi nie będzie, lecz będę ja i zaopiekuję się Elżunią, a zarozumiałym nie będę chyba, jeśli powiem, że mnie więcej ufać będzie można pod tym względem, niż temu poczciwemu naszemu trzpiotowi; to nie dla Frufru rola opiekunki.

Elżunia, słysząc, że o niej mowa, znowu się podniosła; twarzyczka jej rozjaśniła się powoli; w czarnych oczach dziewczynki, które na brata zwróciła, malowała się wielka wdzięczność.

– Jak tylko znajdę stosowną chwilę, zaczepię ojca natychmiast i przedstawię mu ten projekt, chociażby dziś jeszcze – ciągnął dalej Jakób. – Po wieczerzy powiem, że mam do niego prośbę, i usunę się z nim na samotną pogadankę.

W oczach Elżuni odmalował się wielki niepokój – zdawała się być nierada postanowieniu brata.

– Dziś nie, Jakóbie, nie dziś – odezwała się Wacia – i nie jutro nawet; daj mu czas zapomnieć o cenzurze Julka, odzyskać humor, wypogodzić czoło. Dziś nicbyś nie wskórał; ja znam lepiej ojca, niż ty. Julek będzie się dobrze uczył, jestem tego pewną; po tygodniu, po dwóch, gdy przekonasz się, że czyni postępy, pójdziesz do ojca; naprzód zapewnisz go, że Julek zda egzamin, a potem projekt swój co do Edy i Elżuni przedstawisz.

– Słuszna uwaga – rzekł Jakób. – Edo, rozpogódź czoło, bądź wesołą po dawnemu; jestem pewien, że twoje marzenia się spełnią; uczysz się pilnie, nagrodę przywiozłaś, przypomnij sobie, że stanowczego veto ojciec twym prośbom nie położył. Wszystko to dobre wróżby.

Eda pochyliła się do brata i pocałowała go, uśmiech powrócił na jej usta.

– My troje pójdziemy zatem drogą nauki – rzekła: – ty, ja i Elżunia; będziemy razem mieszkać i razem pracować… o! będziemy wtedy szczęśliwi, będzie nam dobrze razem!

I mała entuzyastka roiła głośno o przyszłości. Jakób i Wacia przysłuchiwali się jej z uśmiechem. Elżunia leżała znowu pogodna; urwała kąpiącą się w stawie gałązkę wierzby i pruła nią wody. Wody się rozstąpiły, dwa srebrne wały utworzyły koło gałęzi, pryskały świecącemi kroplami i szemrały cicho, a garbusek uśmiechał się do nich, uśmiechał do jętek, co lekkie swe skrzydełka maczały w wodzie, – do rybek, co pluskały wesoło w stawie, i myślał sobie:

– O! dobrym jest Jakób… o! dobrą jest Wacia. Ta zawsze o drugich myśli.

A łódź suwała się chyżo i równo po stawie, a słońce wesoło im wszystkim świeciło. Eda, wyspowiadawszy się ze swych marzeń, umilkła, zamyślili się wszyscy – i cicho było na łodzi, cicho nastawie i jasno; wesoło było na niebie, jasno, wesoło na stawie – i jasne, wesołe były twarze jadących łodzią. Wtem rybka figlarka plusnęła głośniej wodą – Wacia zbudziła się ze słodkich marzeń, w których rodzeństwo całe Szczęśliwem widziała; zwróciła się do Jakóba.

– Napisałeś co nowego? – spytała go. Chłopiec, zaskoczony niespodzianie tem pytaniem, zarumienił się i głową tylko skinął.

– Pokaż! – prosiła go Wacia.

Jakób dobył z kieszeni mundurka mały pugilares i podał go siostrze. Wacia otworzyła go i znalazła arkusz papieru, starannie złożony; rozwinęła go i czytać poczęła po cichu.

– Co tu złotych, pięknych myśli! – rzekła po chwili, podniósłszy na brata wzrok, błyszczący radością i dumą. – Zatrzymam to i przeczytam ojcu podczas wieczerzy.

Jakób sięgnął ręką po papier.

– Po co? – rzekł. – Ruszy ręką i powie: "Dałbyś pokój tym bazgrotom. "

– Tak mówi, a myśli co innego. Nieraz widziałam, że gdy mu czytałeś swe wiersze, to wzrok jego lśnił łzami wzruszenia i całował cię zawsze wówczas na dobranoc… Pozwól, przeczytam mu sama.

Jakób ruszył ramionami.

– Bo ja wiem; no, zrób zresztą, jak chcesz; nie powinienem kryć się przed ojcem z tem, co robię – odparł.

Wacia schowała papier do kieszeni.

– Dobij do brzegu, Kubusiu – rzekła: – czas wracać do domu, gospodarstwo mnie woła.

Jakób spełnił jej życzenia. Dobili do brzegu i do domu podążyli; idąc, spotkali Julka, który, już wesół zupełnie, prowadził z sobą Zosię i Zenusia: szli naprzeciw ojca do fabryki; Eda połączyła się z nimi. Od domu leciał czysty, dźwięczny śpiew dziewczęcia:

" Po Kwietnisej, po Świetnej z Przewodnią niedziela

Rozrosną sie w słońcu kwiateczku

I w pączki się zwiną" rozwiną, wystrzela

W czerwone, niebieskie listeczki.

O! milsze krosienka

I milej z okienka

Zadzwoni piosenka –

La, la, la, piosenka!"

Nuciła Fruzia. Jakób podążył do niej. Wacia z Elżunią do kuchni weszły. Fruzia siedziała sama w pokoju, coś pilnie szyła i śpiewała.

– Czemu nie pojechałaś z nami? – spytał ją Jakób.

– Bo się śpieszę – odparła, podniósłszy zarumienioną twarzyczkę.

– Cóż tak pilnego masz do roboty?

– Stroje – rzekła Fruzia, śmiejąc się, i pokazała bratu stos wstążek i koronek.

– Co z tego będzie?

– Posiedź z dziesięć minut przy mnie, a zobaczysz – dodała.

To powiedziawszy, wzięła do ręki wstążki i koronki, i składać je, a potem zszywać razem poczęła. – Ot, widzisz, była tu przed chwilą panna Jadwiga i powiedziała, że ma nadzieję, iż ją jutro odwiedzimy; zaprosiła nas na podwieczorek. Pan Karol przyśpieszył przyjazd, wraca jutro rano, przywozi dwóch kolegów; muszę się przecież przystroić na taką wizytę.

Błękitne oczy Fruzi i koralowe jej usta śmiały się figlarnie, gdy to mówiła; różowe paluszki żwawo się zwijały przy robocie. Jakób przypatrywał się jej z zadowoleniem.

– Jak to koniecznem jest, obierając zawód, obrać sobie taki, do którego w sercu czujemy zamiłowanie – rzekł naraz poważnie. – Toć ja przekląłbym życie, gdyby mi kazali zszywać te wstążki i koronki; ty cieszysz się z tego zajęcia, tobie ono miłe.

– Bo też takie przyjemne! – odparła Fruzia: – myśl buja swobodnie, z serca piosnka leci, a palce piękne rzeczy tworzą… No, spójrz, czy nie piękne?… – Tu podniosła rękę do góry. – Małe arcydzieło, wszak prawda? – zapytała.

– Artystką jesteś w swym zawodzie; w istocie, pięknego motyla stworzyłaś – odparł Jakób. – Ale co za pożytek będzie z niego?… proszę, wytłómacz mi, bom w twej sztuce prostaczek.

Fruzia przypięła sobie kokardę do stanika.

– Ot, taki, panie poeto! – rzekła, białe ząbki pokazując.

– W istocie, ładnie ci w tem! No, więc jutro tak się wystroisz do panny Jadwigi i chcesz, byśmy tam poszli wszyscy?

– Jeśli nie masz ochoty, możesz zostać w domu.

– Albożem ci powiedział, że nie mam ochoty? – żywo zaprotestował Jakób.

Fruzia się rozśmiała.

– Pójdziemy we troje: ty, ja i Wacia – rzekła; – lecz pierwej trzeba poprosić ojca o pozwolenie. Oj, bieda z naszym ojcem! trzyma nas krótko! Lecz niema obawy. Wacia będzie miała ochotę pójść: ona za Jadwinią przepada. Poprosi ładnie i ojciec pozwoli. Prośbom jej ojciec nigdy nie odmawia.

– Przyznaj, iż prawie nigdy nie prosi o nic dla siebie.

Fruzia położyła głowę na dłoniach, łokcie o stół oparła i zamyśliła się poważnie.

– Powiedz mi, Jakóbie, jak ci się zdaje: czy można być szczęśliwym, nigdy o sobie nie myśląc? – spytała naraz.

– Nie wiem – odparł Jakób.

– Nasza Wacia zawsze pogodna, wesoła, jak gdyby szczęśliwą była bardzo. A cóż ona używa?… zawsze tylko zajęta drugimi: budzi się z myślą, by ojcu herbatę przygotować; potem idzie do kuchni i myśli, co na obiad zgotować dla wszystkich; potem: co powie przy lekcyi Zenusiowi i Zosi, by ich zająć i nauczyć czego nowego; potem wozi Elżunię po stawie, bo garbusek to lubi… I tak wciąż tylko o drugich pamięta, dla drugich pracuje… Ja, gdy oczy otworzę, to pierwsza myśl moja: w co się dziś ustroję, a potem: jak sobie dzień urządzę, by zbiegł przyjemnie… A ty, Jakóbie, co ciebie głównie zajmuje?

– Mnie twoje życie zbrzydłoby – rzekł Jakób, – zaziewałbym się, takie dnie pędząc, jakie ty pędzisz; w życiu Waci czułbym się więźniem… Ja, gdy się obudzę, myśli rojem cisną mi się do głowy, rojem pytania: a czemu to tak, a nie inaczej na ziemi? czemu ludzie na niej płaczą, jęczą? czemu doli złotej Bóg wszystkim nie dał? I szukam w książkach odpowiedzi na me pytania. A gdy nie znajdę i znużę się szukaniem, kładę się spać z myślą, że może jutro przyniesie mi odpowiedź.

Fruzia pokiwała główką.

– Po co to męczyć myśl tem, na co odpowiedzi nie znajdziemy – rzekła.

Tak gawędzili oboje do zmierzchu. Tymczasem Wacia z matką krzątały się koło wieczerzy, młodsze dzieci z ojcem fabrykę zwiedzały, a Elżunia dążyła sama jedna drogą, wijącą się wśród pól, szumiących zbożem. Wbiegła po to tylko do kuchni, by zabrać ze stojącego tam cebra z wodą wieniec, jaki uwiła pod gruszą; śpieszyła z nim teraz do kaplicy. Mała, niekształtna jej postać budziła w sercach wieśniaków u jednych litość, u drugich szyderstwo: jedni wzdychali, patrząc na nią – "biedactwo" mówili; drudzy ze śmiechem ją sobie pokazywali i rzucali za nią pogardliwy wyraz: "garbus. " Ona ni śmiechów, ni westchnień nie słyszała, ni słów pogardy, ni słów litości; szła poważnie zamyślona, na twarzy jej był spokój, w oczach pogoda. Śpieszyła z wieńcem do Chrystusa. Opodal dworu, przy gościńcu, wznosiła się mała kaplica. Wzniosła ją jeszcze matka dziedzica Kalinówki, na podziękowanie Panu Bogu, iż w chwili wielkiego niebezpieczeństwa ją i dzieci cudownie ocalił. W tej kaplicy każdego ranka i wieczora modliła się Elżunia; co rano, zanim jeszcze do śniadania zasiadła, zapalała w niej lampkę przed Chrystusem na krzyżu rozpiętym i wieńcem ze świeżych kwiatków zakrywała cierniową koronę Zbawiciela; co wieczór do lampki dolewała oliwy, by przez noc nie zgasła, by smutni mogli tu trafić każdej chwili i u stóp krzyża złożyć swe troski, prosić o pociechę i siłę Tego, który tak odważnie swoje cierpienia dźwigał; co wieczór zwiędły przez skwar wieniec kwiatów na świeży zmieniała. I teraz przyszedłszy, naprzód weszła na stopnie, prowadzące do ołtarza, wspięła się na palce, zdjęła zwiędły wieniec z głowy Chrystusa i świeży na jego miejsce włożyła; potem dobyła z za krzyża fłaszeczkę z oliwą, tam ukrytą, i do lampki dolała, poprawiła knot; a gdy lampka zapłonęła jaśniej, uklękła przed ołtarzem, i złożywszy ręce, tak modlić się poczęła:

– O, dobry Chrystusie! zmień Ty moje serce; daj mi takie, jakie ma Wacia: niechaj nigdy nie myślę o sobie, nie pragnę nic dla siebie, niechaj myślę tylko o mych braciach i siostrach, ich kocham, nie siebie… O, dobry Chrystusie, daj mi takie serce!

Już wszyscy byli zebrani na wieczerzę w altanie, gdy weszła Elżunia. Miejsce jej było niezajęte – usiadła cicho; nikt jej nawet nie zapytał, czemu się spóźniła; wiedziano, że wraca z kaplicy – i któżby był tyle okrutnym, by bronił modlić się dłużej tej nieszczęśliwej kalece, gdy czuła tego potrzebę?

Pan Damian i dzieci jego zajadali z wielkim smakiem kwaśne mleko z kartoflami. Wacia krążyła koło stołu, pytając, czy kto nie chce więcej. Słabego zdrowia pani Damianowa piła herbatę. Cisza panowała w altanie, tylko brzęk łyżek słychać było; jedni głód zaspokajali, a myśl ich spała tymczasem, – drudzy, choć jedli, myśleli każdy o czem innem:

Fruzia o wizycie we dworze, Eda o powrocie do Warszawy, Jakób o różnych rzeczach, a najwięcej o wierszu, co spoczywał w kieszeni Waci; żałował teraz, iż zgodził się, by go siostra ojcu przeczytała.

– Pewno wyśmieje – myślał sobie w duszy.

Nareszcie pan Damian zjadł wieczerzę, odsunął talerze od siebie, zapalił papierosa i puścił gęsty kłąb dymu; Wacia, która właśnie usiadła obok ojca, by rozpocząć wieczerzę, jaką wszyscy kończyli, zwróciła się do niego z uśmiechem, i dobywszy z kieszeni wiersz Jakóba, podała mu go.

– Przeczytaj to, ojcze – rzekła; – mnie się ten wiersz bardzo podoba.

Pan Damian, rozłożywszy papier, przebiegł wzrokiem po literach.

– Toś się jeszcze nie wyleczył z wierszomanii? – mruknął, podniósłszy spojrzenie na najstarszego syna.

Poczem począł czytać po cichu; gdy skończył, poniósł papieros do ust, puścił nowy kłąb dymu, i oddawszy wiersze Jakóbowi, rzekł:

– W każdej szesnastoletniej głowie podobne myśli kiełkują, krzewią się, a potem przekwitają i więdną, często żadnego owocu nie wydawszy.

Jakób zaczerwienił się, spuścił oczy i milczał; postanowił nic nie odpowiadać ojcu, tylko pokornie wysłuchać jego zdania.

– Każdemu, gdy ma lat szesnaście, zdaje się, że on Atlasem, że dźwignie ziemię na swoich barkach, że ją popchnie tam, gdzie mu się podoba; każdemu, gdy ma lat szesnaście, wydaje się, że ramiona jego tak wielkie,iż obejmie niemi całą ludzkość i do swej piersi przyciśnie; że w sercu jego tyle miłości, iż nie zbraknie jej nigdy dla najlichszego robaczka, a potem przyjdą troski, przyjdzie praca na chleb powszedni, przyjdą lata, z niemi siwizna, zmarszczki, różne dolegliwości starości… i przekona się, że barki jego nie takie silne, serce nie tak wielkie.

Jakób podniósł czoło, oczy mu blaskiem świeciły; chciał coś ojcu powiedzieć, lecz rozmyślił się i zaciął wargi, a pan Damian ciągnął dalej:

– Takie jest moje zdanie co do treści tego utworu; co do formy zaś, to ci powiem: Takich wierszydeł, jak twoje, moc się ciągle rodzi i umiera nazajutrz, pogrzebana w niepamięci. Jeśli twój talent nie jest takim posągiem spiżowym, którego żadne wichry nie obalą, któremu niczyja krytyka nie zaszkodzi, to lepiej daj pokój poezyi, bo to za kosztowna zabawka dla ciebie, a wiersze takie, jak twoje, chleba i sławy ci nie zapewnią.

– Wiem o tem, ojcze, i nie dlatego piszę, by wieniec laurowy włożyli mi na czoło, lecz, że czuję potrzebę wypowiedzenia mych myśli, mych pragnień – odparł wreszcie Jakób. – Prócz pracy obowiązkowej, potrzebna człowiekowi przyjemność; inny w chwilach odpoczynku gra w karty z kolegami lub w bilard, ja wiersze piszę. Czy to grzech taki odpoczynek?…

Pan Damian wypogodził czoło.

– Nie, chłopcze, to nie grzech – rzekł o wiele łagodniejszym tonem. – Jeśli nie jesteś tyle zarozumiałym, byś sądził, że twój talencik zapewni ci sławę i utrzymanie, to w chwilach odpoczynku po pracy na chleb pisz sobie wiersze, czytaj je kolegom, rzucaj im zacne myśli w duszę. A kiedyżby kochać świat cały, jak nie w waszych latach?… Ja ci powiem więcej: pracuj nad sobą, a kto wie, do czego dojdziesz… Masz lat szesnaście dopiero; talenty od razu się nie rodzą, lecz pracą się rozwijają… Zapewnij sobie naprzód chleb, a pisz i czytaj po trosze tyle, ile ci ta przyjemność uszczerbku w pracy praktycznej nie przyniesie, a potem zobaczymy.

– Ja też tak czynię, ojcze – odparł Jakób: – piszę tylko w chwilach wolnych od nauki, nie zaniedbuję moich obowiązków; najlepszy na to dowód, że promocyę dostałem.

– Dlatego też owych wierszydeł nie podarłem. Kiedy dziś umiesz godzić naukę szkolną z ową przyjemnością, to i później będziesz umiał godzić z nią pracę na chleb. A gdyby, przypuśćmy, świat cię uznał geniuszem i począł bić czołem przed twym talentem i złotem płacić twe utwory, to rzucaj wówczas cukrowarstwo i pisz sobie.

Jakób uśmiechnął się.

– Czem ja będę z czasem, tego jeszcze nie wiem – odparł wesoło; – lecz to wiem, że złota nie pragnę, skromne utrzymanie zadowolni mnie; pragnę tylko stać się z czasem użytecznym członkiem społeczeństwa.

– Każdy, kto pracuje i sam sobie wystarcza, jest pożytecznym członkiem swego społeczeństwa – odparł pan Damian.

– Więcej lub mniej – szepnęła Wacława; – dlatego ludzie jednym pomniki stawiają i wieńczą ich, o drugich milczą.

– Matko! Zenuś i Zośka drzemią. Odeślij ich spać – rzekł pan Damian, przerywając naraz rozmowę; i wstał, bursztynowy cybuszek schował do cygarnicy. – Pójdźmy na spacer – dodał, zwróciwszy się do starszych dzieci.

Pani Damianowa, stosując się do rozkazu, ujęła najmłodsze dzieci i do sypialni je poprowadziła. Pan Damian wziął Wacię pod rękę, skinął na Jakóba, Fruzię i na Edę, i poszli w pole, a idąc, gawędzili o sprawach codziennych. W altanie została tylko Elżunia. Siedziała cichutko, patrzała w gwiazdy i myślała. O czem? – Nie powiedziałaby tego nikomu.

O dziesiątej pan Damian powrócił z przechadzki, wezwał Jakóba i udali się na spoczynek. Jakób wziął ze sobą "Szekspira, " którego lubił niewypowiedzianie, i położywszy się do łóżka, czytał przy świecy; pan Damian wertował "Gazetę Warszawską" i mruczał po cichu. Obaj jeden pokój zajmowali. Dom cały powoli ciemność i cisza zaległy; słychać było w pokoju pana Damiana, jak mały budnik coś gadał do siebie. Wtem zdało się im obu, że słyszą jakiś szmer w sąsiednim pokoju.

– Kto tam? – tubalnym głosem krzyknął pan Damian.

Jakób złożył książkę, czekał odpowiedzi – nie było jej wcale, szmer ponowił się wszakże.

– Kto tam? – krzyknął powtórnie pan Damian, a Jakób gotował się wstać i przekonać naocznie, co szmer ów znaczy.

– To ja, ojczuniu – ozwał się cichy głos Elżuni. – Czy mogę wejść?

– A czemużby nie? – odparł pan Damian.

Drzwi skrzypnęły i garbusek wszedł nieśmiało do pokoju ojca.

– Czemu ty nie śpisz jeszcze? – zapytał pan Damian.

– Nie mogę spać, tatuniu… myśli mi nie dają. Przyszłam wyspowiadać się z nich przed tobą – odparła Elżunia.

– To chodź bliżej do mnie.

Elżunia zbliżyła się do ojca; on objął ją ramieniem, w czoło pocałował.

– Cóż to za myśli? – zapytał.

– Nie posyłaj ty mnie, ojcze, na przyszły rok do Warszawy – szepnęła Elżunia, tuląc się do ojca; – pozwól mi zostać jeszcze choć ten rok w domu; mnie tu dobrze ze swymi, ż tobą, ojcze, z mamą, z Wacią… wy mnie kochacie; tam obcy, więc obojętni, mnie otoczą; kto wie, czy szydzić z mego kalectwa nie będą; tu nikt się nie śmieje ze mnie.

Jakób słuchał zdziwiony.

– Więc wcale nie chcesz jechać i uczyć się? – zapytał pan Damian.

Elżunia żywo podniosła głowę.

– O, nie, ojcze, tego nie mówię – rzekła; – pragnę pojechać i uczyć się, ale nie teraz jeszcze; poczekaj, ojcze, gdy starszą będę, za lat dwa, za trzy może.

– Z kimże ja cię wtedy zostawię? Wolałbym, żebyś którą z sióstr starszych miała przy sobie, gdy pierwszy raz pojedziesz.

– Będzie Eda – odparła Elżunia. – Ty pozwolisz jej skończyć sześć klas, ojcze! Ona ma taką ochotę do nauki, nagrodę przywiozła, a mnie z nią będzie tak dobrze, ja ją tak kocham!

– Kto cię tu przysłał? – spytał podejrzliwie pan Damian.

– Nikt, ojczuniu, nikt, wierzaj – odparła żywo Elżunia.

Pan Damian po tonie głosu czuł, że w tych wyrazach jest prawda; uwierzył dziewczęciu.

– Proszę cię, ojcze, żeby nikt, prócz was dwóch, nie wiedział o tem, że tu byłam dziś wieczorem – mówiła dalej Elżunia, – by nikt nie wiedział, żem cię prosiła, bym nie jechała w tym roku do Warszawy; jak starszą będę, ojczuniu, pojadę, ale nie teraz jeszcze.

– Bądź spokojną, nie pojedziesz – odparł pan Damian, całując ją w czoło; – a teraz idź spać. Już złe myśli dręczyć cię nie będą pewno.

– A Edzie pozwolisz kończyć nauki? – spytała Elżunia.

– Czyś ty nie zapłacony Edy adwokat? – spytał znowu.

– Ja nigdy nie kłamię – odparła, rumieniąc się, dziewczynka.

– No, tak, wiem o tem. Więc ty w domu zostaniesz w tym roku, a Eda pojedzie.

– I skończy pensyę – dodała Elżunia.

Pan Damian pogładził ją po główce.

– Idź spać – rzekł łagodnie.

Elżunia ucałowała ojca w rękę i zwróciła się ku drzwiom.

– Dobranoc ci, Elżuniu! – zawołał za nią Jakób. Chodź, pocałuj mnie.

Elżunia przysunęła się do brata – on objął ją ramieniem, pocałował czule.

– Coś mi się zdaje, że masz tak dobre serce, siostrzyczko, jak Wacia – szepnął jej do ucha.

– Jeszcze nie takie, braciszku – odparł garbusek, – ale chcę mieć takie.

– Co wy tam szepczecie? – rzekł pan Damian – może spiski knujecie?

Elżunia uściskała Jakóba i wyszła z pokoju.

– Jak ci się zdaje, chłopcze, nie wpłynął tam kto na nią, by się poświęciła dla siostry? – spytał pan Damian. – Los już zrobił z niej ofiarę, kalectwo utrudni jej życie; nie chcę, by rodzeństwo z niej także ofiarę czyniło.

– Ręczę ci, ojcze, iż nikt na Elżunię nie wpłynął; ona sama z siebie przyszła tutaj – odparł Jakób.

– Anim ja winien, ani matka, ani nikt z was, że ona kaleką – począł znowu pan Damian. – Przyszło to zdrowe, wesołe na świat, jak wy wszyscy, lecz nieuważna piastunka ją upuściła i garb urósł; garb ten złamie jej dolę. My temu nie winni, ale naszym obowiązkiem jest temu nieszczęśliwemu dziecku osłodzić tę dolę, dać jej coś takiego w nagrodę jej kalectwa, co rzuci choć jeden promień złoty w smutne jej życie, jedną nitkę jasną w szare pasmo jej życia wplecie. Powinniśmy to zrobić… ona naszem dzieckiem, waszą siostrą. Żądać, by się poświęciła dla któregokolwiek z was, byłoby okrucieństwem.

– Nie wątpię, że tym promieniem złotym, tą jasną nitką, stanie się z czasem dla Elżuni nauka – odparł Jakób; – lecz jeszcze czas na nią; niechaj się pierwej wzmocni, niechaj starszą będzie.

Pan Damian zgasił lampę i nic nie odpowiedział. Jakób zmuszony był zamknąć książkę, gdyż ciemność zaległa pokój, a głośne chrapanie, jakie się w nim rozległo po chwili, przekonało go, że ojciec już śpi; pod wrażeniem tego chrapania i on usnął niebawem. Tymczasem Elżunia weszła cicho do pokoju matki; przywykła pani Damianowa, że garbusek czasem dłużej od innych pozostawał w altance, że lubi patrzeć na gwiazdy, lub rozmawia z Wacią, gdy jej ojciec na spacer nie zabierze, – więc usnęła spokojna. Zosia i Zenuś ani się zatroszczyli o garbuska – chrapali na przemian; jedna tylko Eda nie spała, lecz nie o Elżuni myślała ona, tylko o sobie: o tem, czy ojciec pozwoli jej jechać do Warszawy i uczyć się dalej. Elżunia weszła do sypialni – ona nie zapytała ją nawet, gdzie była i skąd wraca; uklękła do pacierza, modliła się długo, łzy ciche płynęły po jej bladej twarzy – ona tych łez nie widziała, – a że modli się długo, nie zwracała na to uwagi.

– Boże, daj mi takie serce, jak Waci… takie, by mi łzy z oczów nie płynęły, gdy czynię ofiarę z siebie dla tych, których kocham – szeptała Elżunia, klęcząc, a Eda marzyła o nauce.

Nareszcie garbusek podniósł się i położył do łóżka. Wkrótce sen skleił mu powieki i przyniósł dobre widzenie. Zdawało się Elżuni, że Chrystus zbliżył się do niej, położył dłoń na jej sercu i rzekł: "Spełniam, o coś prosiła: oto radość drugich wywoła tylko uśmiech na twoją twarz, a radość twoja będzie ci – obojętną; oto niedola twoja nie będzie cię boleć, a nad niedolą drugich płakać i cierpieć ty będziesz. " To powiedziawszy, znikł, a na twarz garbuska wyraz cichego spokoju wystąpił.

Nazajutrz przy śniadaniu pan Damian, wypiwszy herbatę, rzekł do Edy:

– Życzenia twoje będą spełnione: pozwolę ci się dalej uczyć, pojedziesz do Warszawy. Elżunia jeszcze w domu zostanie czas pewien. Na pomocnicę Fruzi Zosię wykieruję; ona lubi stroić lalki, zawsze im coś szyje: pewno będzie rada z zawodu, jaki jej obieram.

Zosia uśmiechnęła się do ojca, a z ust Edy wyrwał się krzyk radości; zerwała się z ławki, przypadła do kolan ojca i ręce jego poczęła całować. Wzruszyła ta radość dziewczęcia pana Damiana.

– Kochasz naukę, oddaj się jej przeto – rzekł głosem poważnym i położył rękę na ramieniu dziewczynki; – oddaj się jej całą duszą – powtórzył, – lecz niechaj nauka serca twego nie wystudzi, bo córki bez serca mieć nie chcę.

To powiedziawszy, wzrok podniósł na Elżunię. Szczęście świeciło z jej oczu. Był rad z tego, co postanowił.

Wacia, zdziwiona tem, co usłyszała, badawczo patrzała na Jakóba, – zdawało się jej bowiem, że on wie, dlaczego ojciec tak prędko się zdecydował pozwolić kończyć nauki Edzie, – lecz Jakób odwrócił spojrzenie od niej i nie powiedział jej o bytności garbuska u ojca – spełnił życzenie Elżuni.

III.

Serdeczne stosunki łączyły pana Andrzeja Kalinowskiego, właściciela Kalinówki, z panem Damianem Dolańskim, jego pomocnikiem. Znali się oni od lat najmłodszych. Rodzice pana Damiana mieli w sąsiedztwie Kalinówki majątek niewielki. Przyszła burza, zabrała, im wszystko, a ich oboje zmusiła w dalekie strony pojechać. Został synek maleńki, Damianek; sierotę przygarnął ojciec pana Andrzeja i chował razem z synem swoim. Chłopiec był dobry, pracowity, lecz nie bardzo zdolny, więc na praktyczną drogę go wprowadził – namówił, by nauczył się fachu cukrowarstwa. Wspomnienia młodości to potęga wielka! Pan Andrzej nie zapomniał wesołych chwil, spędzonych razem z sierotą, przez ojca przygarniętym; pamiętał, jak, chłopiętami będąc, ślizgali się razem po wielkim stawie ogrodu Kalinówki; razem brnęli po w śniegu, by do lasu zimą się dostać; razem psoty różne płatali. Pamiętał, jak razu jednego wpadł w dół pełen śniegu – i byłby może tam zginął, gdyby nie przytomny Damianek, który, odpiąwszy szybko rzemienny swój pasek, podał mu go i wydobył z przepaści. Pamiętał, jak, innym razem, uniósł go wierzchowiec – on stracił w pędzie równowagę, z siodła się zsunął i głową tłukł o ziemię; wtem, ni stąd, ni zowąd, zjawił się Damian, oklep na koniu, co pasł się na łące, zabiegł rozszalałemu rumakowi drogę, za uzdę konia schwycił i uratował przyjacielowi życie. Pamiętał wiele innych podobnych przygód i życzliwym był zawsze panu Damianowi. Dał mu w swej fabryce zajęcie korzystne, żył z nim w przyjaznych stosunkach, odwiedzał często i zapraszał do siebie. Dzieci, za przykładem rodziców, żyły tez w przyjaznych stosunkach. Dwoje ich miał tylko pan Andrzej: syna i córkę. Syn, starszy, w wieku był Waci, lecz przyjaźnił się z młodszym od siebie Jakóbem, bo poważny umysł syna pana Damiana czynił go starszym nad wiek. Jadwiga była w wieku Jakóba, a przyjaźniła się z Wacią; obie miały tyle wspólnego ze sobą, obie, prócz Kalinówki, innego świata prawie nie znały. Wprawdzie Wacia przebyła trzy lata w Warszawie, lecz, zajęta nauką na pensyi, miasta i mieszkańców jego poznać nie miała czasu; wróciwszy do Kalinówki, nie spodziewała się kiedykolwiek z nią rozstać. Jadwiga domową otrzymała edukacyę – pan Andrzej, owdowiawszy wcześnie, w dzieciach mając jedyną pociechę, nie miał odwagi z córką się rozstawać. Obie średnie otrzymały wykształcenie, lecz rozmowy z braćmi, książki, jakie im przynosili, a jakie w chwilach wolnych czytywały chciwie, dopełniły to, czego szkoła im nie dała; obie inteligentne, czytać umiały z korzyścią; nie zasklepiły się w ciasnem kółku uczuć egoistycznych – uczucia wyższe, szlachetne, tlały w ich sercach; ich ja nie było dla nich ideałem i celem jedynym ich życia; nie były też ich ideałem stroje i bale – jak u wielu kobiet, którym nauki nie dano, – choć zamknięte w małej Kalinówce, umiały stać się drugim pożyteczne. Ideałem i celem życia Waci była rodzina, Jadwigi – Kalinówka. Jak Wacia rodzinę, tak ona swą wioskę kochała całem sercem, chlubiła się nią, myślała wciąż o niej; kochała swe pola, swój las, swoją rzeczułkę, swój ogródek; nie zbrakło jej serca dla ojca, brata i dla Waci. Jakóba lubiła też bardzo. Miłe, najmilsze dla niej chwile bywały, gdy chłopcy na wakacye przyjeżdżali. Prawie wszystkie wolne chwile spędzała wówczas razem z Damianami.

Dziś od rana czyniła przygotowania na przyjęcie zaproszonych gości na podwieczorek. Karol, który przybył o świcie z dwoma kolegami, pomagał jej czynnie; na chwilę odbiegł on wszakże siostrę, by powitać Wacię oraz jej rodzinę i zapewnić się, że przyjdą, na podwieczorek – lecz wrócił niebawem i znowu krzątał się razem z Jadwigą.

Różne uciechy przygotowywano: Karol opatrzył łódź, by przewieźć gości po stawie; ustawił w cienistej alei ogrodu krokiet, ulubioną zabawę Fruzi; fajerwerki przygotował. Jadwiga koło podwieczorka się krzątała.

Z uderzeniem piątej godziny zjawili się wyczekiwani: Wacia, Jakób i Fruzia; nastąpiły powitania głośne, serdeczne, potem Karol przedstawił pannom Dolańskim swoich kolegów:

– Stefan Oliżarowski, dzielny myśliwy; Franciszek Orłowski, muzyk znakomity – rzekł, ręką wskazawszy obu.

Chłopcy szastnęli nogami, skłonili przed pannami głowy, poczem wszyscy zajęli krzesła i posypały się pytania wzajemne, odpowiedzi, – a że nie widzieli się cały kwartał, było co opowiadać. Na takiej rozmowie upłynęło kilka kwadransów.

– Zamiast siedzieć w pokoju, siądźmy lepiej na łódź – ozwał się naraz Karol; – wszakże, płynąc po stawie, będziemy mogli rozmawiać.

Projekt przyjęty został z zapałem – pośpieszyli nad staw, dosiedli łodzi i puścili się w okrąg wody, – lecz przerwana rozmowa jakoś się nie zawiązywała na nowo. Świegot ptasząt wzbudził w nich chęć zawtórowania im – wesoła piosnka zabrzmiała chórem, przeleciała staw i obiła się o szyby okien cukrowni; posłyszeli ją pan Andrzej i pan Damian, i wyszli obaj przed fabrykę, uśmiechnęli się do płynących w dali, a pan Damian, zwróciwszy się do pana Andrzeja, rzekł:

– Czyż może być większe szczęście na ziemi nad szczęście, jakiego ojciec rodziny doznaje? Czyż to nie zadowolenie wielkie patrzeć na to młode, pełne zdrowia i wesołości życie, które nam swój początek winno?… patrzeć i mówić sobie: "Ty nie umrzesz, ty przez nich źyć będziesz dalej."

– Zadowolenie wielkie, nie przeczę – odparł poważnie pan Andrzej, – ale wtedy, gdy, jak powiedziałeś, Damianie, to życie jest zdrowe, gdy, jak ów czysty strumień, ze skały tryskający, płynąc, orzeźwia co omdlałe, krzepi ze znużenia, zdrowie innym daje, życie krzewi; lecz gdy zgniliznę rozszerza, a z nią śmierć, o! wtedy lepiej stokrotnie samotnie kończyć życie i, kładąc się do trumny, powiedzieć sobie: "skończone wszystko!"

– Nie przeczę; lecz my obaj obawiać się nie potrzebujemy, aby przez synów i córki nasze zepsucie mogło się szerzyć na ziemi – odparł pan Damian.

– Ufam w Bogu, że będziemy mogli tak zawsze powiedzieć sobie – rzekł pan Andrzej.

I wrócili obaj do pracy, a młodzież czas jakiś jeszcze śpiewała i jeździła po stawie.

Wróciwszy do domu, pośpieszyli do ogrodu i poczęli się bawić w krokieta. Wesoły śmiech Fruzi najczęściej słychać było: odnosiła ciągłe zwycięstwa, – cieszyła się tem, jak dziecko, bo też była niem jeszcze – miała lat dopiero piętnaście. Nareszcie znużyli się zabawą, więc przeszli do altanki, gdzie wezwała ich Jadzia na podwieczorek; zastali tam stół, przysmakami wiejskimi zastawiony. Młodzież okrzykami radości powitała poziomki, mleko kwaśne i śmietanę, chleb razowy i ser domowej roboty. Zasiedli do stołu i jeść poczęli z apetytem, – lecz jedząc, gawędzili.

Mówiono o rzeczach bardzo poważnych, gdy naraz odezwała się Fruzia:

– Panie Karolu, czy pan często bywa w teatrze?

Ten nagły zwrot rozmowy wywołał uśmiech na wszystkich ustach, lecz Fruzia, jako naj – młodsza z grona, była uważaną tutaj za dziecko, przebaczono jej przeto.

– Dość często – odparł Karol uprzejmie; – lecz dlaczego pani mnie pyta o to?

– Pan jeszcze nie wie, że ja na przyszły rok będę mieszkać w Warszawie – odparła z zadowoleniem Fruzia, rada, że może mówić o sobie; – będę stać u cioci Gałeckiej i uczyć się kroju i szycia strojów. Musimy wtedy często chodzić do teatru: ja, pan i Jakób. Czy zgoda?

– Zgoda – odparł Karol, śmiejąc się szczerze; inni mu zawtórowali, tylko Wacia się nie śmiała.

– Zapomniałaś wymienić ciocię Gałecką – rzekła tonem lekkiego napomnienia, zwróciwszy się do siostry.

Fruzia nie chciała uznać, iż pomyłkę popełniła.

– Jeśli zechce, będzie mogła iść – odparła; – mnie nigdy na ochocie nie zbraknie, to zaręczyć mogę. Ile razy pan brat bilety przyniesie, pójdę zawsze z ochotą; tylko zamawiam sobie, byście panowie na tragedyę biletów nie przynosili. Nie lubię płakać, tylko się śmiać. Kiedy się bawić, to bawić,

– Poprowadzimy panią na "Wojnę wśród pokoju" – rzekł Karol, patrząc z przyjemnością na ożywioną twarzyczkę dziewczęcia; –

mogę panią upewnić, że się pani uśmieje na tej komedyi… Byłem zły, chmurny, kwaśny pewnego dnia; Jakób rzekł do mnie: "Chodź, rozruszam cię. " Poszedłem; poprowadził mnie do Małego Teatru; dawano tego dnia "Wojnę wśród pokoju. " Podczas pierwszego aktu siedziałem groźny, jak posąg komandora; w drugim usta poczęły mi drgać do śmiechu, w trzecim wybuchłem śmiechem homerycznym; biłem głośne oklaski i zapomniałem całkiem o troskach, które mnie gryzły. Wyszedłem z teatru z twarzą widną jak dzień, pogodną jak niebo, gdy się wypłacze.

– To mi teatr! – rzekła Fruzia. – Ale co to za turkot? Słyszycie państwo? Ktoś jedzie… Może z sąsiedztwa?

– Byle nie tutaj! – wykrzyknęła Wacia.

– A to dlaczego? – spytała Fruzia.

– Bo nam tak dobrze, jak jesteśmy; obcych nie pragniemy.

Fruzia wybiegła z altany, wspięła się na palce, by lepiej się przyjrzeć powozowi, który jechał od gościńca, drogą, wijącą się koło sztachet, otaczających ogród dziedzica Kalinówki.

– Jakiś jegomość otyły, czerwony; nie znam go – rzekła.

– Może Babski z Babic – rzekł Karol i powstał z ławki. – Tak, to on, on na pewno – dodał po chwili.

– Boże mój, byle nie do nas! Taka nudna postać! – wykrzyknęła Jadwiga, ręce składając.

Fruzia wróciła do altanki, gdyż spostrzegła, że Babski ją zobaczył i że się jej przypatruje.

– To pewno ten nowy nasz sąsiad – rzekła, – o którym ojciec opowiadał pewnego dnia, że po wielu latach wędrówki po obcych krajach wrócił z rodziną i osiadł w starem swojem gnieździe.

– Ten sam – potwierdziła Jadwiga.

– Dlaczegóż boicie się tak państwo jego odwiedzin? – zapytał Oliżarowski.

– Albożeś nie słyszał? Mówiła przecież panna Jadwiga, że nudny – odparł Franciszek Orłowski.

– Bądź co bądź, ja pragnęłabym go poznać. Był za granicą, widział niejedno – odezwała się Fruzia.

Jadwiga, zwrócona twarzą ku drodze, śledziła tymczasem powóz Babskiego.

– Nie, nie do nas jedzie – rzekła po chwili.

– Chwała Bogu! – zawołało kilka głosów.

– A gdzie? – spytała Fruzia.

– Podobno do was – odpowiedziała Jadwiga, a ciszej dodała: – Więc to pewno prawda?

– Co takiego? – spytali jednogłośnie wszyscy.

Jadwiga się uśmiechnęła.

– Nie tajemnica to, bo pan Babski głośno wszakże mówi o swoich zamiarach – rzekła po chwili namysłu; – nie tajemnica, więc i ja wśród przyjaciół głośno mogę powtórzyć to, com słyszała. Pan Babski ma syna, dwudziestopięcioletniego młodzieńca, dorodnego i wielce wytwornego, pana Hipolita, którego pragnie ożenić z panną Wacławą Dolańską.

Wacia oblała się żywym rumieńcem.

– Dajże pokój takim żartom! – odparła. – Pana Hipolita na oczy nie widziałam i on mnie również.

– Pewno, że dałabyś pokój takim żartom – z urazą widoczną powtórzył Karol. – Hipolit Babski to pusta głowa i puste serce, to piękny panicz, nic więcej; nie takiemu odda rękę panna Wacława.

– Czy odda, czy nie odda, ja tego nie powiedziałam – broniła się Jadwiga; – powtórzyłam tylko to, co w całem naszem sąsiedztwie opowiadają sobie. Podobno na imieninach u Jeżewskich pan Babski wobec licznie zebranych przy karcianym stoliku sąsiadów miał powiedzieć: "Mój syn ożeni się z córką Dolańskiego: gniazdo poczciwe, krew dobra, panna dorodna i praktycznie wychowana; takiej synowej pragnę."

– Dziwna pewność siebie! – mruknął Jakób.

– W istocie – potwierdził Karol; – stary ani przypuszcza, by jego piękny Hipolitek mógł kosza dostać; a ja mam nadzieję, że go dostanie?

Z temi słowami zwrócił pytające spojrzenie na Wacię.

– A któżby mamie pomagał? – rzekła Wacia, spuściwszy oczy. – Nie chcę ani pana Hipolita, ani żadnego; dobrze mi w domu.

– Wiecie co, państwo, pójdę zobaczyć, czy w istocie do nas pojechał – szepnęła Fruzia z minką filuterną; – może w tej chwili oświadcza się w imieniu syna? To bardzo ciekawe.

I nie czekając odpowiedzi, wybiegła z altany.

Pan Babski, dziedzic Babic, pięknej wioski, graniczącej z Kalinówką, zatrzymał się w istocie przed domem pana Damiana, zapytał, czy jest w domu, a gdy zdziwiona niezwykłemi odwiedzinami Marysia odparła, że pan w fabryce, wysiadł z powozu, kazał dziewczynie iść po pana, mówiąc, że z ważnym przybył interesem, sam zaś wszedł nieproszony do sieni, a ponieważ znalazł w niej drzwi otwarte do skromnego saloniku państwa Dolańskich, tam się przeto zwrócił, postawił kapelusz na fortepianie, pod ścianą stojącym, sam usiadł na miękkim fotelu w kącie pokoju.

Zdziwiony, co za interes Babski może mieć do niego, pan Damian poszedł oznajmić pryncypałowi, iż oddala się na chwilę i przyczynę mu wyłuszczył.

Uśmiechnął się znacząco pan Andrzej, lecz słowa nie rzekł, skinął tylko głową – i pan Damian do domu pośpieszył. Tam zdziwienie jego jeszcze się powiększyło: pan Babski, ujrzawszy go, porwał się z fotelu, pośpieszył naprzeciw niego z wyciągniętemi ramionami, wycałował go w oba policzki, jakby serdecznymi byli przyjaciółmi, wytrząsł mu ręce tak, iż mu niemal ich nie oberwał, potem rozsiadł się w fotelu, i sapiąc, a chustką wyperfumowaną spocone czoło ocierając, rzekł:

– Słyszałem, panie Damianie, że pan masz córkę rzadkich zalet: pracowitą, oszczędną, rozumną, dobrą i nie szpetną, nie kapryśną, słowem ideał kobiety; ja mam syna, Hipolit mu na imię, piękny jak Adonis, dobry, ułożony, gra umiejętnie na fortepianie, po francusku mówi jak Paryżanin, no, i pracy się nie lęka, i zajęcie ma. Jutro jedzie do Hrubieszówki; hrabia Chubienic powierzył mu jej zarząd, a jam rad temu, bo lepiej, gdy sił swoich spróbuje; nie dobrze jest, gdy syn z ojcem na jednym zagonie siedzą, bo jeden na drugiego się ogląda i gospodarstwo cierpi natem. Dobry to chłopak, jak rzekłem; lecz któż jest bez ale? Hipolit jest trochę letkiewicz, szasta pieniędzmi… matka rozpieściła go nadto… aj, te kobiety! Trzeba złemu zaradzić… "nigdy za późno, " mówią ludzie; ufam temu zdaniu i radzę złemu: szukam żony poważnej, rozumnej i oszczędnej dla Hipolita. Ta go nawróci. Słyszałem dużo o przymiotach panny Wacławy i proszę o jej rękę dla mego syna…

Pan Damian był widocznie zakłopotany.

– Ależ, panie, partya taka nie dla Waci. Ona majątku żadnego nie ma, skromnie wychowana – począł, jąkając się.

Babski położył mu dłoń na ramieniu.

– Co tam majątek! Jak kobieta lekka, płocha, to w przeciągu paru lat miliony przetrwoni – rzekł; – wiem ja coś o tem z doświadczenia i powiedziałem sobie: "będę szukał pracowitych i oszczędnych żon dla synów, nie bogatych. " A przytem Hipolit nie taka znów świetna partya. Zamydlać oczu panu nie będę. Te nasze wycieczki za granicę obciążyły hipotekę Babic; każde z moich dzieci za życia mego dostanie tylko 10, 000 rubli gotówką, gdy dom tworzyć będzie, a drugie dziesięć po mojej śmierci; 10, 000 to nie miliony, ale od głodu i chłodu zabezpieczą, przy 2,000 rs. rocznej pensyi, jaką ma hrabia płacić Hipolitowi. Cóż pan na to?

Pan Damian chrząknął, wąsy pogładził.

– Bardzom wdzięczny panu, iż z pomiędzy tylu posażnych panien wybrałeś moją córkę – rzekł nareszcie, – lecz Wacławy nie dam.

– A to dlaczego? – spytał zdumiony Babski, odmowy ani przypuszczał bowiem; Wacia posagu żadnego nie miała, a sióstr aż cztery. Czyż mógł przypuszczać, że Dolański drożyć się będzie?

Pan Damian chrząknął znowu.

– Nie mogę jej dać – począł, – nie mogę, bo mi potrzebna w domu: matka słabowita, doktorzy długiego życia jej nie wróżą; Wacława rodzeństwu matkę zastąpi.

– Więc pan ją poświęcasz?

– Muszę, bo drobne, dzieci zmarniałyby, na lada co wyrosły bez jej opieki… Ja pracuję na chleb, myślę, by miały co jeść; nad ich sercami czuwać nie mam czasu.

Babski nadął wargi i czoło nachmurzył.

– I ludzie krzyczą, mówią: "postęp! postęp!" Gdzie tam, mości dobrodzieju, ja tego postępu nie widzę: jak było, tak jest na ziemi; były i są ofiary krwawe, okrutne; pan jesteś, panie Damianie, greckim Agamnenonem, a córka pańska Ifigenią.

Pan Damian wstrząsnął głową.

– Były i są i będą ofiary; masz pan słuszność – rzekł: – postęp tego nie zniesie; jednostka dla dobra większości poświęcać się powinna… na to każdy zacnie myślący się zgodzi. Lecz niech mi pan wierzy, że moja Ifigenia z wesołą twarzą spełnia swoją ofiarę: nie jęczy, nie skarży się, nie ubolewa nad sobą; śpiewa i śmieje się, jak każda zdrowa i młoda istota.

Gdy to mówił, drzwi saloniku się rozwarły i w progu jego stanęła jasna, śmiejąca się i zarumieniona Fruzia. Stanęła, udała zdziwienie, że kogoś obcego zastaje, dygnęła grzecznie gościowi, potem przestąpiwszy śmiało próg saloniku, zbliżyła się do ojca.

– Panna Jadwiga prosi, byśmy na cały wieczór u nich zostali – rzekła. – Czy pozwalasz, ojcze?

– Powiedz pannie Jadwidze,ie sam przyjdę po was – odparł pan Damian.

Fruzia pocałowała ojca w rękę, gościowi dygnęła powtórnie i oddaliła się szybko.

– W istocie, panna Wacława wygląda na bardzo szczęśliwą – rzekł Babski.

– To nie Wacława, to druga moja córka, Eufrozyna – odparł pan Damian.

– Więc pan masz już dwie dorosłe córki… zatem nie byłbyś pewno przeciwny, gdybym poprosił pana o rękę drugiej jego córki, panny Eufrozyny?

– Ależ ona nie zna syna pańskiego; toć dziecko przytem jeszcze, jeszcze uczyć się będzie – niecierpliwym już tonem odezwał się tym razem pan Damian. – Zamiast do ołtarza, mam zamiar zawieźć ją do Warszawy, by się nauczyła kroju i szycia.

– Nie zna, toć poznać może; pozwól tylko pan, by się poznali. Taki śliczny kwiatuszek z panny Eufrozyny!… nie zechcesz go pan przecież zasuszyć w domu. Do szczęścia stworzona. Nie zagrodzi jej pan drogi do niego, boć przyznaj: gdzie najpewniejsze szczęście dla kobiety, jeśli nie przy ognisku rodzinnem?

Pan Damian zadumał się – w myśli stanął mu wdzięczny obrazek: Fruzia, przyjmująca w swoim własnym domu, Fruzia, rnęża opieką otoczona.

– Dla tego trzpiota opiekuna trzeba znaleźć – rzekł sam do siebie i uprzejmiej zwrócił się do gościa:

– Powodu nie mam bronić, by się poznali – odparł, – lecz na Fruzię pan Hipolit musiałby trochę poczekać, boć to dziecko jeszcze.

– Zatem do widzenia – rzekł wesoło Babski i rękę wyciągnął do pana Damiana, uścisnął mu dłoń. – Zjawię się wkrótce z Hipolitem – rzekł; – oddajemy wizyty sąsiadom po powrocie z za granicy, i tu przyjedziemy.

To powiedziawszy, podniósł się i pożegnał gospodarza domu. Pan Damian odprowadził go do powozu; tu raz jeszcze uścisnęli sobie dłonie, Babski ucałował ojca przyszłej synowej, poczem każdy w inną stronę podążył. Pan Damian wracał zamyślony do fabryki.

– Kleine Kinder, kleine Sorgen; grosse Kinder, grosse Sorgen – mruczał, idąc wolnym krokiem.

Mignęło mu w wyobraźni ognisko rodzinne Fruzi i zapragnął go dla niej, a jednocześnie lękał się czegoś; czego? – sam nie wiedział.

Tymczasem Fruzia wpadła zdyszana do altany.

– Wyobraźcie sobie, naprawdę jest u nas! – wołała już zdala – siedzi w saloniku z ojcem, coś mówią ze sobą, a mają obaj takie tajemnicze miny, jakby coś ważnego radzili. – Tu padła na ławkę, odetchnęła głęboko. – Oj, zdaje mi się, że to wszystko prawda, co Jadwiga powiedziała – dodała, zwróciwszy się do siostry.

– Proszę cię, mówmy o czem innem – tonem zirytowanym rzekł Jakób.

– Jadwiniu, zaśpiewaj-no co, potem Franuś zagra na skrzypcach, urządzimy koncert – zaproponował Karol.

I przeszli wszyscy do salonu – koncert się rozpoczął. W godzinę potem zjawili się pan Damian i pan Andrzej; młodzież powitała ich z szacunkiem, oni czas jakiś przysłuchiwali się pięknej grze na skrzypcach Orłowskiego, potem przeszli razem z dziećmi na wieczerzę do jadalni, gdzie wezwała ich Jadwiga.

– Zapraszam cię, Damianie, z całą twoją rodziną do lasu na podwieczorek, który wyprawiam w niedzielę o godzinie trzeciej – odezwał się naraz pan Andrzej do przyjaciela; – pojedziemy drabiniastym wozem; panny niechaj nóżki przygotują, zamówię bowiem muzykę i młodzież zaproszę.

Fruzi twarzyczka oblała się żywym rumieńcem, oczy radością błysnęły; reszta towarzystwa z uśmiechem zadowolenia projekt przyjęła. Nikt nie zgadywał, że pan Andrzej nie bez celu zabawę urządza. Rano był w poblizkiem mieście, spotkał tam Babskiego, który zwierzył mu się z zamiarami względem Waci i prosił o poparcie. Babski miał opinię zacnego obywatela, zarzucano mu tylko zbyteczną słabość dla żony, która lekką była kobietą i zbytki lubiła; nie wątpił pan Andrzej, że syn zacnego ojca takim być musi; mówiono wprawdzie o Hipolicie, że próżny, ecz pan Andrzej pobłażliwy zawsze dla drugich, powiedział sobie: "próżność z latami minie. " Mówiono, że szkół nie skończył, "ale i Wacia edukacyi wyższej nie otrzymała, bo trzy tylko klasy skończyła" – mówił sobie; a że była wyższą sercem i umysłem od wielu panien z sąsiedztwa, o tem on nie wiedział, bo z nią rzadko rozmawiał; zato wiedział, że jest biedną dziewczyną, że pan Damian ma aż pięć córek i że Hipolit posiada majątek. Postanowił przeto popierać życzenia sąsiada, nie zdradzając się z tem przed p. Damianem; nie zapytał go nawet, czego chciał od niego Babski; udawał, że o niczem nie wie. Pan Damian postanowił też nikomu, prócz Waci, nie powtórzyć rozmowy, jaką miał z Babskim; gdy wrócili do domu, wezwał ją do altany, i siadłszy na ławie, a jej obok siebie miejsce wskazawszy, rzekł:

– Oświadczył się dziś o twą rękę, w imieniu syna, pan Babski. Cóż ty na to?

Wacia pobladła.

– Czym ja ci ciężarem w domu, ojcze? – szepnęła – nie wypychaj mnie z niego, jeśli tak nie jest; mnie dobrze wśród swoich.

– Ja też mu powiedziałem, żeś ty rodzinie potrzebna, że cię nie dam – odparł pan Damian, gładząc z zadowoleniem złotą główkę córki.

Wacia pochyliła się do ręki ojca, rumieńce wróciły na jej twarzyczkę.

– Dziękuję ci, ojcze – rzekła.

I więcej nie mówili o tej sprawie ani słowa ze sobą; o zamiarach Babskiego względem Fruzi nie wspomniał wcale pan Damian – były to rzeczy, według niego, tak jeszcze niepewne. Wacia nikomu jednego słowa nie powtórzyła z rozmowy, jaką miała z ojcem; gdy ją Jakób i Fruzia nazajutrz zapytali, co jej ojciec powiedział, odparła im:

– Nie pytajcie mnie, bo nic nie powiem. Jakób domyślał się odpowiedzi i rad byłz niej; Fruzię ciekawość paliła i żal miała do siostry, że taka skryta; czekała tem niecierpliwiej niedzieli, mając nadzieję, że pozna wówczas pana Hipolita, boć nie wątpiła, że kiedy pan Andrzej wszystkich sąsiadów zaprosił, to właścicieli Babic nie pominął. Czyniła pilne przygotowania do zabawy: przeglądała suknie, przymierzała, przerabiała, pytała po kolei ustawicznie każdego, czy tak dobrze, czy tak lepiej; jednego tylko ojca się nie radziła, bo wiedziała, że namarszczyły się i powiedział: "tobie tylko stroje w głowie.

" Wacia spokojnie myślała o niedzieli. I ona domyślała się, że panowie z Babie będą proszeni, a może już są, – lecz cóż ją to mogło obchodzić? Karol powiedział, że pan Hipolit to pusta głowa i puste serce, nie ciekawa go była przeto, a ojciec zapewnił ją, że jej nie odda panu Hipolitowi, więc się go nie bała. Spokojnie myślała o niedzieli i czyniła także do niej przygotowania: przeglądała sukienki młodszych sióstr, boć i one były zaproszone; trzeba je było trochę przystroić. Eda ze swojej świątecznej sukni wyrosła – musiała ją podłużyć; Elżunia swoją pomięła – wyprasowała ją; Zosia splamiła swoją – kazała ją uprać. Matka zająć się tem wszystkiem przecież nie mogła, miała już dosyć zwykłego zajęcia na swe słabe siły. Wacia sama o młodszych siostrach pomyślała, a potem dopiero o swoim stroju: miała prawie gotowy – jasna perkalowa suknia toć dostateczny strój do lasu, odprasowała ją tylko. Była pewną, że i w tej skromnej sukni dobrze się będzie bawić; będzie Karol, Jadwiga; w ich towarzystwie zawsze się dobrze bawi; będzie trochę obcych ludzi – ciekawa ich była.

Nareszcie niedziela nadeszła. Druga wybiła na zegarze, pan Damian donośnym krzyknął głosem:

– Czyście już ubrani!?

– Już, ojcze! – odparły dzieci i zbiegli się wszyscy do jadalni.

– Zatem matkę pożegnać i marsz!

Spełnili polecenie ojca i ruszyli razem, gromadką, ku dworowi; pani Damianowa odprowadziła ich za próg domu; choć zaproszona, iść nie chciała.

– Mnieby to nadto zmęczyło – rzekła do męża, gdy ją pytał, czy pojedzie – i domu lękam się pod opieką Marysi zostawić.

Pan Damian nie nalegał – z góry był przygotowany na taką odpowiedź. Już wszyscy prawie z sąsiedztwa byli zebrani we dworze, gdy panny Dolańskie weszły z ojcem i bratem do salonu, młodsze dzieci na werendzie zostały.

– Otóż i wyczekiwani! – wykrzyknął pan Andrzej, ujrzawszy przybywających, i pośpieszył ich witać, a z nim razem Karol i Jadwiga.

Karol zabrał Jakóba, by go z młodzieżą poznać; Jadwiga Wacię i Fruzię do panien, siedzących pod ścianą salonu, poprowadziła, i przedstawiwszy, wskazała im miejsce między niemi.

Pan Damian, rozejrzawszy się po sali, widząc, że w niej przeważnie kobiece towarzystwo, poszedł do drugiego pokoju, gdzie panowie się zebrali. Zaledwie próg przestąpił, ujrzał wytaczającą się z pomiędzy mężczyzn otyłą i czerwoną postać pana Babskiego, który, jak wówczas u niego, tak i teraz, zbliżywszy się z wyciągniętemi ramionami, naprzód wycałował go w oba policzki, poczem ręce mu na trząsł, następnie rzekł:

– A! jakżem rad, kochany panie, że cię tu spotykam! Pozwól przedstawić sobie syna mego, Hipolita… Hipciu! – krzyknął, zwróciwszy spojrzenie ku oknu, gdzie kilku paniczów, paląc cygara, zabawiało się rozmową, i uwiesiwszy się na ramieniu pana Damiana, którego oblicze wcale zachwytu nie wyrażało, pociągnął go ku oknu.

Jednocześnie z pomiędzy młodzieży, tam stojącej, wysunął się jeden, brunet, przystojny, o twarzy nic niemówiącej, i skłonił się panu Damianowi.

– Oto mój syn – rzekł z pewną dumą Babski. – A teraz, kochany panie, poprowadź nas do córek, boć sam tu pewno nie przyszedłeś; poprowadź i przedstaw nas.

Rad nierad, pan Damian powiódł ich do sali, szukając wzrokiem Waci i Fruzi. Siedziały obok siebie – to mu ułatwiło prezentacyę; zbliżył się do nich.

– Pan Babski z synem – rzekł.

Wacia oblała się rumieńcem i oczy spuściła; zwykle pogodna jej twarz zachmurzyła się; skinąwszy niezbyt uprzejmie głową panom Babskim, odwróciła się do sąsiadki i rozmowę z nią zawiązała. Fruzia, przeciwnie, spojrzała ciekawie na przedstawionych im, uśmiechnęła się filuternie i obydwom bardzo wdzięcznie się ukłoniła; panowie oddalili się natychmiast, a ona pochyliła się do Waci i szepnęła:

– Atak rozpoczęty.

– Proszę cię, nie mów do mnie o nich – odparła Wacia.

– Panie i panowie, jedziemy! – ozwał się w salonie głos pana Andrzeja.

Zebrani podążyli na werendę; zajechały naprzód powozy – te dla starszych były przeznaczone; panie i panowie, z panem Andrzejem na czele, wsiedli do nich; pojazdy ruszyły ku lasowi. Teraz przed werendę zajechał wóz drabiniasty, sianem i dywanami wysłany, a za nim zbliżyły się dwa kabryolety: jeden pana Hipolita Babskiego, drugi sąsiada o miedzę Kalinówki, Jana Jeźewskiego.

– Kto chce wozem jechać, niechaj siada! – krzyknął Karol, który obecnie miejsce ojca zastąpił. – Kto woli kabryoletem, niechaj zaczeka, aż wóz odjedzie.

– Ja wozem jadę! ja wozem! – wołały na przemian głosy męskie i żeńskie.

Panny, panowie, dzieci cisnęli się na wóz. Wacia jedna z pierwszych umieściła się na nim, zabrawszy z sobą najmłodsze z rodzeństwa: Zosię i Zenusia. Eda za nią wskoczyła, Karol i Jakób tuż koło nich się umieścili.

Na werendzie czekało jeszcze kilka osób, wahając się w wyborze między wozem i kabryoletami – pomiędzy temi były Fruzia i Jadwiga: Jadwiga chciała z razu wsiąść na wóz, gdyż Wacia ją wołała, lecz sąsiadka jej, panna Ewa Jeżewska, prosiła na wszystko, by wsiadła z nią razem do kabryoletu jej brata. Fruzia miała wielką ochotę wsiąść do kabryoletu pana Hipolita, przyszłego swego "szwagierka, " jak go w duchu nazywała, szukała tylko wzrokiem towarzyszki. Wtem spostrzegła Elżunię, o której Eda zapomniała i nie zabrała jej ze sobą na wóz.

– Wyśmienicie! – rzekła sama do siebie – mam towarzyszkę. Waci nie uchodziło wsiąść do jego kabryoletu, bo to jej konkurent, lecz ja mogę. Elżuniu! – zawołała – my razem pojedziemy.

I ujęła garbuska za rękę, a obróciwszy się do stojącego obok niej pana Hipolita, rzekła, krzywiąc usteczka:

– Nie lubię wozów drabiniastych, wolę jechać kabryoletem.

– Służę pani moim – odparł – i pośpieszył do kabryoletu, wskoczył na kozioł, odebrał z rąk woźnicy lejce, usiadł obok niego i zajechał przed werendę.

– Niech panie pozwolą! – rzekł do czekających go na werendzie sióstr.

Fruzia, pociągnąwszy Elżunię, pośpieszyła na jego wezwanie; w tej właśnie chwili Wacia, przypomniawszy siostry, obiegła wóz wzrokiem, szukając wszystkich, a nie znalazłszy dwóch, skierowała spojrzenie dalej i zobaczyła Fruzię już siedzącą w kabryolecie p. Hipolita; oczy jej wyraziły niezadowolenie, a na twarz wybiegł rumieniec; żal miała do Fruzi, że tak nietaktownie postąpiła. Lecz za późno było na jakiekolwiek uwagi: wóz ruszył z miejsca i ku lasowi się potoczył, a z nim jednocześnie oba kabryolety. Jadwiga uległa prośbom Ewy Jeżewskiej i pojechała razem z nią. Kabryolety wyścignęły wóz, a potem i pojazdy, jechały przodem, torując drogę innym.

Pan Hipolit, zostawiwszy daleko całe towarzystwo, oddał lejce woźnicy i do Fruzi się zwrócił:

– Co za przyjemność, nie pojmuję, jechać wozem drabiniastym – rzekł: – trzęsie niemiłosiernie, hałasuje; czyż nie lepiej kabryoletem?

Fruzia się uśmiechnęła.

– Ja lubię wszystko, co piękne i wygodne – mówił dalej panicz z Babie: – lubię powozy miękkie na resorach, lubię salony zbytkownie urządzone, lubię strojne toalety i zabawy wykwintne.

– Dobry gust! – odparła Fruzia. – A nie wie pan, jaki jest program dzisiejszej zabawy?

– Bardzo urozmaicony. Niema obawy, byśmy się znudzili – rzekł Hipolit. – Gdy zajedziemy do lasu, naprzód będzie koncert: młodzież chórem będzie śpiewać na nim; pan Franciszek Orłowski zagra na skrzypcach, ja na flecie.

– Pan grywa na flecie! – z widocznem zadowoleniem rzekła Fruzia, a pomyślała sobie: to dobrze; gdy szwagierek do nas będzie przyjeżdżał, będzie nam grywał.

– Czy pani lubi muzykę? – spytał pan Hipolit.

Fruzia się uśmiechnęła.

– Ogromnie – odparła.

– To zapewne pani będzie często bywać zimą w Warszawie na operze?

– A skąd pan wiesz, że ja w zimie będę w Warszawie?

– Pan Dolański mówił o tem memu ojcu. Fruzia zdziwiła się bardzo.

– Ciekawa rzecz, po co ojciec o mnie mówił – rzekła sama do siebie, a głośno dodała: – Chciałabym często bywać, lecz się obawiam, czy ciocia oporu stawiać nie będzie.

– Będziemy ją prosić ładnie, to uprosimy.

– Pan zna ciocię Gałecką?

– Nie znam, ale poznam; przyjadę w grudniu do Warszawy, brat pani wprowadzi mnie do domu pani Gałeckiej i poproszęO pozwolenie bywania u niej.

– Jak to dobrze! – wykrzyknęła naiwnie Fruzia. – A często będzie pan nas odwiedzać?

Hipolit się uśmiechnął.

– Tak często, jak pani pozwoli – rzekł. Fruzia chciała mu powiedzieć: "Chociażby co dzień, przecież pan będziesz moim szwagrem, " lecz coś zatrzymało jej słowa na ustach. W miejsce odpowiedzi rzuciła pytanie:

– A cóż będziemy robić po koncercie?

– Pójdziemy wgłąb lasu, po zdobycze na podwieczorek – rzekł pan Hipolit; – wróciwszy obładowani poziomkami, grzybami i zwierzyną, rozniecimy stos, by ucztę przygotować, a spożywszy, będziemy tańczyć przy świetle ogni bengalskich.

Fruzia, jak dziecko ucieszone, klasnęła w dłonie.

– Cudowny program! – wykrzyknęła.

– Pani lubi tańczyć? – spytał ją Hipolit.

– Przepadam za tańcem – odparła.

– Namówimy ciocię, by wyprawiła u siebie wieczorek – rzekł.

Fruzia westchnęła.

– Za szczupłe u niej mieszkanie – odpowiedziała, głową wstrząsnąwszy.

– To namówimy ją, by panią do resursy poprowadziła; tam miejsca nie zbraknie. Fruzi oczy zabłysły radością.

– Och, gdyby! – szepnęła.

Kabryolety zatrzymały się pod lasem, a z nimi jednocześnie prawie wóz drabiniasty, który je dogonił; powozy zostały w tyle i powoli nadciągały. Gdy pan Damian znalazł się pod lasem, Fruzia już stała razem z innemi pannami, nic przeto nie wiedział, że pojechała razem z młodym Babskim. Mignęła mu tak szybko przed oczami, gdy kabryolet mijał powóz, iż zamyślony o codziennych troskach pan Damian nie spostrzegł jej; temu tylko przypadkowi zawdzięczała Fruzia, że nie usłyszała od ojca surowej wymówki, że się niestosownie zachowuje.

Całe towarzystwo zapuściło się w las; dzieci, skacząc i śmiejąc się głośno, biegły przodem, za niemi młodzież, na końcu starsi; wóz, kabryolety i pojazdy zostały przed lasem. Panny szły razem, panowie osobno. Fruzia przysunęła się teraz do Waci, a pochyliwszy się do jej ucha, z miną figlarną szepnęła:

– Powiadam ci, że to bardzo przyjemny i szykowny chłopiec ten pan Hipolit.

– Prosiłam cię już raz, byś o nim nie mówiła – odparła tonem niecierpliwym Wacia. – Mam żal do ciebie: nie powinnaś była wsiadać do jego kabryoletu. Chcesz uchodzić za dorosłą pannę, a zachowujesz się jak dzieciak.

– Nie gniewaj się, siostrzyczko; nie wiedziałam, że to nie wypada – odparła Fruzia. – Z powrotem wozem pojadę, chociaż nie lubię się trząść.

Znaleźli wreszcie piękną polankę, siedli wokół na miękkim mchu, by, wedle nakreślonego programu, wysłuchać koncertu. Fruzia nie odstępowała Waci. Przyszły szwagierek bardzo się jej podobał; pewną była, że się zbliży teraz do jej siostry, więc nie odstępowała jej. Jakoż nie omyliła się: pan Hipolit przysiadł się do nich.

– Czy pani nie zazdrości siostrze, iż spędzi tę zimę w Warszawie? – zapytał Wacie.

– Ani trochę – odparła szorstko. – Kalinówkę kocham nad wszystko, nigdy się z nią nie rozstanę. – Wyraz "nigdy" wymówiła ze znaczącym naciskiem.

Po twarzy Hipolita przemknął uśmiech. Siadł na darni obok Fruzi i zaczął z nią rozmawiać o Warszawie. Znał ją dobrze, gdyż parę razy do roku w niej bywał, więc opowiadał z ożywieniem, co jest w niej ciekawego do widzenia, poczem mówić począł o Wiedniu. Fruzia była zachwyconą. Wacia, odwróciwszy się do drugiej sąsiadki, wcale nie słuchała tego opowiadania.

Tymczasem chór rozległ się w lesie, wesoła pieśń flisaków zabrzmiała. Umilkły ptaszęta, zwykli koncertanci leśni; umilkli Fruzia i Hipolit – wszyscy słuchali z rozkoszą. Gdy pieśń wesoła ucichła, a później oklaski, jakimi słuchacze śpiewaków uczcili, wówczas podniósł się Hipolit i na środek polanki wystąpił. Dźwięczne lecz ciche dźwięki fletu zabrzmiały pod zielonem sklepieniem, jakie gałęzie olch i dębów tworzyły nad głową grajka – i znowu wszyscy słuchali w skupieniu i wszyscy, nawet Wacia, uznawali, że Hipolit gra bardzo ładnie.

Z kolei skrzypce się rozległy, potem Jadwiga zaśpiewała jakąś tęskną dumkę, a Karol raźnego krakowiaka; wszyscy artyści uczczeni zostali oklaskami. Koncert powiódł się, bo wywołał ogólne zadowolenie. Gdy Karol skończył piosenkę, młodzież podniosła się i rozbiegła po lesie: chłopcy ze strzelbami, panny z koszykami. Po godzinie zeszli się wszyscy. Nikt nie próżnował: panny grzybów i poziomek sporo przyniosły, panowie zwierzyny. Teraz chłopcy rzucili się stos budować z gałęzi i ognisko rozpalić, a panny z koszów dobywały prowianty różne, – za drużyną wesołą nadciągnął bowiem powoli do lasu wózek, na którym przyjechała gospodyni pana Kalinowskiego, pracowita Katarzyna, a z nią wszystko, co było potrzebne do wieczerzy. Niebawem polankę nakryto białym obrusem, rozstawiono na talerzach różne przysmaki: kurczęta, raki, ciasta, owoce, mleko, poziomki, śmietanę, – a gdy panny zajmowały się strojeniem specyałami improwizowanego stołu, Katarzyna tymczasem piekła zwierzynę i dusiła grzyby, służba samowar nastawiała, a starsi skracali sobie czas wyczekiwania kolacyi poważną rozmową. Pełno było gwaru, ruchu, hałasu w lesie; Fruzia ani spojrzała teraz na szwagierka.

– Niechaj bawi Wacie – myślała – i zdobywa jej łaski, bo coś krzywo moja siostrzyczka patrzy na swego wielbiciela i gotowa dać mu kosza, a ja mam wielką ochotę mieć szwagierka.

I krzątała się pilnie koło gospodarstwa, nie uważając, że stary pan Babski nie spuszcza z niej oka i że uśmiecha się do niej z zadowoleniem; nie widziała też, że Hipolit, ani myśląc zdobywać łask Waci, rozłożył się wygodnie na mchu, – że, zamiast krzątać się, jak inni młodzi, lub pannę bawić, wypoczywa leniwie, pali cygaro i bezmyślnie szare kółka dymu z ust wypuszcza.

Mrok już zapadał, gdy ucztę skończono; służba śpiesznie resztki jadła sprzątnęła, talerze i półmiski schowała; zjawili się muzykanci, zamówieni przez pana Andrzeja – kontredans zabrzmiał; młodzież, zmęczona łowami i poszukiwaniem poziomek oraz grzybów, od poważnego tańca rozpocząć postanowiła. Fruzia wzrokiem poszukała Waci – siedziała ona obok Jakóba; podeszła do nich i obok siostry miejsce zajęła. Wtem stanął przed nimi Hipolit.

– Czy mogę panią prosić do kontredansa? – rzekł, grzecznie się skłoniwszy Waci.

– Jużem zamówiona – odparła z marsem na czole.

Hipolit uśmiechnął się i zwrócił do Fruzi.

– A panią czy można prosić? – zapytał. – Można – rzekła uprzejmie; – jeszczem niezamówiona.

Hipolit odpłacił jej pełnem wdzięczności spojrzeniem.

– Pójdę poszukać wizawi – rzekł i oddalił się.

Teraz Wacia zwróciła się do brata:

– Kubusiu, sprowadź mi kogo chcesz do kontredansa – rzekła z miną zakłopotaną; – jam niezamówiona, tylko z nim tańczyć nie chciałam.

Jakób zerwał się z ziemi, by spełnić jej życzenie; Fruzia spójrzała na siostrę zdziwiona.

– Doprawdy, Waciu, że on wcale nie pusta głowa – odezwała się; – widział tyle rzeczy ciekawych, był w Wiedniu. Byłby ci opowiedział o tem pięknem mieście… nie znudziłabyś się podczas kontredansa.

Tym razem Wacia się rozśmiała.

– Gorąco jego sprawę popierasz – rzekła. Jakób powrócił niebawem.

– Wszyscy pozamawiali już damy; mówią, że nie chcą przeszkadzać Babskiemu, bo stary wciąż rozpowiada, że pannę Dolańską wybrał sobie za synowę – mówił, idąc.

– Więc cóż będzie? Niepodobna pokazać, żem skłamała – rzekła Wacia z miną zakłopotaną.

– Będę z tobą tańczyć, choć już mam wizawi. – To mówiąc, podał siostrze rękę i pociągnął ją w tłum par, ustawiających się do tańca.

W tej samej chwili zbliżył się Hipolit do Fruzi i uprowadził ją także z sobą.

Pan Damian, który uważnie wciąż śledził dziś obie córki, ujrzawszy Fruzię wspartą na ramieniu Hipolita, podszedł do pana Kalinowskiego.

– Andrzeju – rzekł tonem prośby, – ty znasz lepiej, niż ja, naszych sąsiadów; powiedz mi, jakiej opinii używają Babscy.

– Stary… uczciwego bardzo człowieka i zacnego obywatela – odparł bez wahania p. Kalinowski.

– A młody?

– O nim nic nie słyszałem, lecz wierzę przysłowiu, które powiada: "nie daleko pada jabłko od jabłoni. "

Pan Damian westchnął.

– Czasami wicher je odrywa daleko od pnia ojczystego – rzekł, – czasami ktoś pchnie nogą i potoczy się ono Bóg wie gdzie: w błoto, w przepaść…

– Hm! – mruknął pan Andrzej. – Bywa i tak, lecz to wiem, że o Hipolicie nic złego dotychczas nie opowiadają, i szczerze ci mówię, Damianie, że gdyby Hipolit starał się o moją Jadwigę, a ona chciała iść za niego, szczęście swe w tym związkuby widziała, nie odmówiłbym mu.

Pan Dolański podał rękę panu Andrzejowi, uścisnął mu dłoń.

– Spokojny będę teraz patrzał na jego zabiegi – rzekł.

I nie mówili więcej o Babskich, zrozumieli się dostatecznie.

Wybornie bawiła się młodzież; gdy zmrok zupełny zapadł, ognie bengalskie oświeciły polankę i do północy tańczono; już kury piały po wsiach, gdy podążyli do domu.

Fruzia tym razem miejsce na wozie zajęła. Hipolit, żegnając się z nią, zapytał:

– Czy jutro panie będą w domu o piątej po południu?

– Będziemy – odparła z uśmiechem filuternym i wesoło wdarła się na wóz.

–. Panowie z Babic będą jutro u nas – szepnęła do ucha Jadwidze, obok której miejsce zajęła. – Jak ci się zdaje, czy Wacia przyjmie go?

– Albo ja wiem? – odparła Jadwiga, ruszywszy ramionami. – Karol go wyśmiewa, ojciec broni.

– I ja go bronię; podobał mi się – rzekła Fruzia; – chciałabym, żeby Wacia uprzejmiej na niego patrzała.

Wóz ruszył z miejsca, koła zawarczały, a ona marzyła, jakby to było dobrze, żeby pan Babski z Babic był jej szwagrem.

* * *

Hipolit dotrzymał słowa: nazajutrz przed skromnym domkiem pana Damiana, o piątej po południu, zatrzymał się elegancki kabryolet, a z niego wyskoczył strojny panicz, w jasnych rękawiczkach i białym krawacie. Od – dawszy lejce groomowi, otrzepał batystową chustką pył z lakierowanych trzewików i skierował się do sieni, w której z otwartemi usty stała Marysia. Spytał ją, czy panie są w domu. Ona mu twierdząco odpowiedziała, i otworzywszy drzwi do saloniku, prosiła, by wszedł, sama zaś pobiegła dać znać Waci o przybyciu gościa. Był to pan Hipolit Babski… Pierwej od Marysi spostrzegła go wszakże Fruzia, która już od godziny spoglądała co chwila w okno, czy nie jedzie kto do nich, a dojrzawszy kierujący się ku ich domowi kabryolet, pobiegła do siostry natychmiast i Marysię wyprzedziła.

– Waciu, pan Hipolit przyjechał! – zawołała, wbiegając zdyszana do jadalni.

– Czy Jakóba niema w domu? – spytała Wacia, rumieniąc się lekko.

– Niema. Zabrał wszystkie dzieci i poszedł z niemi do żniwiarzy – odparła Fruzia.

– To wyjdź sama do niego i zabaw, póki ojciec nie nadejdzie – rzekła Wacia; – ja poślę zaraz po ojca i może przyjdę sama na chwilę, lecz nie teraz; pierwej muszę mamie herbaty przygotować, bo pić się jej chce.

Nie był to prosty wybieg z jej strony, by uniknąć niemiłej wizyty – pani Damianowa była w istocie słabą: poprzedniego dnia, gdy wszyscy z domu się oddalili, ona, chcąc spodziankę Waci zrobić i pomódz jej w pracy, poszła do ogrodu i do późnego wieczora zrywała z krzewów agrest, jaki Wacia miała na zimę smażyć; zmęczenie i chłód wieczorny zaszkodziły jej: dostała gorączki i kaszlu. Wacia wiedziała, że najlżejsza choroba u matki śmierć sprowadzić moie i że ze wszystkich chorób kaszel z gorączką połączony jest dla niej najniebezpieczniejszy, – ona więc jedna z dzieci była zaniepokojona stanem matki, a z nią pan Damian. Oboje namówili chorą, by położyła się do łóżka; pan Damian chciał nawet posłać zaraz po doktora, lecz żona uprosiła go, by się zatrzymał choć do dnia następnego, tłómacząc mu, że na katarze wszystko się skończy. Pan Damian uległ jej życzeniom, polecił tylko Waci, by czuwała troskliwie nad chorą – i Wacia czuwała: o ile tylko czas jej na to pozwalał, wszystkie wolne chwile przy niej spędzała.

Fruzia podążyła do salonu, powitała gościa uprzejmie, lecz była trochę zakłopotana rolą pani domu, którą po raz pierwszy odgrywała. Wyprowadził ją prędko z tego pomieszania pan Hipolit: zapytał, czy nie jest zmęczoną po wczorajszej wycieczce; a gdy mu z uśmiechem dała przeczącą odpowiedź, spytał następnie, czy wszyscy zdrowi w domu. Fruzia przypomniała matkę i ze szczebiotliwością dziecka poczęła opowiadać szczegółowo o przyczynie choroby matki, a Hipolit słuchał jej uprzejmie i myślał sobie, że ma bardzo ładne szafirowe oczy, pełne wyrazu dobroci, i usta śliczne koralowe, uśmiechnięte zawsze. Tymczasem nadciągnął pan Damian, smutny, ale grzeczny; zaraz na wstępie powiedział gościowi o chorobie żony. Panicz zrozumiał, dlaczego to uczynił, – bawił przeto nie długo; zamieniwszy kilka frazesów, podniósł się, mówiąc, że innym razem, gdy wszystkich w domu zastanie zdrowych, pozwoli sobie zabawić dłużej. Pan Damian, wdzięczny za jego delikatność, ścisnął mu dłoń i rzekł:

– Będzie nam przyjemnie.

Fruzia zaś dorzuciła:

– Prosimy bardzo!

Już gość siedział w kabryolecie, gdy zjawiła się Wacia w saloniku.

– Spóźniłaś się – rzekła do niej Fruzia. Wacia pocałowała ją w czoło.

– Dziękuję ci, siostruniu, żeś mnie wyręczyła w bawieniu gościa – rzekła. – Rada jestem, iż sobie pojechał.

– Jakże tam matce? – zapytał pan Damian.

– Nie lepiej, ojcze – odparła; – trzeba będzie jutro po doktora posłać.

Pan Damian westchnął i oddalił się do fabryki, Wacia wróciła do matki. Fruzia chciała iść z nią razem, by opowiedzieć o wizycie panicza z Babie, lecz odradziła jej Wacia, mówiąc, że matka drzemie.

Nazajutrz pani Damianowej było gorzej – gorączka się wzmogła i kaszel był częstszy; pan Damian posłał do poblizkiego miasteczka Rz… po doktora Majewskiego, któremu bardzo ufał. Około południa przyjechał wezwany; zbadał starannie chorą, poczem zamknął się z panem Damianem w jego pokoju i coś długo z sobą mówili. Pan Damian wyszedł po tej naradzie starszy pozornie o lat kilka: pochylił się, na czole zmarszczek mu przybyło. Podczas śniadania, na które Wacia doktora zaprosiła, był milczący; gdy doktor odjechał, przywoławszy najstarszą córkę do siebie, rzekł jej tylko tyle:

– Matka ma zapalenie płuc. Myśl teraz o niej, o niczem innem.

Wacia nie śmiała zapytać, czy doktor powiedział, że stan jest groźny, bo wiedziała, że ojciec pytań nie lubi.

– Co chcę, żebyście wiedziały lub zrobiły, to sam mówię – mawiał zwykle, gdy które o co pytało.

Poszukała tylko Jakóba – prosiła go, by nie tylko z Julkiem, lecz i z Elżunią miewał co dzień lekcye; Fruzi oddała gospodarstwo pod opiekę, Marysi ogród, sama matki nie odstępowała. Choroba się przedłużała, w domu wkradł się nieład; Fruzia nieumiejętnie spełniała rolę gospodyni: śniadania i obiady nigdy nie bywały na czas podane, pokoje niestarannie były sprzątane; starała się, robiła, co mogła, ale jakoś nie szło. Pan Damian nie gderał, nie łajał, tylko czulszym był teraz, niż dawniej, dla Waci.

– Oj, ty moja gosposiu, jak ciebie teraz brak w każdym kącie domu mego! – mawiał często.

Słyszała raz te słowa Fruzia i zabolały ją.

– Mój Boże! – rzekła – ja się staram, ja robię, co mogę, ale widzę sama, że teraz jakoś inaczej.

– A wiesz, siostrzyczko, dlaczego inaczej? – odpowiedziała Wacia.

– No, dlaczego?

– Bo ja kocham całą duszą ten nasz mały domek, a ty kochasz co innego; lecz nie trap się… mama wyzdrowieje, ja obejmę napowrót moje obowiązki, a ty, jak się krajać i szyć nauczysz, i nas stroić zaczniesz, to znowu, gdy mnie… przyjdzie kiedy w twym zawodzie zastąpić cię, choć będę chciała dobrze zastąpić, nie potrafię i nie dogodzę nikomu.

Fruzia uścisnęła siostrę, pocieszona jej słowami, i nie brała więcej do serca niepowodzeń gospodarskich: gdy mleko kwaśne podeszło serwatką, gdy zupę nieosoloną podano na stół, a jarzynę niedogotowaną, całowała ojca w rękę, przepraszała go z uśmiechem i mówiła:

– To nie mój zawód, ojczuniu… nie moja wina, że źle gospodarzę.

Pan Damian nie gniewał się, nie marszczył, nie fukał, lecz odpowiadał poważnie:

– A jak za mąż pójdziesz, co będzie? Zmarnujesz pracę męża.

Fruzia śmiała się wówczas i odpowiadała:

– Daleko do tego. Nauczę się gospodarować, jak Wacia za mąż pójdzie i mama zdrową będzie.

Nie tylko gospodarstwo cierpiało na chorobie pani Damianowej, ale i dzieci: Zenuś i Zosia, puszczone swobodnie, broiły co chwila. Edy ni ojciec, ni Wacia nie naganiali do obowiązków, bo wiedzieli, że przed nią ciężka praca, że sił do niej nazbierać potrzebuje, – a mała miłośniczka przyrody, zajęta cały dzień zbieraniem po łąkach roślin do swego zielnika, lub uganianiem się za owadami do zbiorku panny Maryi, niewiele wiedziała, co się w domu dzieje. Słyszała, że matka chora, lecz spokojną była, że choroba prze – mijająca; wypiwszy śniadanie, zapytawszy, czy może matce dzień dobry powiedzieć, i otrzymawszy odmowną odpowiedź, brała swą blaszaną puszkę, niciane rękawiczki, słomiany, o szerokiem rondzie kapelusz i biegła na łąkę; a gdy Zenuś i Zosia za nią gonili, mówiła:

– Idźcie gdzieindziej, będziecie mi przeszkadzać.

Wróciwszy z łąki, siadała w jadalni, i układając pilnie zioła w zielniku, czekała wezwania na obiad. Jeśli ukazała się Fruzia lub Wacia, pytała:

– Cóż tam mama porabia?

One odpowiadały jej zwykle:

– Tak samo, jak wczoraj.

Eda zadawalniała się tą odpowiedzią; przez myśl jej nie przeszło, że to groźna choroba – myśl jej czem innem była zaprzątniętą: widziała na łące pewnego ranka prześlicznego pawika; chciała go złapać, lecz umknął; chodziła odtąd co rano na łąkę, by go spotkać i złowić, lecz motyl zdawał się zgadywać zdradzieckie zamiary, knowane przeciw niemu, bo nie przylatywał wcale na łąkę.

Co do Elżuni, ta z razu próbowała zająć się Zenusiem i Zosią, chciała ich z sobą na całe ranki do lasu zabierać, by w domu nie hałasowali; lecz gdy dzieci jej słuchać nie chciały, przesiadywała całymi dniami na trawniku pod lipą, zbierając i wijąc wieńce, układając bukiety dla Chrystusa z kaplicy, którego rano i wieczór co dzień błagała gorąco o zdrowie dla matki.

Tak minął tydzień, Jadzia i Karol każdego wieczora odwiedzali przyjaciół, ale na krótko, co dzień pytali o zdrowie pani Damianowej i co dzień jedną otrzymywali odpowiedź:

– Jednakowo: ni lepiej, ni gorzej. Nareszcie wieczora jednego powiedziała im Wacia:

– Za dwa dni mama wstanie; kaszle jeszcze, ale kaszel jej teraz cichy, gorączka tylko wieczorami przychodzi.

I po dwóch dniach dźwignęła się w istocie z łóżka pani Damianowa i parę godzin w fotelu spędziła. Dopuszczone do niej dzieci powitały ją z radością.

– Mama zdrowa! Mama zdrowa! – brzmiało echem wesela po całym domu; wszystkie twarze się śmiały, tylko Wacia i ojciec jeszcze smutni byli, lecz Wacia wróciła do swych codziennych zajęć i ład w domu poczęła szerzyć.

Pani Damianowa powoli odzyskiwała siły; po paru dniach, wsparta na ramieniu najstarszego syna, przeszła do ogrodu, by zaczerpnąć w płuca świeżego powietrza; dzieci troskę całkiem zrzuciły z serc – nie wątpiły, że jeszcze dni parę, a matka, jak dawniej, krzątać się po domu zacznie; wszystko wróciło w domu do dawnych zwyczajów, tylko Wacia jeszcze matce jej dawnych zajęć nie oddała, ale je sama spełniała. Jadzia i Karol całe wieczory spędzali teraz u Damianów, parę razy panowie Babscy też ich odwiedzili, ale zawsze na krótko.

Tak zbiegły wakacye, dzień wyjazdu, się zbliżył – była to wigilia tego dnia. Doktor pozwolił pani Damianowej posiedzieć dłużej niż zwykle w ogrodzie; zjadłszy obiad z całą rodziną w altanie, udała się potem pod lipę; mąż i syn najstarszy prawie ją tam zanieśli. Siedli wszyscy razem na długiej darniowej kanapie i rozmawiali o tem, co każdego interesowało najbardziej. Eda wyobrażała sobie głośno zdumienie koleżanek, gdy ją ujrzą w klasie; Fruzia marzyła, jak życie w Warszawie płynąć jej będzie; Julek nie wątpił, że egzamin zda; Jakób tylko nie zwierzał się głośno z swoich rojeń, lecz siedząc obok Waci, coś z nią szeptał. Wtem zdyszana Marysia wpadła z wieścią, że panicz z Babie przyjechał.

– Jakóbie, przyprowadź go tutaj, niechaj matka go pozna – rzekł pan Damian.

Pani Damianowa musiała być chyba dopuszczoną do tajemnicy, bo uśmiechnęła się i spojrzała wzrokiem wzruszonym na Fruzię. Wacia się nachmurzyła: przestała się ona już obawiać Hipolita; trudno było jej nie domyśleć się,ie panicz, wzgardzony przez starszą siostrę, zwrócił się do młodszej, jednakże zawsze miała do niego niechęć – ni za narzeczonego, ni za szwagra mieć go nie chciała.

– Mam jakieś dziwne do niego uprzedzenie – mówiła nieraz do Jadzi: – ilekroć wchodzi pod dach naszego domu, zdaje mi się, że z nim razem cień smutku wsuwa się do nas.

Fruzia, usłyszawszy rozkaz ojca, dany Jakóbowi, uśmiechnęła się.

– Bądźcie grzeczne, dzieci, szwagierek idzie – szepnęła, grożąc Zenusiowi i Zosi. Jej przez myśl nie przeszło, że Hipolit ją obrał sobie za cel zabiegów.

Jakób, lubo niechętnie, pośpieszył spełnić rozkaz ojca; niebawem powrócił, wiodąc za sobą panicza z Babie. Hipolit po raz pierwszy znalazł się wśród całej rodziny pana Damiana. Powitany przez rodziców serdecznie, usiadł obok Fruzi i zawiązał lekką rozmowę, do której miał talent: porównał kwiecisty a praktyczny ogródek pani Damianowej do ogródków niemieckich, chwalił pracowitość panny Wacławy – powiedział jej, iż w tym przymiocie prześcignęła Niemki i t… d.

Bardzo się podobał młody gość pani Damianowej; całe dwie godziny zabawił, rozgadał się, jak nigdy, ani myślał odjeżdżać, i kto wie, do której godziny byłby pozostał, gdyby nie pan Damian, który, troskliwy o żonę, gdy zmrok wieczorny zapadł, rzekł bez żadnej ceremonii:

– No, mateczko, dość tego dobrego; podaj rękę Waci, odprowadzi cię do łóżka; czas wielki na ciebie.

Usłyszawszy te słowa, Hipolit podniósł się i żegnać począł; pani Damianowa prosiła go, by częściej na taką dłuższą, nieetykietalną wizytę przyjeżdża!; pan Damian, Fruzia i Jakób odprowadzili go do kabryoletu; on pożegnał wszystkich serdecznie, ostatniej z kolei podał rękę Fruzi.

– Do widzenia w Warszawie – rzekł; – w październiku interesa Chrubieszówki zagnają mnie do stolicy, zabawię w niej dni parę.

– Do widzenia – odparła Fruzia, – a w myśli dodała: – Do widzenia, szwagierku.

IV.

Głucho i pusto zrobiło się w domu pana Damiana po odjeździe dzieci, lecz zajęć nie ubyło Waci: jesień się zbliżała, chłodne wieczory i ranki, wichry i częste deszcze, śnieżyste chmury, zjawiające się na niebie, mówiły o niej; trzeba było robić zapasy na zimę, trzeba było się śpieszyć, by przenieść jarzyny z ogródka do piwnicy, zanim mróz zaskoczy, zebrać zimowe gruszki i jabłka z drzew. Wacia krzątała się od rana do wieczora, wstawała jeszcze wcześniej niż dawniej, później kładła się spać; pani Damianowa ciągle niedomagała – uparty kaszel męczył ją jeszcze, wieczorem wracała gorączka, nie miała przeto sił do pracy, cały dzień siedziała w fotelu, z książką w ręku lub z lekką jaką robotą. Wacia sama o wszystkiem myślała: to krzątała się koło gospodarstwa, to miewała lekcye z siostrami i Zenusiem, to szyła, łatała, cerowała. Czynnie ząjęta od rana do wieczora, nie miała czasu na najmniejszą rozrywkę; do dworu przestała chodzić; jedyną przyjemnością, jakiej używała, były odwiedziny Jadzi i listy Jakóba. Odwiedziny Jadzi rzadziej teraz niż dawniej się powtarzały, między panem Kalinowskim i panem Jerzewskim z Jerzówki serdeczne bowiem zawiązały się teraz stosunki, pan Jerzewski często bardzo z synem i córką nawiedzał Kalinówkę, i tak jakoś się zdarzało, że najczęściej, gdy Jadwiga wybierała się do Waci, zajeżdżał powóz pana Jerzewskiego przed dwór kalinowski i, rada nierada, zostawać w domu musiała. Co do listów Jakóba, te nie zawodziły Waci, a były częste i dobre. Jakób zaraz w pierwszym doniósł siostrze, że Julek zdał egzamin do wyższej klasy i że uczy się pilnie; o Edzie donosił, że jest pierwszą w klasie; o Fruzi, iż z zapałem bierze się do krawiecczyzny.

"Nie mógł ojciec stosowniejszego wybrać dla niej zawodu – pisał; – będzie szczęśliwa ze swą pracą, bo ją lubi."

O rodzeństwo była więc spokojną Wacia; co do matki, nie wątpiła, że z wiosną kaszel minie – i, choć samotne wiodła życie, była wesołą. Powoli ukończyła zajęcia jesienne, już piwnice i spiżarnia napełnione zostały zapasami na zimę, okna i drzwi opatrzone – pracy ubyło; dobyła przeto z szufladki książki, jakie przywiózł jej latem Jakób, i wieczorami, gdy wszyscy spać poszli, czytywała, lub biegła na krótką gawędkę do Jadwigi; czasami, gdy ojciec posiedział dłużej wieczorem, z nim rozmawiała o braciach i siostrach, a najwięcej o Jakóbie: powoli, nieznacznie wśród tych rozmów oswajała ojca z myślą, że Jakób inną może pójdzie drogą, niż on pragnie.

Tak minął październik, nastał listopad; Wacia poczęła marzyć teraz o świętach Bożego Narodzenia, o wigilii i o przyjeździe rodzeństwa, a marząc, przygotowywała dla każdego drobne niespodzianki.

Pewnego wieczora siedziała ona sama z Elżunią w saloniku, matka i młodsze rodzeństwo już poszli spać, ojca zaprosił pan Andrzej na wista; stroiły obie na gwiazdkę dla Zosi lalki, gdy wtem drzwi się rozwarły i w progu stanął mężczyzna lat średnich, pochylony, z twarzą bladą, oczyma smutnemi, z włosem przypruszonym siwizną. Stanął, ukłonił się.

– Może przeszkadzam? – zapytał nieśmiało. Wacia podniosła wzrok od roboty.

– Pan Szarski! – rzekła uprzejmie – witam, proszę dalej.

Podeszła naprzeciw przybyłego i prosiła go, by zajął razem z niemi miejsce przy stole.

Pan Szarski był to buchalter fabryki. Zaproszony grzecznie, wszedł do saloniku i zajął wskazane miejsce.

– Pana Damiana niema w domu? – odezwał się, siadając.

– Czy pan ma do niego interes? – spytała Wacia.

– Nie, do ojca pani nie mam interesu – odparł, jąkając się: – mam interes, ale do pani, a właściwie nie interes, tylko o radę przyszedłem do pani.

– O radę, do mnie! – ze zdumieniem powtórzyła Wacia.

– Wiadomo nam wszystkim w Kalinówce – ciągnął dalej Szarski, na wykrzyknik Waci nie zważając, – że pani o sobie bardzo mało trzyma; a przecież umiesz pani więcej od niejednego z nas mężczyzn.,

Wacia się zarumieniła.

– Przyjaciele komplementów nie mówią – rzekła, – a my pana za przyjaciela naszego domu uważamy.

– Mówie tylko to, co serce czuje, i powtarzam raz jeszcze: o radę przyszedłem do pani; proszę wysłuchać mnie cierpliwie.

Wacia wzięła napowrót robotę do ręki.

– Słucham – rzekła.

– Gryzę się, panno Wacławo – począł Szarski, – martwię, kłopoczę i doprawdy mam czego: dzieci coraz starsze, a nie mam im za co edukacyi dać. Sześćset rubli pensyi wystarcza na to, by głodu nie znały, by im ciepło było w mieszkaniu, by przyzwoicie chodziły ubrane, lecz na więcej nie wystarczy. Co parę miesięcy trzeba pięć par bucików sprawić, co pół roku pięć sukienek; to kosztuje. Moja Józia i Kazia już powinnyby się uczyć, a nie mogą: odwieźć na pensyę do Warszawy, to trzebaby całe 600 rubli, jakie zarabiam, na nie wyłożyć. Pytałem o nauczycielkę, któraby chciała u nas zamieszkać; mniej niż 250 rubli żadna wziąć nie chce, a to jeszcze życieby kosztowało; o nauczycielce stałej więc myśleć niepodobna. Co tu robić, co robić?

To powiedziawszy, westchnął; twarz jego postarzała o lat kilka podczas tej spowiedzi, w oczach biednego ojca łzy świeciły.

Wacia położyła robotę na stole i głowę na ręku oparła; w oczach jej widać było, że współczuje niedolę bliźniego, że myśl jej pracuje pewno nad tem, jak go pocieszyć.

– Gdyby przeszłość moja inną była, możebym tak bardzo nie cierpiał nad tem – ciągnął dalej Szarski, – ale ja, pani, pochodzę z zamożnej rodziny: miałem dwie siostry, wszyscyśmy otrzymali staranną edukacyę: ja byłem w Szkole Głównej w Warszawie, siostry na jednej z pierwszorzędnych pensyi; wtem przeleciała nad nami burza i wszystko nam zabrała: majątek, rodziców, życie spokojne, szczęśliwe, jakieśmy wiedli; siostry poszły w dalekie strony za nauczycielki; ja, choć szkoły jeszcze nie skończyłem, o chlebie myśleć musiałem, więc wziąłem miejsce, jakie się nadarzyło.

Znowu umilkł; łzy tłumiły mu głos, a nie chciał okazać wzruszenia. Cisza panowała w saloniku.

– Każdy pragnie wedrzeć się wyżej – począł po chwili, – każdy chce, by dzieciom jego lepiej było; a ja, gdy spojrzę w przyszłość, widzę, jak moje dzieci zejdą do warstwy najniższej. Bo czemże będą moje córki, gdy im nauki nie dam? Sługami możnych pań. A syn mój może ekonomem.

Wacia zwróciła na mówiącego pełne współczucia spojrzenie.

– Powiem panu, co obmyśliłam na tymczasem – odezwała się czystym swym i łagodnym głosem: – Józia pana ma, o ile mi się zdaje, lat 10, Kocia lat 8: są one rówiennicami mych sióstr. Przysyłaj je pan do mnie co dzień: będą się uczyć razem z Elżunią i Zosią.

– Ależ, panno Wacławo, pani tak zapracowana! – zaprotestował Szarski.

– Mnie przecież tym sposobem zajęcia nie przybędzie – odparła Wacia; – co dzień po obiedzie miewam naprzód z Zosią, potem z Elżunią lekcye; Józia i Kocia z niemi razem usiądą; jestem pewna, że to przyniesie nawet korzyść moim siostrom: emulacya w nauce, to bardzo pożądane.

Szarski się podniósł; miał jeszcze łzy w oczach, ale zmarszczki uciekły z jego czoła, pochylona postać wyprostowała się, odmłodniał, wypiękniał. Pocałował Wacie w rękę.

– I jakże tu nie mówić, żeś pani najlepsza i najmędrsza z kobiet, jakie znamy! – rzekł. – Z wdzięcznością przyjmę pani propozycyę, lecz pani musi się też zgodzić na moją. Nie stać mnie, by płacić 250 rubli rocznie nauczycielce, lecz płacić coś mogę, płacić powinienem za naukę dzieci; pani nie jesteś bogatą, grosz ci się przyda, a mnie tak jakoś łatwiej będzie przyjść z dziećmi tutaj, gdy pani choć skromne wynagrodzenie przyjmiesz.

Wacia go zrozumiała.

– Dobrze, panie Szarski, zgadzam się na ten warunek – odparła: – zapłacisz mi pan, co będziesz mógł; ja panu jeszcze raz tylko powtarzam: córki pana zajęcia mi nie przysporzą. Siadaj pan jeszcze. Jeden pomysł rodzi drugi w głowie; ten to znowu, dla mnie będzie korzystny. Zenuś powinien się już zacząć uczyć, ma lat siedem, praca go nie nęci; gdyby miał towarzysza, może miałby większą ochotę. Pana Wicuś jest w wieku Zenusia. Spróbuję ich razem uczyć, będę zajmować się nimi co dzień od II-ej do 12-ej.

– Panno Wacławo, pani staniesz się aniołem mego domu – rzekł Szarski, coraz mocniej wzruszony. – Żona moja dziewczęta czytać nauczyła, ale z chłopcem rady dać sobie nie może, przytem czasu nie umie znaleźć; ja go mam tem mniej: siędzę nad rachunkami nieraz do północy; chłopak nic a nic nie robi, bąki zbija od rana do wieczora.

– Zaczniemy od godzinki dziennie – rzekła Wacława, – a potem zobaczymy, może jeszcze zrodzi się w mojej głowie jaki pomysł zbawienny. Słyszałam od Jadwigi Kalinowskiej, że u pp. Jerzewskich jest do młodszych dzieci ideał bony, która uczy metodą fröblowską, że dzieci szybkie bardzo robią postępy. Nie znam tej metody, muszę się z nią więc obznajmić, a może dla moich uczni będę ją mogła zastosować.

Szarski znowu jej ręce ucałował, tym razem już na pożegnanie.

– Nie będę pani czasu więcej zabierać – rzekł. – Pośpieszę z radosną nowiną do żony.

– Jutro otrzyma pan stanowczą odpowiedź – odparła Wacia.

I Szarski wyszedł, a ona wróciła do roboty; szyła w milczeniu, zamyślona o tem, co słyszała przed chwilą.

– Elżuniu, czas na ciebie! – odezwała się naraz – już dziesiąta.

Elżunia złożyła robotę i zbliżyła się do siostry, by jej powiedzieć dobranoc. Wacia chciała ją pocałować w twarz, jak zwykle, lecz dziewczynka schwyciła raptem jej rękę, i do ust przycisnąwszy, okryła gorącymi pocałunkami.

– Jakaś ty dobra, jakaś ty zacna! – wybuchnęła – o! muszę, muszę z czasem stać się do ciebie podobną, będziemy razem kiedyś pracować.

Wacia wzruszona objęła Elżunię ramieniem i przycisnęła ją do serca.

– Dużo, dużo mogłybyśmy tutaj we dwie robić, siostrzyczko – szepnęła.

– Będziemy robić – odparła Elżunia i poszła spać.

Wacia została – chciała doczekać się powrotu ojca. Nadszedł koło północy.

– Czemu nie śpisz jeszcze? – zapytał ją, gdy przyszła go powitać.

– Bo mam cię prosić o coś, ojcze – odparła pokornie.

Pan Damian usiadł w wygodnym fotelu.

– O cóż to? – zapytał.

Wacia powtórzyła mu, co jej Szarski powiedział, i obietnicę, jaką mu uczyniła.

– Mało masz jeszcze obowiązków swoich! – odburknął pan Damian gniewnie.

– Ojcze! – łagodnym tonem przemówiła – toż to twój kolega, to nasz sąsiad. Czyż nie powinniśmy podać mu ręki w niedoli?

– Niechaj panna Jadwiga mu poda.

– Jadwisia więcej ode mnie zajęta; ma gospodarstwo większe niż ja, uczy dzieci ze wsi, leczy chorych.

– Więcej zajęta… gadanie! – sarknął pan Damian. – Ty nie oddychasz swobodnie jednej chwili.

– Ależ mnie to zajęcie pracy nie przysporzy, a będę miała swój grosz własny. To tak przyjemnie będzie pomyśleć, iż coś zarabiam. Pan Szarski chce mi płacić za lekcye. Pozwól, ojcze. Jego i mnie uszczęśliwisz.

Pan Damian nic nie rzekł tym razem; praktycznym był. Dowiedziawszy się, że córka może tym sposobem coś zarobić sobie, począł się zastanawiać nad propozycyą: "Ja nie wieczny – myślał sobie w duchu; – lepiej, że od rodzeństwa w zupełności zależeć nie będzie, gdy umrę."

– No, idź spad! Jutro dam ci ostateczną odpowiedź – rzekł po chwili.

To powiedziawszy, pocałował ją w czoło i oddalił się do swego pokoju. Wacia nie wątpiła, że da jej przychylną odpowiedź.

Nazajutrz, przy śniadaniu, ani jednem słówkiem nie zaczepiła ojca, co postanowił – wszakże nie lubił pytań; – lecz gdy się ułatwiła z zajęciami gospodarskiemi, pobiegła do dworu wypytać Jadwigę o bonę Jerzewskich. Zastała ją w pokoju. Jadwiga obiecała Waci, iż za widzeniem się z Ewą Jerzewską poprosi ją, by przyjechała kiedy do niej z boną i poznała ją z nią. Podziękowawszy serdecznie za obietnicę, Wacia wróciła do domu, do zajęć codziennych. O dwunastej godzinie przyszedł pan Damian, podano wazę, siedli wszyscy do stołu.

– Józia i Kocia przyjdą tutaj dziś po obiedzie na lekcye – rzekł pan Damian.

Wacia pochyliła się z pocałunkiem do ręki ojca, poczem zwróciła się do matki i powiedziała jej o układzie, zawartym z Szarskim.

Pani Damianowa pokiwała głową.

– Nowe obowiązki! – szepnęła, a w głosie jej żal dźwięczał.

– Zarobi sobie coś miesięcznie, to i dobrze – rzekł pan Damian. – Szarski pięć rubli płacić jej będzie,

Wacia zarumieniła się.

– Aż tyle! sześćdziesiąt rubli rocznie! – wykrzyknęła.

– Pięćdziesiąt – poprawił ją ojciec: – w lipcu i sierpniu dasz wakacye uczniom,

– I pięćdziesiąt dużo – odparła. – Dopiero niespodzianki będę mogła gotować!

Pan Damian pogładził jej złote włosy.

– Zawsze w twej myśli pierwej drudzy, potem ty dopiero – rzekł łagodnie.

Józia i Kocia już o wpół do drugiej przyszły do Waci; matka przyprowadziła je sama, by podziękować pannie Dolańskiej. Przy podziękowaniu rozpłakała się ze wzruszenia.

– Ja wiem, że powinnam była sama zająć się niemi; ale co tu robić, kiedy nie potrafię – mówiła z pokorą, – doprawdy nie potrafię.

Po wyegzaminowaniu dziewczynek okazało się, że obie więcej nie umieją od Zosi, że z nią razem obie będą mogły się uczyć. Godzina lekcyi przeciągnęła się do dwóch, a z Elżunią trzecią osobno odbyła Wacia, lecz nie powiedziała nikomu o tem.

– Sypiam od jedenastej do piątej, to zawiele – rzekła po skończeniu lekcyi, sama do siebie; – będę sypiać od dwunastej do piątej; jestem silna, zdrowa, pięć godzin snu wystarczy aż nadto.

O zmroku zjawiły się Jadzia z Ewą Jerzewską, co z bratem do Kalinówki właśnie przyjechała. Ewa, której Jadwiga powtórzyła życzenie Waci, przyszła ją prosić, by którego dnia do Jerzówki przyjechała, w celu poznania panny Ksawery ( było to imię bony); lecz Wacia powiedziała, iż z trudnością będzie mogła oddalić się z domu, gdyż matka słaba, a dzieci potrzebują opieki; Ewa obiecała przeto, iż nazajutrz przyjedzie do niej z panną Ksawerą. I dotrzymała słowa dobra dziewczyna: nazajutrz już o drugiej była w mieszkaniu pana Damiana, parę słów z Wacią zamieniła, przedstawiła jej pannę Ksawerę, poczem do Jadwigi pośpieszyła, a bonę zostawiła. Panna Ksawera obznajmila Wacie z metodą fröblowską, zostawiła jej książeczkę z wzorami różnych robót i z piosnkami; Wacia była jej serdecznie wdzięczną za tę grzeczność, obiecała, że w tydzień odwiezie pożyczone jej książki i postanowiła rozpocząć lekcye z Zenusiem i Wiciem. Zenuś dobrej siostrze umiał się odwdzięczyć – uczył się pilnie i postępy szybkie robił. Wacia była zachwycona swym uczniem.

– Doczekam się, ojcze, kiedyś z Zenusia pociechy – rzekła raz wieczorem: – zdolny jest bardzo i taki ciekawy wszystkiego, co go otacza.

– Zdolny, nie przeczę, lecz niesforny i krnąbrny – odparł pan Damian, – a wady te często gubią młodych.

Elżunia bywała zwykle obecną przy lekcyach Waci z Zenusiem; a gdy Wacia po obiedzie siadała do lekcyi z Zosią, Józia i Kocią, ona przywoływała wówczas Zenusia i powtarzała z nim to, czego chłopiec rano się uczył – i Zenuś w istocie szybkie czynił postępy.

Tak minął listopad, było to coś w pierwszych dniach grudnia; korzystając ze swobodnej niedzieli, Wacia poszła odwiedzić Jadwigę; wiedziała, że jest samą w domu, bo pan Andrzej na dni parę wyjechał do Warszawy, – chciała jej samotność osłodzić. Siadły obok siebie na małej kanapce, znajdującej się w pokoju Jadwigi, i gawędziły trochę o tem, co czytały wczoraj, trochę o postępach swych uczni, trochę o gospodarstwie; potem Wacia przeczytała ostatni list Jakóba, w którym zwierzył się jej, iż, namawiany przez kolegów, pozwolił wydrukować w "Tygodniku Illustrowanym" jeden ze swych wierszy, – iż wiersz ten zwrócił uwagę czytelników, bo Redakcya "Tygodnika" otrzymała kilka listów z zapytaniem, kto jest autorem, – że krytyka wyraziła się o nim przychylnie. Wacia roiła o przyszłości brata – widziała go już uwieńczonym poetą.

– Nie łatwa to droga, jaką sobie obiera – mówiła: – mnóstwo na niej głogów i cierni, majątku na niej nie znajdzie, ja to wiem wszystko, lecz i to wiem, że Jakób majątku nie pragnie, że jest odważny i wytrwały.

– A gdy mu obcy dokuczą, gdy dola nadto cierni rzuci mu pod stopy, to przyjedzie do Kalinówki i odpocznie wśród swoich, u ogniska rodzinnego się rozgrzeje i pokrzepi – dodała Jadwiga.

– O, zaiste, dobre nasze ognisko rodzinne, jak ja je kocham! – szepnęła Wacia.

Wtem zerwała się z kanapki, na spokojnie uśmiechniętej przed chwilą jej twarzy odmalowało się śmiertelne przerażenie.

– Co to? – rzekła stłumionym głosem.

– Co to? – powtórzyła za nią Jadwiga i obie pobladły, obie przestraszonym wzrokiem patrzały w okna pokoju.

– Pali się! – krzyknęły po chwili jednocześnie, i razem wybiegły z pokoju i do wielkiej sieni dworu Kalinówki się skierowały.

Tutaj gwarno i ludno było: cała służba się zebrała, na wszystkich twarzach malował się przestrach, wszystkie usta jeden wyraz wymawiały: "Pali się!"

– Gdzie? – spytały obie razem.

– We wsi; sterty ze słomą palą się pono – odpowiedział ktoś ze służby.

– Antoni, biegnij do stajni, niech Marcin zaprzęgnie do małego powozu – zawołała Jadwiga.

Służący pobiegł spełnić rozkaz, ona zwróciła się do Waci:

– Pojadę zobaczyć; ojca niema w domu, powinnam pojechać.

– Ja z tobą – odparła Wacia. Niebawem Marcin zajechał; wsiadły obie i udały się w stronę, gdzie łunę i płomienie w dali widać było. Wiatr jesienny chłodem i liśćmi zeschłymi rzucał im w twarz, one, wychylone z powozu, patrzały ku owej łunie płomiennej, krwawej i czerwonej; drogą, w tym samym co i one kierunku, biegli ludzie, kobiety, mężczyźni i dzieci; palcami wskazywali przed siebie i coś mówili, lecz wiatr porywał ich słowa i dobiedz im do powozu nie pozwalał; z przeciwnej strony, jak gdyby od miejsca nieszczęścia, pędzili konni, może wysłańcy po pomoc; za tymi widać było ciągnące beczki po wodę. Jednego z konnych zatrzymała Jadwiga.

– Co się pali? – spytała.

– Sterty ze słomą – odparł jej.

– Jedź do stert! – krzyknęła na woźnicę – jedź prędzej!

Marcin konie śmignął batem – popędziły żwawiej, dotarły niebawem do miejsca nie szczęścia. Jadwiga i Wacia zobaczyły przed sobą kilka płonących stosów. W cieniach nocy obraz, jaki miały przed sobą, majestatycznie lecz strasznie się przedstawiał: trzy sterty gorzały, jak olbrzymie pochodnie, dwie były to już czarne, zwęglone stosy, po których gdzieniegdzie ślizgały się jeszcze żółte języki, wydobywające się ze środka czarnej masy; nad tymi stosami dym utworzył czarne chmury, które zwolna pięły się ku górze. Wokół tego pola ognistego stały kobiety młode, stare i niedorosłe, z wiechciami w rękach; trzymały je wzniesione nad głowami i poruszały nimi ustawicznie; na dachach domostw, w pobliżu pola się wznoszących, siedzieli chłopcy wyrostki, również z wiechciami w rękach, i tak samo nad głowami je trzymając, powiewali nimi zwolna.

Powóz zatrzymał się za łańcuchem, jakim kobiety otoczyły pole.

– Czy one czarują pożar? – spytała Jadwiga zdumiona.

– Nie czarują, ino wiechciami płonące płachcie od budynków odganiają, by wśród nich pożaru nie wzniecił – odparł Marcin.

Jadwiga wysiadła z powozu, Wacia za nią; podążyły do płonących stert. Wiatr pchał je, zrywał im kapelusze z głowy, oczy zasypywał kurzem i spalonymi szczątkami, targał ich suknie i włosy, dym krztusił je, mimo to szły ku płonącym stertom; Jadwiga chciała się naocznie przekonać, jaką stratę poniesie ojciec.

Wokoło gorejących stosów stały gromadki mężczyzn – jedni, bezczynni, rozprawiali o pożarze; drudzy krzątali się: gdy beczki z wodą przybywały, porywali tu i owdzie leżące na ziemi kubełki, czerpali wodę z beczek i rozlewali ją wokół stosów, by pożar dalej się nie szerzył.

– Gdzie jest pan Miński? – spytała Jadwiga wieśniaków, którzy, zdejmując czapki z głów, rozstępowali się przed nią,

Miński był to ekonom Kalinówki. Kilku pobiegło go szukać,

– Co panie tu robią? Niech panie wrócą natychmiast do domu! – odezwał się naraz tuż za Wacią i Jadwigą głos męski, czysty i dźwięczny.

Obejrzały się. W krwawem świetle, jakie stosy dawały, ujrzały za sobą młodego mężczyznę: blondyn, wysoki, silny, o twarzy pięknej szczerością i dobrocią, jakie się na niej malowały, przedstawiał on typ Słowianina.

– Pan Jan! Pan tutaj! – wykrzyknęła z odcieniem radości w głosie Jadwiga i podała mówiącemu rękę.

Jerzewski ścisnął serdecznie podaną sobie dłoń.

– Jakżebym tu nie miał być w takiej chwili! – odparł. – Kalinówka równie obchodzi mnie, jak Jerzówka. Niech pani będzie spokojną: choć pana Andrzeja niema, robimy wszystko, co trzeba… Niech panie wrócą do domu… dymu tyle, jeszcze zaszkodzi to paniom.

– Wróćcie, wróćcie do domu! Wacia lepiej zrobi, gdy pójdzie do matki i zapewni ją, że niebezpieczeństwa dla ludzi niema żadnego – ozwał się drugi męski głos i do dziewcząt przystąpił pan Damian.

– Chwilę jeszcze pozwólcie panowie nam zostać – prosiła Jadwiga.

– Po co, na co? Moje panie kochane, i my tutaj już niepotrzebni; sterty muszą spłonąć, ot i kwita – ozwał się głos tubalny i jednocześnie z nim zjawił się pan Babski; – pilnujmy tylko, by budynki się nie zajęły, a dość nas do tego; patrzcie panie, jak mój chłopak dzielnie się sprawia.

– Pan Hipolit jest tutaj? – spytała Wacia z widocznem zdziwieniem.

Babski się zafrasował.

– Hipcio ma katar, przyjechać nie mógł; mówię o młodszym moim chłopcu – odparł. – Korzystając ze" Wszystkich Świętych, " przy – leciał do nas na te trzy dni, wolne od nauki, i uwija się dzielnie.

– Mazgaju! co tak wolno jedziesz! – zabrzmiał w tej chwili głos młody, lecz silny, który podobnym był do głosu pana Babskiego.

Jadwiga i Wacia zwróciły wzrok w stronę, z której wyraz "mazgaj" je doleciał, i ujrzały chłopca piętnastoletniego, w mundurku gimnazisty, który przyskoczył do jednego z jadących na beczce, silnym kułakiem strącił go z rydwanu bachusowego, siadł na jego miejscu, schwycił za lejce, i krzyknąwszy:

– Tak się jedzie po wodę, gdy pożar we wsi! – popędził, jak strzała, do stawu.

– Jedźcie panie do domu! – prosił Jerzewski.

– Pani będzie spokojną. Robimy wszystko, co trzeba – nowy ozwał się głos i do Jadwigi przystąpił ekonom, pokłonił się pokornie.

– Żaden z naszych ludzi pożarowi nie winien – rzekł. – Jakiś pijany wędrowiec palił podobno lulkę pod stertą; dzieci go widziały. Źle, że ojcom znać nie dały; mówiłem im to. Pewno z lulki iskra wypadła, ot i przyczyna nieszczęścia.

– Wracajmy zatem, Waciu – odezwała się Jadwiga, i skierowały się obie ku powozowi, gdy krzyk zgrozy, jaki wzbił się poza niemi zatrzymał je. Wiatr podniósł się silny, wyrwał z jednego z płonących stosów płachć palącej się słomy, podniósł ją w górę. Ludzie krzyknęli, bo leciała ona, niby płonąca pochodnia, wprost ku budynkom drewnianym, opodal się wznoszącym, i padła na wielki czworobok.

Chłopcy, co czuwali na dachach, zamiast ją strącić wiechciami i przydusić iskry, jakieby na słomianym dachu zostawiła, poczęli uciekać z budynków, i naraz nowy stos gorejący ukazał się naprzeciw tamtych.

– Hej, chłopcy, niechaj który skoczy po sikawkę do Chrubieszówki! – krzyknął Jerzewski.

– Ja pojadę! – odparł Bolek Babski, który właśnie powrócił z beczką.

To powiedziawszy, przesiadł się z wózka na wierzchowca pana Jerzewskiego i poleciał ku Chrubieszówce. Jadwiga i Wacława stały jeszcze oniemiałe z przerażenia, gdy przystąpił do nich Jerzewski.

– Jak to dobrze, że panie jeszcze tu jesteście – rzekł; – teraz czynne będziecie mogły być: w czworakach pełno dzieci.

– Prawda! są dzieci, biegnijmy po nie! – odparła Jadwiga i skierowała się śpiesznie ku płonącemu budynkowi.

Tu lament byt straszny: dzieci krzyczały, dziewczęta płakały; matki wyprowadzały dziatwę z palącego się budynku – niemowlęta dźwigały na rękach, starsze ciągnęły za sobą i oglądały się, gdzie je zaprowadzić, bo wrócić chciały po rzeczy i sprzęty; budynek był murowany, mogły iść bezpiecznie. Jadwiga przystąpiła do nich.

– Oddajcie mi dzieci – rzekła: – zabiorę je do dworu. Przyjdziecie tam po nie.

I wzięła na ręce jedno z niemowląt, potem drugie; Wacława toż samo uczyniła. Starsze dzieci uczepiły się ich sukien, jeszcze starsze tamtych – one panienkę z dworu znały, nie bały się jej, chętnie poszły za nią.

Ośmioro drobiazgu przyniosła do domu Jadwiga. Służba czekała na nią… niecierpliwie przed domem. Wysiadłszy z powozu, zwróciła się do gospodyni:

– Niech pani każe przynieść do pokoju szkolnego kilka wiązek słomy i rozesłać ją na ziemi – rzekła; – proszę wydać poduszki, kołdry i prześcieradła gościnne; dzieci te przenocują u nas, niebawem i matki ich nadejdą; proszę też przystać mi do jadalni parę bochenków chleba i dzbanek mleka.

Pani Adamska spełniła dane jej polecenie. Gdy służący przyniósł do jadalni chleb i mleko, Jadwiga z pomocą Waci nakarmiła dzieci, poczem młodsze poprowadziła spać. Tymczasem Wacia pobiegła zobaczyć, co matka robi. Pani Damianowa spała spokojnie, nic a nic nie wiedząc o pożarze; dzieci młodsze również; nad snem ich czuwała dobra Elżunia razem z Marysią. Wacia, uspokoiwszy obie, że niebezpieczeństwa niema żadnego dla nich, dla dworu i fabryki, wróciła do Jadwigi. Niemowlęta już spały. Jadwiga, wydawszy rozporządzenie gospodyni, by wieczerzę przygotowała dla gości – gdyż nie wątpiła, że panowie przyjdą do niej, gdy pożar ugaszą, – ze starszemi dziećmi wróciła do jadalni, z której okien najlepiej łunę widać było. Stanąwszy w oknie z dziećmi, podziwiały razem groźny obraz, w dali przed niemi rozpostarty. Ogniste słupy wspinały się jeszcze w górę i czerwonym pasem odbiły się na widnokręgu, wiatr jęczał za oknem, strwożone ptactwo głośnym rozhoworem napełniało powietrze, a wysoko na niebie toczyła się wolno czarna, groźna chmura, kształtem postać ludzką przypominająca; z ramion jej spływał płaszcz, który wicher rozpostarł szeroko po niebie; brzegi tego płaszcza były poszarpane. Jak przed boginią Wenus białe gołębie leciały, tak przed ową postacią dwa olbrzymie czarne ptaki, niby orły, niby kruki, chmurki mniejsze; zdawało się, że to bogini burzy, bogini gromów i piorunów jedzie ku pożarowi; z pod jej stóp wysuwały się czasami ogniste węże; głuchy huk, z dala dochodzący, towarzyszył jej pochodowi; wiatr ucichł, chmura zwolna ku gorejącym stosom się posuwała, a idąc, rosła, czerniała, przybierała coraz groźniejszą postać. W każdym innym razie ludzie z trwogąby na nią spoglądali, dziś witali ją jak zbawczynię, spojrzenia błagalne podnosili ku niej – i groźna bogini zrozumiała ich prośby: wicher zawył znowu, zachwiał drzewami, chyląc je do ziemi, słupy kurzawy i liścia zeschłego zawirowały tu i owdzie, ptactwo wrzaskiem uderzyło o niebiosa, a czarna bogini gromów, błyskawic i piorunów majestatyczny swój pochód przyśpieszyła; z pod stóp jej wysuwały się teraz coraz częściej ogniste węże, a z poszarpanych brzegów płaszcza lać się poczęły strugi wody na ziemię; wicher ustał, ptactwo umilkło i skryło się pod gałęzie drzew, ludzie okrzykiem wesela deszcz zbawczy powitali. Jadwiga zgięła .

– Módlcie się, dzieci, podziękujcie Bogu za pomoc zesłaną – rzekła.

Dzieci uklękły, Wacia z niemi – i hymn uroczysty:

"Boże! bądź pochwalony!" zabrzmiał wśród ścian jadalni.

Powstawszy od modlitwy, Jadwiga odprowadziła dzieci do urządzonej dla nich sypialni; a gdy się układły wszystkie i zasnęły spokojnie, podążyła do sali, gdyż Wacia przybiegła po nią, mówiąc, iż goście na nią czekają. Pan Jerzewski, Babski z synem oraz pan Damian przyszli upewnić ją, że pożar ugaszony, że szkody niewielkie, bo słoma i budynki były zaasekurowane, – że na czworakach spłonął tylko dach, bo sikawka, przywieziona z Chrubieszówki, uratowała budynek. Poprosiwszy gości, by zatrzymali się… na wieczerzę, Jadwiga zajęła się przygotowaniami do niej, Waci poleciwszy, by panów bawiła. W sieni spotkała matki i ojców uśpionych dzieci; chcieli zabrać je do domu, lecz Jadwiga zaprosiła ich na wieczerzę i kazała nakryć stół dla nich w izbie czeladniej. Gdy mieszkańcy czworaków zasiedli do przygotowanej dla nich uczty i do jadła się zabrali, wówczas wróciła do sali, by gości w niej zebranych poprowadzić również na wieczerzę, lecz do jadalni.

– Podziwiałem dziś wdzięczny obrazek, łuną oświecony – rzekł do niej pan Jerzewski.

– Cóż to za obrazek? – spytała, nie zgadując, co ma na myśli.

– Widziałem w rydwanie, pędzącym przez pola oświecone łuną, dwa bóstwa miłosierdzia, dziatwą otoczone – odparł z uśmiechem; –

widziałem, jak tuliły do serc niemowlęta, jak na spłakane twarzyczki uśmiech wywoływały. Jadwiga się zarumieniła.

– Nie wiedziałam, żeś pan trochę poetą – rzekła; – jeśli ten obrazek tak natchnął pana, pokażę mu drugi jeszcze. Proszę iść za mną.

Pan Jan poszedł za nią posłuszny. Ona go do izby czeladniej poprowadziła. Stanęli w progu.

– Niech będzie pochwalony Chrystus! – odezwał się Jerzewski.

– Na wieki wieków! – odpowiedzieli mu chórem.

– Cóż tam dzieci wasze robią? – spytał.

– Śpią, niebożęta, jak u matki – odparły kobiety.

– Dobra nasza pani sama je pono uśpiła i nakarmiła – dodała jedna.

Jerzewski zwrócił się do Jadwigi, wyciągnął ku niej rękę, ujął jej dłoń drobną i chwilę w swojej zatrzymał.

– Taką panią sobie wyobrażałem – rzekł; – a jak to przyjemnie nie doznać zawodu.

Wrócili do sali oboje weseli i uśmiechnięci. Jadwiga gości do jadalni poprowadziła. Siedli do stołu i gawędzili o przebytych wrażeniach.

– Panna Jadwiga dzielna kobieta. Nie zasępiła się nic a nic, mimo pożaru – ozwał się Babski.

– Jakże mogłabym się zasępić? Tyleście mi serca panowie pokazali – odparła Jadwiga. – Przyjaźń ludzka to skarb.

– I pani dziś go tyle dałaś ludziom, że ci musi być dobrze na duszy – rzekł Babski.

– Oj, ten Hipcio, że też on nie przyjechał – wtrącił Bolek; – a namawiałem go, lecz nie chciał.

– Ależ on słaby, nie obmawiaj brata – odezwał się tonem niezadowolenia Babski i wzrok niespokojny rzucił na pana Damiana. – Doprawdy, że słaby – rzekł, poczem zwrócił się do Jerzewskiego i żartować począł, że nałożył sobie na talerz taką porcyę mięsa, jak gdyby trzy dni nie jadł; lecz w głosie i twarzy jego widać było, że się tylko sili na wesołość.

Goście do północy zabawili w Kalinówce. Babski chciał zaraz po wieczerzy odjechać, lecz zatrzymał go Jerzewski.

– A bo to nam tu źle, sąsiedzie? – rzekł. – Jeść dali, pić dali, to i siedźmy.

I zostali do północy. Przy pożegnaniu Jerzewski, podawszy dłoń Jadwidze, rzekł do niej:

– Straszny ten wieczór będzie dla mnie jednem z przyjemniejszych wspomnień; ile razy stanie mi w myśli, powiem sobie: "Nie zawiodłem się. "

Jadwiga się zarumieniła.

– I ja się nie zawiodłam, licząc, że w sąsiadach mamy życzliwych przyjaciół – odparła cicho.

Tak płynęły dnie Jadwidze i Wacławie w Kalinówce: czynne, pracowite, pożyteczne, częściej jednostajne, czasami urozmaicone jaką rozrywką, lub wypadkiem jakim zaniepokojone. Minął listopad, miesiąc, którego pan Damian najwięcej obawiał się dla żony, gdyż słyszał, że najwięcej w tym miesiącu umiera suchotników, a doktor nie taił, że pani Damianowa ma suchoty. Chora czuła się lepiej, poczynała się nawet krzątać koło gospodarstwa. Gdy Wacia była zajęta przygotowywaniem niespodzianek dla rodzeństwa, a Marysia przychodziła do pokoju, prosząc, by panienka wydała na wieczerzę, najczęściej pani Damianowa podnosiła się z krzesła i mówiła:

– Nie przerywaj sobie, kochanko, zajęcia; wydam za ciebie.

Wacława nie wątpiła, że gdy wiosna przyjdzie, słońce rzuci ciepłe promienie ziemi, drzewa pokryją się liśćmi w ogródku, że matka zdrowie odzyska wtedy; i było jej dobrze z tą myślą na duszy i czyniła wesoło przygotowania do gwiazdki, a święta zbliżały się tymczasem powoli. Nareszcie nadszedł dzień, w którym rodzeństwo miało przybyć. Jakób doniósł, że przyjadą późniejszym pociągiem. Nareszcie o piątej po południu przed dworem pana Andrzeja i przed domem jego pomocnika fabryki dwa wykrzykniki radosne się rozległy:

– Jadą! już jadą!

Na drodze, wiodącej do dworu, ukazała się bryczka, na niej trzech studentów: Karol na każde wakacye przywoził ze dwóch kolegów do domu; wybierał najbiedniejszych, rodziny pozbawionych; do takich należeli: Stefan Oliżarowski i Franciszek Orłowski. Nie mieli oni rodziców, sami przedzierali się przez życie; gdy wakacye nadchodziły, nie mieli gdzie odetchnąć po pracy świeżem powietrzem, w święta z kim wigilii spędzić, u kogo święconem się uraczyć. Karol zapraszał ich przeto zawsze do siebie.

Na drodze, wiodącej do domu pana Damiana, ukazała się również bryczka, na niej dwóch gimnazistów: Jakób i Julek, a z nimi Eda. Fruzi nie było. Wacia, która wybiegła naprzeciw rodzeństwa, spostrzegła natychmiast, że jednej siostry niema.

– Gdzież Fruzia? – spytała.

Jakób pierwszy zeskoczył z bryczki, ucałował ją na powitanie.

– Została u ciotki – powiedział; – ma dużo do roboty, wolała zostać.

Pogodna twarz Waci powlekła się wyrazem smutku.

– Ojciec będzie niezadowolony, ręczę, i mama się zmartwi – rzekła. – Czemuś nie namówił jej, by przyjechała?

– Namawiałem, prosiłem, lecz słuchać nie chciała – odparł Jakób.

Wacia w milczeniu zwróciła się z powitaniem do młodszego rodzeństwa, poczem przeszli wszyscy do jadalni, gdzie wyczekiwali ich rodzice; chłopcy i Eda cisnęli się z pocałunkami do ojca i matki, a oni witali je każde inaczej: pan Damian w czoło poważnie całował, pani Damianowa do serca tuliła.

– A gdzież jest Fruzia? – zapytał nareszcie pan Damian.

Jakób dał ojcu tę samą odpowiedź, co siostrze.

Czoło pana Damiana sfałdowało się.

– Jakto? nie przyjedzie i nie uprzedziła nas o tem, nie prosiła o pozwolenie?…

Jakób śpiesznie rozpiął palto, dobył z, kieszeni mundura dwa listy.

– Przepraszam, zapomniałem – rzekł z zakłopotaną miną; – i Fruzia i ciotka Gałecka napisały do ojca.

To mówiąc, podał panu Damianowi dwa listy.

– Fruzia prosiła mnie, bym ci powiedział, ojcze – mówił dalej, – że, jeżeli chcesz, to przyjedzie jutro; żebym tylko natychmiast po przybyciu tutaj telegrafował.

– Telegram to zbytek, mospanie – odparł pan Damian; – mogła wcześniej zapytać, byłbym zwykłą drogą listownie odpowiedział; przytem, jeśli jej nie tęskno do domu, do rodziny, nie będę ją przecież zmuszać, by przyjeżdżała.

– Mój Boże! a ja tak pragnęłam, byśmy tej wigilii byli wszyscy razem – odezwała się pani Damianowa, – tak się obawiałam, by z nas którego nie brakło!

Tu łza zakręciła się w jej oczach; otarła ją szybko. Lecz mąż spostrzegł, że płacze; przysunął się do niej, twarz zmusił do uśmiechu.

– Na Wielkanoc zato będziemy wszyscy razem – rzekł, całując ją w czoło; – nie martw się, matko, Wielkanoc niedaleko, a zresztą nam starym trzeba na to się przygotować, że coraz mniej piskląt będzie koło nas, że w końcu zostaniemy sami w gnieździe, bo pisklęta na ptaki wyrosły, rozlecą się po świecie i słać sobie gniazda będą; takie prawo natury.

Pani Damianowa uśmiechnęła się.

– Prawda, prawda! – szepnęła.

Rad, że pocieszył żonę, pan Damian zwrócił się do dzieci:

– No, jakież tam cenzury? – odezwał się – pokażcie je.

Chciał odwrócić myśl matki od Fruzi.

Chłopcy i Eda poczęli szukać w torebkach podróżnych, jakich nie zdjęli jeszcze z ramion, a on przysunął się do Waci.

– Staraj się, by nie było więcej mowy o Fruzi – rzekł, – niechaj matka o niej zapomni. No cóż, cenzury są? – odezwał się znowu głośno do dzieci. – Julek niechaj pierwszy swoją mi pokaże.

Julek przystąpił do ojca z twarzą jasnąi podał swoją; pan Damian przejrzał, pogładził chłopca po głowie.

– Dobrze, bardzo dobrze – rzekł; – jestem zadowolony z ciebie.

Potem pchnął go w kierunku matki.

– Z nawróconego grzesznika więcej podobno radości w niebie, niż z cnotliwego zawsze – dodał z uśmiechem; – uściskaj go, matko; w cenzurze same czwórki i piątki.

Pani Damianowa z ochotą spełniła polecenie męża, a tymczasem po Julku przystąpił do ojca Jakób; ten zwykle miewał średnią cenzurę – trójki i czwórki, Eda zaś zwykle najlepszą. Po przejrzeniu cenzur dzieci siadły koło rodziców i gawędzić wszyscy razem poczęli; o Fruzi unikali wspomnienia, tylko gdy pani Damianowa zapytywała o nią, tylko wtedy odpowiadali.

Fruzia była to słaba strona matki; kochała ona wszystkie, różnic między dziećmi nie robiła, nad kolebką każdego czuwała jednakowo, wszystkie jednakowo obdzielała troskliwością i pieszczotami, – lecz gdy na Fruzię patrzała, to w spojrzeniu jej było coś innego, niż gdy na inne i coś innego w jej myśli, gdy o niej myślała: była miłość i rozrzewnienie, a były także duma i zadowolenie; bo też Fruzia była taka ładna, taka wesoła, taka pieszczotliwa, tak umiała sobie zdobywać serca ludzkie i pochwały ściągać. Próżno usiłował pan Damian odwrócić myśl matki od wybranego dziecka; gdy cenzury zostały przejrzane, prosiła, by jej oba listy: pani Gałeckiej i Fruzi, przeczytać głośno; pan Damian spełnił to życzenie. Obie tłómaczyły tem, że Fruzia w Warszawie została, iż właścicielka zakładu, w którym uczyła się kroju, radziła, by nie wyjeżdżała, obiecując, że, jeśli nie pojedzie, patent w kwietniu otrzyma.

"Szkoda czasu i pieniędzy, wszak prawda, Ojczuniu?" – pisała Fruzia. – "Smutno mi będzie bez moich najdroższych w święta, lecz Wielkanoc mi wynagrodzi dzisiejszą pokutę: uściśniecie mnie wówczas serdeczniej od innych i ja Was również, bo po długiem niewidzeniu więcej niż zawsze będę stęskniona."

List Fruzi był długi; pieszczocha mamusi donosiła, jak ma zamiar święta spędzić: na każdy wieczór była już zawczasu obmyślona jakaś rozrywka; przesyłała rodzicom i rodzeństwu życzenia wesołych świąt i obiecywała, że będą mieli o niej więcej szczegółowe wiadomości od pana Hipolita Babskiego, który przyjechał do Warszawy, by tam święta spędzić.

Pani Damianowa na nowo się wzruszyła tym listem.

– Nie będzie naszego skowronka wśród nas na wigilię, nie będzie – rzekła, westchnąwszy ciężko, i błękitne jej oczy łzami zaszły. – Biedactwo moje, pewno jej tam smutno bez nas będzie.

– Nie zdaje mi się – mruknął pan Damian, i zwróciwszy się do Jakóba, począł mu opowiadać szczegóły pożaru w Kalinówce.

Wacia się też do nich przysiadła, inni ich otoczyli i nie było więcej tego dnia mowy o Fruzi; lecz, choć nie mówili, myśleli o niej wszyscy, a myśl ta była czarną nitką w jasnem paśmie dni, jakie płynąć miały w skromnym tym domku przez te parę tygodni.

Gdy nazajutrz wszyscy siedli do wieczerzy, pan Damian spostrzegł, iż żona ciągle zwraca spojrzenie na miejsce, jakie zwykle w kół – ku rodzinnem zajmowała Fruzia; czoło jego zachmurzyło się i głośno się odezwał:

– Źle zrobiła Fruzia, nie przyjechawszy na wigilię: ogniska rodzinnego lekceważyć nie należy; kto je posiada, ten bankrutem nigdy się nie nazwie; pamiętajcie o tem, dzieci. Obcy, gdy im twarze jasne pokażecie, roztworzą wam ramiona do uścisku i przyjmą serdecznie pod swój dach; lecz, gdy pracą znużeni, zapragniecie cichego spoczynku, o! wówczas nie zawsze dadzą go wam sercem całem, a przy ognisku rodzinnem zawsze je znajdziecie. Gdy zawody, bole, straty, troski oraz inne ciernie i głogi życia rzucą w wasze serca zwątpienie, nie idźcie wówczas do obcych, bo obcy wtedy chłodem wam jeszcze serce zranią, obojętnością ból powiększą, ironią zdwoją cierpienie; zamiast słów współczucia, śmiechem wam rzucą w oczy; zamiast użalić się nad wami, niedołężnymi nazwą. Smutni i złamani śpieszcie zawsze do ogniska rodzinnego, a ono ciepłem tchnieniem was owionie, rozbudzi w sercu wiarę, a wiara złagodzi bole i cierpienia wasze. Gdy szron siwizny przypruszy wasze włosy, gdy w sercach waszych chłód poczujecie, gdy smutek osiądzie na waszych oczach, na czole zmarszczki starości, gdy milczenie zamknie wam usta, nie idźcie wy wówczas do obcych, bo obcy wam powiedzą, jeśli nie słowem, to twarzami, że ich nudzicie; siądźcie wówczas przy ognisku rodzinnem, a przy niem zawsze znajdzie się ktoś, czy równy wam wiekiem, czy młody i dobry, czy dziecię maleńkie, co wam powie, że was kocha, a słowo "kocham" to czarodziej: ono smutek wygania z oczu, zmniejsza liczbę zmarszczek na czole, milczące usta otwiera i serca uczy bić silniej. Ognisko rodzinne to skarb: kto je posiada, ten bogacz. Wam go nie zbraknie nigdy, znajdziecie je zawsze tutaj czystem i jasnem, bo strzeże go wierna kapłanka.

To powiedziawszy, podniósł wzrok na Wacławę, która słuchała go wzruszona, a dzieci młodsze wszystkie, za przykładem ojca, ku niej skierowały spojrzenia, w których malowała się miłość wielka i ufność wielka.

Po skończonej wieczerzy Wacława poprowadziła wszystkich do saloniku, gdzie przygotowała niespodziankę dla małych i dużych, jak się wyraziła. Była tam choina, jarząca, od świateł, pod nią podarki dla każdego; pierwszy pieniądz zarobiony obróciła na gwiazdkę dla rodzeństwa i rodziców. – Każdy coś dostał: pan Damian worek do tytuniu, jej ręką wyhaftowany; pani Damianowa pantofle, również jej ręką wyszyte; Jakób książkę z poezyami; Elżunia piękną oprawną książkę do modlitwy;

Eda zielnik, jej własną ręką zebrany i ułożony; Zosia wielką lalkę, przebraną za Krakowiankę; Zenuś "Pogadanki" Jeskego.

Pan Damian patrzał wzruszony, jak z twarzą uśmiechem rozjaśnioną, niby wieszczka dobroczynna, rozdawała dary; ona nic od nikogo nie dostała, bo w skromnym domu pana Damiana gwiazdki nie obchodzono, – lecz zarobiwszy kilkanaście rubli w tym kwartale, Wacia postanowiła wprowadzić ten zwyczaj. Patrzał chwilę wzruszony na nią ojciec, potem zbliżył się do niej, objął ją ramieniem i w milczeniu ucałował.

Pierwsze święto rodzina pana Damiana spędziła we dworze – pan Andrzej zaprosił wszystkich na cały dzień; aby pani Damianowa nie odmówiła, przysłał po nią karetę; nalegana przez dzieci i męża, dala się uprosić – wsiadła do karety. Wacia ją otuliła futrem i razem z nią pojechała. Pan Damian z młodszemi dziećmi piechotą podążył; brnęli po śniegu wesoło, cisnąc się koło niego. Zastali wszystkich urzędników fabryki z żonami i dziećmi, z sąsiedztwa – Jerzewskich i Babskich, lecz Hipolita nie było.

Wesoło zbiegł dzień we dworze kalinowskim: zaraz po obiedzie młodzież puściła się w tańce, na przemian siadając do fortepianu; starsi przypatrywali się ochocie młodzieży, panowie brali nawet udział w tańcach, zielone stoliki wypoczywały. Wszyscy zdawali się dzielić uciechę młodzieży, tylko pani Damianowa smutnym wzrokiem goniła pary tańczące. Spostrzegł to Babski i przysiadł się do niej.

– Pani dobrodziejka czegoś smutna? – zapytał.

– Zgadujesz pan – odparła: – brak mi Fruzi. Babski się rozśmiał.

– Nie wielkie zmartwienie – rzekł. – I mego Hipolita niema także, a nie frasuję, się. Poleciał do Warszawy. Lepiej mu tam niż z nami… Big z nim. Bawią się pewno oboje dobrze.

– Jam przywykła święta spędzać ze wszystkiemi dziećmi – powiedziała pani Damianowa; – przykro było mi wczoraj, gdym patrzała na puste miejsce.

– Na przyszłą wigilię będą oboje z nami, jestem tego pewien.

To powiedziawszy, Babski pochylił się z pocałunkiem do ręki pani Damianowej. Ona westchnęła.

– Na przyszłą wigilię – powtórzyła zwolna, – jak to jeszcze daleko, daleko!…

V.

Maj zakwitł znowu, maj jasny, ciepły, pogodny, pełen uroków i czarów. Słońce chyliło się zwolna ku zachodowi, odbijając swą złotą tarczę w stawie Kalinówki; po gładkiej, lśniącej powierzchni stawu płynęła chyżo mała łódź, kołysząc się lekko, a w łodzi było ludno: Jakób, który przyjechał na święta Wielkanocne do domu, zabrał całe młodsze rodzeństwo i powiózł je łodzią na spacer po stawie. On i Julek robili wiosłami, Elżunia patrzała zamyślonym wzrokiem na mokrą toń, Zosia i Zenuś gałązkami, z wierzby urwanemi, trącali cichą powierzchnię wód; Eda z siatką czatowała na jętki; jakich brakło jej do zbiorku zoologicznego, tylko Fruzi i Wacławy nie było na łodzi… Fruzia prosiła siostrę, by poszła z nią pod lipę, chciała bowiem pomówić z nią sam na sam, ważnej tajemnicy jej udzielić. Zacieka – wioną, co to być może za tajemnica, Wacia poszła z nią w głąb ogrodu i siadły we dwie pod lipą na darniowej kanapie. W promieniach zachodzącego słońca setki much kąpało się, rade z życia; ptaki z wesołym świegotem znosiły źdźbła traw do gniazd, jakie sobie słały. One patrzały na piękną i młodą naturę: na drzewa, które wiosna już świeżym liściem postroiła, na zielone trawniki i klomby kwiatów, ogród strojące: fiołki, konwalie i pierwiosnki kwitły już bowiem. Siedziały obie zamyślone poważnie. Pobyt w stolicy zmienił Fruzię wielce: była to strojna Warszawianka, ubrana podług ostatniego żurnalu; żywe przeciwieństwo stanowiła z nią pełna prostoty postać Waci. Obie milczały. Fruzia nie wiedziała, jak zwierzenie rozpocząć; Wacia czekała, ale czekanie bezczynne znużyło ją w końcu.

– I cóż to za tajemnica? – spytała.

Fruzi twarzyczkę oblał żywy rumieniec.

– Jestem narzeczoną – szepnęła, spuściwszy oczy.

– Narzeczoną! – wykrzyknęła zdziwionym tonem Wacia – z kimże to? – i objęła siostrę ramieniem – z kimże? – powtórzyła pytanie, a dobre, siwe jej oczy radość wyrażały.

– Z panem Hipolitem Babskim – odparła cichutko Fruzia.

Wesołe oczy Waci powlókł cień smutku, puściła siostrę.

– Z panem Hipolitem – powtórzyła zwolna. Fruzia spojrzała na nią badawczo, ujęła jej dłoń.

– Waciu – rzekła głosem wzruszonym, – jeśli ty go choć troszkę lubisz, to ja mu oddam natychmiast pierścionek; ja myślałam, że ty go nie chcesz; Wszakżeś sama mówiła, że nie poszłabyś za niego.

Przy tych słowach z oczów Fruzi polały się łzy. Waci żal się jej zrobiło, objęła ją napowrót ramieniem i do serca przycisnęła.

– Ale nie chcę, nie chcę – rzekła, całując ją w czoło; – nie o mnie tu idzie, lecz o ciebie.

– Pan Hipolit mówił mi – głosem od łkań przerywanym ciągnęła dalej Fruzia, – że ojciec nasz, rozmawiając z panem Babskim, powiedział, że ciebie nie da żadnemu, boś potrzebna w doma, a o mnie pozwolił się starać; lecz jeśli ty teraz żałujesz, jeśli poszłabyś za niego…

Uśmiechnęła się Wacia.

– Nie zrozumiałaś mnie, siostrzyczko – rzekła, całując Fruzię w czoło: – nie poszłabym za pana Hipolita, bo czuję, iż nie byłabym z nim szczęśliwą, i lękam się, czy ty nią będziesz.

– Nie znasz go, Waciu, dlatego tak mówisz – żywo zaprotestowała Fruzia; – on taki wykształcony, taki grzeczny, taki dobry, wesoły.

– Odrzuć pierwszy przymiot, a może w inne uwierzę – rzekła Wacia. – Czy ojciec już wie o waszych zamiarach? – spytała naraz.

– Otóż to, że nic nie wie jeszcze – westchnąwszy, szepnęła Fruzia; – nie wiem sama, jak mu to powiedzieć; ja tak się boję ojca. Waciuniu droga, gdybyś ty pomogła nam w tej sprawie i pierwsze słówko powiedziała ojcu, bylibyśmy ci wdzięczni niewypowiedzianie oboje. Ojciec, widocznie zagniewany jeszcze za wigilię, żem ją poza domem spędziła, przy powitaniu ledwo mnie w czoło chłodno pocałował, o patent z krawiecczyzny nawet nie zapytał. Jakże ja mu to powiem? Jutro pierwsze święto, jutro pan Hipolit ma tutaj przyjechać; powiedział, że za pierwszą bytnością u nas oświadczy się rodzicom. Trzeba ich przecież przygotować, uprzedzić. Moja dobra, ty mi to ułatwisz, masz łaski u ojca, ty mu to powiesz.

To powiedziawszy, oplotła ręce koło szyi Waci.

– Złota moja, najdroższa, najlepsza mateczko nasza, zrób to dla twej Fru-Fru! – szeptała, tuląc się do Waci – ja sama nie zdobędę się na żadne słowo.

Wacia uścisnęła ją i w czoło znowuż pocałowała.

– Pomówię dziś wieczorem z ojcem – rzekła, – a ty postaraj się, byśmy sami zostali, braci i siostry zabierz na spacer.

Jeszcze mówiła, gdy od domu doleciał ich głos ojca:

– Waciu! – wołał pan Damian – gdzie jesteś?

Wacia zerwała się.

– Czyż to tak późno już? – rzekła – ojciec z fabryki powrócił. Jestem z Fruzią pod lipą – odparła głośno i chciała biedz naprzeciw ojca, lecz on ją zatrzymał.

– Zostańcie, przyjdę do was! – krzyknął. Dziewczęta spojrzały na siebie zdziwione, potem wzrok ku ulicy zwróciły – ulicą tą szedł zwolna pan Damian. Nie siadły przeto, lecz czekały. Nadciągnął powoli, zajął miejsce na kanapce, zdjął czapkę z głowy i rzucił ją na stół, poczem odgarnąwszy z czoła przypruszone siwizną włosy, rzekł:

– Jeszcze czas na wieczerzę; o całą godzinę wcześniej przyszedłem dziś, niż zazwyczaj; chciałem pogadać z Fruzią. Siądźcie obie.

Dziewczęta znowuż spojrzały na siebie, a wzrokiem zapytały się wzajemnie:

– Czyżby już wiedział?

Pan Damian nie patrzał na nie, więc spojrzeń porozumiewających nie widział.

– Masz już podobno patent na krawczynią – rzekł, patrząc przed siebie, a Fruzia dobrze zrozumiała, że te słowa do niej się stosują.

– Czy mam go przynieść? – spytała.

Pan Damian wstrząsnął przecząco głową.

– Kiedyindziej mi go pokażesz – rzekł, – teraz posłuchaj uważnie tego, co ci powiem. Do Warszawy więcej nie wrócisz, lecz tutaj w domu do pracy weźmiesz się na seryo: będziesz szyć i naprawiać bieliznę oraz suknie matki i sióstr; to twój obowiązek będzie. Waci zabraniam więcej się tem zajmować, Masz lat szesnaście… czas, byś była pożyteczną rodzinie; jeśli zaś chcesz mieć własny grosz, jak go ma Wacia, to postaraj się o to. Wacia uczy dzieci Szarskich, ty będziesz mogła szyć stroje dla innych. Staraj się porządną robotą zjednać zaufanie klienteli, a będziesz z czasem mogła mieć niezły zarobek,

– Dobrze, ojcze – odparła cichutko Fruzia, oczu nie podnosząc.

Wacia mimowoli się uśmiechnęła.

– A to hipokrytka! – pomyślała.

Pan Damian popatrzał surowo na młodszą córkę.

– Czy ci Warszawa głowy czasem nie przewróciła? – rzekł. – Zaledwiem cię zobaczył, zaraz spostrzegłem w tobie zmianę na niekorzyść: suknia twoja za strojna, świecidełek pełno na tobie; a teraz, gdym o pracy ci wspomniał, zasępiłaś się… snać białe twe ręce lękają się pracy… Możeś ty myślała, że Wacia jedna zawsze pracować będzie w domu, a ty fruwać i śpiewać, jak ptak swobodny?

– Ojcze! nie mów tak do niej – tonem wymówki odezwała się Wacia; – ona milczy, nie broni się, ale cierpi; ty ją łajesz, ojcze, a ona twej rady dziś potrzebuje, ma ci coś ważnego do powiedzenia o sobie.

– Cóż takiego? – spytał pan Damian.

– Pan Hipolit oświadczył się jej; jutro ma tutaj przyjechać, by ciebie, ojcze, prosić o jej rękę.

– Pan Hipolit? – powtórzył zwolna pan Damian; wyraz radości nie wystąpił mu na twarz, przeciwnie, nachmurzył się. – To prędko! – szepnął sam do siebie, poczem zwrócił się do Fruzi.

– Cóżeś mu odpowiedziała? – spytał ją.

– Że, jeśli ojciec nie będzie przeciwny, ona zgadza się oddać mu rękę – wyręczyła siostrę w odpowiedzi Wacia.

Pan Damian wpatrzył się przed siebie w zamyśleniu – i była długa chwila ciszy pod lipą. Naraz podniósł się.

– Ja znam tak mało tego chłopca – rzekł tonem żalu, – z niej takie jeszcze dziecko, a tak się lękam, że to dziecko płoche, lekkomyślne – i począł się przechadzać pod lipą.

Fruzia zbliżyła się nieśmiało do niego, ujęła jego rękę i do ust poniosła.

– Twoje dziecko, ojcze, płochem i lekkomyślnem być nie może – szepnęła, pocałowawszy go; – że ja śpiewam i śmieję się od poranku do wieczora, to nie grzech wszakże; proszę cioci zapytać, czym nie pracowała pilnie w Warszawie, czy, choć się bawiłam, nie byłam zawsze na czas w pracowni. Jam twych przestróg nie zapomniała, ojcze.

Pokora jej rozbroiła pana Damiana, surowy wyraz twarzy złagodniał.

– Więc jutro ma tu przyjechać? – zapytał, patrząc jakby z rozrzewnieniem na Fruzię.

– Tak jest, ojcze – odparła, rumieniąc się.

– Chodźmy do matki, trzeba ją uprzedzić i rady jej zasięgnąć – rzekł, i poszli we dwoje, bo Wacia pośpieszyła zająć się wieczerzą.

Wiosna zawiodła Wacię: ona spodziewała się, że gdy słońce zniszczy śniegi i lody, gdy ciepłem ożywczem ziemię owionie, postro drzewa i krzewy świeżym liściem, to matce jej wróci także zdrowie; tymczasem pani Damianowa zdawała się być teraz słabszą, niż była w zimie: bladła i chudła z każdym dniem bardziej, kaszel tylko ustał, ale gorączka silniej teraz się objawiała wieczorami; pan Damian nie łudził się: wiedział, iż każdej chwili końca spodziewać się można – doktor mu całą, okrutną prawdę odsłonił.

– "Stan taki czasami miesiącami się przeciąga, czasami jedna błaha przyczyna katastrofę sprowadza" – rzekł, gdy go raz pan Damian o żonę pytał.

Z pewnym niepokojem szedł przeto z Fruzią do żony; lękał się dla niej wzruszenia, lecz pominąć jej nie mógł. Szczery a szorstki ten człowiek na dyplomatę zdolności nie miał; przyszedłszy, bez żadnych wstępów i omówień powiedział chorej, że Fruzia narzeczona. Pani Damianowa w pierwszej chwili się rozpłakała, lecz, że to były łzy radości, więc nie tylko, że jej nie zaszkodziły, ale zdrowie w nią wlały; uspokoiwszy się po chwili, uściskała Fruzię, powiedziała mężowi, że w związku tym widzi szczęście swej pieszczochy i wesoła zasiadła do wieczerzy, a tak była rozmowną, jak jej mąż i dzieci nie pamiętali.

Na drugi dzień w domu pana Damiana odbyły się uroczyste zaręczyny – po obiedzie przyjechali oboje państwo Babscy do pp. Dolańskich z córką i młodszym synem i pobłogosławili młodą parę. Fruzia byłaby rada każdemu o swem szczęściu opowiedzieć – to też, gdy, przez wzgląd na panią Damianową, goście już o wpół do dziesiątej odjechali, ona szepnęła Waci:

– Chodźmy do dworu na chwilkę. Wacia zgodziła się. Wezwały Jakóba i mieli już zamiar iść we troje, gdy posłyszeli za sobą głos ojca:

– I ja pójdę z wami! – zawołał za nimi.

Zastali p. Andrzeja z synem i córką, siedzących na werendzie; byli wszyscy troje zamyśleni, lecz w zamyśleniu ich smutku nie było, Pan Damian wyciągnął rękę na powitanie do przyjaciela swego.

– No, i cóż powiesz na to: Fruzia zamieniła dziś pierścionek z Hipolitem Babskim – rzekł.

Pan Andrzej uścisnął dłoń mówiącego.

– Niech Bóg błogosławi jej; ufam, że im dobrze razem będzie – odparł; – będziesz miał ich pod okiem, będziesz mógł czuwać nad nimi; trochę lekki jest Hipolit, ale nie pozwolisz mu nie myśleć o jutrze.

– Mam ten zamiar – rzekł p. Damian.

Pan Andrzej zwrócił się do Fruzi z życzeniami.

– U mnie też odbyły się dziś zaręczyny – rzekł: – Jadwiga oddała pierścionek Jankowi Jerzewskiemu.

Posypały się więc życzenia z obu stron. Wacia szczerze ucieszyła się wieścią, udzieloną im przez pana Andrzeja; Jerzewskiego lubiła i szanowała; nie wątpiła, że Jadwiga szczęśliwą z nim będzie; w duchu pomyślała sobie: "czemu to Hipolit nie jest takim, jak pan Jan?" Wesoło toczyła się rozmowa; mówiono o przyszłości: pan Andrzej opowiadał, iż latem wyprawi córce wesele; pan Damian dziwił się, że mu tak pilno oddać córkę; mówił, iż on jeszcze ani myśli o ślubie, bo Fruzia za wielkie dziecko, by mogła już zostać panią domu; jeden Jakób siedział milczący, zdawał się być trochę smutny, – ale nie uważano na niego.

Do późnej nocy zabawił pan Damian ze starszemi dziećmi we dworze; kiedy nazajutrz przy śniadaniu spotkał się z żoną, rzekł do niej:

– Wyobraź sobie, że Kalinowski jeszcze tego lata chce córce wyprawić wesele. Ja tam nie będę się tak śpieszyć; moi muszą czekać jeszcze cały rok; niechaj Fruzia nauczy się pierwej gospodarować.

Pani Damianowa spojrzała na rnęża smutnym wzrokiem.

– Doniu! – szepnęła cicho – przecież ty wiesz, że za rok Fruzia już matki mieć nie bedzie; niechże choć tę jedną pobłogosławię, zanim przysięgę przed ołtarzem wykona, a potem ona siostry w taki dzień błogosławić będzie.

Pan Damian spuścił głowę.

– Zrobimy, jak sobie życzysz, matko – rzekł, i ujął dłoń żony i pocałował ją; a w tej chwili w oczach tego pozornie zimnego Człowieka łzy zaświeciły. – Pobłogosławisz ją, Teciu – szepnął.

I gdy nazajutrz pan Hipolit, przyjechawszy, zapytał go, kiedy ma zamiar dzień ślubu naznaczyć, odparł mu, że 29 czerwca, a Fruzi zapowiedział, by przez maj i czerwiec uczyła się od Waci gospodarować i wyprawę szyła sobie; dał jej 200 rubli na kupienie najpotrzebniejszych rzeczy.

Pan Andrzej również dzień ślubu córki naznaczył na 29 czerwca.

– Wiesz co, Damianie, twoja żona słaba, a taka uroczystość w domu bez kłopotu się nie obędzie – rzekł do starego przyjaciela, – w moim domu urządzimy wspólne przyjęcie dla twoich i moich gości.

Pan Damian z razu się opierał, ale po rozwadze uznał, że pan Andrzej ma słuszność: on i żona jego krewnych nie mieli, znajomych nic prawie, lub tych samych, co pan Andrzej. Babscy, którzy w serdecznych stosunkach żyli z panem Andrzejem, zgodzili się na ów projekt z łatwością – i szczęśliwe pary narzeczonych jednego dnia, o jednej godzinie przystąpiły do ołtarza w parafialnym kościółku Kalinówki, z kolei przysięgę wyrzekły, a potem gody weselne odbyły się wspólnie we dworze. Jadzia matki nie miała, więc pani Damianowa obie pary chlebem i solą przyjęła w progu sieni dworu Kalinówki i obie pobłogosławiła na drogę nowego życia.

O północy wrócił pan Damian z żoną i dziećmi do domu, lecz już bez Fruzi – tę uwiózł Hipolit do Chrubieszówki. Zmęczona doznanemi wrażeniami pani Damianowa oddaliła się natychmiast do siebie, by położyć się do łóżka. Nazajutrz później niż zwykle ozwał się dzwonek fabryczny – pan Damian dopiero o ósmej zasiadł do śniadania.

– Czy matka śpi jeszcze? – zapytał Wacie.

– Śpi – odparła.

– Starajcież się, by w domu było cicho, niechaj śpi jak najdłużej – rzekł do dzieci młodszych i podążył do fabryki.

Dzieci poszły z Jakóbem do lasu, by w domu cicho było; Wacia do kuchni podążyła. Biła właśnie dziesiąta godzina, gdy do kantoru, w którym pisał pan Damian, wbiegła blada jak płótno Marysia.

– Proszę pana, niech pan idzie do domu – rzekła głosem zadyszanym.

Pan Damian wstał z krzesła.

– Co tobie? czy w domu nieszczęście? – zapytał.

Marysia załkała i fartuch do oczu poniosła.

– Pani umarła! – rzekła.

Pan Damian się zachwiał, schwycił się obu rękoma za biurko, zbladł i zaniemiał; lecz wnet opamiętał się, westchnął tylko ciężko i do domu podążył.

W istocie, cicha ta i pracowita żona i matka leżała spokojna na białej jak ona sama pościeli, z uśmiechem łagodnym na ustach, z powagą na czole… Czemu to ludzie tak bardzo śmierci się lękają, gdy ona daje im taki błogi spokój? Czemu lękają się jej, kiedy ona kończy ich cierpienia?…

Przy łóżku umarłej klęczała Wacia; płakała, ale cicho, z poddaniem się wyższej woli. Pan Damian ukląkł obok niej, dwie łzy wielkie potoczyły się po jego twarzy, chwilę zda – wał się modlić, poczem objął ramieniem córkę i pocałował ją w czoło.

– Będziemy oboje czuwać nad dziećmi – rzekł.

– Będziemy – odparła Wacia i powstali razem; a gdy młodsze rodzeństwo, uwiadomione przez Marysię o nieszczęściu, jakie je dotknęło, ze łzami, z łkaniem zbiegło się do domu, oboje przytulili do swych piersi płaczące sieroty.

* * *

W trzy dni po wspaniałych godach weselnych odbył się w Kalinówce skromny pogrzeb pani Damianowej. Spazmów i mdleń na nim nie było, nie było też słychać głośnych szlochań; cicho, lecz serdecznie płakały dzieci nad grobem matki; a choć ubyła główna osoba w domu, nic w nim prawie się nie zmieniło – zaraz nazajutrz po pogrzebie wszystko tam wróciło do codziennych zwyczajów; tylko o zachodzie słońca, zamiast łódką jeździć po stawie, dzieci zwykle o tej godzinie szły teraz na cmentarz miejscowy z wieńcami, z koszykami pełnymi kwiatów, i obrzucały mogiłę matki; każdego też ranka Elżunia z kaplicy szła jeszcze z kwiatami na cmentarz. Tym sposobem mogiła pani Damianowej zawsze osypaną była świeżymi kwiatami, a krzyż, nad nią stojący świeżymi wieńcami ustrojony. Wacia czynne, jak i dawniej, wiodła życie, czynne i jednostajne; jedyną przyjemnością, jakiej używała, były odwiedziny Jadwigi i Fruzi – to ona do nich, to one do niej przyjeżdżały, – nie było tygodnia, żeby się nie widziały. Tak Fruzia jak Jadwiga czyniły wrażenie bardzo szczęśliwych; najulubieńszym tematem ich rozmów były przymioty mężów.

– Niema drugiego tak dobrego, jak mój Hipolit – mawiała Fruzia.

– Niema równie zacnego człowieka, jak jak mój Janek – dowodziła Jadwiga.

Praca, a także szczęście tych dwóch młodych istot, siostry i przyjaciółki, które serdecznie kochała, sprawiły, że, mimo poniesionej świeżo tak bolesnej straty, Wacława była zawsze pogodną. Pogoda ta nie opuściła jej, choć z końcem sierpnia odjechało ją starsze rodzeństwo i zostali z nią tylko Zenuś i Zosia, bo i Elżunia pojechała uczyć się do Warszawy; nie opuściła jej, choć Jadwiga i Fruzia, gdy jesienne słoty rozgospodarowały się na ziemi i ludziom dokuczać poczęły, lękając się ich, prawie z domu nie wyjeżdżały, a tem samem i Kalinówki nie nawiedzały; nie miała czasu pracowita ta dziewczyna nudzić się, tęsknić i smucić – tyle miała zajęć różnorodnych: przerwane latem z dziećmi lekcye rozpoczęła na nowo, a nie tylko Zosię i Zenusia uczyła, oraz Józię, Kocię i Wicusia Szarskich, lecz kazała jeszcze dzieciom wiejskim, które uczyła dawniej Jadwiga, co dzień po obiedzie na godzinę do siebie przychodzić, odwiedzała chorych, całem gospodarstwem sama się zajmowała, jednej sekundy nie miała na nudy i tęsknotę – to też pogoda nie opuszczała jej, była silną i zdrową. Zato pan Damian z każdym dniem zdawał się być bardziej zgnębionym; w pierwszej chwili zniósł on mężnie stratę żony, lecz potem ogarnęła go apatya – nieraz słowa nie rzekł do nikogo przez cały dzień. Wacława widziała to i, jak mogła, starała się rozproszyć szary smutek z czoła ojca; jak tylko wrócił do domu, rzucała natychmiast książkę, robotę, gospodarstwo, wszystko, czem była zajętą, siadała przy nim i rozmową starała się go rozerwać, wieczorami czytywała mu głośno pisma peryodyczne; usiłowania jej nie odnosiły jednakże skutku: pan Damian stawał się z każdym dniem bardziej posępny i milczący; Wacława poczęła podejrzewać, iż, prócz żalu za żoną, jeszcze coś więcej go gnębi – i raz odważyła się zapytać, co mu jest. Kiedy wieczorem znaleźli się sami, zamiast wziąć do ręki, jak zwykle, gazetę i zacząć głośno czytać, pochyliła się do ręki ojca, i całując go, rzekła:

– Ciebie, ojcze, tęsknota za mamą zamęczy. Próżno się silę ją rozproszyć… nie potrafię.

Pan Damian westchnął ciężko.

– Gdy kto dojdzie do lat, jakich ja doszedłem, ten nie uważa śmierci za nieszczęście – odparł po chwili. – Starzy Słowianie mówili: "gdy śmierć swem tchnieniem cię owionie, przyjdzie ci mir!" i mądrze mówili: pod mogiłą, pod jaką spoczywa matka, żaden smutek, żaden ból jej nie dosięgnie… jam o nią spokojny.. To nie tęsknota, nie żal po jej stracie mnie zabija; inna troska gryzie mi serce, dziecko moje, a trosce tej na imię niepokój… Ja się niepokoję o Fruzię, o przyszłość jej; niepokoję się, czy Hipolitowie nad stan nie żyją, czy nie wydają nad możność.

To powiedziawszy, umilkł i głowę zwiesił na piersi. Wacia zadrżała: ojciec wypowiedział głośno to, co ona w głębi duszy kryła na dno serca chowała, o czem myśleć nawet nie śmiała, tak się tego lękała… W istocie, Hipolitowie wydawali dużo: ilekroć przyjechali do Kalinówki, ilekroć Wacia u nich była, zawsze Fruzia pokazała jej coś nowego.

– Widzisz, jaki prześliczny pierścionek z brylantem dostałam – mówiła raz, pokazując otrzymany dar od męża. – Wczoraj były moje urodziny. Zapomnieliście o mnie, lecz dobry Hipolit nie zapomniał.

– Chodź! pokażę ci powóz! – wołała na siostrę innym razem. – W tych dniach były urodziny Hipcia, kupił go i mnie podarował, mówiąc,ie w dzień swoich urodzin musi przecież sobie zrobić jaką przyjemność.

Gdy miesiąc upłynął od dnia ślubu, pan Hipolit urządził żonie wspaniały buduar różowy; gdy minął drugi, przywiózł jej z Warszawy kosztowną jasną materyę, aby miała się w co ustroić po skończeniu żałoby. Były to ciągłe niespodzianki. Wacia z przestrachem słuchała zwykle radosnych zwierzeń siostry, lecz nic nikomu nie mówiła o swych obawach, sama siebie uspokajała tem dowodzeniem, że szwagier musi mieć na to, kiedy kupuje. Teraz, gdy ojciec po raz pierwszy głośno przy niej wyraził to, o czem ona myślała w tajemnicy, zadrżała; nie pokazała jednak tego po sobie, poczęła nawet uspokajać ojca.

– Stary pan Babski czuwa nad nimi. Nie pozwoliłby im żyć nad stan – rzekła. – Wszakże Babice z Chrubieszówką graniczą o miedzę, on co dzień jest u nich.

Pan Damian wstrząsnął głową z powątpiewaniem.

– Zacny to człowiek, ale ojciec słaby – odparł, – a Fruzia taka lekkomyślna i takie jeszcze z niej dziecko wielkie; za wcześnie, za wcześnie pozwoliłem jej stanąć u ołtarza; ale nie mogłem był inaczej postąpić, gdyż matka tak chciała.

– Ojcze, pomów ty z Fruzia – radziła Wacia.

Pan Damian ręką machnął.

– Ba! alboż ja nie mówiłem? I na cóż się zdało? – sarknął.

– To ja pomówię.

– Spróbuj.

I postanowionem zostało, że Wacia pojedzie którego dnia w tygodniu do Hipolitów. Nazajutrz nie mogła wszakże jechać, gdyż pan Andrzej obiecał już pierwej konie Szarskiemu, który miał jakiś ważny interes do miasta; lecz przyrzekł, że następnego dnia da jej niezawodnie konie. Wacia w myśli układała sobie, jak przemówi do siostry, by ją wzruszyć i przekonać; tymczasem Fruzia, jak gdyby odgadła jej życzenia, sama do niej przyjechała.

Ujrzawszy powóz zajeżdżający, Wacia wybiegła z okrzykiem radości do sieni.

– Jak to dobrze, żeś przyjechała! Wybierałam się jutro do ciebie, bo mam z tobą do pomówienia – rzekła, witając siostrę pocałunkiem.

Fruzia pocałunek pocałunkiem odpłaciła, poczem ujęła zręcznie długi tren żałobnej swej sukni razem ze spływającym aż do ziemi krepowym welonem i do saloniku podążyła. Patrząc na nią, przysiądz było można, że urodziła się w pałacu, że od kołyski uczono ją suknię z trenem nosić.

Siostry siadły obok siebie na kanapie. Pana Damiana w domu nie było. Nie posłała po niego Wacia, gdyż chciała sama z Fruzią pomówić.

– Cóż masz mi do powiedzenia? – zapytała Hipolitowa.

Wacia położyła dłoń swą na jej rękach.

– Ludzie mówią, Fruziu, że wy żyjecie nad stan, że wydajecie za wiele – rzekła głosem jakby nieśmiałym; – lękam się, żeby tak nie było.

Fruzia rozśmiała się swobodnie.

– Powiedz prawdę: ojciec się nastraszył, a nie obcy ludzie; przyzwyczajony do skromnego otoczenia, lęka się naszego mieszkania, naszych zwyczajów; zapomina, że nas tylko dwoje i że mamy dwa razy większe dochody niż ojciec, bo nie tylko pensyę większą Hipolit od ojca pobiera, lecz bierze jeszcze procenty od dochodów Chrubieszówki, bo taki był układ z hrabią; prócz tego mamy w papierach 10, 000 rubli, które procent przynoszą. Bądź spokojną, siostrzyczko; obawy ojca to mary chorobliwe, to bezzasadne trwogi. Hipolit nadto mnie kocha, by o mej przyszłości nie myślał.

– A czyś ty go pytała kiedy, jakie ma dochody roczne i ile wydajecie rocznie? – spytała Wacia.

Fruzia zarumieniła się.

– Kocham go, więc ufam mu i kontrolować go nie będę – odparła tonem podrażnionym; lecz wnet się opamiętała, objęła siostrę za szyję i pocałowała ją czule. – Że ojciec zrzędzi, temu się nie dziwię – rzekła z uśmiechem: – stary już jest, a przytem od śmierci mamy jakby chory; ale że ty, Waciu, nudzisz, tego nie pojmuję; to samotność pewno tak działa na ciebie, starzejesz się za wcześnie. Przyślę tu jutro moje kasztanki. Nic ci nie powiedziałam jeszcze, żem od Hipcia dostała kabryolet, istne cacko, i parę kasztanków kucyków; on zawsze wymyśli jakiś powód do dania mi prezentu. Otóż właśnie wczoraj było to półrocze, jak mi się oświadczył, i tak uczcił ten dzień.

Tu rozśmiała się wesoło.

– Przyślę jutro po ciebie kabryolet. Dziś rano byłam nim w kościele, więc nie chciałam drugi raz mych ślicznych kucyków męczyć; lecz jutro będą mogły jechać. Posiedzisz u mnie kilka godzin, to się rozruszasz, boć mam nadzieję, że przyjedziesz.

– Przyjadę – odparła Wacia, całując siostrę.

– Po drodze wstąp po Jadwigę. Hipolita jutro w domu nie będzie: jedzie na winta do Malczewskiego, tego nudziarza, starego kawalera. Spędzimy we trzy poobiedzie, będzie nam dobrze razem.

– Jeśli tylko Jadwiga się zgodzi, z największą chęcią ją przywiozę.

Fruzia skrzywiła się.

– Szkoda Jadwigi! znudniała strasznie! Gdy do niej przyjadę, o niczem nie mówi, tylko o gospodarstwie, ogrodzie, chorych, lub dzieciach, jakie uczy; co chwila wstaje, by wydać jakie rozporządzenie.

– Za złe jej to masz? – spytała Wacia z cieniem smutku.

– Hipolit powiada, iż za nic w świecie nie pozwoliłby mi chorych leczyć we wsi – rzekła Fruzia; – mówi, że obawiałby się zarazy; za nic też nie pozwoliłby mi męczyć się z dziećmi.

– W Chrubieszówce jest podobno szkoła? – rzekła Wacia.

– Jest podobno; nie byłam jeszcze w niej – odparła Fruzia.

– Musisz pewno z zapałem gospodarować i czasu nie masz.

Fruzia uśmiechnęła się figlarnie.

– Mój mąż psuje mnie. Waciu, ty nie masz pojęcia, jaki on dobry dla mnie. Tylko nie sądź, żebym nic nie robiła: mam pełną spiżarnię konfitur, a wszystkie mojej roboty.

– A praktyczne rzeczy masz w spiżarni: ogórki, korniszony, grzyby i t… d…?

– O tem myśli gospodyni.

– Więc trzymasz gospodynią?

– Hipolit tak sobie życzył. Wacia westchnęła.

– To może i prawda, że wy nad możność wydajecie?

– Znowu zaczynasz! – z minką zadąsaną przerwała jej Fruzia. – Ufajże choć trochę Hipciowi; doprawdy, miałabym wszelkie prawa obrazić się na ciebie za niego.

Wacia zwróciła rozmowę na inny przedmiot i więcej nie poruszała drażliwej kwestyi. Posłała po ojca do fabryki. Pan Damian przyszedł natychmiast, powitał Fruzię serdecznie, cznie, siadł z nią do podwieczorku, jaki Wacia zastawiła, i gawędzili o rzeczach obojętnych. O piątej pożegnał Fruzię i do fabryki powrócił, a ona do domu. Przed odjazdem Fruzia ponowiła prośbę, by Wacia ją nazajutrz odwiedziła.

Gdy wieczorem pan Damian znalazł się sam z najstarszą córką, zapytał ją:

– Cóż mówiłaś z Fruzią?

Wacia powtórzyła mu całą rozmowę. Wysłuchał jej w milczeniu; a gdy skończyła, rzekł tylko:

– Dziecko, dziecko z niej wielkie.

I smutny, zgnębiony, udał się na spoczynek.

Nazajutrz Wacia nie pojechała do Chrubieszówki, bo pan Damian zasłabł – dostał gorączki dość silnej; posłała przeto zaraz rano po lekarza, który powiedział jej, że ojciec ma zapalenie wątroby.

– Zmartwienie bywa zwykle przyczyną tej choroby – rzekł doktor, – czasem zaziębienie.

Wacława dobrze wiedziała, która z tych przyczyn wywołała chorobę, lecz nikomu o tem nie mówiła; czuwała tylko troskliwie nad ojcem – i wyzdrowiał powoli, ale zmienił się po tej chorobie do niepoznania: silny, krzepki mężczyzna wstał z łóżka starcem złamanym – włos mu osiwiał, twarz zżółkła, schudł i pochylił się, mimo to zasiadł napowrót do pracy w fabryce – wszakże miał dzieci.

VI.

Pięć lat upłynęło od powyżej opisanych wypadków, w rodzinie pana Damiana wiele się przez ten czas zmieniło. Jakób, skończywszy gimnazyum, wstąpił do uniwersytetu na wydział filologiczny i był już na drugim kursie. Gdy otrzymał świadectwo ukończenia ósmej klasy i podążył do Kalinówki z zamiarem proszenia ojca, by mu jeszcze dalej uczyć się pozwolił, a potem zawód pedagoga sobie obrać, byt przekonanym, że natrafi na opór, że będzie musiał prosić i przekonywać ojca, – tymczasem, jakież było jego zdziwienie, gdy pan Damian, wysłuchawszy w milczeniu jego prośby, rzekł tylko:

– Oporu stawiać nie będę, powiem ci tylko: że gdy obieramy sobie jaki zawód, najpierwej zapytać siebie powinniśmy, czy możemy mieć do niego zamiłowanie; bo gdy wy – bierzemy taki, co nam jest niemiły, to partaczami zawsze będziemy.

Uszczęśliwiony Jakób zapewnił ojca, że zawód, jaki obiera, jest dla niego ideałem, że był jego marzeniem od dawna. Otrzymawszy pozwolenie, gotował się doń pilnie, z zapałem, a prócz tego zajęcia, coraz częściej pojawiały się w pismach peryodycznych jego prace.

Pan Damian ani ganił, ani chwalił syna, lecz chyba nie był przeciwnym jego pracy literackiej, gdyż zaprenumerował sobie Tygodnik Illustrowany, który pomieszczał najwięcej drobnych utworów Jakóba, a Wacława mówiła, że gdy pisma z poczty przychodzą, to ojciec bierze zawsze najpierwej Tygodnik do ręki, a gdy znajdzie w nim wiersz z podpisem: "Jakób z Kalinówki, " to każe jej czytać go sobie głośno; gdy zaś spotka w piśmie przychylną krytykę prac syna, to uśmiecha się, słuchając jej z zadowoleniem, i raz rzekł do Waci:

– Mieliście razem nad rodziną czuwać, gdyż takie były moje plany; lecz rozeszliście się każde w inną stronę, i tak może dobrze się stało. Ty jesteś kółeczkiem swojej rodziny; bez tego kółeczka ta nasza maszyna rodzinna nie byłaby szła tak porządnie, prawidłowo, jak idzie dotychczas.

Tak więc Jakób stał u celu marzeń. Co do Fruzi, ta również zdawała się być zupełnie zadowoloną ze swego losu, lecz ojciec i siostra zadowoleni z niej nie byli. Opowiadano wiele w sąsiedztwie o wspaniałem urządzeniu mieszkania Hipolitów, o ucztach, jakie kilka razy do roku dla znajomych wydawali, o strojach pani, o pysznych koniach pana, o zbytkach, jakimi dzieci ich były otoczone. Dwie córeczki Fruzi, które przez ten czas przyszły na świat, w aksamitach i koronkach chodziły zawsze.

Ile razy pan Damian był u córki, zawsze łajał ją za zbytki; Fruzia w milczeniu, pokornie łajanie przyjmowała, lecz nie zmieniała postępowania.

Julek, skończywszy cztery klasy, prosił ojca, by mu pozwolił praktycznie uczyć się fachu, w jakim sam pracował; pan Damian ucieszył się, że będzie miał następcę, i prośbę syna panu Andrzejowi przedstawił, który go umieścił, jako praktykanta, w swej fabryce. Julek tak dzielnie zabrał się do pracy, że po paru latach mianowany został pomocnikiem wicedyrektora; nie zaniedbywał on jednak wykształcenia umysłowego: nad językami sam pracował, a gdy Jakób przyjeżdżał na wakacye do domu, chętnie z nim się uczył. Był to bardzo dobry chłopiec, marzeniami nie się – gał daleko: zostać wicedyrektorem fabryki, ojcu i Waci spokojną przyszłość zapewnić – to był cel jego życzeń i dążeń.

Eda już pensyę skończyła, otrzymała patent nauczycielski i zarabiała na swe utrzymanie, dając lekcye nauk przyrodzonych na pensyi, na jakiej się dawniej uczyła. Elżunia kończyła szóstą klasę i marzyła o patencie, a nie wątpiła, że go zdobędzie, gdyż pierwszą była uczenicą na pensyi. Zosia uczyła się na tej samej pensyi, co i ona, kończyła już trzecią klasę i wcale nie pragnęła iść wyżej – chciała się uczyć szyć i krajać; tej ideałem była Fruzia. Zenuś uczył się dobrze, był już w trzeciej klasie, lecz głośno się odzywał, że nie tylko ósmą skończy, lecz i w uniwersyteckich ławach zasiądzie; co dzień pragnął być czem innem: to doktorem, to prawnikiem, to jakim sławnym podróżnikiem; co się nie roiło po jego głowie, trudno to wyrazić.

Był to grudzień, zawieja była na dworze, dzień dobiegał. W jadalni pana Damiana paliła się lampa, a przy stole siedziała Wacława z robotą w ręku; pewno dla kogo z rodzeństwa przygotowywała niespodziankę na zbliżającą się gwiazdkę, ale w tej chwili igła jej był bezczynną, robota leżała na stole, ona splotła ręce, opuściła je na i wzrokiem, w którym cichy, pełen pokory i pod – dania smutek czytać było można, wpatrywała się w okno, poza którem śnieg, wiatrem podrzucany, szalał, całymi kłębami unosił się w górę, by opaść za chwilę na ziemię. Siedziała nieruchomo, zasłuchana w posępną muzykę, jaką krakanie wron i szum wichru tworzyły; siedziała tak zatopiona w myślach, iż nie dosłyszała kroków, które w sąsiednim pokoju się rozległy; w progu drzwi jadalni ukazał się pan Damian, żółty, zgarbiony, z głową białą, na czole jego rysowała się głęboka zmarszczka, w oczach ponury smutek; zatrzymał się, popatrzał chwilę na zadumaną Wacławę, potem westchnął ciężko, głową pokiwał i zawrócił cicho do swego pokoju, siadł przed biurkiem i głowę położył na dłoniach.

– Biedactwo, pewno myśli o tem samem, co i ja – rzekł sam do siebie; – jak tu złemu zaradzić? co tu robić?

To powiedziawszy, w myślach się zatopił.

Wtem zegar w jadalni wpół do siódmej wydzwonił. Wacława otrząsnęła się ze swych marzeń, zadzwoniła na Marysię, a gdy dziewczyna weszła do pokoju, zapytała ją, czy samowar nastawiony.

– Już się gotuje, zaraz go przyniosę – odparła Marysia. – A co będziemy robili na kolacyę?

– Jest pieczeń z obiadu… wystarczy nam – odparła Wacia; – ognia nie trzeba rozpalać.

Marysia oddaliła się zadowolona, a Wacia, dobywszy klucze, otworzyła kredens i krzątać się poczęła. Już stół był nakryty, gdy wszedł do jadalni pan Damian; spojrzał badawczo na córkę.

– Co za zawierucha na dworze! – rzekł.

– Straszna – odparła Wacia i rozmowa się urwała.

Pan Damian siadł do wieczerzy; jadł w milczeniu i badał dalej oczy córki; chciał z nich wyczytać, czego smutna.

– Kiedy to była u nas ostatnim razem Fruzia? – odezwał się po chwili.

– W przeszłym tygodniu – odparła Wacia i znowu umilkli oboje.

Wtem rozwarły się drzwi i w progu ukazał się Julek.

– A to zawieja! – rzekł, strzepując chustką z butów resztki śniegu.

Pocałował ojca w rękę, siostrę w czoło i siadł obok nich.

– Głodnym strasznie, siostrzyczko – rzekł wesoło; – biblijny Ezaw, który starszeństwo oddał za talerz soczewicy, głodniejszym pewno nie był.

– Czemużeś nie przyszedł na podwieczorek? – rzuciła wymówkę Wacia.

– Nie miałem czasu, siostrzyczko; roboty huk w tym roku, kampania świetnie idzie. Oj, będzie tantyema, będzie!

Tu ręce zatarł, uśmiechnął się do ojca.

– A wiecie państwo wielką nowinę? – zapytał naraz.

– Jaką? – odezwał się pan Damian, rozjaśniwszy nieco czoło.

– Karol się żeni z panną Ewą Jerzewską; wczoraj się oświadczył i przyjętym został.

– Skąd wiesz o tem?

– Mówił mi sam, był u mnie w fabryce.

– Z Andrzejem nie widziałem się dziś, dlatego nic nie wiedziałem – odparł pan Damian. – Cieszę się serdecznie, zacne to bowiem gniazdo tych Jerzewskich; będzie Karol szczęśliwy z panną Ewą, przytem posag dostanie, a on tego potrzebuje: musi siostrę spłacić; a szkoda byłoby dla podziału sprzedawać Kalinówkę.

Mówiąc to wszystko, nie spuszczał wzroku z Waci, zdawał się szukać jej oczu, lecz ona była właśnie zajęta nalewaniem herbaty, nie mógł przeto widzieć jej twarzy; zwróciła się wreszcie ku niemu, gdy mu szklankę podawała, i dojrzał, że smutek zwiększył się na jej twarzy; więc, gdy postawiła herbatę przed nim na stole, objął ją ramieniem, do serca przycisnął i w czoło pocałował.

– To i dobrze, że Karol się żeni – rzekł, siląc się na wesołość: – kochaliście się jak rodzeństwo, on bratem ci był, teraz siostra ci przybędzie. Będzie ci weselej i raźniej, będziesz mogła, jak dawniej, gdy Jadwiga mieszkała w Kalinówce, wieczory we dworze spędzać, zbyt samotne powiem wiedziesz życie od czasu jej wyjazdu; Ewa Jerzewska jest taka wesoła i serdeczna… rozrusza cię, rozweseli nieraz.

Wacia z razu nic nie odpowiedziała, stała blada i milcząca przed ojcem – zdawało się, że walczy z jakiemś uczuciem, którego zdradzić nie chce, i snać je zwyciężyła, gdyż po chwili spojrzała jasnemi oczyma na ojca, potem pochyliła się z pocałunkiem do niego.

– Szczęść im Boże! – rzekła czystym, serdecznym głosem.

I zasiedli wszyscy do wieczerzy. Julek zajadał z apetytem i o Karolu opowiadał: że ślub ma się odbyć w styczniu, że Ewa ma zamiar prowadzić gospodarstwo postępowe w Kalinówce, by pracą swą pomagać mężowi; unosił się nad nią i nad Jadwigą: że dzielne z nich kobiety, pracowite i pożyteczne.

Pan Damian począł mówić o fabryce; syn poruszył dlań bolesny temat, nie chciał tej rozmowy; zamiłowany w swym zawodzie Julek chętnie zwrócił się do tego przedmiotu i gawędzili we dwóch, a Wacia, siedząc pochylona nad robotą, słuchała ich w milczeniu. O dziesiątej rozeszli się na spoczynek. Wacia zwykle do dwunastej czytała lub szyła w swoim pokoju, tym razem jednakże złożyła robotę, książki nie wzięła do ręki, tylko uklękła przed łóżkiem i dłużej niż zwykle się modliła, a przy modlitwie kilka łez spadło z jej oczu. Podniósłszy się od pacierza, udała się natychmiast na spoczynek i usnęła tak mocno, że nic nie słyszała, jak w chwilę potem wszedł do jej pokoju pan Damian ze świecą w ręku i z jakąś małą książeczką, którą na stoliku obok jej łóżka położył rozwartą.

Gdy nazajutrz rano otworzyła oczy i spostrzegła ową książeczkę, wzięła ją natychmiast do ręki i na rozwartej stronicy przeczytała ręką ojca skreśloną następującą myśl:

"Kto utrzymuje, że mu serce skrzepło od jednego ciosu, jednego zawodu, ten nie miał serca, bo serce jest jak krzak róży miesięcznej: jedne kwiaty uczuć więdną, drugie kwitną, ale krzak trwa. Tak pojmuję serce. Takie serce może mieć tylko chrześcijanin ; na Golgocie pękło takie serce, wzór światu… Serce to suma uczuć i najdoskonalsza ich harmonia, to miłość w całem znaczeniu tego… wyrazu, miłość, co jak promień słoneczny łamie się w warstwach ludzkości na różne kolory, powiązane ze sobą; to miłość Boga… ludzkości, rodziny, bliźnich, przyrody, wszystkiego, co piękne i szlachetne."

Oczy Waci łzami zaszły.

– Pewno mój dobry ojciec był tutaj – szepnęła sama do siebie; – on czyta w mej duszy, jak w otwartej księdze.

I poczęła się ubierać żwawo; niebawem była gotową, więc zajęła się przyrządzaniem śniadania. Pan Damian, wszedłszy do jadalni, ujrzał ją czynnie się krzątającą.

– Dzień dobry! – rzekł. Wacia zwróciła się do ojca.

– Dzień dobry! – odparła z uśmiechem, a zbliżywszy się doń, pochyliła się do jego ręki z pocałunkiem. – Dziękuję ci, ojcze, za tę piękną myśl, jaką przeczytałam dziś rano – rzekła.

– Zatrzymaj tę książkę dla siebie – odparł, całując ją tkliwie, pan Damian. – Gdy byłem w twym wieku, miałem zwyczaj zapisywać piękniejsze myśli z czytanych książek i tak utworzył się ten zbiorek.

To powiedziawszy, siadł do stołu. Nadszedł i Julek, wesoły jak zwykle – sypał żartami. Godzina dobrze im we troje upłynęła; nie śpieszyli się, by wstać od stołu, gdyż była to niedziela.

– Pójdę dziś, ojcze, odwiedzić moich chorych – rzekła Wacia, gdy podnieśli się wreszcie; – wczoraj nie byłam u nich.

– Idź, dzielna ty moja dziewczyno – odparł pan Damian; objął ją ramieniem i uścisnął czule.

Ułatwiwszy się z zajęciami codziennemi, Wacława ubrała się już w futro, by na wieś pośpieszyć, gdy usłyszała turkot zajeżdżającego powozu; wyszła przeto do sieni, by zobaczyć, kto przybył – i wykrzyknęła radośnie:

– Jadwiga!

Młoda pani Jerzewska okrzykiem wesołym nie odpowiedziała jednakże – zdawała się być smutną, powitała w milczeniu przyjaciółkę.

– Cieszysz się z postanowienia Karola? –. spytała ją Wacia.

– Cieszę się serdecznie – odparła Jadwiga; – dobrą i pracowitą będzie miał żonę, a ty wesołą i serdeczną towarzyszkę; ale ja nie z tą nowiną przyjechałam dziś tutaj; chciałam z tobą pogadać o sprawie, bliżej cię obchodzącej.

To powiedziawszy, siadła na kanapie, Wacława obok niej.

– Dawnoś ty widziała Fruzię? – spytała naraz.

Wacława zbladła.

– Dlaczego pytasz? – rzekła, patrząc na nią badawczo.

– Niedobre wieści krążą o Hipolitach – poczęła po chwili namysłu Jadwiga i dłoń swą na ręce Waci położyła. – Przyjechałam cię przestrzedz. Trzeba czuwać, by pana Damiana one nie doszły.

– Cóż mówią?

– Ze Hipolit długi robi, że hrabia miejsce mu wypowiedział; mówią więcej, ale my z mężem w to nie wierzymy.

Wacławą dreszcz nerwowy wstrząsnął.

– Powiedz, co mówią – rzekła jednakże; – chcę wszystko wiedzieć.

– Mówią – stłumionym głosem dodała Jadwiga, – że nadużył zaufania hrabiego.

Wacława pochyliła się i czoło spuściła. Milczała teraz.

– Więc aż do tego przyszło? – ozwał się głos inny.

Zdziwione, skierowały obie wzrok w stronę, skąd słowa te doszły: w drzwiach, z saloniku do jadalni wiodących, stał pan Damian; stał tam już od paru chwil, lecz one go nie widziały i mówiły swobodnie; wysłuchał całej ich rozmowy.

– Więc aż do tego przyszło? – powtórzył głuchym głosem – więc dziecko swe nieuczciwemu człowiekowi wydałem!

I padł na krzesło złamany, głowę opuścił na piersi, splótł ręce i siedział milczący. Wa cia cicho zbliżyła się do niego.

– Ojcze, to może tylko pogłoski – szepnęła, chyląc się do niego z pieszczotą.

On otrząsnął się z ponurego zamyślenia.

– Jedź do Eufrozyny natychmiast – rzekł, powstając z krzesła; – ja do Babic podążę.

To powiedziawszy, chwiejącym krokiem zwrócił się ku drzwiom, do sieni wiodącym; chciał iść do dworu, prosić pana Andrzeja o konie; naraz w progu zachwiał się i padł na ziemię. Wacława i Jadwiga rzuciły się ku niemu z pomocą, dźwignęły z trudnością i do kanapki powiodły. Napół bezwładny, oparł się o miękkie poduszki i poruszał ustami; chciał coś rzec, lecz głosu dobyć nie mógł; o wyjeździe więc z domu tego dnia mowy nawet być nie mogło, tem więcej, że pod wieczór pokazała się gorączka. Uwiadomiony o wszystkiem przez Jadwigę, pan Andrzej pośpieszył do chorego, a chcąc go uspokoić, obiecał, że sam nazajutrz pojedzie do Babic, a potem do Fruzi. Wacia zaś miała napisać list do siostry.

Tymczasem posłano po lekarza. Przybył późno wieczorem i oznajmił, że dawna choroba wróciła.

Wacia nie odstępowała ojca. Napisała do siostry list serdeczny, powtórzyła jej pogłoski, jakie ich doszły, powtórzyła słowa ojca, prosiła, by przybyła do nich wypłakać swe zmartwienie. Nie wątpiła, że list jej wzruszy Fruzię; czekała niecierpliwie jutra, pewna, że jutro biedną swą siostrę zobaczy.

I przyszło wreszcie owo wyczekiwane jutro, lecz Fruzia nie przyjechała; próżno, siedząc przy łóżku ojca, Wacia nasłuchiwała, czy turkotu powozu nie usłyszy – nikt nie przyjechał przez cały dzień.

Była to już siódma wieczór, gdy do sypialni pana Damiana wsunęła się cicho Marysia, i pochyliwszy się nad Wacią, szepnęła:

– Pan ze dworu jest w jadalni, chce mówić z panienką.

Wacława zbladła i pośpieszyła na wezwanie. Pan Andrzej uścisnął jej w milczeniu dłoń.

– I cóż? – spytała drżącym głosem – kogoś pan widział?

– Wracam z Chrubieszówki – odparł. – Hrabia właśnie przyjechał, mówiłem z nim samym; niestety, to wszystko prawda, cośmy słyszeli o Hipolicie; lecz hrabia mu przebaczył i zostawił go nadal, obiecał nawet, że nikomu nie powie o jego postępku, jeśli nie dopuści się nigdy więcej podobnego nadużycia. Uczynił mu wymówkę, iż nie powiedział, że pensya, jaką mu płaci, nie wystarcza na jego potrzeby, i podwyższył pensyę. Od hrabiego poszedłem prosto do Hipolitów. Jego nie zastałem; ona przyjęła mnie, jak zawsze, serdecznie; była wesoła, rozmowna, jakby o niczem nie wiedziała; dopiero, gdym jej oddał twój list i gdy go przeczytała, rozpłakała się, ale mi nie powiedziała, czego; mam odpowiedź dla ciebie, odpisała natychmiast. Oto jest.

To mówiąc, podał Waci list.

– Teraz do Babskiego pojadę – ciągnął dalej, – a gdy wrócę od niego, zobaczę się z Damianem i powiem mu, że Hipolit zostaje w Chrubieszówce; będzie sądził, że plotki niegodne go doszły o zięciu, a my zostawimy go w tem mniemaniu.

I znowu zacny ten przyjaciel uścisnął serdecznie dłoń Waci, a ona, podziękowawszy mu za wszystko, schowała list Fruzi i do ojca pośpieszyła, by zobaczyć, co robi.

Pan Damian, nie wiedząc, że pan Andrzej był u nich, nie zapytał, jakie wieści przywiózł; zażądał tylko herbaty, – a gdy mu ją córka przyniosła, począł pić zwolna ze smakiem i wdał się w gawędkę. Wacia mocowała się z sobą, by nie zdradzić się z tem, co się w sercu jej dzieje, i ojciec nie odgadł walki, jaką toczyła ze sobą. W godzinę potem wrócił z Babie pan Andrzej, odwiedził pana Damiana, udawał wesołego, a gdy chory o zięcia zapytał, ruszył ręką lekceważąco i rzekł:

– Jak to ludzie z igły widły zrobili; no, w istocie, Hipolit długów trochę narobił; lecz stary był u niego, nagadał mu, zażądał, by odmienili sposób życia, i Hipolit przyrzekł poprawę.

Pan Damian odetchnął. – Dzięki Bogu! – szepnął.

I uspokoił się widocznie, bo trochę poweselał. Pan Andrzej, rad z siebie, pożegnał go wkrótce. Wacia, zmęczona udawaniem spokoju, jakiego nie miała w duszy, oddaliła się też do siebie. Pan Damian usnął spokojnie, a ona, dobywszy list Fruzi, siadła go przeczytać; miała nadzieję, że wyczyta w nim jakie serdeczne słowo, które złagodzi jej cierpienia, – tymczasem list ten zwiększył tylko jej smutek. Fruzia odpowiedziała na poczciwy list Waci tonem obrażonym, odepchnęła zarzuty, uczynione Hipolitowi, jako niegodną obelgę; powiedziała, że tym, co nie wierzą jej mężowi, co go nieuczciwym nazywają, ręki nigdy nie poda; dała do zrozumienia Waci, że ma żal do niej.

Łzy polały się z oczów Waci – list ten świadczył bowiem, że albo Fruzia jest tak zaślepioną w Hipolicie, iż nigdy nie uwierzy, aby mógł być winnym, lub, że pobłażliwie patrzy na winy jego, bo daje jej to, co ona najwięcej kocha: stroje i zabawy.

Pan Damian, uspokoiwszy się o zięcia, czuł się nazajutrz lepiej i powoli dźwignął się z łóżka; doktor powiedział wszakże Waci, aby go strzedz od najlżejszych wzruszeń, gdyż każde zmartwienie śmierć sprowadzić nań może. Strzegła, jak mogła, biedna dziewczyna ojca od wszelkich wieści niepokojących, lecz los uwziął się na nich.

Zbliżyły się święta Bożego Narodzenia, a z niemi ożywił się smutny teraz dom pana Damiana – zjechały bowiem nieobecne dzieci na odpoczynek. Ożywił się jednak tylko na chwilę, gdyż przyjazd wyczekiwanych przyniósł zmartwień kilka.

Jak niegdyś Fruzia bez pozwolenia ojca została w Warszawie, nie przyjechała podzielić się z rodziną opłatkiem, – tak teraz uczyniła Eda; przysłała tylko życzenia listowne, tłómacząc się, że praca zatrzymuje ją na miejscu.

Pana Damiana choroba nie tylko fizycznie, lecz i moralnie zmieniła – rozpłakał się jak dziecko, przeczytawszy ten list.

– Eda źle, źle skończy – mówił, ocierając oczy, – ile, bo nie kocha, nie szanuje ogniska rodzinnego; zapomniała widocznie, jak często Fruzia po śmierci matki mówiła: "nie mogę sobie darować, żem ostatniej wigilii z mamą nie spędziła. " Kto wie, czy będę na przyszły rok łamał się z wami opłatkiem.

Próżno Jakób perswadował ojcu, próżno tłómaczył, że Edę nauczycielskie obowiązki zatrzymały, – pan Damian wciąż powtarzał: "Źle zrobiła Eda. "

Zasiedli smutni do herbaty, bo smutek ojca odbił się na wszystkich; pan Damian, chcąc odwrócić myśl od Edy, zapytał Zenusia o cenzurę; chłopiec był zdolny, dobrze się uczył, – nie wątpił, iż ucieszy go dobrymi stopniami; tymczasem Zenuś, na wzmiankę o cenzurze, poczerwieniał jak piwonia, i dobywszy ją z kieszeni, podał ojcu ze spuszczonemi oczyma, miał bowiem dwójkę za złe sprawowanie. Gdybyż to jeszcze złe natem miało koniec; niestety, tak nie było: Zenuś został wydalony z gimnazyum.

Pan Damian, ujrzawszy dwójkę, aż pobladł ze zmartwienia. O wydaleniu z gimnazyum nikt mu nie powiedział; zląkł się wszakże, by to nie nastąpiło.

– Na miłość Boską! coś ty zrobił, żeś taki stopień dostał? A toż gotowi cię wy – rzucić ze szkoły! – rzekł głosem wzruszonym.

– Poprawi sobie stopień w następnym kwartale; jeszcze ma całe półrocze przed sobą – pośpieszył uspokoić ojca Jakób.

Pan Damian wstrząsnął głową.

– Nie tak to łatwo odzyskać dobrą opinię u drugich, gdy ją raz utracimy – rzekł.

Waci powiedział jednakże Jakób całą prawdę jeszcze tego samego dnia, jak tylko ojciec oddalił się do swego pokoju. Zmartwiła się mocno, i zapominając, iż Zenuś sam musi cierpieć nad swem położeniem, rzekła z wymówką:

– Co z ciebie będzie teraz? jak ty sobie w życiu bez nauki poradzisz? co ty robić będziesz?

– Będę kamienie rąbał – odparł pochmurno Zenuś.

– Więc ci nie żal zmarnowanych zdolności, zwichniętej przyszłości? – spytała Wada. – Marzyłeś, iż zostaniesz inżynierem; mówiłeś, że kochasz naukę, a widzę, że to słowa były tylko.

– Umiem czytać, mogę się sam kształcić – mruknął Zenuś.

– Et, nie gadaj z nim – wtrącił się do rozmowy Jakób. – Odpowiada jak dzieciak. Nie warto z nim mówić, za głupi jeszcze. Bez niego coś uradzimy. Ot, posłuchaj, co ja myślę…

Wacia zwróciła się do starszego brata.

– Naturalnie ojcu nie powiemy ani słowa o tem, iż Zenuś został wydalony z gimnazyum; mogłoby go to zabić – począł Jakób. – Wróci on, jak zawsze, razem z nami do Warszawy, umieszczę go u Górskiego, będzie mieszkać razem ze mną, a do Górskiego chodzić na naukę; dzięki Bogu, nie zabroniono mu wstąpić na przyszły rok do którego z gimnazyów warszawskich, więc pod koniec roku zda egzamin i tym sposobem ojciec może o niczem się nie dowie; trzeba tylko uprosić Szarskich, by się przed ojcem nie wygadali. Co do siebie, biorę na własne barki obowiązek przypilnowania pana Zenona, by uczył się porządnie i szedł razem z kursem trzeciej klasy gimnazyum. Opłatę nauki weźmiemy wszyscy na siebie, boć u Górskiego więcej niż w gimnazyum nauka kosztować będzie; rozdzielimy płacę na cztery głowy. "Gdy jedno z rodziny zawini, drudzy pokutują, " mawia często ojciec; ja dodam do tych słów jeszcze kilka: "Na członkach rodziny cięży obowiązek wspierać jedno drugie. " Otóż ja, Wacia, Julek i Eda weźmiemy na siebie obowiązek opłacania nauk Zenona; rozłożona płaca na czworo nie zacięży żadnemu.

Podczas tej całej przemowy Zenuś stał ze spuszczonemi oczyma i słuchał brata upokorzony.

– Poczciwa rada – odezwała się Wacia, gdy Jakób skończył mówić. – Nie wątpię, że Julek i Eda zgodzą się na twój projekt. Pocieszyłeś mnie w zupełności. Więc Zenuś uczyć się będzie i ojciec o niczem się nie dowie.

To powiedziawszy, podała rękę bratu i uścisnęła mu dłoń serdecznie. Zbliżył się i Zenon do nich; łzy świeciły w jego oczach.

– Przebaczcie mi! – rzekł – mój gwałtowny charakter wszystkiemu winien; przyrzekam wam, iż będę usilnie pracował, by się poprawić z tej wady nieszczęsnej, która was tyle kłopotu nabawia.

I pochylił się do ręki Wacławy, potem do ramienia Jakóba i ucałował oboje.

Więcej nie było mowy między nimi o zmartwieniu, jakie spotkało Zenona, a przez niego jego rodzeństwo. Raz tylko jeszcze Jakób z Julkiem radzili o przyszłości młodszego brata; Julek, równie jak Wacława, ochotnie przyjął podany projekt i podziękował zań Jakóbowi. Smutno upłynęły tym razem święta w domu pana Damiana – tyle powodów odganiało od niego wesołość! Fruzia, obrażona na ojca i Wacie, raz tylko przyjechała do Kalinówki, Waci nawet ręki na powitanie nie podała; dla reszty rodzeństwa była zato bardzo uprzejmą, zaprosiła wszystkich do siebie na Trzy Króle, – lecz Jakób i Julek powiedzieli Waci, iż za nic w świecie nie przestąpią progu domu Hipolita, który tak poważne ściągnął na siebie zarzuty; pojechali przeto tylko Zosia, Elżunia i Zenuś, i to wtedy dopiero, gdy po nich Fruzia powóz przysłała.

Smutno płynęły Waci święta, które tak niegdyś wesoło zawsze obchodziła, które tak lubiła; lecz nie darmo ktoś tam powiedział, że w najciemniejsze chwile Bóg rzuca jeszcze promienie – i jej rzucił kilka złotych, jasnych promyków; a któżby się spodziewał, że przez biednego garbuska zaświeciły jej one, – przez garbuska, na którego patrząc, myślała sobie zawsze, że jej obowiązkiem będzie smutne życie biednej kaleki otaczać weselem.

Pewnego wieczora, gdy Wacia i Elżunia siedziały same o szarej godzinie w jadalni, a reszta rodziny u ojca, Elżunia rzekła do siostry:

– Powiem ci, siostrzyczko, coś, co z pewnością przykrości ci nie zrobi, lecz może miłem ci będzie.

– Cóż takiego? – spytała Wacia.

– Powiem ci, jakie mam zamiary na przyszłość: jestem pewną, że otrzymam patent nauczycielski, gdyż pierwszą jestem w klasie, a przytem poznałam się z dyrektorem gimna – zyum czwartego, panem Niksem, który obiecał mi, iż za jego wpływem otrzymam pozwolenie otworzenia szkoły dwuklasowej mieszanej w Kalinówce. Będziemy więc razem tutaj pracować, będziemy uczyć dzieci tutejszych robotników i urzędników. Cóż, nie piękna przyszłość nam się uśmiecha?

Smutne oczy Waci zabłysły radością.

– Elżuniu, czy to być może, żebyś ty takie pozwolenie otrzymała?! – wykrzyknęła niemal.

– Prawie jestem pewną, że je otrzymam. Wacia uściskała Elżunię.

– Może więc z czasem będziemy obie szczęśliwe – rzekła.

I smutek, co powlekał od pewnego czasu jej oczy, gdzieś sobie uleciał i roić poczęła o przyszłości.

– Przyznam ci się, iż nieraz z niepokojem patrzałam w przyszłość – mówiła, dłoń swą na ramieniu Elżuni położywszy, – nieraz z trwogą pytałam siebie: "Jak mi tutaj będzie, gdy wy wszyscy, jak ptactwo, rozbiegniecie się w różne strony, gdy Szarskie przestaną się uczyć, gdy prócz zajęć gospodarskich nie będę miała nic więcej do roboty?" Teraz przestanę zadawać sobie to pytanie.

VII.

Znowuż lat kilka ubiegło. Był to czerwiec. W ogródku Waci pełno było kwiatów, słońca i świegotu; pod cieniem wysokiego klonu, co rósł w pobliżu domu, siedział na darniowej kanapie pan Damian, oparty obu rękoma na gałce grubej swej laski, z głową przysłoniętą tylko siwymi włosami, zdawał się w coś wsłuchiwać–różne gwary dobiegały bowiem tutaj: opodal klonu na niewielkim trawniku brzęczał wesoło rój pszczół, znosząc z pól i łąk do uli swą skrzętną pracę, a naprzeciw niego stał stary, biały dom pana Damiana; dom ten rozrósł się jakoś przez te lat kilka, przybyło mu bowiem jedno skrzydło. – W tej nowej części domu wszystkie okna były otwarte, a z wnętrza, jak z uli, stojących na trawniku, leciał wesoły gwar pracującej rzeszy. Pan Damian z dobrotliwym uśmiechem na twarzy, wsłuchiwał się w ten gwar. Dziecięce głosy go składały; lecz chwilami dzieci uciszały się, a wówczas z jednego z otwartych okien dobiegał dźwięczny, łagodny głos kobiecy, dający przestrogi, lub czyniący pytania z nauki religii. Gdy w tem oknie gwar cichł, to z drugiego można było wyraźnie słyszeć głos męski, który wykładał także dzieciom, zapewne o pożytku drzewa; a jednocześnie z trzeciego okna leciały dźwięki muzyki, której towarzyszył śpiew chóralny dzieci i miarowy tupot nóg, zdradzający, że dzieci, śpiewając, maszerowały.

Pan Damian słuchał z zadowoleniem tych różnych gwarów i uśmiechał się… dobrotliwie, bo w tej białej oficynie dzieci jego pracowały pożytecznie: Elżunia myśl swą w czyn zamieniła – założyła w Kalinówce szkołę trzyklasową dla dzieci urzędników, pracujących w fabryce, i szkoła ta cieszyła się powodzeniem. W tej chwili odbywała ona z najmłodszemi dziećmi lekcyę gimnastyki, którą łączyła ze śpiewem; w drugim pokoju Zosia ze starszemi dziećmi miała lekcyę religii, w trzecim zaś nauczyciel wiejskiej szkółki wykładał botanikę. Wtem w powietrzu rozległy się dźwięki dzwonu, oznajmujące południe. Pan Damian podniósł się z ławki i skierował się do domu; wszedłszy do sieni, zatrzymał się i zwrócił twarzą ku dziedzińcowi: z oficyny wybiegły właśnie dzieci w latach od siedmiu do dwunastu, wszystkie skromnie lecz czysto ubrane; śpieszyły na obiad do domu. Mijając pana Damiana, chłopcy za czapki chwytali i kłaniali mu się grzecznie, dziewczynki zgrabne dygi mu składały. On głową na ich powitania odpowiadał i uśmiechał się do nich. Za dziećmi ukazał się pan Jarzembski, nauczyciel szkółki ludowej; powracał on śpiesznie do swoich wychowańców, przy których podczas tej godziny zastąpiła go jego siostra, z którą razem mieszkał, potem Elżunia i Zosia. Szły one razem, obie pogodne, obie skromnie lecz czysto ubrane; spostrzegłszy ojca, przyśpieszyły kroku; a gdy doń się zbliżyły, pochyliły się z szacunkiem do jego ręki, on każdą z kolei uścisnął, potem weszli razem do jadalni. Tu czekała ich z obiadem Wacława – i ona była pogodną. Siedli wszyscy razem do stołu. Niebawem zjawił się Julek i przyłączył się do nich. Jedząc, opowiadali ojcu każde o swojem zajęciu; a gdy skromny obiad się skończył, przeszli do ogrodu pod lipę; Wacława przyniosła im owoców i dalej rozmawiali szczerze, swobodnie, dopóki dzwon znowuż się nie odezwał, wzywając ich do pracy. Wówczas pan Damian z Julkiem podążyli do fabryki, a trzy siostry do szkoły, bo i Wacława kilka godzin na tydzień udzielała w niej lekcyi.

O czwartej wróciły do domu, lecz nie siadły bezczynnie. Zosia głównie szyciem się zajmowała, udzielała tylkorobót i religii w szkole, – więc zabrała się do przerwanej lekcyami zwykłej pracy. Elżunia siadła obok niej ze stosem ćwiczeń, które chciała dziś koniecznie poprawić, by oddać je uczniom i uczenicom nazajutrz. Wacława do ogrodu pośpieszyła zbierać porzeczki, jakie zakupiła u niej sąsiadka Kalinówki, pani Wańkowska, ogródek Waci słynął bowiem w okolicy ze swych wybornych owoców. W jadalni cisza panowała – zajęcie Elżuni na rozmowę nie pozwalało. Wtem drzwi się rozwarły i weszło troje dzieci: dwóch chłopców i dziewczynka; zbliżyły się z powitaniem do Elżuni i Zosi.

– Gdzie ciocia Wacia? – spytał starszy z chłopców, więcej nad łat siedem nie mógł on liczyć wszakże.

– W ogrodzie – odparła Zosia. – Czy macie do niej interes?

– Mamusia prosi, żeby ciocie wszystkie trzy przyszły dziś do dworu na herbatę – pośpieszyła z odpowiedzią dziewczynka.

– I moja mamusia prosi także – dodał najmłodszy.

– Ciocia Wacia jest w ogrodzie przy agreście; znajdziecie ją tam – odparła Zosia, całując z uśmiechem malca. – Zapytajcie, czy będzie mogła iść, a z ochotą pójdziemy.

Dzieci pośpieszyły do ogrodu. Spostrzegłszy z daleka Wacię, na wyścigi biedz ku niej poczęły. Ona, ujrzawszy je, podniosła się od krzewów i naprzeciw nich podążyła; powitawszy pocałunkiem starszych, którzy pierwsi do niej dobiegli, zwróciła się następnie do najmłodszego – był to jej ulubieniec, syn Karola i Ewy; Wacław było mu na imię. Wzięła go na ręce, ucałowała; a gdy malec powiedział, po co przyszedł, rzekła:

– Powiedz mamie, że przyjdę o ósmej, jak tylko zajęcie me skończę.

Następnie kazała dzieciom narwać sobie porzeczek. Dzieci z radością rozkaz ten spełniły – rwały i jadły owoc, lub rzucały go do koszyka Waci, a nie odeszły, aż ona skończyła swoje zajęcie.

– Za to, żeście tak pilnie mi pomagały, przyjdę do was wcześniej, niż zamierzałam – rzekła Wacia.

Dzieci ją uściskały i pobiegły z pomyślną odpowiedzią do matek, a Wacława do sióstr podążyła. Elżunia już poprawiła ćwiczenia, lecz Zosia kończyła dopiero swoją robotę, więc Wacia usiadła przy nich, gdyż wolała iść razem, i gawędzić poczęły o Edzie: czy przyjedzie, czy nic, na wakacye.

– Nie mam najmniejszej nadziei – mówiła Wacława: – ona tak zapracowana, nawet na listy nasze nie odpowiada; już trzy miesiące, jak nie pisała; mimo to, muszę w tych dniach napisać długi list do niej, by przypomnieć się jej pamięci.

– Ja też słów kilka dorzucę – odparła Zosia.

– I ja – dodała Elżunia.

– Tyś bardzo dobra, Waciu – odezwała się Zosia; – inna nazwałaby Edę niewdzięczną, i karząc ją, nie pisałaby wcale do niej.

– Przecież ja wiem, że Eda nas kocha, tylko czasu nie ma; a przytem nie pojmuję, jak może siostra na siostrę się obrażać; gdy mi która z was przykrość zrobi, to mówię jej to otwarcie; lecz żal chować w sercu… tego nie umiałabym.

Tak gawędziły i czas biegł im szybko. Piąta wybiła, pan Damian powrócił z fabryki – bo on teraz o wiele mniej pracował, niż dawniej, – przybiegł i Julek na chwilę, by zjeść podwieczorek, i ułożyli się, że wszyscy razem pójdą na herbatę do Karolów. I wybrali się o ósmej. Ewa i Jadwiga powitały je wesoło. Prócz Jadwigi zastali jeszcze z Babic gości: Bolka z siostrą Marcelą, która już liczyła lat piętnaście. Młodzież poszła do ogrodu, a starsi panowie siedli do wista, zadawalniając się na czwartego dziadkiem, póki Karol z pola nie wróci. Ewa, Wacława, Jadwiga i Elżunia siadły razem, obok skupiły się dzieci, dalej nieco zebrali się Bolek z Zosią i Marcela z Julkiem.

– Mam do was wielką prośbę: musicie mi w tym roku pierwszeństwa ustąpić i pozwolić, by w mojej szkółce odbył się naprzód popis – odezwała się Ewa. – Doktor kazał dzieciom jechać do Ciechocinka, muszę się więc wcześnie od mych zajęć uwolnić.

– Ja zaś chcę u siebie jak najpóźniej popis urządzić – odparła Elżunia, – gdyż Jakób musi być na nim obecnym.

– Więc u mnie odbędzie się w drugiej połowie czerwca, po popisie Ewy – rzekła Jadwiga.

I poczęły naradzać się wspólnie nad programem tych ważnych aktów w życiu szkolnem. Dzieci słuchały je ciekawie. Mały Wacio, korzystając z praw faworyta, wdarł się na Wacławy i stroił jej głowę kwiatami, jakich w ogrodzie nazrywał. O kilka kroków od nich toczyły się tymczasem żywe sprzeczki między młodzieżą: Marcela spierała się z Julkiem o bohaterkę jakiejś powieści – Julek dowodził, że jest zbyt wyidealizowaną, że takich doskonałości niema na ziemi, – a Marcela utrzymywała, że zna jeszcze lepsze, cnotliwsze, i że brat Wacławy nie może mieć innego przekonania. Bolek z Zosią w tej rozprawie udziału nie brali – oni śmieli się z czegoś, żartowali, sprzeciwiali się sobie wzajemnie, a wszyscy razem tworzyli na tle zieleni ogrodu wdzięczny obrazek, bo taki jasny i taki pogodny.

Zmęczywszy się wistem, pan Damian zaproponował panu Andrzejowi i panu Jerzewskiemu, by iść odetchnąć trochę świeżem powietrzem. Przyszli we trzech do ogrodu – i zatrzymawszy się zdala od tej wdzięcznej grupy, w milczeniu przypatrywali się jej.

– Wiele tam szczęścia – odezwał się po chwili pan Andrzej, wzrokiem młodych wskazując; – możemy sobie powiedzieć, iż Bóg nas błogosławi.

– Powtórzyłbym za tobą te słowa, gdyby nie Fruzia – odparł posępnie pan Damian. – Zenon się uspokoił, Jakób powoli sławę zdobywa, Edwarda zadowolona ze swego zawodu: zyskała tam, gdzie pracuje, uznanie; Zosia i Elżunia pracują szlachetnie, Wacławie starość samotna nie grozi; o nich wszystkich jestem spokojny, tylko Fruzia jest ciągłą, codzienną moją troską; ona stracona dla mnie.

– Nie stracona – szepnął pan Andrzej; – taki stan długo trwać nie może; potem wróci do ciebie.

– Tem się tylko pocieszam; bankructwo Hipolita odda mi córkę.

To powiedziawszy, pan Damian westchnął ciężko. Zamilkli obaj i zbliżyli się do dzieci. Młodzież na ich widok porwała się – podano im krzesła i siedli razem.

– Zapraszamy panów na trzy popisy – odezwała się z darniowej kanapki Jadwiga i zwróciła się z uśmiechem do ojca. Pierwszy odbędzie się w szkole Jerzówki 18-go czerwca, drugi w kalinowskiej szkółce 22-go czerwca, trzeci w zakładzie Elżuni 26 go czerwca – mówiła dalej z ożywieniem; – mamy nadzieję, że tak ważne uroczystości ojcowie nasi zaszczycą swą obecnością.

Panowie powstali i skłonili się razem.

– Dziękujemy za zaproszenie – rzekli. A pan Andrzej dodał żartobliwym tonem:

– Niechaj wszakże panie przełożone dobrze wyegzaminują uczni, by na popisie nie rumieniły się za nich.

Tak gawędzili, żartowali, aż słońce zaszło; wtedy udali się na wieczerzę, a przy niej dalej żartowali i rozmawiali wesoło, snuli przyjemne projekty: panowie obiecali, że, wywdzięczając się za popisy, wyprawią każdy u siebie wspaniałe dożynki. Marcela, usłyszawszy tę obietnicę, uściskała brata z radości, a Zosia klasnęła w dłonie, bo Karol przyrzekał, że sprosi na ten dzień sąsiadów i muzykę z miasta zamówi.

– Ja tak lubię tańczyć – rzekła do Bolka, tłómacząc się z demonstracyjnego objawu radości, a on z uśmiechem jej odpowiedział:

– W tem upodobaniu zgadzam się zupełnie z panią.

Cicho i dobrze płynęło życie tym ludziom pracy; jedynym szarym obłokiem na jasnem ich niebie była Fruzia – ona jedna zasępiała czasami ich czoła. Lato zbiegło wszakże spokojnie, nie przyniósłszy przepowiedzianej przez pana Andrzeja katastrofy z Hipolitem, przybycie Jakóba i Zenona ożywiło Kalinówkę, popisy i okrężne urozmaiciły jednostajne życie jej mieszkańców, – ani się spostrzegli, jak nadbiegła jesień, lato wyganiając, – jak zima zawitała i grudzień z śniegami i lodami się rozłożył na polach i łąkach Kalinowki.

Pewnego poobiedzia Wacława siedziała sama w swym pokoju, Elżunia i Zosia jeszcze w szkole były zajęte, ojciec i Julek w fabryce, ona odpoczywała po pracowitym ranku i południu z książką w ręku: czytała nowelle Orzeszkowej. Właśnie skończyła czytać "Dobrą panią, " i puściwszy wzrok w dal, myślała o tem, ile to można złego zrobić drugim, gdy serce z rozumem nie idą w parze, gdy wtem ujrzała na drodze, do ich domu wiodącej, pędzącego konnego posłańca – i spokojne myśli precz pierzchły, serce jej zabiło czegoś mocno, coś jak złe przeczucie niem ścisnęło; zerwała się z krzesła i do sieni pośpieszyła, – pewną była, że to do nich jakiś poseł złej wieści śpieszy…

I nie omyliło ją przeczucie – był to poseł z Babic; podał jej list, na widok którego okrzyk przerażenia wyrwał się z ust jej – list był bowiem w żałobnej kopercie zawarty; ponieważ do niej był zaadresowany, rozłamała przeto czarną pieczęć i czytać poczęła.

Zaledwie kilka słów było skreślonych na welinowej ćwiartce papieru, lecz słowa musiały być druzgocące jak piorun, bo mężna zwykle Wacława, przeczytawszy je, zbladła śmiertelnie i nawpół bezsilna, jakby omdlenia blizka, oparła się o ścianę… Chwilę stała tak nieruchoma, milcząca, z oczyma przymkniętemi, potem zwolna podniosła powieki, i zwróciwszy spojrzenie na posłańca, który patrzał na nią przestraszony, rzekła:

– Powiedz panu, że pojadę natychmiast.

Posłaniec skłonił się, dosiadł konia i popędził z powrotem do Babic. Wacława chwiejącym krokiem udała się do swego pokoju, i ubrawszy się jak do podróży, do dworu podążyła.

– Czy starszy pan w domu? – spytała drzemiącego w wielkiej sieni służącego.

– W swoim pokoju – odparł, prostując się.

Wacława zwróciła się do pokoju pana Andrzeja; weszła tak blada i poważna, iż ten porwał się z krzesła.

– Co się stało? – zapytał, podchodząc do niej i prowadząc ją do krzesła.

– Nieszczęście – odparła głucho: – Hipolit powtórnie dopuścił się nadużycia i uciekł dziś w nocy z pieniędzmi, żonę i dzieci zostawił; pan Babski, dowiedziawszy się o tem, padł rażony apopleksyą… nie żyje już.

Pan Kalinowski przetarł ręką czoło.

– Okropność! – szepnął.

– Przyszłam pana prosić o konie – ciągnęła dalej Wacława, siadając machinalnie na krześle, do którego pan Andrzej ją przyprowadził: – muszę jechać natychmiast do Fruzi; pan przygotujesz powoli ojca i siostry do tej strasznej wieści, pan będziesz czuwać nad nimi, póki nie wrócę.

To mówiąc, podniosła błagalny wzrok na pana Andrzeja.

– A ty z Julkiem pojedziesz? – odparł tonem pytania.

– O, nie – zaprotestowała żywo: – pojadę sama. Julek przy ojcu i siostrach zostać musi. Będziecie we dwóch czuwać nad nimi.

– Nie pozwolę, byś sama jechała – rzekł pan Andrzej. – Śnieg na parę cali pokrył ziemię, zabłądzić łatwo… toć już zmrok na świecie. Karol będzie ci towarzyszył.

To powiedziawszy, wyszedł z gabinetu; za chwilę powrócił z Ewą i Karolem.

– Kazałem już zaprzęgać – rzekł.

Ewa zajęła się troskliwie ubraniem Wacławy – przyniosła jej własny szal, by cieplej jej było. Karol prosił, by mu pozwoliła jej towarzyszyć do Chrubieszówki. Wzruszona ich dobrocią, dziękowała im w milczeniu uściskiem dłoni i oczyma pełnemi łez.

Furman pośpieszył z zaprzęgiem – niebawem konie zajechały przed dwór. Pożegnawszy pana Andrzeja i Ewę, Karol i Wacława wsiedli do wygodnych sani i ruszyli w drogę. Konie pędziły galopem, więc wkrótce minęli ulicę wsi; biała, szeroka płaszczyzna ukazała się przed nimi, lecz śnieg, który leciał z szarych obłoków grubymi płatami na ziemię, nie dozwalał im dobrze jej widzieć; woźnica kierował końmi, nie będąc pewnym, czy dobrze je prowadzi. Ostry wiatr przejmował ich dreszczem, wrony żałośnie krakały im nad głowami; jechali, milcząc – bo i o czemże mogliby mówić w takiej chwili? Chrubieszówka leżała o dwie mile za Kalinówką. Karol w myśli obliczał, jak prędko staną na miejscu; Wacława pytała siebie, jak powita ją Fruzia, czy ją zastanie bardzo zgnębioną. Sanki sunęły jak strzała po białym puchu, zaścielającym drogę, mrok coraz grubszy zaścielał ziemię, a śnieg padać nie ustawał. Naraz woźnica zwrócił się ku Karolowi.

– Czort sypie ten śnieg! – mruknął. – Pewnikiem zmyliliśmy drogę; już z godzinę jedziemy, powinniśmy być w Wańkówce tera, bo ona na pół drogi do Chrubieszówki, a tu ino pole i pole, chaty ani jednej.

Karol obejrzał się wokoło.

– Czyżby konie z drogi zjechały? – zapytał.

– Kto tam w taką zawieję dopatrzy drogi! Śnieżyca zrównała wszystko. Kiejby i zjechali, nie dziwota byłaby.

– Jedź dalej! Zobaczymy, co będzie – odparł Karol.

Woźnica klasnął z bicza, konie podwoiły biegu i znowuż milcząc jechali. Zamyślona o Fruzi Wacia nie słyszała poprzedniej rozmowy. Upłynęło kilka kwadransy – na niebie ukazały się gwiazdy.

– To za długo trwa – rzekł Karol sam do siebie.

Wacława ocknęła się z zamyślenia.

– I ranie dziwnie długą wydaje się ta droga – szepnęła.

– Stań! – krzyknął Karol na woźnicę. Ściągnięte lejcami konie zatrzymały się,

Karol i Wacława rzucili wzrokiem dokoła: biała pustynia ich otaczała, w dali ciemniały wysokie sosny lasu, domostwa żadnego nie ujrzeli.

– Czy pani ciepło ubrana? Nie czuje pani zbytecznie zimna? – zapytał Karol towarzyszkę.

– O, nie troszcz się pan o mnie, jedzmy tylko, jedźmy dalej – odparła proszącym tonem.

– A więc jedźmy – rzekł Karol. – Popędź konie – dodał, pochyliwszy się do woźnicy.

Bat śmignął w powietrzu, konie szarpnęły sankami i ruszyli znowu, lecz okolica się nie zmieniała, a wiatr wiał coraz silniejszy; zato wrony ucichły – poleciały gromadą spać do lasu; cisza, przerywana tylko chrapaniem koni i świstem wichru, otoczyła ziemię.

– Stój! – krzyknął naraz Karol – zbłądziliśmy na pewno; dalej niema co jechać, a czekać tu w polu świtu niepodobna, bo zmarzniemy.

– Więc cóż zrobimy? Wracać niepodobna…

ona tam sama ze swoją rozpaczą – rzekła Wacława.

Karol zamyślił się.

– Odprzęgnij jednego konia – rzekł po chwili, – wsiądź na niego i zawróć ku domowi, może cię doprowadzi; wtedy ze światłem i ludźmi nas odszukasz.

Woźnica spełnił rozkaz pana, oni zostali. Wacia, stroskana myślą, że biedna Fruzia w tak okropnem nieszczęściu nie ma nikogo z rodziny przy sobie, nie czuła mrozu; czuła to tylko, że w jednej sekundzie chciałaby być przy siostrze, by jej powiedzieć, że rodzina ją kocha zawsze jednakowo, że w domu ojca czeka na nią miejsce, – a tu los okrutny trzyma ją w śnieżnej pustyni i do siostry nie dopuszcza. Karol przeciwnie był usposobiony: zdawało mu się, iż nigdy jeszcze nie było mrozu tak silnego, dzwonił zębami i wciąż pytał Wacławę, czy jej nie bardzo zimno. Próżno go uspokajała, – lękał się, że jej zdrowej nie dowiezie do domu. Wreszcie Bóg zmiłował się nad nimi: na tle czarnej nocy ujrzeli błyszczące światła, posuwające się ku nim.

– To pewno Filip wraca – rzekł Karol. – Ciekaw jestem, gdzie jesteśmy.

Nie mylił się – woźnica powrócił, prowadził z sobą pachołka z latarnią.

– A toć my nie ujechali i stu kroków od Kalinówki. Od dwóch godzin krążym i krążym po polach Wańkówki – rzekł, przystając. – Tfu, czort wdał się chyba w tę sprawę!

To mówiąc, splunął.

– Ot, powiem panu, wracajmy lepiej do domu; z czortem niema co na udry iść… on sprytniejszy od nas.

– Stary, a niemądry jesteś – odparł pochmurnie Karol. – Przeżegnaj się, siądź na kozioł i ruszaj do Chrubieszówki. Niech pachołek drogę nam toruje.

Zawstydzony tą odpowiedzią Filip przyprzągnął w milczeniu konia, siadł na kozioł i batem śmignął w powietrzu.

Czerwona smuga światła, idąca z latarni, torowała im drogę – przy jej blasku zamajaczyły im zdala dachy domostw Wańkówki; woźnica skierował ku nim konie i niebawem wjechali w ulicę wsi. Z Wańkówki do Chrubieszówki była jeszcze mila – nie wątpili jednak, że już więcej nie zmylą drogi, bo śnieg przestał padać, a pachołek, pędząc przodem, torował drogę. Jakoż o godzinie dziesiątej zatrzymali się przed domem Hipolitów; ciemne okna świadczyły, że mieszkańcy jego już śpią spokojnie; tylko w sypialni Fruzi błyszczało jeszcze światło – ta spać nie mogła widocznie.

Wydobywszy się z sani, Wacława i Karol weszli na werendę, głuchą i pustą w tej porze, z tej do wielkiej sieni. Kto po raz pierwszy zajeżdżał przed ten skromny, parterowy domek drewniany, ten bywał zdziwiony, znalazłszy się tutaj: była to sień wspaniała, którejby pałac hrabiowski się nie powstydził; ściany jej stroiły głowy dzików i niedźwiedzi, rogi żubrów i łosi służyły do wieszania rzeczy, wokół stały ławy wysokie, bogato rzeźbione. Zwykle na tych ławach drzemało dwóch hajduków – dziś nie było tutaj nikogo; już wieść o ucieczce Hipolita rozeszła się między służbą, więc rozbiegli się po wsi; dogorywająca lampa, zwieszająca się od pułapu, rzucała słabe światło po ścianach. Przykre wywarło wrażenie to opuszczenie, tu widniejące, na przybyłych; zrzuciwszy w milczeniu futra, Karol i Wacława skierowali się do gabinetu Hipolita, który łączył się z sienią. Tam światła zupełnie nie było.

– Zatrzymam się tutaj – rzekł Karol.

To powiedziawszy, dobył z kieszeni zapałki, zapalił jedną ze świec, stojących na biurku Hipolita, i rzuciwszy się na fotel przed nim stojący, smutnym wzrokiem wodzić począł po wytwornych sprzętach, tu zgromadzonych. Tymczasem Wacława, zapaliwszy drugą świecę, stojącą na biurku, skierowała się z nią do sypialni siostry. Głucha cisza panowała w całym domu. Mijała pokoje, nie spotykając nikogo.

– Biedna, biedna Fruzia! – szeptała do siebie – sama w takiem nieszczęściu.

Nareszcie dotarła do sypialni i stanęła w jej progu, gdyż drzwi były niezamknięte. Zwieszająca się od sufitu alabastrowa lampa słabe rzucała światło po pokoju, lecz i przy tem słabem świetle widzieć można było, z jakim zbytkiem ta sypialnia była urządzoną. W rogu pokoju stało łóżko francuskie, szerokie, ozdobione białemi koronkami, które tworzyły nad niem baldachim; naprzeciw łóżka rozpościerała się wielka hebanowa tualeta, również koronkami ustrojona; pod jedną ze ścian stała wspaniała marmurowa umywalnia, pod drugą dwa białe atłasowe łóżeczka, w których dwie różowe dziewczynki, z główkami pełnemi złotych kędziorów, spały cicho. Pod oknem, wśród palm rozłożystych, w fotelu na biegunach leżała Fruzia, blada, z oczyma czerwonemi od łez; spuszczone jej powieki nie dozwalały widzieć, czy śpi, czy rozmyśla nad sobą i dziećmi.

Wacia, zatrzymawszy się w progu chwilę, przypatrywała się tej wątłej, rozpieszczonej od kolebki istocie, z którą los obszedł się tak nielitościwie, poczem cicho zbliżyła się do niej.

Fruzia widocznie nie słyszała jej kroków, gdyż nie podniosła głowy, oczów ku niej nie zwróciła. Chcąc obudzić ją z tej zadumy, Wacia pochyliła się nad nią.

– Fruziu! – szepnęła cicho, łagodnie. Lecz choć cichy i pełen słodyczy był jej głos, przestraszył on jednak żonę Hipolita: z piersi jej krzyk trwogi się wydarł, zerwała się z fotela i bledsza jeszcze, niż była, cofnęła się kilka kroków, szukając rękoma oparcia; nareszcie spotkała łóżko własne, opadła na nie i przerażonym wzrokiem patrzała na Wacię. Ta zwolna przystąpiła do niej.

– Nie chcesz mnie powitać? – spytała z lekką wymówką.

– Nie chcę słyszeć żadnych, żadnych wymówek! – odparła drżącym głosem Fruzia.

– Wymówek? – powtórzyła tonem zdziwienia Wacia. – A któżby miał serce czynić je dziś tobie? Czyś niedość nieszczęśliwa? Wymówek? A na cóż oneby się teraz zdały?…. Jam przyjechała po to tylko, Fruziu, by cię z dziećmi zabrać do nas, by cię opieką otoczyć. Ten dom schronienia już ci dać nie może, bo on dziś nie twój; ale masz drugi dom, który swoim nazwać możesz, którego drzwi otwarte są dla takiej, jak ty, sieroty… dom ojca twego.

To mówiąc, siadła obok siostry, i lekko, ostrożnie objąwszy ją ramieniem, pochyliła się do niej z pocałunkiem. Teraz z piersi tej nieszczęśliwej istoty wyrwało się głuche łkanie. Nie odepchnęła jednak pieszczoty, przeciw nie – poddała się jej, i oparłszy głowę na ramieniu siostry, płakała cicho. Wacia tuliła ją jak dziecko do siebie i jak dziecko całowała.

– My cię zawsze jednakowo kochamy – mówiła do niej dobrym swym, słodkim głosem; – tyś przecież nie winna nieszczęściu, jakie cię spotkało. Serca nasze i dom nasz otwarte są dla ciebie i dla twoich dzieci; ni chleba, ni miłości nie zbraknie ci u nas. Ty pojedziesz ze mną, zabierzemy, dzieci i pozostaniecie u nas. Ojciec was uściska serdecznie, siostry i Julek ucieszą się waszem przybyciem… bądź tego pewną.

Fruzia nie usuwała się od Waci, lecz nic nie odpowiadała; płakała tylko wciąż cicho na jej ramieniu, ale płacz jej był coraz łagodniejszy – już nie szarpał, nie rwał jej biednej piersi, zdawał się teraz ulgę jej sprawiać. Zgadywała to Wacława i ciągnęła dalej:

– Przez wzgląd na dzieci, jedź do nas. Tyś rozpieszczona przez życie, pracować nie umiesz… za cóż je wychowasz? co jeść im dasz? Zastanów się tylko, gdzie schronisz się z niemi, gdy hrabia zażąda, byś opuściła Chrubieszówkę?

– O, nie mów, nie mów o tem! – jęknęła Fruzia. – Ja wiem, że pracować nie umiem; ja wiem, że hrabia lada chwila może nas stąd wyrzucić; że dzieciom moim grozi nędza, gdy do was nie pojadę; lecz tego nie wiem, czy wy zechcecie, bym u was na zawsze została.

Tu znowu łkanie pełne rozpaczy wyrwało się z jej piersi, odsunęła się od Waci ruchem gwałtownym, twarz w dłoniach ukryła i płakała głośno. Wacia, niezrażona jej postępowaniem, przysunęła się do niej i położyła dłoń na jej ramieniu.

– Cóż mam uczynić, co ci rzec, byś uwierzyła, że pragniemy wszyscy całem sercem, byś u nas zamieszkała?… powiedz, zaklinam cię! – odezwała się tonem prośby.

Fruzia naraz przestała płakać, otarła łzy, i zwróciwszy na siostrę spojrzenie, w którem jakaś stanowczość zmieszana z rozpaczą się malowały, rzekła głuchym tonem:

– Zanim próg domu waszego przestąpię, zanim mnie w waszym domu do serc swych przyciśniecie, pierwej mnie poznać musicie… Lata zmieniają ludzi. Ja ci się wyspowiadam, Waciu, z moich myśli najskrytszych, a ty rozgrzeszysz mnie, jeśli uznasz, że można rozgrzeszyć…

I wzrok błagalny trzymając na siostrze, tak mówić poczęła:

– On mi nie mówił nigdy, skąd bierze na zbytki, jakimi mnie otacza; ale ludzie mi mówili. Ja ludziom wierzyć nie chciałam, nie tylko dlatego, że go kochałam, ale i dlatego jeszcze, że, uwierzywszy, musiałabym rozstać się z tem wszystkiem, co do szczęścia, według mnie, jest konieczne; musiałabym rzucić stroje, zabawy, do których tak przywykłam, iż nie pojmuję, jak ludzie mogą źyć bez nich… On mi nie mówił, jakie jest źródło bogactw naszych; lecz ja instynktem czułam, że czystem nie jest, ale sprawdzać się lękałam, bym, gdy sprawdzę, nie była zmuszoną rzucić tego, z czem mi było tak dobrze, tak rozkosznie; bym nie była zmuszoną wziąć się do pracy, wieść życie skromne, jednostajne. O, jam winna, Waciu, jam bardzo winna!…. ja czystą nie jestem… Biedne, biedne moje dzieci!

Tu załkała znowu i twarz w dłoniach ukryła.

– Znajomi mnie odbiegli, swoi pewno się wyrzekną – dodała.

Wacława pochyliła się ku niej.

– Swoi kochali cię i kochają – rzekła łagodnie. – Ludzka rzecz zbłądzić czasami. Zbłądziłaś, lecz dziś żałujesz, więc my ci przebaczymy; a gdy dobrze córki wychowasz, to grzech swój zmażesz, i Bóg i ludzie rozgrzeszą cię wówczas. Ty pojedziesz ze mną, wszak prawda? My ci pomożemy, by córki twe na zacne i rozumne kobiety wyrosły.

Fruzia, łkając głośniej jeszcze, osunęła się do nóg siostry.

– Więc, choć winną jestem, nie odpychasz mnie! – wyszeptała głosem przerywanym od płaczu – o, jaka ty dobra jesteś, Waciu!

Przy tych słowach ujęła obie ręce siostry, i podniósłszy je do ust, całować namiętnie poczęła.

– Pojedziesz ze mną? – spytała Wacława, uśmiechając się do niej przez łzy.

– Pojadę – odparła Fruzia stanowczym tonem, i podniósłszy się z kolan, łzy otarła.

Wacława objęła ją ramieniem i ucałowała serdecznie.

– Połóż się więc teraz do łóżka – rzekła, – wypocznij nieco; a gdy dzień zaświta, zbudzimy dzieci i podążymy do Kalinówki.

To powiedziawszy, poprowadziła Fruzię do łóżka, rozebrała ją, jakby dzieckiem była, utuliła ją i uśpiła pieszczotami; a gdy sen skleił opłakanej pieszczochy powieki, wróciła do Karola.

– Zgodziła się – rzekła, wchodząc do gabinetu z twarzą rozjaśnioną: – pojedzie jutro z nami.

Karol podniósł się, podał jej rękę i uścisnął dłoń jej z szacunkiem.

– Panu pewno zimno? – mówiła dalej Wada głosem swobodnym. – Poszukam służby… każę samowar nastawić; napijemy się oboje z ochotą gorącej herbaty.

I nie czekając protestu z jego strony, pośpieszyła do kuchni, znalazła w niej dawną piastunkę Jańci i Geni, córek Fruzi, rozbudziła ją, i wsunąwszy w dłoń kilka złotych, prosiła, by przygotowała dla niej i Karola coś ciepłego. Widok pieniędzy rozbudził starą piastunkę.

– Gdzie panienka każe podać herbatę? – zapytała zupełnie trzeźwym głosem. – Mam klucze od kredensu, pani mi je oddała. W mig kolacyę przygotuję.

– Przynieś do gabinetu pana – odparła Wacia. – Do pani nie chodź wcale. Jużeśmy się widziały. Pani teraz usnęła.

– O, biedna, biedna nasza pani! – westchnęła piastunka, która widocznie chciała się czegoś dowiedzieć od Waci; lecz ta udała, że jej nie słyszy, wróciła do Karola. Siedli, milcząc, obok siebie.

Wacia była rada, iż skłoniła siostrę, by z nią jechała; lecz wyznanie, jakie jej uczyniła, zbyt ją obeszło, by mogła je komuś obcemu powtórzyć, a spowiedź ta stała jej ciągle w pamięci; o niczem innem nie umiałaby teraz mówić.

– Co robi pani Eufrozyna? – zapytałją Karol.

– Śpi – odparła krótko.

– Biedna kobieta, żal mi jej serdecznie – rzekł, westchnąwszy.

Ona nic nie odpowiedziała. Po kilku kwadransach stara piastunka przyniosła im posiłek; rozstawiając talerze z mięsem i szklanki z herbatą, wzdychała ciężko i mrugała oczyma, jakby na płacz jej się zbierało.

– Biedna moja pani! – rzekła nareszcie – wszyscy ją rzucili: jak tylko wczoraj rozeszła się wieść, że pan uciekł, dalej służba w nogi, a zabierał każdy, co mógł; Francuzica najwięcej naściągała: wpadła do garderoby, otworzyła szafę pani, mówiąc, że ma w niej swoje suknie, i dalej pakować do swego kuferka. Mówiłam innym, żeby nie pozwolili na taką grabierz, lecz inni to samo robili, więc śmieli się ze mnie. Dziś rano najęła konie i z koszem wyładowanym cudzemi rzeczami odjechała wózkiem chłopskim. Sodoma i Gomora działa się u nas, powiadam państwu. Pani o niczem nie wiedziała, bo ze swego pokoju nie wychodziła przez cały dzień, ino płakała i płakała, a dzieci, przytulone do siebie, siedziały cichutkie.

Milcząc, Karol i Wacława słuchali tej gadaniny, która przykre na obojgu sprawiała wrażenie; to też śpieszyli z herbatą. Jak tylko wypili, powstali natychmiast od stołu, i podziękowawszy piastunce, udali się na spoczynek.

Stara przygotowała Karolowi łóżko w pokoju Hipolita, Wacławę do Francuzki opróżnionej sypialni poprowadziła. Lecz sen ani na chwilę nie zmrużył powiek dobrej tej istoty – całą noc myślała o Fruzi; a gdy świt rozproszył cienie nocy, udała się natychmiast do jej pokoju. Gdy Fruzia otworzyła po chwili oczy, ujrzała obok siebie siedzącą Wacie z Jańcią i Genią na ch; dziewczynki już wiedziały, że jadą do dziadzi, i cieszyły się tem bardzo, szczebiotały o podróży. Fruzia, powitawszy wszystkie trzy pocałunkiem, poczęła się ubierać, a dziewczynkom kazała zawołać bonę, by zajęła się pakowaniem rzeczy, – nic jeszcze nie wiedziała bowiem, że Francuzka odjechała.

– Już ja sama wszystkiem się zajmę. Dziś weźmiemy ze sobą tylko konieczne rzeczy, po resztę innego dnia przyjadę – rzekła Wacia, unikając bolesnego wyjaśnienia Fruzi, że Francuzki niema w domu i że zrabowała jej szafę.

Zmęczona przebytemi wrażeniami, Fruzia zgodziła się na wszystko. O dziesiątej godzinie dwie pary sanek zajechały przed dom Hi – polita i mieszkańcy jego podążyli do Kalinówki. Cała rodzina oczekiwała ich niecierpliwie; lekcyi w szkole nie było tego dnia; pan Damian, smutny, ale spokojny, siedział w saloniku w fotelu od samego rana; Elżunia i Zosia, lękając się odstąpić go w tym dniu bolesnym, naprzemian nad nim czuwały. Julek czatował w fabryce; usłyszawszy dzwonki, wybiegł naprzeciw przybywających i powitał ich serdecznie w progu sieni, a pomógłszy Fruzi uwolnić się z futra, podał jej następnie ramię; i do saloniku poprowadził. Za nimi podążyła Wacia z Jańcią i Genią. Karol po drodze wyskoczył z sanek i do dworu pieszo się udał nie chciał on być świadkiem powitania marnotrawnej córki z ojcem. Fruzia, blada, wzruszona, osunęła się do kolan ojca – na słowa zdobyć się nie mogła.

– Więc chcesz z nami mieszkać? – zapytał ją surowo pan Damian. – Chcesz podzielić z nami skromną naszą dolę, pracować razem z siostrami, wieść ciche, jednostajne życie, jakie wiedziemy?

– Chcę, chcę! – zawołała Fruzia i wybuchła łkaniem. – Nie odpychaj mnie, ojcze, przebacz i pozwól pod dachem twoim pozostać.

Pan Damian wyciągnął drzącą rękę i położył ją na głowie córki.

– Bądź błogosławioną za pociechę, jaką dajesz mi w tej chwili – rzekł głosem wzruszonym. – Grzechy twe niechaj ci Bóg odpuści.

I pochylił się do klęczącej, objął ją ramieniem, i do serca przycisnąwszy, na czole jej złożył długi pocałunek; potem wnuczki z kolei przygarnął do siebie, a Fruzię witały tymczasem młodsze siostry.

Prawdziwie macierzyńską opieką otoczyła Wacława nieszczęśliwą swą siostrę: odstąpiła jej własny pokój, który po matce odziedziczyła; sama przeniosła się do dawnego swego pokoiku, gdzie sypiały obecnie Elżunia i Zosia. Odstąpiony Fruzi pokój był duży, widny, okna jego wychodziły na ogród, latem i wiosną pełen był przeto zapachu kwiatów, świegotu ptasząt i brzęczenia pszczół. Wacia kazała przynieść ze strychu stare łóżeczka Zenusia i Zosi; a gdy je oczyściła z pyłu, zasłała wykwintną Geni i Jańci pościelą, gdy jej własne łóżko zostało przykryte wspaniałą kotarą Fruzi, gdy ustroiła okna świeżemi firankami i postawiła w nich kilka doniczek kwitnących azalii, jakie z saloniku przyniosła, to skromna ta sypialnia wcale inny pozór przybrała.

Fruzia obojętnem okiem patrzała, jak poczciwa jej siostra krząta się, by jej dogodzić; a gdy ją Wacia wprowadziła do przeznaczonego dla niej pokoju, jednem słowem nie podziękowała, że się tak trudziła dla niej, tylko smutna i apatyczna siadła w oknie, wychodzącem na ogród, i zapatrzyła się w białym puchem zasłane klomby. Wacia najmniejszego żalu nie miała do niej; zostawiła ją z dziećmi a do młodszych sióstr się udała.

– Biedna Fruzia, strasznie jest zgnębioną – rzekła do nich; – niechaj odpocznie w samotności. Nie chodźcie teraz do niej.

Geni i Jańci starała się również osłodzić sierocą ich dolę – to przysmaczkami je darzyła, to pieszczotami obsypywała. Dziewczynki czuły się też w domu dziadka zupełnie swobodne; Wacię uwielbiały po prostu, biegały wszędzie za nią: do kuchni, do spiżarni, do obory; daleko więcej czasu przebywały z ciotką, niż z matką. Fruzia rada była temu; jej najlepiej było teraz, gdy była samotną; całymi prawie dniami nie wychodziła ze swego pokoju, chyba wtedy tylko, gdy Wacia przychodziła po nią, by ją zabrać na obiad lub wieczerzę. Śniadanie zwykle w łóżku pijała, wstawała późno, długo się ubierała, potem bezczynna siedziała w oknie i patrzała w ogród, – a co w myślach jej wówczas się roiło, nie mówiła o tem nikomu. Wacława nie badała jej, nie namawiała, nie zmuszała do niczego – zostawiała jej zupełną swobodę; czuwała tylko, nad nią i nad dziećmi, wygodami otaczała. Pan Damian ni jednej, ni drugiej nie czynił żadnych uwag, przypatrywał się tylko wszystkiemu w milczeniu; nic nie rzekł, gdy Wacia siostrze pokój własny oddała, gdy za własne pieniądze sprawiła jej i dzieciom żałobne suknie, gdy je poszyła z pomocą Zosi, gdy przy obiedzie postawiła przed Fruzią kurczę i kompot, gdy Geni i Jańci na podwieczorek napełniła kieszenie suszonymi owocami.

Na drugi dzień po przybycia Fruzi do domu ojca w Babicach odbył się pogrzeb zmarłego na apopleksyę Babskiego; pan Andrzej i pan Damian, obaj z dziećmi wszystkiemi, byli obecni na tym smutnym obrzędzie. Fruzia zachowała się na nim zupełnie spokojnie; płakała tylko cicho, idąc za trumną; wróciwszy do domu, zamknęła się w swoim pokoju i nawet na obiad wyjść z niego nie chciała. Wacława sama poniosła jej jedzenie, a potem siostrzenicami się zajęła – czytała im całe poobiedzie zajmujące powiastki. Tego dnia wieczorem pan Damian, przywoławszy najstarszą córkę do siebie, rzekł do niej poważnie:

– Nie psuj mi ich tylko nadto, botem nie zrobisz im nic dobrego; złota dola ich nie czeka.

Wacia zrozumiała, o kim mówi.

– Bądź spokojnym, ojcze – odparła łagodnie: – pamiętam o tem, że dola sierot ciężka, a toć one wszystkie trzy sieroty; psuć ich nie będę, nie chcę wszakże, by zmiana losu zbyt dotkliwie czuć się im dała; powoli zacznę je namawiać do pracy, przyzwyczajać do życia, jakie my wiedziemy, lecz dziś jeszcze za wcześnie na to.

Pan Damian pocałował ją w czoło.

– Dobra i rozumna z ciebie kobieta – odparł, patrząc na nią z zadowoleniem.

Pogrzeb Babskiego odbył się uroczyście: sąsiedzi, nie karząc ojca za postępki syna, zjechali się licznie, sami trumnę do grobu ponieśli, a wracając z pogrzebu, postanowili, iż nazajutrz zjadą się na naradę familijną, by ustanowić opiekę nad pozostałą wdową i nieletnią córką nieboszczyka.

– Bolesław wprawdzie ma zupełnie inny charakter od Hipolita, oszczędny jest i pracowity, jak ojciec był, można mu ufać, lecz w każdym razie lepiej opiekę ustanowić – mówili do siebie.

Jak postanowili, tak też uczynili: zjechali na drugi dzień do Babic i do rady zasiedli.

Pan Damian nie chciał wziąć w niej udziału.

– Jam córkę i wnuczki wziął do siebie, chleba im u mnie nie zbraknie, od nich nic nie chcę – rzekł.

Gdy go namawiali, by także jechał, on odparł:

– Jednego stołka z domu zięcia nie wziąłem, nic nie chcę od nich.

I nie pojechał na radę, nie myślał nawet iść do dworu, gdy powrócą dziedzice Kalinówki, by się od nich dowiedzieć, co postanowili. Lecz pan Andrzej przyszedł sam do niego. Siedzieli właśnie przy wieczerzy, gdy w progu drzwi jadalni stanął dziedzic Kalinówki, jeszcze w szubie śniegiem osypanej, gdyż wprost z Babic tu przybył.

– No, Damianie, sądzę, że będziesz rad z postanowień sąsiadów – rzekł, – oddając futro służącej. To mówiąc, podał dłoń staremu przyjacielowi. – Mego Karola opiekunem córki twej i wnuczek mianowali – mówił, ściskając mu rękę. – Jerzewskiego Babskiej i nieletniej jej córki.

Pan Damian ucałował serdecznie gościa.

– Nie potrzebuję ci mówić, jakem rad z waszych wyborów – rzekł. – Siadaj z nami i opowiedz, jak się wszystko odbyło.

Pan Andrzej zajął miejsce między Wacławą i panem Damianem, przysunął sobie półmisek, i nałożywszy na talerz sporą porcyę pierogów, jedząc opowiadał:

– Zgodnie, cicho, pięknie odbyła się rada, prawie jednogłośnie wybrani zostali opiekunowie, poczem przejrzawszy stan majątkowy nieboszczyka i dowiedziawszy się, że wynosi 60 tysięcy rubli, postanowiliśmy, że wdowa, Bolek i panna Marcela każde trzecią część dochodu pobierać będą na swe utrzymanie z Babic. Lecz Bolek na to się nie zgodził, zażądał od matki i siostry, aby zapomniawszy, że Hipolit już część swoją odebrał za życia ojca, żonę jego i dzieci' do równego działu przypuściły. Babska i panna Marcela zgodziły się na to.

– Zacny chłopiec! – szepnął pan Damian.

– Poczciwy Bolek! – wykrzyknęli jednogłośnie Wacława, Elżunia i Julek.

Zosia się zarumieniła i oczy spuściła, a po uśmiechu, jaki wybiegł na jej usta, widać było, że jej te pochwały wielką robią przyjemność. Fruzia westchnęła cicho, a w myśli stanęło pytanie:

– Czy Hipolit postąpiłby w danym razie tak samo?

Genia i Jańcia, niewiele rozumiejąc, o czem mowa, lecz słysząc pochwały, dawane Bolkowi, uśmiechały się, a Genia rzekła:

– Powiem stryjowi, jak go tu wszyscy, prócz cioci Zosi, chwalili dzisiaj.

Słowa te silniejsze jeszcze rumieńce wywołały na twarzyczkę dziewczęcia.

Zgnębiona więcej niż dni poprzednich udała się Fruzia tego dnia na spoczynek. Dobroć i zacność jej rodziny i Bolka rozjątrzyły ranę jej serca; uklękłszy do pacierza, płakała cicho i skarżyła się Bogu, czemu ten, któremu serce oddała, taki inny od nich. Nazajutrz przez cały ranek nie wyszła ze swego pokoju.

Była druga po południu. Elżunia i Zosia w szkole były zajęte, Wacia w spiżarni razem z nieodstępującemi ją siostrzenicami przygotowywała podwieczorek, Julek do fabryki powrócił, – gdy przed dom pana Damiana zajechały sanki i Bolesław Babski z nich… wyskoczył. Dowiedziawszy się od służącej, że pan Damian jest w swoim pokoju, udał się wprost do niego, a powitawszy go z szacunkiem, rzekł, siadając obok niego:

– Przyjechałem z propozycyą od nas wszystkich: rodzina pana liczna, dom szczupły; nas w Babicach troje tylko, dwór wielki, pusto i głucho w nim; oddajcie nam Fruzię z dziećmi, źle jej u nas z pewnością nie będzie: matka moja kocha ją jak córkę rodzoną, pragnie wnuczki mieć przy sobie. Pozwólcie jej jechać.

Pan Damian zmarszczył czoło.

– Jeśli Fruzia uważa, że byłoby jej lepiej, wygodniej i weselej u was, ja jej zatrzymywać nie będę z pewnością – odparł surowo; – lecz, mojem zdaniem, nie powinna przyjąć tej nowej łaski od rodziny męża, powinna pamiętać o tem, że nie ma prawa do niczego, co waszem jest.

– Ona siostrą mi jest – rzekł Bolesław.

Pan Damian dłoń na jego ramieniu położył.

– Słyszałem o twem poczciwem odezwaniu się podczas rady – ciągnął dalej. – Niech Bóg nagrodzi zacny twój czyn. Postanowiliście, oporu stawiać nie będę, bo nie mam prawa utrudniać przyszłości nieszczęśliwych tych dzieci; powiem to tylko: czuwaj, Bolesławie, nad cząstką Geni i Jańci, a gdy podrosną i pracować pożytecznie zechcą, lub za mąż wyjść będą miały, wówczas ułatwisz im przyszłość; procentu ja nie chcę od tej cząstki, praca moja wyżywi je; chowaj procent i gromadź z niego kapitał. Fruzia powinna tu zostać, raz jeszcze powtarzam, powinna wziąć się do pracy, od was niczego nie żądać, powinna stanąć o własnej sile, nie być nikomu ciężarem. Lecz rozmów się z nią sam; jest pełnoletnią, jest matką. Woli swej narzucać jej nie będę. Znajdziesz ją u siebie.

Bolesław podniósł się i do bratowej podążył. Znalazł ją w swoim pokoju; siedziała blada i smutna w oknie, przed nią leżała książka zamknięta; ona, jak zwykle, była bezczynna.

Bolesław zbliżył się do niej, powitał z szacunkiem, i siadłszy obok, zaraz na wstępie powiedział, z czem przyjechał. Fruzia wysłuchała go spokojnie; a gdy skończył mówić, wyciągnęła do niego rękę.

– Dziękuję ci, Bolesławie – odparła łagodnie, – dziękuję za serce, jakie mnie i biednym moim dzieciom okazujesz; lecz nie żądaj ode mnie, bym dom ojca mego opuściła. Ja tu zostać powinnam, powinnam wziąć się do pracy, wychować tak córki, by zbytków nie znały, by kochały pracę; ja sama nie umiałabym ich tak wychować, lecz przy pomocy Waci ufam, iż spełnię me zadanie… Ja się otrząsnę z tej opatyi, w jakiej mnie dziś widzicie pogrążoną; tylko miejcie jeszcze parę dni cierpliwości. Nie miej mi za złe, Bolku, że do was nie chcę jechać; lecz tam dziewczynki moje wzrastałyby w zbytkach, a przytem wyście już i tak wiele dla mnie zrobili, przypuszczając mnie do równego działu majątku; więcej przyjąć nie mogę, nie powinnam. Nie żądajcie, bym siedziała u was bezczynnie; praca mnie uzdrowi, pocieszy. Jeszcze dziś nie czuję sił do niej, ale za parę tygodni, gdy tu przyjedziesz, zobaczysz mnie czynną Bolesław nie nalegał więcej, wrócił do pana Damiana i powtórzył mu odpowiedź córki.

Rozjaśniła się twarz ojca.

– Bogu niech będą dzięki! – szepnął.

I dotrzymała słowa Fruzia – otrząsnęła się po kilku dniach z apatyi i zabrała się do pracy. Najmilszem jej zajęciem była igła, więc zaczęła od szycia bielizny i sukien dla tych, co ją otaczali, a potem przyjmować poczęła robotę dla obcych, by zarobić na swoje i dzieci potrzeby.

– Mam od was życie i dach – rzekła do Wacławy, gdy podjęła się pierwszy raz roboty za pieniądze. – Na inne potrzeby chcę mieć własny grosz.

Wacia pocałunkiem przyzwoliła jej życzeniom,

Zosia dzieliła zajęcia między szkołą i strojami, to z jedną, to z drugą siostrą pracowała, nie miała więc nigdy za dużo roboty Fruzia; lecz nim rok dobiegł, ubyła jej ta zręczna pomocnica: Bolesław Babski oświadczył się o nią, Zosia z rumieńcem przyjęła to wyznanie, a pan Damian chętnie pobłogosławił młodej parze, znał bowiem zacny charakter Bolesława i spokojnym był, że szczęście zapewni swej wybranej. Cała rodzina cieszyła się tem małżeństwem, a najwięcej pani Babska, której groziła starość samotna, gdyż Marcela, jej pieszczoszka i jedynaczka, w tym samym czasie zaręczoną została z Julkiem.

– Zosia zastąpi mi Marcelę – powiedziała do pana Damiana, gdy przyjechała podziękować mu, że przyjął syna. – Pusto i głucho byłoby mi tylko z Bolkiem; on wciąż za domem: to w polu, to w lesie, to na łące; widuję go tylko przy obiedzie.

Oba śluby odbyły się cicho, obcych nie proszono, nawet z rodziny nie wszyscy przyjechali. Eda i Zenon tylko listowne przysłali życzenia.

Szczupły dom pana Damiana nie mógł pomieścić nowożeńców, więc Julek wybudował sobie wśród lasu własny i wystroił go pięknie wewnątrz. Pan Damian, gdy po raz pierwszy go zwiedził, rzekł z uśmiechem:

– Wyżej wdzieracie się ode mnie, wyżej. Nie ganię wam jednak tego, tak być powinno; każde pokolenie niechaj o jeden szczebel wyżej wstąpi, ale powoli, ostrożnie niech się pnie po drabinie, by nie stracić równowagi w pochodzie i nie stoczyć się niżej.

VIII.

Był to cichy, pogodny wieczór letni. Niebo było usiane gwiazdami – wielki wóz świecił w górze wspaniale, droga mleczna ciągnęła się długim pasem, piękna Wenus królowała wśród gwiazd. Pan Damian z dziećmi i wnukami używał miłego odpoczynku po całotygodniowej pracy, była to bowiem niedziela. Siedział on w ogródku pod lipą, na darniowej kanapie; z jednej strony, obok niego, Fruzia, za nią Marcela; z drugiej Wacława i Elżunia. Julek z Genią i Jańcią bawili się opodal; w niedzielę dobry ten wujaszek przeistaczał się zwykle w swawolnego chłopca: wywracał koziołki, gonił się z siostrzenicami, skakał przez rowy i płoty. Marcela, patrząc na jego figle, śmiała się całym głosem. Wtórowała jej czasami Fruzia, po której widać było, iż czas zatarł nieco w jej pamięci smutne wspomnienia, a praca wróciła jej zdrowie, bo na twarzy jej malowały się świeże rumieńce, oczy jej życiem błyszczały; gdy ciesząc się z tryumfu Jańci i Geni w gonitwach do celu, śmiała się z pokonanego, wówczas była to znowu dawna wesoła, śliczna Fruzia. Elżbieta i Wacława rozmawiały tymczasem z ojcem. Przywykli oni już do tych hałaśliwych wieczorów niedzielnych, wybuchy radości dzieci nie przeszkadzały im w rozmowie.

– Ten Adaś Wilski prawdziwą radość mi sprawia – mówiła Elżunia. – Powiadam ci, ojcze, że to niezwykłe dziecko… co za pamięć, jaka bystrość pojęcia! Mówiłam o nim z Karolami; powiedzieli, że jeśli rodzice jego nie będą w stanie wyżej kształcić chłopca, to dopomogą mu sami. U mnie nie ma on już więcej co robić, a zdaje się, iż Wilski nie jest w stanie do gimnazyum go oddać… pensya szczupła, dzieci dużo. Szkoda zdolności chłopca. Karol miał dziś pomówić z Wilskim; pewno umieści go na swój koszt u którego z nauczycieli w Rawie.

– Co ten Karol dobrego robi, ile to biedaków kształci się jego kosztem! – odezwała się Wacława.

– Zacny człowiek! – dodał pan Damian.

I umilkli na chwilę – zamyślili się o tym, którego szanowali i kochali jednocześnie.

– Wszak to od dziś za tydzień nasi zjeżdżają na wakacye? – odezwał się znowu pan Damian.

– Tak pisał Jakób – odparta Wada.

– Chciałbym, żeby i Eda przyjechała; chciałbym was wszystkich mieć w tym roku przy sobie. Napisz do Bolków, aby przyszłą niedzielę koniecznie u nas spędzili, by wprost z kościoła tu przyjechali.

– Dobrze, ojcze.

– Ile to lat, jak Edy nie widzieliśmy już? – Około pięciu.

Pan Damian westchnął.

– Praca ją pochłania, praca pożyteczna – rzekł. – Ukochała naukę całem sercem, ona jej droższa nad rodzinę. Nie wszyscy jednako czuć i myśleć, jedno kochać, jednego pragnąć mogą; stąd często się nie rozumieją, stąd jedni dla drugich wyrozumiali być powinni. Przyznaję, iż wolałbym był, żeby Eda obrała sobie tę drogę, którą uważam za najwłaściwszą dla kobiety: żeby sercem działała; lecz trudno było jej bronić tego, co za szczęście uważała. Pracuje uczciwie, wytrwale; nic jej zarzucić nie mogę, chyba to, że nas mogłaby częściej odwiedzić; lecz trudno, nie ma na to czasu. Gdy się znuży pracą, nie wątpię, że tutaj przyjedzie; daj Boże, by to wypadło w tym roku. Takbym chciał mieć was wszystkich na przyszłą niedzielę u siebie.

Tu westchnął, namyślił się, potem znowuż tak mówił:

– Czemu to Julek nie otrzymał od natury jej upodobań… On ma czysto kobiece upodobania: bawić się z dziećmi, dogadzać tym, których kocha, siedzieć w domu… to on lubi; gdy wymknie się z fabryki, zasiada w rodzinie i szczęśliwym jest zupełnie wtedy.

– Zapominasz, ojcze, ile chwil, wolnych od zajęć fabrycznych, Julek nauce poświęca – odezwała się Wacia, stając w obronie brata. – Czyżby doszedł tak prędko do posady, jaką zajmuje, gdyby nie był pracował ciągle nad sobą? Zna doskonale trzy języki, w naukach przyrodzonych z niejednym przyrodnikiem mógłby się wdać w dysputę.

Jakby na potwierdzenie jej słów, w tej chwili Julek, Jańcia i Genia ucichli; po niebie przeleciała złota smuga. Dziewczynki w biegu stanęły, i pokazując ją palcami, szepnęły zalękłe:

– Czyjaś duszyczka leci… czy aby do nieba?

– Oj, głupiutkie stworzenia. Siądźcie-no przy mnie, odpocznijcie po skokach i bieganiu, a ja wam tymczasem powiem, z czego ta smuga złocista powstała – rzekł Julek, ocierając czoło.

Dziewczynki usłuchały jego wezwania – siadły na schodach, prowadzących na wzgórze, na którem rosła lipa, a on począł im tłómaczyć ciekawe zjawisko natury; tłómaczył zaś tak jasno i zajmująco, iż obie wielkie swe źrenice utkwiły w jego twarzy i nie spuszczały ich ani na chwilę. Była to ciekawa prelekcya z dziedziny astronomii. Słuchali jej wszyscy z zajęciem, a Fruzia i Marcela niejednego się z niej dowiedziały. Pan Damian przekonał się, że Wacława słusznie broniła brata. Ten Julek, który nigdy nie popisywał się z wiadomościami naukowemi, posiadał jednak gruntowną wiedzę; ten Julek, który tylko cztery klasy skończył, dopełnił jednak braki wykształcenia czytaniem poważnych dzieł; ten Julek, który zawsze mówił, że dla niego ideałem jest fabryka i rodzina, interesował się jednak światem go otaczającym… Pan Damian, słuchając syna, uśmiechał się z zadowoleniem; a gdy skończył, powstał, i podawszy mu rękę, uścisnął dłoń jego.

– Dziękujemy za ciekawą prelekcyę – rzekł wesoło. – Nie nowość to dla mnie, com słyszał, ale wypowiedziałeś rzecz tak jasno, iż w starej głowie widniej teraz.

Julek pocałował ojca w ramię.

– Jańcia i Genia patrzyły we mnie jak w cudowne zjawisko – rzekł, śmiejąc się.

– Bo wujcio tak ładnie opowiadał – odezwały się obie dziewczynki.

– A teraz będziemy ładnie spać po milej niedzieli.

To powiedziawszy, pan Damian skierował się wolnym krokiem ku domowi, a z nim razem dzieci i wnuki. Wesoły gwar leciał za nim aż do samego domu. W progu sieni zatrzymali się wszyscy, by pożegnać się z Julkiem i dobranoc sobie powiedzieć, poczem każdy do siebie podążył.

Wśród pracy pożytecznej tydzień upłynął im szybko – ani się spostrzegli, jak niedziela się zbliżyła; wszyscy tego dnia zerwali się z pościeli wcześniej niż zwykle, – nawet pan Damian, który teraz sypiał zwykle do ósmej. Już o siódmej cała rodzina zebrała się w altanie, a wkrótce potem turkot, lecący od drogi, oznajmił, że wyczekiwani nadjeżdżają. Wybiegli wszyscy z altany i z ust wszystkich wyrwał się jeden okrzyk:

– Eda! Eda!

Po latach wielu Eda przyjechała odpocząć po pracy pod dachem ojcowskim – spełniły się życzenia pana Damiana. Bryczka zatrzymała się przed białym domkiem, Jakób i Zenon zeskoczyli z niej żwawo. Julek Edzie pomógł wysiąść. Rozpoczęły się powitania. Pan Damian naprzód ramiona wyciągnął do córki dawno niewidzianej.

– Chodź do mnie, marnotrawne dziecko – rzekł wesoło, – niech ci przebaczę długie twe o nas zapomnienie.

Eda zwróciła się do ojca i pochyliła do jego ręki z pocałunkiem. On ją czule uścisnął.

– Rad jestem, bardzo rad, żeś przyjechała… takem pragnął tego – mówił głosem wzruszonym.

Fruzia patrzała na to powitanie serdeczne – oczy jej na chwilę mgłą smutku zaszły. I ją kiedyś witał ojciec po długiem niewidzeniu i jej przebaczał zapomnienie, lecz dla niej był o wiele surowszym. W sercu jej obudziło się uczucie żalu, lecz skrucha wnet je wygnała.

– O ileż ja winniejszą byłam! – rzekła sobie w duchu – ojciec nasz jest zawsze sprawiedliwym.

I bez żalu już zbliżyła się do dawno niewidzianej siostry i ucałowała ją serdecznie. Po powitaniu siedli wszyscy w altanie do śniadania, a jedząc, rozmawiali i przypatrywali się sobie wzajemnie, szukając zmian w twarzach. Najwięcej Edzie wszyscy się przypatrywali – zmieniła się bardzo: twarz jej pobladła, zeszczuplała bardzo, nabrała poważnego wyrazu, w ruchach miała coś męskiego, w tonie głosu pewność i stanowczość niedziewczęcą. Oparłszy łokieć o stół, głowę na dłoni położywszy, opowiadała głośno o swoich zajęciach, o profesorze Narzymskim, którego była asystentką w jego pracowni chemicznej, o nowych odkryciach naukowych. Mówiła z czołem zmarszczonem, nie uśmiechała się wcale; na dzieci nie zwracała żadnej uwagi, powitała je chłodnym pocałunkiem, a teraz nawet nie widziała, że jej się bardzo ciekawie przypatrują; pieszczoty sióstr obojętnie przyjmowała. Wacława ciągle zwracała się do niej z jakiemś słowem serdecznem – ona z uśmiechem pobłażliwym słuchała ją, a gdy ją ustawicznie częstowała jakimś przysmakiem, rzekła tonem pobłażliwym:

– Moja poczciwa Waciu, pewno sama przygotowałaś dla nas te specyały; ty pewno, jak dawniej, od rana do nocy myślisz o spiżarni lub kuchni, krzątasz się to w jednej, to w drugiej?…

– Pokażemy ci jutro, jak dnie spędzamy – odparła Elżunia tonem nieco urażonym.

Po śniadaniu wszyscy razem pojechali do kościoła, potem na cmentarz poszli odwiedzić mogiłę matki; ustrojona kwiatami i wieńcami, świadczyła, iż ta, która w niej spoczywa, niezapomnianą jest jeszcze. Bolek i Marcela, spełniając życzenia ojca, zaraz po nabożeństwie do Kalinówki podążyli; wieczorem przyszli powitać przybyłych na wakacye pan Andrzej z synem i synową; gwarno i ludno było w skromnem mieszkaniu pana Damiana. Eda pozowała wciąż na uczoną – to z Karolem, to z panem Andrzejem rozpoczynała poważne dysputy, tonem wyższości traktowała wszystkich innych. Nikt nie obrażał się jednak na nią za to, bo nadto była tutaj kochaną; siostry żartowały z niej tylko, nazywając ją "panem profesorem," a Julek częstował ją papierosami i dziwił się, gdy mu odmówiła, mówiąc, że nie pali; ojciec pomagał im w tych żartach.

– Jak się oswoi z nauką, to przestanie patrzeć na was z góry – rzekł kilka razy.

Tak dzień upłynął. Nazajutrz rano Elżunia prosiła Edę, by poszła z nią do szkoły i była obecną odbywającym się w niej właśnie egzaminom. Edzie pochlebiła ta propozycya. Z miną doktora filozofii zasiadła w klasie, słuchała uważnie odpowiedzi dzieci i sama im pytania czyniła; dzieci odpowiadały śmiało i dobrze. Eda ani chwaliła je, ani ganiła, nie wyjawiała swego zdania zupełnie, lecz egzamin zajął ją widocznie, gdyż po skończeniu prosiła Elżuni, by pozwoliła jej być obecną na drugim, i wytrwale asystowała na wszystkich; a gdy wróciły do domu, spytała siostrę, kto jej pomaga w tym ciężkim obowiązku.

– Wacia, Zosia, nauczyciel szkoły miejscowej ludowej i siostra jego – odparła Elżunia.

– Jednakże wy w tym zapadłym kącie pracujecie pożytecznie – rzekła po chwili namysłu Eda: – te dzieci dużo umieją.

– Nie tylko o kuchni i spiżarni myślimy – odparła z uśmiechem Elżunia. – Wacia co dzień parę godzin w szkole jest zajętą.

Eda zrozumiała, do czego czyni alluzyę; ujęła jej rękę, i uścisnąwszy jej dłoń, rzekła:

– Przepraszam, jeślim przykrość ci sprawiła.

Po obiedzie Julek zabrał z sobą Edę do fabryki. Znalazła w niej wielkie zmiany: fabryka była znacznie powiększoną i ulepszoną; duże, nowe okna dawały światła wiele więcej, niż dawniejsze; pokoje, w których pracowali urzędnicy, były rozszerzone; a gdy wyjrzała przez okno kancelaryi Julka, zobaczyła dwa nowo wzniesione murowane budynki, w których, jak jej oznajmił, znajdowały się mieszkania urzędników; dawne zaś, nędzne, drewniane domki gdzieś znikły. Dużo, dużo innych jeszcze zmian było tu zaprowadzonych.

Eda z zajęciem zwiedzała fabrykę i oglądała w niej wszystko: wielki komin świeżo wzniesiony, kotły ulepszone, maszyny i t… d.

– Z postępem idziecie – rzekła nakoniec, zwróciwszy się do brata. – Wszystko tu lepiej zastałam, niż było za mej pamięci.

– Idziemy z postępem – przy wtórzył jej pan Damian, który wszedł niepostrzeżony i słyszał ostatnie zdanie. – Wspinamy się powoli ku górze za tobą i tobie podobnymi. Wy wsiedliście do pociągu i pędzicie naprzód, czyniąc odkrycia i świecąc nam jasno; my za wami podążamy. Nie dościgniemy was nigdy, lecz dościgną ci, co będą po nas; staną na szczycie, na którym pochodnię zatkniecie, a niejedni z nich, schwyciwszy ową pochodnię, pobiegną znowuż przodem i torować będą drogę innym i dążyć będą, by pochodnię zatknąć wyżej, niż stała. Tak posuwa się ludzkość na przód.

Eda zarumieniona zwróciła się do ojca.

– Daleko nam jeszcze, byśmy na szczycie stali – rzekła.

– Bo tych szczytów tak wiele! Gdy ludzkość wedrze się na jeden, drugi przed nią wyrasta – rzekł pan Damian. – A któż nam powie, gdzie się ostateczny ukrywa, jak wysoko ludzkość z czasem stanie?

Eda marzące spojrzenie przesłała ku błękitom.

Jakby na skrzydłach biegł czas tym, co na wakacye przyjechali do Kalinówki. Czyste powietrze jej pól, łąk i lasów, spokojne życie, jakie w niej wiedli, oddziałały na każdego. Eda nabrała rumieńców i popełniała, a ciepło rodzinne stopiło jej zimną powagę doktorską; gdy zjechali Bolkowie i Jerzewscy, gdy przyszli Karolowie i Julkowie, nie siedziała już uroczysta, poważna, nie prowadziła wciąż dysput naukowych, lecz śmiała się i żartowała z siostrami, swawoliła z dziećmi, ścigała się na koniu lub na łódce z Julkiem, Elżuni pomagała w przygotowaniach do ważnego aktu szkolnego, ochotnie wzięła udział we wszystkich uroczystościach Kalinówki i Jerzówki, była na wszystkich popisach. Nareszcie sierpień upłynął i dzień wyjazdu począł się zbliżać. W ostatnią niedzielę pan Damian znowuż zaprosił wszystkich z rodziny pana Andrzeja i Karolów do siebie; po obiedzie przeszli do ogrodu pod lipę, i obsiadłszy wielki stół, przed darniową kanapą stojący, gawędzili o tem, co każdego najwięcej zajmowało: Jakób o dramacie, którego gotowy szkic uwoził z Kalinówki do Warszawy, a temat doń znalazł pod łomianą strzechą jednego z kmieci, który umiał mnóstwo baśni i rad je opowiadał. Zenon marzył głośno o skończeniu uniwersytetu – obrał sobie zawód lekarza; mówił, że jak dyplom otrzyma, pojedzie jeszcze na kilka miesięcy do Paryża, by w zawodzie swoim, przy uczonym doktorze Gałęzowskim, lepiej się jeszcze wykształcić. Fruzia z Elżunią radziły o Jańci i Geni, które od września miały zacząć uczyć się w szkole.

Każdy miał o czem mówić. Eda z razu słuchała to jednych, to drugich, nareszcie i ona głos zabrała.

– Z ochotą powrócę do mojej pracy – rzekła. – Wiesz, ojcze, iż żadnego roku nie czułam się tak wypoczętą po wakacyach, jak obecnie; pytam siebie sama: dlaczego? i nie umiem sobie odpowiedzieć.

– Ja ci powiem – odparł pan Damian: – zawsze myślałaś o głowie, nigdy o sercu. Zmęczywszy badaniami naukowemi umysł, wyjeżdżałaś za granicę, tam widoki pięknej natury lub dzieł sztuki krzepiły go i odzyskiwał on świeżość; lecz serce, stęsknione zatem, co od kolebki kochałaś, nie krzepiło się. W tym roku i umysłowi i sercu stało się zadość; wracasz rzeźwiejsza niż zwykle, bo i głowa i serce sił nowych zaczerpnęły.

– Podobno, że słuszna twoja uwaga, ojcze – rzekła Eda. – Częściej ja teraz tutaj przyjadę. Choć zawiniłam względem was, bo tak dawno tu nie byłam, jednak przyjęliście mnie sercem całem; to mnie zachęciło jeszcze więcej, by tu na rok przyszły przylecieć.

– Ile razy czuć się będziesz znużoną, przyleć tu zawsze po odpoczynek – odezwał się pan Damian. – Choć mnie nie będzie, zbierajcie się tutaj zawsze. Wacława niech strzeże ogniska rodzinnego, jak go strzegła dotychczas, by ci z jej rodziny, co ogniska rodzinnego nie stworzyli sobie, mogli tutaj od czasu do czasu przylecieć po ukrzepienie na dalszą, samotną ich pracę.

Wacia, która tuż obok ojca siedziała, pochyliła się z pocałunkiem do jego ręki.

– Strzedz go razem dalej będziemy, ojcze – szepnęła.

On wstrząsnął głową, westchnął.

– Nie długo już razem – odparł smutnym głosem, potem położył dłoń na jej ramieniu. – Mogę już odejść od was – dodał głosem jaśniejszym, – i spokojny was odejdę, bo drogi waszego życia jasno widzę, bo wszyscy uczciwą drogą idziecie; mogę już odejść i pewno odejdę niedługo.

– A to co za posępne wróżby? – odezwał się pan Andrzej, który posłyszał ostatnie zdanie. – Jeszcze czas na nas. dopiero sześćdziesiątkę przeszliśmy. Ja chcę jeszcze długo patrzeć na szczęście mych dzieci. Dałem życie źródłu czystemu niechajże patrzę, jak najdłużej, jak to źródło płynie spokojnie, a płynąc, krzepi i umacnia co słabe, życie nowe daje.

– Nie wołam śmierci, lecz nie zlęknę się, gdy stanie przede mną – odparł pan Damian. – Smierć straszna tym tylko, którym występki tłoczą duszę.

I nie cieszył się już długo zacny ten ojciec widokiem szczęścia swych dzieci; jeszcze je pobłogosławił przed wyjazdem, uścisnął przy rozstaniu, a w miesiąc potem położył się cicho do trumny, spoczął okok żony na cmentarzu; dwie mogiły stroiła teraz każdego ranka i wieczora świeżymi kwiatami Elżunia.

* * *

Cicho i smutno upłynęła jesień, a potem zima w pokrytym świeżą żałobą domu. Nowy cios nie złamał wszakże trzech pracujących w nim pożytecznie kobiet – krzątały się one zawsze czynnie, pilnie spełniały swe obowiązki; nie złamał ich nowy cios, lecz zmienił. Ta zmiana najwidoczniejszą była w Wacławie: nie była to już wesoła, swobodna dziewczyna, lecz kobieta, na której czole nie jedna troska zmarszczką się zapisała; jakaś powaga uroczysta ją przytem otoczyła, czoło jej cień cichego smutku osłaniał, w oczach tęskno – ta się malowała, a obok tej tęsknoty była w nich bezgraniczna dobroć; z ust jej nikt innych słów nie słyszał, jak łagodne; czulszą jeszcze troskliwością, niż dawniej, otoczyła swoje dwie siostry, litując się nad kalectwem jednej, nad sieroctwem dzieci drugiej; najdrobniejszą przykrość chciałaby im oszczędzić. One ją też kochały z każdym dniem więcej, coraz ściślejszy stosunek łączył te trzy siostry. Fruzia starała się, jak umiała, w pracy ją wyręczać; wyprosiła sobie obietnicę, iż z wiosną pozwoli jej zająć się częścią kwiatową ogrodu. Elżunia, skończywszy zajęcia w szkole, czytywała jej zawsze głośno, wiedząc, że Wacława lubi, gdy jest zajęta robotą ręczną, by jej kto czytał wówczas.

Powoli wiosna się zbliżała. Pewnego wieczora wszystkie trzy siostry siedziały razem w jadalni. Genia i Jańcia przygotowywały lekcye na dzień następny, Fruzia przerabiała letnie sukienki córek, Elżunia poprawiała ćwiczenia uczenie, Wacia rachunki tygodniowych wydatków sprawdzała: musiały żyć teraz oszczędniej, niż dawniej, ze śmiercią bowiem pana Damiana uszczupliły się dochody. Wprawdzie Elżuni szkoła kilka więcej uczenie liczyła, a od roku szkolnego miała mieć jeszcze dwie pensyonarki: dzierżawca sąsiędniej wsi Kalinówki, pan Zegart, wdowiec, dwie swoje córki jej opiece powierzyć postanowił; wprawdzie ogród Waci przyniósł spory dochód ze sprzedaży owoców i jarzyn, wprawdzie Fruzia około 30 rubli miesięcznie zarabiała, – lecz ubyła im pensya, jaką ojciec w fabryce pobierał, a przytem postanowiły razem, iż co rok muszą coś ze skromnych swych dochodów oszczędzić, aby, gdy Genia i Jańcia skończą trzy klasy w szkole Elżuni, mogły je odwieźć do Warszawy, na którą z wyższych prywatnych pensyi, gdyż części majątku, bezinteresownie oddanej sierotom przez Bolka, ruszyć nie chciały.

– To własność Geni i Jańci – mówiły; – jak dorosną, Bolek im odda, co będzie chciał.

Pilnie przeglądała rachunki Wacia, by się przekonać, czy nie za wiele wydały w ubiegłym tygodniu. Wtem drzwi się rozwarły i weszła służąca, a zbliżywszy się do stołu, położyła przed Wacią jakiś papier.

– Telegram do pani przyniósł Józik z fabryki – rzekła.

– Telegram?! – wykrzyknęły wszystkie trzy.

Fruzia i Elżunia niespokojnie spojrzały na Wacie. Ona rozerwała papier, rzuciła wzrokiem na pismo.

– Od Edy – rzekła, blednąc lekko. – Wzywa mnie do Warszawy, bo Jakób chory.

To powiedziawszy, oddała telegram siostrom, obejrzała się po pokoju – na jednem z krzeseł leżał gruby szal wigoniowy.

– Pójdę do Julków – rzekła, otulając się nim. – Zdaje mi się, że jeszcze zdążę dziś na pociąg.

Julek, dowiedziawszy się o wezwaniu Edy chciał sam jechać, lecz wyperswadowała mu to Wacia.

– Tyś tu potrzebny, potrzebniejszy, niż tam – rzekła; – nad chorym nie umiałbyś czuwać. Pojadę spokojniejsza, jeśli zostaniesz.

I tegoż jeszcze wieczora wyjechała, a rano stanęła w Warszawie. Jakób mieszkał przy ulicy Ordynackiej. Wprost z kolei do niego podążyła. Stanąwszy u drzwi jego mieszkania, lekko zastukała. Otworzyła jej Eda. Uścisnęły sobie dłonie.

– Dobrze, żeś przyjechała. Chciałam iść na lekcye, a nie miałam kogo zostawić przy chorym. Zenona nie widać.

– Cóż mu jest? – spytała Wacława.

– Podobno zapalenie mózgu.

Wacia skierowała się do pokoju sypialnego, lecz Eda zastąpiła jej drogę.

– Drzemie teraz. Zatrzymaj się jeszcze; siądź ze mną, opowiem ci wszystko.

Wacława usłuchała jej rady – siadły obok siebie.

– Zmartwienia, jakich doznał w tych czasach, pewno są przyczyną tej choroby – poczęła mówić Eda. – Dramat jego, którego szkic nakreślił w Kalinówce, został skrytykowany surowo.

– Skrytykowany surowo? – tonem niedowierzania powtórzyła Wacława.

– Ha, cóż robić?,. Zawiść, nic innego. Któryż z piszących nie przechodzi przez takie rzeczy? – mówiła dalej Eda. – Jakób nie byłby pewno wziął tej sprawy tak bardzo do serca, gdyby nie był poprzednio czem innem podrażniony.

– Czemże?

– Zenon został usunięty z uniwersytetu, Wacława ręce załamała.

– Za co? – spytała stłumionym głosem. Eda ręką ruszyła.

– Zawsze jeden i ten sam: kipi, burzy się; nie chce wierzyć, że tą drogą szkodzi tylko sobie i drugim, a nic nie zbuduje.

To powiedziawszy, zniżonym zupełnie głosem coś opowiadać poczęła… siedziały pochylone ku sobie – jedna zasłuchana, druga zajęta tem, co mówiła, – gdy z drugiego pokoju dobiegły je słowa, głosem przyśpieszonym, nienaturalnym mówione.

– Waciu, chodź do mnie! chodź, moja droga. Ty mię pocieszysz, radę dasz. Ja głowę tracę, mózg mi się pali! – wołał chory.

Wacia zerwała się z krzesła i pośpieszyła na wezwanie. Jakób siedział na łóżku, niespokojnie rękoma coś odsuwał od siebie, lecz nic przed nim nie leżało; zmienionym był do niepoznania; biały, jak płótno poduszek go otaczających, z oczyma błędnemi, okropne wywarł na niej wrażenie. Chwiejącym krokiem przybliżyła się do niego i rękę na jego ramieniu położyła.

– Czy ci lepiej? – spytała.

On spojrzał na nią bystro, chwilę wpatrywał się w nią nieprzytomny, nagle jakby promień jasnowidzenia nań zstąpił.

– Wacia! – szepnął tkliwym głosem i oczy jego spojrzały przytomnie. – Wacia! – powtórzył, zachwiał się i padł osłabiony na poduszki.

Uszczęśliwiona, że ją poznał, uklękła przy łóżku.

– Wacia, tak, twoja Wacia. Przyjechałam, by czuwać nad tobą. Czyś rad temu? – rzekła głosem wzruszonym.

Lecz on nic jej nie odpowiedział – przytomność umysłu wróciła mu na chwilę i znowu go opuściła; leżał czas jakiś, dysząc ciężko; po chwili oczy otworzył – błędny, niespokojny wyraz świecił w nich teraz. Wyciągnął chudą rękę, i palcem wskazując ścianę przeciwległą, począł mówić gorączkowym głosem:

– Widzisz ten tłum. szydzą ze mnie! Powiedz im, że mnie nie zrozumieli, bo jeszcze nie dorośli, by mnie zrozumieć; powiedz, że za lat kilka krzykną: "Prawdę głosiłeś!" No, idź do nich, powiedz im, że ja ich dobra pragnę, a oni mnie oczerniają.

Wacia podeszła do ściany.

– Odejdźcie, proszę! – rzekła – przyjdźcie za lat kilka; wówczas powiecie bratu memu: "Fałszywie cię osądziliśmy."

Jakób uśmiechnął się, na twarz jego spokój powrócił.

– Poszli nareszcie… dziękuję ci! – szepnął. Wacia siadła znowuż przy nim, położyła chłodną swą dłoń na rozpalonej jego głowie; on przymknął oczy, zdawał się usypiać; cisza zapanowała w pokoju, ale nie na długo. Niebawem chory otworzył oczy, powiódł niespokojnym wzrokiem dokoła, zatrzymał go na siostrze.

– Gdzie Zenon?! – zawołał. – Daj mu książki… bez nauki źle wśród ludzi na świecie – począł szeptać.

– On się uczy w drugim pokoju – odparła Wacia; – nie przeszkadzaj mu, Jakóbie.

I rozgrzaną rękę zdjęła z jego czoła, a drugą, chłodną, położyła.

– Uczy się – powtórzył chory, – to dobrze – i drzemać począł na nowo.

Wtem w drzwiach ukazała się głowa Edy. Skinęła na Wacię – ona wstała cicho i podeszła ku niej.

– Jest doktor. Może chcesz z nim pomówić? – rzekła Eda.

– Dobrze – odparła Wacia i weszła do pokoju, w którym młody lekarz czekał.

Eda ich zapoznała ze sobą.

– Cieszę się z przybycia pani – rzekł doktor, ściskając jej dłoń. – Chory panią wzywał ciągle w malignie. Mam nadzieję, że przyjazd pani go uzdrowi. Gdy gorączkę zabijemy, natychmiast zabierzesz go pani na wieś. Zupełny odpoczynek myśli mu potrzebny, żadnej pracy umysłowej najmniej przez dwa miesiące rozpocząć nie powinien, w przeciwnym razie mogłaby nastąpić anemia mózgowa.

– Zastosujemy się do rady pana – odparła Wacława. – Oby prorocze były pana słowa i mój przyjazd go uleczył.

– Jestem pewien, że już wrażenie zrobił. Chodźmy do chorego – rzekł doktor i pośpieszył naprzód.

Jakób powitał go obojętnie, pozwolił się badać, na czynione mu pytania odpowiadał przytomnie, mimo to bredził chwilami.

– Patrzaj, Waciu, co ten Zenon wyrabia – odezwał się naraz: – już książkę złożył i znowu rzuca ogniste kule. Szaleniec! siebie poparzy, zgubi tych, co blizko są niego, a nie dosięgnie celu.

– Lepiej nie jest, ukrywać pani nie będę prawdy – rzekł doktor, wyszedłszy z pokoju sypialnego. – Lecz nie tracę nadziei, że wrażenie, jakiego doznał, poznawszy panią, swój skutek odniesie; przyjdę wieczorem przekonać się. Tymczasem niechaj pani położy mu pęcherz z lodem na głowie i zmienia go co jakiś czas; wczoraj przyniosło mu to ulgę. Szkoda, że w nocy odrzucono ten środek.

To powiedziawszy, podał rękę Waci i oddalił się; wkrótce wyszła i Eda. Wacława sama została. Siadła bezczynna przy łóżku chorego, który to drzemał, to mówił coś w malignie, ale tak niewyraźnie, iż zrozumieć go nie mogła; przestała przeto słuchać, a myślała o Zenonie. Myśli jej ciężkie snać były, gdyż pochyliły jej czoło ku ziemi.

Tak upłynęło parę tygodni. Pewnego razu u drzwi dało się słyszeć lekkie kołatanie. Wacława podniosła się i podeszła ku drzwiom, by je otworzyć. Do pokoju wszedł Zenon. Ujrzawszy siostrę, cofnął się i oczy spuścił w ziemię. Wacława zbliżyła się do niego i położyła obie swe dłonie na jego ramionach.

– Zenusiu – szepnęła, – i znowu to sarno! A przyrzekłeś rozważnie działać. Co wy takiem postępowaniem zbudujecie? – rzekła łagodnie.

– Nie znoszę niesprawiedliwości! – odparł, nie podnosząc oczów.

– Gdybyś był olbrzymem, gdybyś twą stopą mógł zgnieść wszystkich niesprawiedliwych, wówczas mógłbyś tak mówić. Słabsi muszą często znosić niesprawiedliwości tych, co są silniejsi od nich i od których zależą; słabych tylko droga cierpliwości i pracy cichej prowadzi do celu. Takiem postępowaniem, jak twoje, nic nie zbudujecie, tylko siebie zgubicie.

Zenon podniósł czoło, oczy mu pałały.

– Jeśli ginąc zbudzę ze snu kilku, to już coś uczynię; jeśli ginąc dam natchnienie takim, jak Jakób, to ginąc błogosławić będę moje przeznaczenie. Czy sądzisz, że on pisałby tak, jak pisze, gdyby z nami nie żył, nie kochał nas?

Wacława ręce opuściła – widziała, iż go nie przekona. Chwilę stali naprzeciw siebie i w milczeniu patrzyli jedno na drugie; nareszcie Zenon ujął rękę siostry i ucałował ją z szacunkiem.

– Czego ty się martwisz? – rzekł. – O tyle warte życie człowieka, o ile drugim jest pożyteczne. Gdybyś nie wierzyła w to, nie poświęciłabyś się dla nas, jak to uczyniłaś. Tobie dla dobra rodziny wolno się było wyrzec szczęścia własnego, pozwólże mi się wyrzec karyery, jeśli w tem widzę, że, tak czyniąc, poświęcam się dla dobra wielu.

– Żeś szlachetny, tego ci nikt nie odmówi – rzekła Wacława i pocałowała pochylonego przed nią w czoło. – Idźmy teraz do Jakóba i myślmy tylko o tem, by zdrów był jak najrychlej, a potem o tobie pomówimy z nim razem; on cię prędzej przekona, niż ja: wymowniejszy jest i rozumniejszy ode mnie.

Przeszli do chorego i przez cały dzień troskliwie nad nim czuwali. Gdy wieczorem doktor przyszedł, oznajmił, że chory ma się znacznie lepiej, że gorączka spadła o pięć dziesiątych stopnia; majaczył jeszcze, nie poznawał Edy i Zenona, lecz Wacławę ciągle przywoływał do siebie.

– Jeśli gorączka tak szybko spadać co dzień będzie, jak dziś, wkrótce zabierzesz go pani do siebie – rzekł doktor, zwróciwszy się do Waci.

Słowa jego czczemi nie były – zaledwie tydzień minął, chory już siedział na łóżku i o wyjeździe na wieś mówił; zgadzał się nań i co dzień pytał doktora, kiedy go wypuści z Warszawy; po dwóch zaś tygodniach uszczęśliwiona Wacława, uwożąc obu braci, podążyła do domu. Jak ją tam witano, ile radości było z jej powrotu – by to opisać, słowa ludzkie niedostateczne.

Obie siostry, Wacława i Elżunia, otoczyły Jakóba jak najtroskliwszą opieką, to też przychodził szybko do zdrowia, o wyjeździe wszakże nie wspominał; przyrzekł Waci, wyjeżdżając z Warszawy, że przez cały miesiąc zabawi w Kalinówce i przez ten czas pióra nie weźmie do ręki; nie myślał słowa łamać – tak mu dobrze było u ogniska rodzinnego: Ranki spędzał z Zenonem na łowach, w południe gawędził wesoło przy obiedzie z siostrami, potem szedł na połów ryb lub raków z młodszym bratem, wieczory spędzał znowu z siostrami. Wacława prosiła Zenona, by, dopóki naznaczony Jakóbowi przez doktora czas bezczynności nie minie, pozostał w Kalinówce i dotrzymywał rekonwalescentowi towarzystwa.

– My czasu nie mamy, by się nim zająć – mówiła; – gotów z nudów za pióro schwycić. Zostań, proszę.

Nie domyślając się, iż był drugi jeszcze powód, dla którego zatrzymywała go, Zenon uległ jej prośbom i był nieodstępnym towarzyszem Jakóba; całemi godzinami rozmawiali, a podczas tych rozmów Jakób starał się wpływać na Zenona, uspokajać jego burzliwe usposobienie. Minął wreszcie miesiąc. Jakób odezwał się raz przy obiedzie, iż czas mu wracać do domu.

– Musimy się pierwej pożegnać uroczyście – rzekła Wacława; – za tydzień cię puszczę, nie pierwej.

Jakób pochylił się do jej ręki z pocałunkiem.

– Poddaję się rozkazom twoim z ochotą – odparł.

Nazajutrz była niedziela. Wacława zaprosiła do siebie na całe po obiedzie Julków i Bolków, pana Andrzeja i Karolów, a gdy wszyscy zebrali się i zasiedli, wedle starego zwyczaju, pod lipą, przyniosła ostatnią pracę brata, zganioną przez jeden z dzienników warszawskich, i prosiła Karola, by ją przeczytał głośno. Karol chętnie się zgodził. Czytał pięknie, więc wszyscy słuchali go z przyjemnością. Gdy się znużył, wyręczyła go Wacia i dramat do końca przeczytanym został.

– Ależ to rzecz piękna, bardzo piękna! – wykrzyknęło kilka głosów – jak można było ją zganić!

– To też jedni zganili, drudzy pochwalili – rzekł pan Andrzej.

– Kto pochwalił? – zawołali Jakób i Wacława jednocześnie, a w oczach ich malował się niepokój.

Pan Andrzej dobył zwolna z kieszeni "Prawdę."

– Posłuchaj, Jakóbie, jak "Prawda" wyraża się o twej pracy – rzekł: – pismo to rzuca śmiało ludziom w oczy prawdę.

To mówiąc, rozłożył dziennik i czytać począł wolnym, wyraźnym głosem:

"Dzisiejsi," dramat Jakóba z Kalinówki, to utwór, który nam zapowiada, iż nowy talent zabłysł wśród naszych pisarzy, talent pierwszorzędny. Jest w tym utworze siła, jest prawda, jest myśl przewodnia szlachetna i rozumna. Możemy tylko rzucić słowa zachęty młodemu autorowi i powiedzieć mu, by nie zrażał się paszkwilami zazdrosnych, lecz w pracy nie ustawał i wzbogacał naszą literaturę dalej takimi płodami, jak "Dzisiejsi. "

Blada twarz Jakóba oblała się rumieńcem, wyciągnął rękę po tygodnik.

– Sam raz jeszcze przeczytam – rzekł głosem wzruszonym.

Pan Andrzej podał mu "Prawdę;" on przebiegł krytykę wzrokiem błyszczącym, a przekonawszy się, że słowa jednego w niej stary przyjaciel nie zmienił, iż w istocie doczekał się uznania, zwrócił się do Wacławy:

– Uściskaj mnie – rzekł, wyciągając do niej dłoń. – Sprawdziły się poczciwe słowa, któreś mi w chorobie ciągle powtarzała, że przyjdzie czas, iż ludzie sprawiedliwość mi oddadzą. Czekałem i doczekałem się.

Wacia ucałowała go serdecznie, potem inni dłonie mu podali, winszując zwycięstwa.

– Dwa miesiące całe nie pisałem; sądzę, iż teraz pozwolisz mi wrócić do pióra – rzekł Jakób tym razem tonem żartobliwym, zwróciwszy się znowuż do najstarszej siostry. – Trzeba wrócić do pracy i pilnie zabrać się do niej, by nagrodzić zmarnowany czas.

– Wracaj, pisz dalej, pracuj pożytecznie – odparła Wacława wesoło, całując go czule. – A teraz, już spokojni o ciebie, pomyślmy o przyszłości Zenona.

– O mnie radzić chcesz? – tonem zdziwienia zapytał Zenon – a cóż tu radzić? Jużem niepotrzebny jako garde malade Jakóbowi; pójdę w świat i poszukam sobie jakiegokolwiek zajęcia, co mi chleb zapewni.

Gorycz biła z tych słów. Poczciwemu Julkowi żal się brata zrobiło.

– Panie Andrzeju – odezwał się do swego pryncypała, – czy w fabryce nie znalazłoby się dla tego biednego chłopca jakie zajęcie?

– Tylko proszę mnie biednym nie nazywać… litości nie znoszę – rzekł tonem podrażnionym Zenon i hardo podniósł głowę. – Najlepiej będzie, gdy zapomnicie o mnie. Poradzę sobie sam.

Pan Andrzej, jakby słów tych nie słyszał, zwrócił się do Julka.

– Obecnie, jak wiesz, wszystkie miejsca zajęte, lecz od Nowego roku będzie wakować u mnie posada twego pomocnika – rzekł łagodnie. – Ty zajmiesz stanowisko, jakie niegdyś twój ojciec zajmował, twoje będzie wolne. Mnie za ciężko i gospodarstwem się zajmować i być dyrektorem fabryki; próbowałem, ale za ciężko. Niech Zenon zostanie w Kalinówce i uczy się fachu przy tobie; będzie z razu pod twym kierunkiem spełniał obowiązki pomocnika, z czasem go usamowolnisz…

Zenon milczał tym razem, zagryzł wargi i spoglądał pochmurnie przed siebie. Zabrał głos Jakób:

– Ja jestem zdania, by Zenon jechał ze mną do Warszawy i kształcił się sam – rzekł; – będziemy razem mieszkać, pokój i życie go nie będą kosztować; ma kilka korepetycyi, te zapewnią mu grosz na codzienne drobne wydatki; łaski żadnej mu świadczyć nie będę; a choćbym mu i pomógł, toć obowiązek bra – ta… w chwili trudnej rodzina wspierać się powinna. A jam czyż łaski teraz nie doznawał? Toć Wacława, Fruzia i Elżunia żywiły mnie przez cały miesiąc darmo.

– Dobrze mówi Jakób – odezwał się Bolek tubalnym swym głosem. –Gałgan ten, co brata w niedoli nie wesprze; pewien jednak jestem, że Zenon korepetycyami zarobi tyle, iż sam się utrzyma i za wikt Julkowi płacić będzie.

– Teraz ja głos zabiorę – odezwała się Wacława łagodnym, a jednak stanowczym tonem.

Wszyscy zwrócili ku niej spojrzenia–ona wstała i mówić poczęła głosem lekko drżącym z razu, a potem pewnym zupełnie:

– Wiadomą jest rzeczą, ile patent, otrzymany z wyższych szkół, ułatwia młodemu człowiekowi drogę życia. Pragnę bardzo, by go Zenon posiadał. Żalby mi też było, gdyby rzucił zawód, do którego gotował się z taką ochotą i przez który tak pożytecznym byłby społeczeństwu. Mojem zdaniem, ponieważ tutaj kończyć uniwersytetu nie może, bo zamknął sobie do niego drogę, niechaj jedzie zagranicę, do Niemiec lub Francyi, i tam kształci się dalej w zawodzie lekarza. Moje zdanie podziela Fruzia i Elżunia; powtórzę państwu, cośmy uradziły wspólnie… Od dawna już ro – biłam co rok małe oszczędności z gospodarstwa; Elżunia, założywszy szkołę, dokładała także swój grosz do tych oszczędności; utworzyło to razem sumę, która dziś wynosi rubli trzy tysiące; sumę tę… pożyczymy Zenonowi, niechaj jedzie za granicę, niech się kształci, niech doktorem zostanie; a gdy otrzyma dyplom, wówczas osiądzie w blizkości Kalinówki, w którem z miast nas najbliższych, i tu światło i zdrowie szerzyć będzie… Cóż? przyjmujecie państwo nasz projekt?

– Zawstydziłyście braci – odezwał się Jakób, patrząc z dumą na Wacławę. – Przyznaję, iż pieniędzy oszczędzonych nie mam.

Julek pokiwał głową.

– A mnie ten projekt niepraktycznym się wydaje – rzekł. – A nuż za granicą toż samo się wydarzy, co tutaj: zbroi co i wydalą go? Trzy tysiące wasze pójdą wówczas na marne.

– Nie pójdą, jestem pewną. Wierzę Zenonowi, że co obieca, to dotrzyma – odparła Elżunia. – Proszę cię, przyjmij naszą propozycyę – dodała, zwróciwszy się do młodszego brata.

W Wacławy oczach czytać można też było prośbę.

Zenon stał z oczyma spuszczonemi w ziemię i milczał.

– Nic nam nie odpowiesz nawet? – odezwała się tonem wymówki Wacława.

On podniósł głowę.

– Trzech tysięcy, mozolnej waszej pracy, nie, ja nie wezmę – rzekł tonem stanowczym. – Lecz, żebyście nie sądziły, iż przez dumę odpycham waszą ofiarę, proszę was o pożyczenie mi dwustu rubli; te mi wystarczą na podróż i pierwsze dnie pobytu za granicą. Gdy otrzymam dyplom doktora, zrobię, jak sobie życzycie: osiądę w pobliżu was i tutaj będę pracować, a po paru latach pracy oddam pożyczone mi pieniądze.

* * *

– Wiesz, o czem myślałam dziś całe poobiedzie, siedząc sama z igłą w ręku? – zapytała Fruzia wchodzącą do pokoju jadalnego siostrę.

– O czemże? – spytała Wacława.

– O tobie.

– O mnie?

– Tak, o tobie… Myślałam sobie, że gdyby nie ty, kto wie, czem bylibyśmy dziś wszyscy, jakby nam było na świecie… Możeby wiatr dmuchał niejednemu w oczy.

– Wytłómacz się jaśniej, gdyż nie rozumiem cię – rzekła z uśmiechem Wacława, i położywszy na stole, wielki pęk kluczy, jaki w ręku trzymała, siadła obok siostry.

– Ojciec nasz był dobry, bardzo dobry, lecz surowy i twardy – poczęła Fruzia; – tyś zawsze za grzesznikami lub proszącymi o jaką łaskę się wstawiała, a wstawiała tak umiejętnie, iż on miękł… Chciał ojciec, by Jakób pracował w fabryce… tyś póty przemawiała za bratem, aż ojciec pozwolił mu iść drogą, do której wzdychał, i pracuje na niej pożytecznie. Julek promocyi nie dostał, ojciec miał zamiar więcej nie łożyć na jego edukacyę – tyś i na ojca i na Julka wpłynęła, Julek zabrał się pod twoim wpływem gorliwie do pracy, ojciec pozwolił, by choć cztery klasy skończył. Za Edą się wstawiałaś, za mną; a Zenon komuż zawdzięcza, jeśli nie tobie, że kończy uniwersytet i że dyplom lekarza mieć będzie? O, tyś dużo, bardzo dużo dla rodzeństwa zrobiła.

Wacława pochyliła się z pocałunkiem do siostry.

– Skądże ci to wszystko przyszło dziś na myśl? – spytała.

Fruzia nie odpowiedziała siostrze, tylko odłożywszy robotę, ciągnęła dalej:

– Przebaczyłaś mnie lekkomyślność, Julkowi próżniactwo, Zenonowi burzliwość zbyteczną; chciałabym wiedzieć, czybyś potrafiła przebaczyć większe grzechy?

– Największe przebaczyłabym, gdyby ten, co je popełnił, żałował za nie i dał dowody, że się poprawił – odparła poważnie Wacława.

Na twarz Fruzi silne rumieńce wybiegły.

– Będąc na mojem miejscu, przebaczyłabyś Hipolitowi? – zapytała cicho.

– Przebaczyłabym – rzekła Wacława.

Oczy Fruzi zaświeciły łzami, objęła ramieniem siostrę, przygarnęła się do niej, jak dziecko do matki.

– On pisał do mnie – poczęła mówić głosem wzruszonym, – on nas przeprasza za wszystko, on się poprawił: pracował, oszczędzał, zebrał trochę pieniędzy i pragnie wrócić do nas, lecz pisze, iż bez mego pozwolenia tego nie uczyni. Ułożył się z wierzycielami: zgadzają się, by im częściami długi wypłacał.Łkanie przerwało jej mowę. Wacława pogładziła pieszczotliwie złote i bujne zawsze jej włosy.

– Odpisałaś, by przyjechał? – spytała.

– Nie jeszcze – odparła Fruzia; – pierwej chciałam twej rady zasięgnąć.

– Otrzyj łzy i odpisz jak najprędzej, niech przyjeżdża – rzekła Wacia, całując ją w czoło; – gdy list będzie gotów, pojedziemy do Babic udzielić matce Hipolita radosnej nowiny.

– O, dobra ty moja, anielska ty moja siostruniu! jak tu cię nie kochać, nie szanować, nie czcić! – zawołała w uniesieniu Fruzia i pieszczotami obsypała Wacie.

– Siadaj i pisz – rzekła Wacława, podnosząc się z krzesła. – Ja idę do Julków podzielić się z nimi dobrą nowiną, a potem do pana Andrzeja prosić o konie.

W oczach tej dobrej siostry świeciła szczera radość. Wyszła śpiesznym krokiem, by spełnić, co obiecała, a Fruzia siadła do listu.

– Dobra nowina, Hipolit nawrócony! – rzekła Wacia, wszedłszy do pokoju pana Andrzeja. – Dzieci mej biednej Fruzi już sierotami nie będą.

I siadłszy obok biurka, przy którem stary ich przyjaciel pisał, powtórzyła mu to, co przed chwilą powiedziała jej Fruzia.

On wysłuchał jej uważnie, potem rękę do niej wyciągnął, uścisnął jej dłoń.

– Cieszę się, bardzo się cieszę – rzekł; – a powiedz Bolkowi, by go powitał, gdy przyjedzie, jak brata; trzeba mu ułatwić tę pierwszą chwilę, która przykrą dlań będzie bardzo…

– Nie wątpię, że tak uczyni Bolek, że się ucieszyszczerze z powrotu Hipolita – odparła Wacława.

Gdy wróciła do Fruzi, list był już gotów, więc pojechały natychmiast do Babie; wieść, przez nie przywieziona, wywołała tam ogólną radość: pani Babska rozpłakała się ze szczęścia, Bolek uściskał Fruzię.

– No, teraz, rada nie rada, będziesz zmuszoną mieszkać w Babicach – rzekł wesoło, – boć Hipolit będzie ze mną razem tutaj pracować. Dziś jeszcze napiszę do niego-. "Wracaj, przebaczamy ci, podamy wszyscy dłonie, lecz grosza nie damy do ręki, na zagonie ojca będziesz sarn musiał go zdobywać razem ze mną. Pod szerokim naszym dachem znajdzie się dość miejsca i dla mnie, i dla ciebie i dla naszej matki."

Fruzia podała mu rękę.

– Dziękuję ci za te poczciwe słowa – rzekła głosem wzruszonym.

I nastały teraz dnie pełne życia i gwaru w starym dworze Babic: Zosia i Bolek snuli projekty, jak on z Hipolitem, ona z Fruzią razem pracować będą i dziatwę chować; krzątali się też czynnie, by urządzić mieszkanie Hipolitom – lewe skrzydło domu przeznaczyli dla nich. Pani Babska ze łzą rozczulenia w oku przypatrywała się im i przysłuchiwała, czasami szeptała sama do siebie: "poczciwe, dobre dzieci!"

I w starym domu pana Damiana także wesoło było: Fruzia głośno roiła o powrocie dawno niewidzianego, rozmawiała ciągle o nim z dziećmi, a Wacława, patrząc na ożywioną jej twarzyczkę, na uśmiech radości, co usta jej zdobił, mówiła do siebie:

– O, jaki Bóg jest dobry!


Holder of rights
ELTeC conversion

Citation Suggestion for this Object
TextGrid Repository (2023). Polish ELTeC Novel Corpus (ELTeC-pol). Ognisko rodzinne. Ognisko rodzinne. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001D-3B54-1