Narcyza Żmichowska

Książka pamiątek

Młoda dziewczyna stała nad rzeką,

Rzeka do morza płynęła;

Młoda dziewczyna smutnie westchnęła:

I życie płynie daleko!...

Daleko płynie, z pamięci ginie,

Lilije rosną nad wodą,

Biedna dziewczyna, któż ją wspomina,

Chociaż umarła tak młodo?...

Któż się zasmuci, kto piasku rzuci,

Garść piasku młodej dziewczynie?

Ona kochana, już zapomniana,

A rzeka do morza płynie!...

Stara piosneczka

Ja piasku rzucę, ja pieśń zanucę,

Pieśń żalu młodej dziewczynie,

Bo mnie kochano, mnie zapomniano,

A mnie nic z serca nie ginie!...

Nowy śpiewak

I

Zmuszony do kilkomiesięcznego pobytu w Warszawie, zacząłem się starać o najęcie małej, byle cichej i wygodnej izdebki. Tu mi ulica była za głośna, tam schody za wysokie, aż na Walicowie, w porządnym, choć drewnianym dworku, znalazłem na koniec, czego mi było potrzeba, więcej nawet: znalazłem, czegom sobie życzył od dawna. Na piętrze dwa pokoiki od strony ogrodu czysto wybielone, z czerwono zaprawną podłogą, z jasnymi oknami, z których jedno otwierało się na mały ganeczek, prześlicznie w dużej akacji uwikłany konary.

Był to czerwiec właśnie i bujne drzewo, czepiając się po szybach, zielonymi gałązki prześcignęło zrąb dachu i aż wyżej nad domem swobodnie powiewało sobie. Wiatr lekko nim zakołysał, promienie słońca rozłamały się w tysiące ruchliwych światełek i cieni, jakiś ptaszyna ozwał się z gniazdeczka, jakaś czystość, spokojność, można powiedzieć — białość jakaś duszę owionęła i tak mi serce rozlubowało w tej ustroni, że idącemu za sobą chłopcu pierwej kazałem o sprowadzenie rzeczy się postarać, niż sam z gospodarzem względem ceny lokalu pomówiłem. Lecz gospodarz, człowiek poczciwy, nie spekulant na ludzkie wrażenia, miesiąc takiego pomieszkania, to jest śnieżne ściany i woskowaną podłogę, i ogródek przed oknami, i akację przy oknie, i słońce w oknach, i cichość, i swobodę, i śpiew swego ptaszka, zysk najpiękniejszy nieujętnej własności, on to wszystko na 40 złp. miesięcznie oszacował. Łatwo pojąć, że sprzeczki nie było. Przed wieczorem znieśli moje rzeczy i sprzęty. W pierwszym pokoju został kuferek, płaszcz na wbitym gwoździu zawieszony, buty, mały drewniany stołeczek ze wszystkim, co mi z rana do mycia i golenia przydatnym być mogło, szczotki, słowem, cała proza powszedniego życia śmiertelnych; do drugiego pokoiku, do tego, co to miał okno na drewniany balkonik otwierające się i cień akacji, i słońca promienie, wniosłem dwa trzciną wyplatane jesionowe krzesła, jesionowy, zielonym suknem pokryty stolik, twardo, lecz biało usłane łóżko, półeczki z książkami wiszące przy ścianie, fajki i duży, głęboki fotel — słowem, całą poezję dni świątecznych człowieka, całą poezję... bo sen, nauki, marzenia. Potem, gdy się już urządziłem w mojej nowej dziedzinie, zszedłem na dół, żeby zaraz całą półroczną należytość z góry opłacić; zwyczajnie, przez dzieciństwo zdawało mi się, że tym sposobem zupełnie się ubezpieczę w mojej posiadłości, a już mię smutek ogarniał na myśl, iż mię cokolwiek oddalić z niej może. Gospodarz zdziwił się niezwykłym pośpiechem.

— Zdaje mi się, że o dwóch miesiącach mówiliśmy dziś rano — rzekł do mnie.

— Rozmyśliłem się lepiej i wolałbym na całe sześć zapewnić sobie stałe pomieszkanie. Wszakże pan nic nie ma przeciw temu? — dodałem z prędkością.

— Ale bo to my zwykle miesięczną tylko opłatę z góry przyjmujemy.

— Mnie by dogodniej było od razu się uiścić.

— No, zresztą na jedno to wychodzi... lecz... widzi pan, mam w tym pewien przesąd.

— A to jaki? czy wolno spytać?

— Najpierw niech się pan bardzo nie lęka, ludzka dola, boska wola, to jest prawda najlepsza, jednakże kiedy się tak dziwnie zbiegną okoliczności, sam człowiek nie wie, czy ma wierzyć czy nie wierzyć.

— Wytłumacz mi pan tę rzecz trochę obszerniej — rzekłem, prawdziwą ciekawością zdjęty.

Gospodarz jednym spojrzeniem od stóp do głowy mię zmierzył.

— Och! tak — rzekł znowu — młody i silny, pan ma prawo najlepsze śmiać się najgłośniej z moich przywidzeń, wszelako dziwnie czasem rzeczy na świecie się dzieją; nie wierz im pan, boć bajka bajką, przypadek przypadkiem, ale zawsze jakoś ze wszystkich lokatorów, co przed panem w tych pokojach mieszkali, ile razy się zdarzyło, iż który naprzód kwartalne opłacił, tyle razy... chociaż się jedno drugiego nie trzyma...

— No cóż, tyle razy...

— Nie doczekał drugiego kwartału.

— Jak to, czy się wyprowadził?

— Nie, zawsze umarł. Prawda, że pierwszy był to sobie w podeszłym wieku staruszek, niewiele mu się należało, jakiś urzędnik, pobierał emeryturę i wypożyczał swój kapitalik na pewne, ale uczciwe, nie lichwiarskie procenta. Miałem w domu trochę biedy właśnie, bo mi się żona rozchorowała, poszedłem więc do niego, żeby pożyczyć, jak inni pożyczali, lecz jemu tak się dom podobał, bo to i porządnie umieciono zawsze, i bez krzyków, i bez kłótni, że za odstąpieniem kilku złotych opłacił mi z góry całe półrocze, i wyobraźże pan sobie, dwóch miesięcy nie dociągnął dobre człowieczysko, umarł, doktor powiedział, że na wątrobę. Potem w jakiś czas przemieniło się kilka osób, aż na koniec wynajął całą górkę jakiś pan, wysoki, otyły, nic się nie targował i za całe sześć miesięcy od razu 240 zł na stole położył, No, i ten to jeszcze sam sobie winien; jak się później przekonałem, gdyby z góry nie płacił, pewno by go dłużej niż miesiąc nikt nad sobą nie ścierpiał, bo to, proszę pana, komediant i pijak. Czasem po całych nocach biegał, krzyczał, sam z sobą rozmawiał, a kiedy mu z rana kosz piwa przyniesiono, to iść do niego wieczór, znajdziesz pół kosza szkła natłuczonego, ni mniej ni więcej. Byłbym się już pieniędzy i lokatorów wyrzekł, ale choć mu kilkakrotnie zwracać chciałem komorne, choć się prosiłem, nic nie pomogło: śmiał się i krzyczał, aż też musiało mu raz w tych krzykach gardło zawiać, bo dostał mocnego zapalenia, położył się w sobotę po południu, a na drugą sobotę już go zupełnie spokojnym do Powązek wieźli.

— Teraz pojmuję, dlaczego pan ma taki wstręt do pobierania z góry półrocznej opłaty — rzekłem z lekkim uśmiechem — ten drugi przypadek zwłaszcza mógł wielkiej ostrożności nauczyć, lecz co do mnie...

— Och! co do pana, ja wcale nie myślałem żadnego przystosowania robić; ten domek się dostało w puściźnie dawno temu, a Bóg dał, że osobliwością był ów jeden hałaśnik. Poczciwi poczciwych się trzymają, bez pochwały mogę sobie przyznać, że zawsze jakaś dobra dusza do nas zawita, i gdyby tylko o te dwa zdarzenia człowiekowi chodziło, pewno by je prędko z uwagi wypuścił; ale rok temu przeszło znowu coś podobnego nas spotkało. Pomartwiliśmy się szczerze z moją żoną i ona mi najpierwsza zrobiła to spostrzeżenie,że się nie szczęści wszystkim lokatorom, którzy na kwartał lub pół roku pierwej za mieszkanie swoje płacą. Nawet, pan się dziwić nie będziesz, kobietom i dzieciom trzeba czasem dogadzać w kaprysach — otóż więc ja przyrzekłem Jaguli, że z nikim podobnej ugody nie zawrę. Co miesiąc czterdzieści złotych do ręki, inaczej wolałbym wcale stancji nie wypuszczać...

— Jeśli ma od tego warunku nasza zgoda zależeć, to ja nie będę wcale z pieniędzmi się naprzykrzał i gdy pan chcesz koniecznie, to będę czekał nawet, aż sam się o nie upomnisz, ale czy nawzajem mogę mieć przyrzeczone odnowienie kilkakrotne wyznaczonego terminu?

— O ile można przyrzec, że się żyć będzie, mój dobry panie, o ile tylko można to przyrzec, ja mu święcie przyrzekam. Niech się pan jednak bardzo nie śmieje, wszystkiemu żona winna, ma nadzwyczajnie dobre serce, okropnie ją zwłaszcza trzecia śmierć tej pani przeraziła, a prócz tego mieć ciągle owe wieko od trumny przede drzwiami, słyszeć, jak baby kościelne nad głową śpiewają, pogrzeby, księża, to mi się dzieci straszą tylko. Ostatnim razem Karolek ledwo mi z płaczu nie zachorował, a Helusia, chociaż znacznie starsza od niego, tak się jakoś wzruszyła, że dotąd jeszcze nieraz matkę płaczem obudzi i po imieniu zmarłej przez sen woła.

— Prawda, dziwny zbieg okoliczności, bo się domyślam, że ta pani musiała także z góry całe półrocze opłacić?

— Całe półrocze, mój dobry panie, całe półrocze, a w trzecim miesiącu wyniosła się do innego, wiecznego pomieszkania.

— Czy młoda była?...

— Młodziuteczka, nawet pomimo tego, że drobna, delikatna, jak dziecko niewyrosłe, zdawała się dosyć silna i zdrowa. Mówiła raz Helusi, że już dwudziesty piąty rok kończy, ale nikt by jej więcej nie dał nad siedmnaście, bo wyobraź pan sobie: niziutka, szczupła, biała nieledwie przezroczysto,biała jak najpiękniejsza porcelana, i zawsze dwa świeże rumieńce na twarzy, myślałby ktoś, że umyślnie wymalowane, tak odznaczone, tak równe. Kiedy czasem dla pośpiechu swoje długie, jasne włosy rozdzieliła na warkocze i tak splecione, puściła od skroni po ramionach aż do stóp prawie, to ledwo na starszą siostrę mojej dziewczynki wyglądała, a jeszcze też gdy obiedwie na ziemi sobie siadały, gdy Helusia zaczęła figlować, stroić ją w kwiatki, bo kwiatków pełno musiało być co dzień świeżych w jej pokoju, gdy ona się do niej uśmiechnęła takim anielskim, takim dziecinnym uśmiechem... doprawdy, przypuściwszy, że dom się zapalił, ja byłbym sam nie wiedział, którą pierwej ratować. Kochaliśmy ją z żoną niby trzecie dziecko nasze.

— Jak się nazywała?

— Otóż to jeszcze jedna osobliwość, której nigdy pojąć nie mogłem: powiedziała swoje nazwisko, boć przecież było do zameldowania potrzebne, ale prosiła nas, żeby go nikomu na próżno nie powtarzać i w razie nawet, gdyby się kto jako znajomy o nią dopytywał, powiedzieć, że już jej nie ma. W wigilię śmierci zmieniła to postanowienie, kilka razy na pocztę wysyłała naszą służącą, która jej także uprzątała w pokojach, i zaleciła, żeby wpuścić natychmiast każdego, co by się do niej zgłosił, ale jak pierwej zakaz, tak potem rozkaz był zbyteczny. Nikt nie przyszedł i nikt nie przychodził. Zdaje się jednak, że kogoś z wielkim czekała upragnieniem; kilka razy mówiła, że chciałaby choć na dwa dni tylko mieć okna od ulicy, a pierwej to się jej właśnie najlepiej podobało, że na ogród wychodzą. Potem, może na kilka godzin przed śmiercią, pokazała mojej żonie mały zapieczętowany pakiecik i prosiła, ale tak cichym, tak słabym głosem, że ledwo dosłyszeć można było: „Jeśli tu przyjdzie pani jaka, wysoka, piękna, brunetka, choćby w rok po mojej śmierci, zapyta o mnie, to jej oddacie te listy i powiecie... powiecie wszystko, coście widzieli... wszystko, co pamiętasz, Helusiu”, przydała zwracając się do mojej córki, która jąciągle za rękę trzymała, a była, od tych łez widać, co jej chyba do serca spadały, bo oczami ta dziewczyna prawie nigdy nie płacze, była, mówię, tak zmieniona i blada, jak gdyby na nią właśnie ostatnie przyszły chwile. „Jeśli nikt spytać nie przyjdzie, kończyła chora z wyraźnym utrudzeniem, to czekajcie rok drugi... jeśli nikt znowu... to będzie można, będzie nawet trzeba spalić”, a widać ciężarem były jej te słowa ostatnie, bo aż mocniejszy kaszel ją porwał i dwie duże łzy jak ziarnka grochu po twarzy się stoczyły... Ot, mnie samemu, kiedy sobie wspomnę tę chwilę i noc, która po niej nastąpiła, tomitak smutno, jak gdybym miał zapłakać... Boć, proszę pana, czyż sposób nie pożałować?... młode, śliczne, dobre jak Najświętsza Panna stworzenie, a takie samo, takie opuszczone, że gdyby nie my, to by jej w ostatniej chwili nie miał kto dobrym słowem na wieki pożegnać.

— Więc nikogo, zupełnie nikogo przy sobie nie miała?

— Jak panu powiadam, żywej duszy.

— Nawet w czasie choroby?...

— Ona bo, prawdę mówiąc, nie chorowała wcale. Była coraz, szczuplejszą, coraz żywszych dostawała rumieńców, oczy jej coraz głębiej zapadały, ale się nigdy na nic nie skarżyła. Dopiero kiedy jej sił tak zabrakło, że już sama przez pokój przejść nie mogła i po całych dniach przeleżała na łóżku lub na kanapie, moja poczciwa Jagula zaczęła jej o doktorze wspominać; ale gdzież tam, i słuchać nawet nie chciała. „Jeśli to jest chwilowe osłabienie, mówiła, to samo z siebie ustąpi, jeśli choroba, to i doktor nie pomoże.”

— A w istocie cóż to było?

— Ksiądz nasz znajomy, którego do spowiedzi przywołano, powiedział, że jakaś wolno trawiąca gorączka.

— Zapewne suchoty?...

— Ha, mogły być i suchoty, ale pan nie masz powodu lękać się zarażenia; kazałem wszystko wyczyścić, wybielić, miesiąc cały okna były otwarte w późną jesień, wiatr dobrze wydmuchał, a i tak już drugi rok idzie i pan się nawetnie pierwszy sprowadza; jakieś szwaczki przez pięć miesięcy we trzy po całych dniach i nocach tam szyły, a żadnej nic nie było. Wszystkie w najlepszym opuściły nas zdrowiu, to pan także spokojnym być możesz.

— Jestem nim, chciej pan wierzyć, że jestem, co się tyczy mego zdrowia, tylko mi ciągle na oczach ta młoda nieznajoma pani...

— Dobrze się zastanowiwszy... po roku, czemuż bym nie miał powiedzieć jej nazwiska, przecież nie zbrodniarka żadna.

— Och! nie powiadaj pan — przerwałem z żywością — bo mię cześć jakaś przejęła ku ostatniemu życzeniu biednej umarłej — nie powiadaj pan ani mnie, ani nikomu, co by dla próżnej ciekawości chciał zbadać ową tajemnicę, jedyny skarb może wielkiego nieszczęścia.

— Prawda, prawda, święte pańskie słowa i zapewne uczciwe, prawe serce pańskie — rzekł nieco wzruszony ślusarz wyciągając ku mnie swoją sczerniałą, kościstą rękę. Uścisnąłem ją w obu dłoniach moich, bo mi tajemne przeczucie mówiło, że to szlachetnego człowieka ręka.

— Jednakże — odezwałem się po chwili milczenia — przynajmniej ta kobieta żadnego nie cierpiała niedostatku?

— Trudno by to z pewnością zaręczyć; miała niby tyle, ile jej było potrzeba, i na skromny pogrzeb zostało się jeszcze, ale czy nigdy więcej nie potrzebowała, czy jej sposób życia był z upodobania czy z konieczności wybrany, tego nie wiem i po wielu domysłach, wnioskach, przypuszczeniach nic stanowczego wyrzec bym nie mógł. Najpierw, jak to już panu wspomniałem, całe półrocze zapłaciła naprzód i nam, i na zaręczenie, naszej służącej, która już od kilkunastu lat domu wiernie się trzyma; potem codziennie robiono jej tu na dole spory imbryczek czarnej kawy, a czasem w wieczór herbaty — zresztą garnuszek mleka, dwie bułeczki, którymi się zwykle z ptakami dzieliła, co drugi dzień talerz rosołu, także od nas wzięty, mięsa ledwo na ząb jeden,wszystko to pewnie i trzydziestu złotych nie wyniosło miesięcznie, ale za to świece zawsze musiały być woskowe i nieraz późno w noc migotały z jej okienka; książek ślicznie oprawnych pełna szafka; bielizna porządna; sukien ładnych dosyć, chociaż najczęściej w czarnej tylko lub w białych rannych chodziła szlafroczkach; mebli niewiele, ale za to bardzo porządne i tak jakoś rozstawione, iż gdy do niej się weszło, to człowiek myślał, iż do salonów najpyszniejszych wchodzi. Wszystko przed śmiercią darowała mojej Helusi, a po śmierci tośmy znaleźli jeszcze pismo jakieś w stoliku, gdzie ta darowizna ze wszelkimi formalnościami poświadczoną była. Upominała, żeby spalić te rzeczy, które jej do bliższego służyły użytku; ja sam chętnie byłbym wypełnił to ostatnie jej zlecenie, ale mi córka niczego tknąć nie dała, co droższe, co nowsze, to wszystko pozwoliła matce wziąć, sprzedać lub poprzestawiać do naszych pokoi, ale czego wyłącznie chora używała, tego nikomu nie ustąpiła dziewczynina. Wybłagała sobie jakieś schowanko pod strychem i tam jest łóżko usłane tymże samym co dla nieboszczki sposobem, kanapa, na której leżała bardzo często, dywan, co się na nim bawiły w początkach, skrzyneczka z rzeczami, które do ostatniej chwili nosiła, i fotel, w którym umarła, bo to najdziwniejsza, że kiedy przy spowiedzi ksiądz jej o bardzo bliskiej śmierci prawił, ona zaraz się domyśliła, że to już życia niewiele, chociaż była niby silniejszą i zdrowszą, kazała się ubrać Małgosi jakby do trumny w świeżą zupełnie bieliznę, wstała, przeprowadzono ją przez pokój, siadła w fotelu naprzeciw okna i pomimo namowy, prośby, rady już więcej do łóżka nie wróciła.

— I miała przytomność do ostatniej chwili?

— Zupełną, ciągle patrzyła... — Wtem nagle mój gospodarz umilkł, odkaszlnął, mrugnął na mnie i zaczął donośniejszym głosem mówić, jak gdyby dalszy ciąg ugodnej rozmowy:

— Piec wcale nie będzie dymił; jeśli pan u nas i na zimę zostanie, to mu będzie ciepło jak w ulu, jak w ulu, mój dobry panie; na wszystkie strony opatrzone, oblepione, a z południa to mu i wiaterek nie dokuczy nawet...

Przyczyną tak niespodziewanego zwrotu było wejście młodej dziewczynki, która stanąwszy przy stoliku, bystre, przenikliwe, długie spojrzenie na twarz ojca zwróciła. Ślusarz kaszlnął kilka razy, posunął krzesłem, zaczerwienił się i widocznie prosił mię wzrokiem o poratowanie go w tym kłamstwie niewinnym, przez które, jak się łatwo domyślałem, ukochanemu dziecięciu przykrego chciał oszczędzić wspomnienia — lecz ja w tej chwili inną zupełnie zajęty byłem myślą.

Dziwne wrażenie zrobiła na mnie ta dziewczynka, co tak długą żałobą kilkotygodniowej znajomości przechowywała pamięć. Na pierwszy rzut oka dziecko, i brzydkie dziecko: śniade, chude, z wysokim czołem, z bladosiwymi oczyma. W drugiej chwili, gdy lepiej rozróżniłeś dobiegające swej pełności kształty i lśniący połysk na dwoje rozczesanych warkoczy, i błękit żył pod przezroczystą, delikatną, choć ciemną krzyżujących się skórą — to ci widomie z dziecięcia wyrastała dziewica piękna, smutna, urocza jak tajemniczość, a gdyś jeszcze wzrok swój na jej wzroku zatrzymał, gdy po tych niebieskawych światełkach roztoczyło się czarnym płomieniem koło zwiększonej źrenicy i dostrzec mogłeś złotawego osnucia, które z nazewnątrz do środka jej promieniami biegło, jak gdyby całą dnia jasność, całe uczuć światło tam daleko w głąb piersi przed ludźmi i przed światem chciało wciągnąć sobie, gdy szczególniej przypatrzyłeś się temu czołu za wysokiemu nieco, ale tak czysto, rysunkowo od włosów po dwie równe, wąziutkie, czarne jak aksamit brwi spadającemu, och! wtedy nie dziewczyna, nie dziewica stała już przed tobą, ale kobieta w całym majestacie swojej wielkości, święta myślą, uczuciem, boleścią. Nic dziwnego, że przy pierwszym spotkaniu wieku jej domyślić się nie mogłem: wyglądała na lat dwanaście, mogła kończyć rok szesnasty, a jednak w tej chwili, kiedy tak badawczo na ojca patrzyła, kiedy w dwie głębokie zmarszczki jakby do zwyczajnego układu jej czołosię ściągnęło, kiedy zwierzchnia warga, lekko, niedostrzeżonym meszkiem ocieniona, zadrżała, mimowolnie i przymuszonym rozśmiała się uśmiechem, ja byłbym jej bez wahania się nawet więcej niż dwadzieścia lat policzył, w istocie zaś niespełna piętnaście ich miała.

— To moja córka, Helusia — rzekł na koniec gospodarz widząc, że nie przerywam przykrego milczenia.

Skłoniłem się pełnym poszanowania pokłonem, jak przed najsławniejszą warszawskich salonów królową, a może głębiej i pokorniej jeszcze, bo nie pamiętałem, żeby kiedy najsławniejsza piękność takie wrażenie czci i podziwienia zbudziła we mnie prócz tej jednej, której z nikim, w żadnym zdarzeniu życia porównaniem nie stawiłem nigdy.

Młoda dziewczyna lekkim skinieniem głowy odpowiedziała na mą grzeczność, a jej ojciec, zdziwiony, patrzył na nas koleją i sam nie wiedział, co już mówić dalej. Szczęściem dla niego znowu drzwi się otworzyły. Weszła do pokoju młoda jeszcze kobieta, bardzo przystojna, sześcioletniego chłopczyka za rękę trzymając.

— Mamy nowego lokatora — rzekł do niej ślusarz wskazując na mnie — układ skończony tylko na miesiąc, tylko na miesiąc, moje serce, lecz zdaje mi się, że da Bóg, dłużej z sobą zostaniemy. Pan chciał koniecznie z góry półroczne opłacić...

— Dziękuję ci, żeś o mej prośbie pamiętał — ze smutnym, uśmiechem odpowiedziała mu kobieta i przywitawszy mię raczej spojrzeniem niż ukłonem, prędko do pobliskiego przeszła pokoju. Córka zapewne ją tam uprzedzić musiała, bo kiedy zwróciłem się ku niej, już jej nie było, zniknęła. Ja sam też prędko odliczyłem miesięczną należytość, raz jeszcze ścisnąłem rękę dobrego gospodarza i oddaliłem się do moich pokoików.

Tym razem ich widok przejął mię głębokim jakimś, trudnym do opisania uczuciem, jak gdyby piękne ramy wypełniły się ciemnym i ponurych przedmiotów obrazem.

Nie była to dziecinna bojaźń, ale nie był także czystej litości żal za umarłą; jeśli bez wystawienia się na śmieszność można dwudziestokilkuletniemu mężczyźnie coś o swoich nerwach wspominać, to ja się przyznam, że może ich działania doświadczyłem wtedy. Zrobiło mi się tak ciężko na piersi, tak smutno w myślach jak przed burzą lub przed nieszczęściem, choć właśnie nadzieja dobrej przyszłości zaczynała się niby rzeczywistnić w mym życiu, a pogoda świeciła z nieba pełnym księżycem tak jasno, jak gdyby mi kto w wielkie morowego srebra blachy powybijał ściany pokoju, deski podłogi i łóżka przykrycie. Trudno sobie wyobrazić, trudno życzyć w spokojniejszym schronieniu ozdobniejszej cichości — a mnie jednak było smutno i przykro. Powieść ślusarza niedokończona, niepewna, bezimienna, dręczyła mnie niby kartka wydarta z zajmującej książki, gdy zaś usiadłem w moim fotelu, gdy zapaliłem fajkę, a dym białawy rozmajaczył kłębami po świetle księżyca, zaczęła mi się tak uprawdzać, tak uprzytomniać, że doświadczałem zupełnie podobnego wrażenia, jak gdyby mię ze świeżym trupem zamknięto. Zimne poczucie nicości, które wtedy mimowolnie do serca przystępuje, usposobienie do gorzkich, szyderczych myśli, pamięć bardziej ku niemiłym zwrócona wspomnieniom — zachwianie ogólne w nadziejach i w woli moralnej, tego wszystkiego razem doznawałem, sam sobie nie mogąc zdać sprawy, jak i czemu?... Przecież człowiek pierwej niejedną legendę już słyszał, przecież o wielu naczytał się okropnościach, a choć w jego życiu przeszłość latami niedługa, to kilka chwil cierpienia wypełniło ją doświadczeniem rozmaitych kolei. Patrzyłem na śmierć ojca; raz już mi się zdawało, że matkę utracę. Odprowadzałem na Powązki ciało kolegi i przyjaciela szkolnego, byłem nawet raz obecny strasznemu nagłego zgonu wypadkowi, a zawsze w każdym zdarzeniu czułem męstwo, siłę, krew zimną i odwagę; nie wiedzieć skąd wtedy proste opowiadanie najpospolitszej historii tak zadziałało na mnie. Że piękna młoda kobieta dostaje suchot i umiera, że ja w rok później sprowadzam się do tego samegopomieszkania, to były rzeczy zwyczajne powszednie i za takie uznawałem je przed sądem mego rozumu, a jednak nerwowa władza fantazjowania wzięła górę. Zrazu chciałem jej oporem lodowatą stawić krytykę, ale rozśmieszyła mię wkrótce tak silna walka przeciw tak drobnemu niebezpieczeństwu, odrzuciłem tę broń zbyteczną i zdałem się bezwarunkowo na dowolne dziwactwa mych wrażeń. Powoli, powoli ustępować zaczął pierwotny niesmak i zamarzyłem się w tysiączne domysły, obrazy, wnioski, i nie postrzegłem nawet, jak z marzenia w rojenie, z rojenia w senne widziadła rozsnuła się cała bezładnych myśli osnowa.

Nagle w fotelu moim, naprzeciw tego okna z ganeczkiem zielonym, nie ja siedziałem, lecz przeszłoroczna poprzedniczka moja, biała, w białej szacie, umierająca i zadumana swoją ostatnią myślą na ziemi. Myśl tę widziałem pod jej czołem lub raczej we własnym sercu czułem, ale nie wyrazami. Niby to był żal głęboki niepowrotnej straty, niby jakieś do uniknienia, a nieuniknione nieszczęście — ja znałem jego przyczynę, pojmowałem okropność, lecz jak to we śnie bywa, bez określenia żadnego. Moja nieznajoma, wbrew wszelkim przepisom pięknego konania, wzrok miała nie do nieba wzniesiony, lecz trochę przywarty i spuszczony w dół między czerniejące krzaki ogródka. Czoło jej było równe, czyste, rozświecone blaskiem księżyca i tylko przy skroniach lekko żółknąć poczynało jak starożytny marmur posągów. Pod tym czołem trudnym do opisania wdziękiem jaśniała twarz jej delikatna, drobna, dziecinna prawie, a taka już smutna, taka cierpiąca, że mi się płakać nad nią chciało. Rączki maleńkie palcami splotła i na kolano zarzuciła, a potem, jak gdyby ją bezsilną ciągnęły za sobą, z usposobieniem właściwym suchotnikom naprzód się zupełnie podała i na wątłej kibici jak kwiatek złamany zawisła. Promienie księżyca okoliły ją w tej ślicznej postaci, lecz cień akacji nieznacznie się zbliżył, a niby ona wiedziała i niby ja wiedziałem, że jak się zbliży, jak jej na twarz padnie, będziemusiała umierać — i tak chwila po chwili, tchnienie po tchnieniu mogłem liczyć ubytek jej życia i liczyłem, ale gdy się cień zbliżył, gdy już, już skonać miała, jej postać zmieniła się nagle w córkę ślusarza, z tym głębokim, tajemniczym na twarzy wyrazem, z tym nieszczerym uśmiechem na ustach, z tym spojrzeniem, z jakim na zakłopotanego ojca spoglądała... Kilkakrotnie wracało mi widzenie i czucie tych samych obrazów, aż na koniec mocniejszy chłód przedświtu zbudził mnie na chwalę, lecz nie roztrzeźwił wcale, instynktem tylko zaszedłem do łóżka, cisnąłem się na nie w ubraniu i znowu zaczęło mi się kleić mar tysiące. To widziałem czarną trumnę, z której przez źle zabite wieko wydostawały się długie jasnych włosów pierścienie, to głowę śniadej Helusi na marmurowych umarłej ramionach, to zupełnie twarz obcą, nieznaną, ale z ową jakby w złotą obrączkę — w promienie objętą źrenicą, to nawet inne, przecudne, niedostępne życzeń moich zjawisko, sen mojej rzeczywistości, słońce natchnień moich — Ona — stawała przy oknie balkonu, zrywała liście akacji, zerwane — w jakiś długi bez końca plotła wieniec, a kiedy chciałem ze splecionych koło na jej głowę spoić, była znowu przede mną ta postać w śnieżystej bieliźnie, z przywartymi oczyma, z cierpieniem konających na bladym obliczu. Jednak nie męczyły mię wcale okropne te przemiany, choć jak na jawie, każde uczucie: litość, podziwienie, miłość, wstręt niekiedy, czułem. Czy długo to trwało? nie umiem powiedzieć — wiem. tylko, że nazajutrz bardzo późno się obudziłem.

II

Zawstydziłem się trochę przy świetle dziennym za moją wieczorną wrażliwość, wstałem co prędzej, z gorączkowych snów i marzeń czoło zimną wodą obmyłem, przebrałem się i zostawiwszy klucz mój Małgosi, z którą poprzednio takąż samą i w takichże warunkach jak zmarła pani zawarłem ugodę, śpiesznie wybiegłem na miasto.

O wpół do jedenastej czekała mię ważna bardzo z mecenasem narada. Szło o udowodnienie prawa do kilkudziesięciu tysięcy spadku, którego nam nikt wprawdzie nie zaprzeczał, ale za którym już od miesiąca siedziałem w Warszawie i długo jeszcze posiedzieć mogłem dzięki nadzwyczajnej sumienności naszych prawników, którzy mi ani literki z aktów sądowych oszczędzić nie chcieli. Przychodzę, mecenasa już w domu nie ma — spóźniłem się o pięć minut, a to człowiek bardzo wzięty i akuratny jak kompas.

„Oho! — pomyślałem sobie — nie najszczęśliwiej obejmuję w posiadłość moje nowe pomieszkanie. W nocy śpię za mało, z rana za długo, chybiam umówionej godziny, a może kilku tygodni marudztwa przyczyniam sobie, kto wie, czy w tym jakiegoś fatalizmu nie ma?” — I rozśmiałem się na pobratymstwo tej obawy z przesądami pani ślusarzowej, rozśmiałem tym weselej, że cóż mógł być za fatalizm w tym domku spokojnym, w którym mi się wszystko z wszystkimi razem podobało, nawet ostatnia moja znajomość, pani Małgosia, blisko pięćdziesiąt lat mająca, trochę dziobata, trochę za niska, trochę za tłusta, lecz taka przyjacielska, taka chętna, taka łatwa do zgody, żeśmy od pierwszej rozmowy bardzo się polubili.

Wracałem więc powoli, przypatrując się wszystkim szyldom, a droga jak co dzień, tak i wtedy wykręciła mi się na Daniłłowiczowską ulicę. Przy pałacu Załuskich silniej mi serce w piersiach zastukało, bo tam w oknie którym pierwszego piętra na lewo mogła właśnie bardzo biała ręka spuszczone podnosić story, mogła bardzo piękna głowa na zakratowany wychylić się dziedziniec.

Bodaj to te miary czasu, tak zmienne w swojej wartości! Do mecenasa przybyłem za późno, tutaj za wcześnie bym przybył — gdyby jednak?... Pięć minut po jedenastej minęło. Pójdę się tylko zapytać o zamiary na wieczór dzisiejszy. Przez chwilkę stałem. A któż tak nie stał? Dziecinny, niepewny, śmieszny, w rozmysłach u podwoi swej wybranej jak przed świątynią swego bóstwa? Szczęśliwa, bałwochwalcza młodości chwila! Tymczasem mnie stojącego potrącił jakiś pan z podwórza właśnie wychodzący.

— Przepraszam.

— Nic nie szkodzi.

I obadwa uchyliliśmy kapeluszy, i obadwa z uchylonymi zostali przypatrując się sobie, przypominając z półuśmiechem, z półkłopotem.

— Jeśli się nie mylę?... — rzekłem.

— Zdaje mi się... — odpowiedział.

— Pan Romuald...

— To Ludwik! — i ramiona wyciągnęły się do wzajemnego uścisku.

Romuald był Jej bratem, znaliśmy się w szkołach jeszcze, potem nas wypadki życia rozdzieliły; słyszałem tylko o nim, że utalentowany artysta, dla wykształcenia się w muzyce na lat kilka za granicę pojechał; ja zaś dopiero w czasie jego niebytności, ze wsi, gdziem przy matce gospodarzył, Warszawę odwiedzając, poznałem się z jego siostrą.

— Zapewne do nas szedłeś — rzekł, żartobliwie w oczy mi patrząc — Maria Regina miała przeczucie, że cię wcześniej dzisiaj zobaczyin gratiamświęta mojego powrotu.

— Ależ to powrót zupełnie niespodziewany; przedwczoraj był list od ciebie.

— Z Berlina ośm dni temu jak pisany... toć przecież nam muzykom wolno temat życia wariować.

— Szczególniej, gdy jak na teraz w tak miłym ułożą go tonie.

I wymieniając wzajemnie oderwane słowa weszliśmy do bawialnego pokoju, w którym Maria Regina, schylona nad ogromną paką, przerzucała w zwojach nut swego brata.

— A widzisz, Romualdzie — rzekła do niego, ku mnie rękę na szczerego powitania uścisk wyciągając — wszakże ci mówiłam, że pan Ludwik niedługo przyjdzie, bo mu się jego cząstka w radości dobrych przyjaciół należy.

— Niech pani za tę myśl i za to proroctwo z chwili dzisiejszej podobnych całe życie się złoży.

— Złe życzenia, panie Ludwiku; chwile podobne, nudne chwile. Wiesz przecie — dodała z uśmiechem — że ja dnia najszczęśliwszego dwa razy bym przeżyć nie chciała.

I wskazawszy nam miejsca, sama do zaczętego przeglądu wróciła. Usiadłem trochę smutniejszy niż w pierwszej mego wejścia chwili, bo ostatnie jej wyrazy przypomniały mi niedawną rozmowę, w której nie mogliśmy się zgodzić, a w której szło nam właśnie o trwałość wrażeń, o świętość uczucia. Ona, kobieta, broniła wszelkiej zmiany; w zmianie, czyli przemianie, jak się wyrażała, był dla niej jedyny, prawdziwy postęp i rozwój życia. Zaiste! sam dzisiaj wiem najlepiej, że miała słuszność w bezwzględnym, oderwalnym słów tych znaczeniu — lecz wtedy mnie i od niej coś podobnego usłyszeć... kiedy serce w wieczność jednego rzutu oka wierzy, kiedy mą w nadziejach nieskończoność dla każdej chwili szczęścia, odwagę choćby przeciw nieśmiertelności... To proszę, jakżeż się smucić nie miałem?

Ach! co to za czarodziejka była ta Maria Regina, bo tak ją zawsze dwuimieniem w rodzinie i między bliższymi znajomymi nazywano.

Przy ojcu, od dziesiątego roku po matce sierota, z bratem tylko dwa lata starszym wychowana, samoistnie prawie ukształciła się na pełną wdzięku i siły kobietę. Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy ją pierwszy raz w loży wspólnej naszej znajomej zobaczyłem. Od sceny siedząc, bokiem się ku niej zwróciła, a w tym poruszeniu futrzana peleryna, osunąwszy się nieco, ciemnobrunatnym obwodem spadek prześlicznej długiej szyi i okrągłość ramion odznaczyła. Śnieżysta białość jej cery, świeżej, choć jednostajnie bladej, zadziwiała przy czarnych, ale to jakąś metaliczną, granatową czarnością czarnych włosach. Koloru jej oczu jak wtedy, tak długo potem rozpoznać nie mogłem. Trzymała je ciągle kusławnej naszej aktorce zwrócone i kiedy Ritta Hiszpanka, zdradzona, wyśmiana, jednym słowem obelgi policzkuje zwodziciela, ona z krzesła się uniosła, lekkim rumieńcem zakraśniała i entuzjastka-artystka artystce silnie w obie klasnęła dłonie, potem dopiero, jakby na świadectwo swemu uniesieniu, spojrzała ku nam, lecz tyle światła łamało się w jej źrenicach, tak były lśniące, promienne, że nie czarne, nie błękitne, ale diamentowe mi się zdały. I były to prawdziwie oczy jej duszy, bo teraz nawet, gdy sobie chcę wytłumaczyć tę kobietę, zawsze mi diamenty, zawsze jej spojrzenia na myśl przychodzą, tak równie czysta, jasna, piękna, a jednakże tak równie i kamienna była. Diamentu własnością ona także pod promieniem słońca mieniła się w tysiączne blaski swej fantazji; jakie wrażenie na nią padło, w takiego barwę przeoblekała cały świat swój naokoło, a barwy zawsze cudne, choć coraz inne, nieujętne, migotliwe, zwyczajnie jak połyski diamentu, jak połyski diamentu, bo nawet z nazewnątrz odbiciem tylko świecące, a czym jest diament w istocie swojej?.., węglem i x,niewiadomą; a czym ona była w treści ducha swego?... mnie się zdaje, że była wielkim talentem, wielką pychą i... tajemnicą! Obdarzona mistrzowskiej potęgi wyobraźnią, przywykła do zupełnej w czynach i myślach niezawisłości, nigdy przecież w nadzwyczajność z ubitej nie zboczyła drogi, nigdy za określone towarzyskimi wymaganiami nie przestąpiła granice, lecz za to w ów powszedniości obręb ściągnęła tyle sobie tylko właściwej poezji, tak zekształtowała najpospolitsze życia zdarzenia, tak z wszystkiego, co ją otaczało, nowe umiała wyciągnąć żywioły, tak tworzyła czy przetwarzała, że nigdy rozsądniejszej i dziwaczniejszej nie zdarzyło mi się widzieć kobiety. Od kołnierzyka, co potrójnym puszkiem tiulików i koronek jej szyję obejmował, aż po sztalugę, na której schnął olejny, trupią głowę między kwiatami przedstawiający obraz, wszystko w jej ubiorze, w rozstawieniu jej mebli, w rozkładzie jej codziennych zatrudnień było jakby niespodzianie zaimprowizowane, jakby czarnoksięską laską wywiedzione z krainycudów i piękna. Ona sama w tym świecie własnych pomysłów wysoka, dumna czy też pełna godności, prawdziwa Dziewica Królowa, Maria Regina, jak ją nazwano chrztem Kościoła z przypadku, a sądem przyjaciół z podobieństwa, zdawała się prawie obcą na ziemi, w poezjach wymarzoną istotą — i to wszystko w niej było ogniem czy, jak tam jubilerowie mówią, wodą diamentową. Lecz w stanowczych chwilach życia owa istota miała tak zimny pogląd na rzeczy jak cięcie skalpelu; wcześnie zarząd ojcowskiego domu objąwszy wyrobiła w sobie jakąś przenikliwą zręczność, jakiś sąd męski i niezachwiany w zakierowaniu rodzinnymi sprawami i to w niej było skamieniałością diamentową... Ale na cóż ja piszę dzisiaj to, czego wówczas nie myślałem?...

Wówczas siedzieliśmy naprzeciw siebie z Romualdem przypatrując się jeden drugiemu, bo po kilku latach odnawiać znajomość to trudniej daleko niż zupełnie nową zabierać. Maria Regina, opodal stojąc, półgłosem nuciła przeglądaną muzykę, a w ustępach rzucała oderwane wyrazy do naszej bardzo obojętnej rozmowy.

— ToAndantegrałeś na ostatnich imieninach naszej matki i ułożyłeś fantazję do pierwszego swego koncertu; proszę cię, nie każ go nigdzie drukować... mnie daruj, schowam, bo to rodzinna pamiątka... Jak widzę, po tej stronie są wszystkie twoje sztuki, a tutaj sam Lipiński... Ach! przypominam sobie, kiedy grałeś w tym kwintecie, prześlicznym byłeś chłopcem, teraz zbrzydł mój Romuald, wszak prawda, panie Ludwiku? Aż mię wstyd, żeśmy tacy do siebie podobni...

W istocie, podobieństwo rysów było zadziwiające, kiedy się jedną twarz przy drugiej widziało, lecz osobno każda z nich tak była różna wyrazem, że się wcale nie przypominały wzajemnie. Młody artysta, blady i brunet jak siostra, był daleko chudszy, wątlejszy. Profil jego, ostrzej narysowany, zdradzał nierównie drażliwszą naturę. Linia, która od trochę pochylonego w tył czoła po klasyczno orlim nosiebiegła, prędko łamała się ku dość wydatnym ustom i może za kończasto odcinała nieco wystającą brodę. Z lekkiego drgania skóry, na kościach policzków wyciągniętej, z cieniu, co sinym półkolem wpadłe, więcej jaskrawe niż jaśniejące oczy podkreślał, łatwo można było się domyślić przejścia wielu gwałtownych czasem, zmiennych zawsze wrażeń i namiętności. W duszy Marii Reginy przeczuwał każdy jakiś grunt niewzruszony, stały, ciągle tożsamy pod przemienną fantazjowania powłoką, nie dosięgnięty i nie skłócony nigdy; tutaj widać było, że każde wstrząśnienie aż do głębi całą mąciło naturę, że ta natura nigdzie nie miała pewności ujęcia, oparcia. W tej chwili jednak dla wszystkich, którzy go z dawną jego młodzieńczą świeżością porównać nie mogli, Romuald bynajmniej na zarzut swej siostry nie zasługiwał; piękny był i ową nerwową dziwacznością swej fizjognomii, i tą smukłą, niedbale w ramiona szerokiego fotelu rzuconą postacią; piękny nawet pięknością białej ręki, wąskiej, ulazurowanej przejrzystymi żyłami, zakończonej w długie, przy paznokciach różowe palce, którymi od czasu do czasu mieszał krucze swych włosów pierścienie lub gładził śliczny i lśniący jak jedwab wąsik. Te tak częste u innych mężczyzn przesadą tchnące poruszenia u niego miały właśnie wdzięk naturalności, bezwiedzy i zapomnienia o sobie, bo to była także jasna, promieniejąca pod światło iskierka, tylko że nie z kamienia, ale.... ale z kropli rosy.

Roześmiał się głośno na odpowiedź swej siostrze i niby z niedowierzaniem zapytał mię:

— No, a ty, Ludwiku, jakiegoż zdania jesteś?...

— Ja ciebie tylko dzieckiem i niedorostkiem znałem, czy zbrzydłeś, nie wiem, ale bardzo się zmieniłeś.

— Oho, pan, jak widzę, zręczny dyplomata; zapewne to moje podobieństwo z Marią Reginą tak mu usta wiąże.

— Mylisz się, Romualdzie, dla mnie między wami żadnego nie ma podobieństwa.

— Jeśli tak, to możesz się pochwalić najoryginalniejszym sposobem patrzenia na ludzi; ręczę ci, że zawsze będziesz sam jeden swego zdania.

— Więcej ci nawet powiem: między tobą, chłopcem siedmnastoletnim, którego po raz ostatni na uroczystości szkolnej widziałem, a tobą, dzisiejszym mężczyzną... nie śmiej się ze mnie, ale jak gdyby ciągu żadnego nie było, jak gdyby się coś zerwało, jak gdybyś nie wyrósł, tylko stał się innym.

— Przyznam się, że lepiej trochę zrozumiałem gorzką prawdę mojej siostry.

— Ja ci radzę — odezwała się znowu Maria Regina — żebyś bardzo uważnie w tym przedmiocie pana Ludwika słuchał; to prawdziwy fizjognomiczny talent, a niedawno wszystkie dzieła Lawatera odczytywał.

— Czy tak? a więc proszę cię, mój dobry, mój kochany Ludwiku, co to się zerwało między dawnym studentem a najpokorniej kłaniającym ci się muzykusem?

— Nie ufajże zbyt ślepo zaręczeniu panny Marii Reginy; mój talent co do sztuki Lawatera jest jeszcze w zupełnie rodzimym stanie, żadną nie wsparty nauką.

— Bez przyczyny jednak nie zrobiłeś tej uwagi, więc mi przyczynę powiedz tylko.

— Oto przypominam sobie, jakie wtedy zrobiłeś na mnie wrażenie. Czy pamiętasz? podczas mszy na chórze, ty, wróżący tak znakomitego artystę, grałeś na skrzypcach, ja śpiewałem z innymi, przed Podniesieniem wypadło ci piękne, pełne uroczystości solo, a na odgłos dzwonka długa pauza, w czasie której odzywał się tylko czysty, srebrny sopran małego Adasia. Nie, ja nigdy nie zapomnę, jakeś w tej chwili nieme skrzypce do piersi przycisnął, jak spojrzałeś w górę ku wybiegłym sklepieniom kościoła, jak byłeś dumny, silny, zachwycony. Odtąd, ile razy pomyślałem o tobie, dalekim i kształcącym się, to mi zawsze ta chwila obrazem wracała, rozwijałem ją w prawdopodobne następstwa i zdawałomi się, że jak cię spotkam, będziesz jakoś żywszy, poważniejszy, że ci twarz bardziej zżółknie, włosy trochę zrzednieją, czoło więcej się odsłoni.

— Że się prędzej zestarzeję?... Wdzięcznym panu za przepowiednię, a sobie za to, żem jej nie spełnił — i uśmiechnął się, lecz niewyraźnym, smutnym prawie uśmiechem.

Po tych jego słowach nastąpiła chwila milczenia, bo każdy się o swoich wspomnieniach zadumał, a Maria Regina, wziąwszy jakieś pisane nuty do ręki, także coś widać głęboko i tęschno marzyła.

— Romualdzie — rzekła na koniec — to jest jej ulubiona wielkopolska piosneczka.

Romuald spojrzał na papier i brwi mu drgnęły jakby do zmarszczenia.

— Nie wyjmuj tego, Mario Regino, nigdy jej nie grywam; może na spodzie zostać.

Maria Regina prędko zwinięty krążek do paki wsunęła i porzuciwszy wszystko, przy nas usiadła.

— Pana Ludwika zatrzymuję na obiad — rzekła z uprzejmością — a potem, jeśli mi wolno resztą dnia jego rozrządzić, to go mianuję aż do wieczora przewodnikiem, a po części i mentorem mego brata.

— Okropnie złe dajesz mu o mnie wyobrażenie takim brakiem zaufania.

— Najpierw, niech cię to nie obraża, chociaż młodszy od nas obojga (a w istocie rokiem od Marii Reginy młodszy byłem, często w żartach, czasem i w poważniejszej rozmowie sama mi to przypominała, nawet urościła stąd sobie prawo do pewnej moralnej i towarzyskiej nade mną opieki, której ja, zaczarowany, owładnięty, bezwarunkowo się poddałem) — chociaż młodszy, mówię, pan Ludwik poważny jak Kato , a surowy jak purytanin — szesnastoletnia dziewczynka mogłaby się jego przewodnictwu powierzyć, a mnie bardzo chodzi o troskliwą dla ciebie opiekę. Wy, artyści, zawsze coś na powietrzu słyszycie lub widzicie, a żaden z was nie wie, jak po ziemi nogi stawiać. Przydaję ci więc pana Ludwika dla obrony, bezpieczeństwa i dobrej rady.

A tej ostatniej — rzekła do mnie się zwracając — zaraz nawet żądać będę, bo wyobraź pan sobie, Romuald pomimo wszelkich próśb moich nie chce dać koncertu.

— I dlaczegóż to? — spytałem.

— Dlaczego? dlaczego? — z widoczną niecierpliwością powtórzył — a dlaczegóż ty nie chciałeś nam nigdy swoich wierszy głośno w klasie przeczytać?

Maria Regina z zadziwieniem spojrzała na mnie.

— Aa! to pan wiersze pisze? Zaczerwieniłem się jak piwonia.

— Dawniej napadało minie czasem to szaleństwo, lecz przy wzmocnionym rozumie zupełnie się z niego wyleczyłem. Jeśli zaś wtedy nie chciałem przed wami prób moich pokazywać, to najpierw dlatego, Romualdzie, że nie czułem w sobie talentu, że to była raczej potrzeba ulania przepełniających moje serce uczuć niż jakie poetyczne natchnienie, a na koniec, że z natury rzeczy dozwolone jest człowiekowi myśleć i pisać w cichości, lecz muzyka muzyką na to, by się jej słuchało, dźwięku nie schowasz do pudełka, nie zamkniesz w pokoju, dźwięk ci przez dziurkę od klucza, przez szpary okien między ludzi ucieknie, bo to ich własność, ja więc ci mówię, że grać powinieneś, kiedy grać umiesz.

— Paradoksa , paradoksa, mój drogi! Nazwij mię Paganinim, Ole Bullem, Vieuxtempsem , to ci dam i niejeden koncert w Warszawie. Ale tak na afiszu ogłosić się tylko Romuald; słyszeć może, jak czytający będą między sobą pytali: „Romuald...? co to za jeden?” „Ja go nie znam.” „A ty? czy pójdziesz? Idź, niech się. dowiem od ciebie najpierw, czy warto posłuchać.” Bardzo, bardzo państwu dziękuję...

— Podrzędne to względy — odrzekłem — jeśli tylko pewny siebie jesteś, cóż cię może dziwić albo gniewać zimna obojętność takich, co cię nie znają? Daj się poznać właśnie.

— A komu? ze dwudziestu próżniakom, którzy dla zwyczaju lub na uproszonego się zejdą, którzy mię nie zrozumieją,przy których ja, nareszcie, źle grać będę, bo to dziwna rzecz, że kiedy już są słuchacze jacykolwiek, to między nimi a grającym magnetyczny tworzy się stosunek; przy znudzonych, niechętnych, głupich on musi fałszywie rzępolić. Nie, nie, ja tu nie dam koncertu.

— A za granicą dawałeś? Za granicą od razu licznie pojmująca i ceniąca otoczyła cię publiczność?

— Och! to zupełnie co innego; kiedy występowałem w Dreznie, Münich, Berlinie, ożywiała mnie nadzieja, jeśli nie europejskiej sławy, to przynajmniej pobratania się z tamecznymi mistrzami, utworzenia sobie wśród nich stosunków i znajomości. Oni chrzest wziętości dają imieniowi artysty i stopień jego między sobą znaczą, lecz tutaj, tutaj, gdzie ani na imię, ani na stopień zarobić sobie nie można, cóż mi będzie pobudką i zachętą?

— To, Romualdzie, że, w wielkiej czy w małej liczbie, rodacy cię słuchać będą. Od obcych możesz głośniejszą wziąć sławę, swoim dasz może głębsze i prawdziwsze wrażenie.

— Pan Ludwik ma słuszność, wielką słuszność — powtórzyła Maria Regina stanowczym głosem.

Romuald śmiać się zaczął.

— Jeśli o to wam idzie, żeby mnie moi mili ziomkowie słuchali i żebym na nich wielkie wrażenia zrobił, to mi się zdaje, że najlepiej w myśl waszą trafię, jak stanę na środku Krasińskiego placu albo też pod Zygmuntem, bliżej Starego Miasta; sami przyznajcie, że, licząc w to wszystkich uliczników, najwięcej wtedy rodaków mnie słuchać będzie, a jak im utnę krakowiaka, to niezawodnie silniejsze wrażenie zrobię niż arcydziełem Paganiniego.

— Czemuż nie? — odpowiedziałem zimno, bo mię jakieś oburzenie na taką myśli mojej parodię przejęło — jeśli jesteś artystą i pojmujesz muzykę, to najlepiej wiesz zapewne, czy to jest jakieś ugodne przebieranie akordów, którymi się tylko znawcy między sobą rozmawiają, czy też głos w piersiach natury podsłuchany, język wszechbóstwa, który wszechświatu zrozumiałym bywa, którym się do mas, do tłumów przemawia.

Ja, Romualdzie, gdybym umiał według mej woli smyczkiem twoim władać, to ci się przyznam, żebym wolał pod kolumną naszego Zygmunta zagrać całemu Starego Miasta i znad Wisły, i zza Pragi ubóstwu niż gdzieś, choćby w teatrze La Scala albo San Carlo przed Rossinim albo nawet wskrzeszonym Mozartem najhuczniejsze oklaski zbierać. Ha, prawda, że ja nie wirtuoz, że ja dalekich nie zwiedziłem krain, może największe niedorzeczności prawię.

Twarz Marii Reginy od początku naszej sprzeczki zdradzała jakieś pomieszanie. Ta, jakem ją sobie w duszy nazwał, diamentowa kobieta, jeśli kiedykolwiek uczuciem serca, nie sądem rozumu ukochała kogo, to właśnie swego brata, swego Romualda, którego młodością zakierowała dowolnie, którego talent wypieściła, wyżywiła bogactwem własnych zdolności i na którego przyszłość stawiła całą swoją świetnych powodzeń i rozgłośnej sławy nadzieję. Wiedziałem o tym i dlatego jak gdybym to ja sam co złego powiedział, taki byłem zakłopotany, tak mię bolał lekkomyślny sposób mówienia i dręczyła samolubna, drobiazgowa próżność Romualda, że nie śmiałem spojrzeć na jego siostrę.

Przybycie kilku osób wywiodło nas z tego usposobienia, ale na chwilę tylko, bo Romuald wniósł znowu porzucony do rozmowy przedmiot i odwołał się w tej mierze na zdanie pana Krzysztofa.

Krzysztof, nasz znakomity, prawy, niepoślakowany urzędnik i najpoczciwszy w świecie filantrop, łatwo zrozumiał, że Romuald nie chce dać koncertu, który by mu sławy niewiele i pieniędzy bardzo mało przyniósł, ale też zaraz całą wątpliwość na swoje ulubione stanowisko zwrócił i rozstrzygnął polubownym dla stron obydwóch sposobem, to jest radząc, aby na pierwsze wystąpienie grać na poranku muzykalnym, z którego dochód dla sal ochrony miał być przeznaczonym; Romuald mógł korzystnie wtedy dać się poznać najświetniejszemu i najbardziej wykształconemu zgromadzeniu słuchaczy, a potem dopiero, według przyjęcia, koncertowe narzucać im warunki.

Ku tej radzie dość prędko skłonił się Romuald.

— Więc jak zawsze tak i teraz woli twojejamen — rzekł z uśmiechem do Marii Reginy, ale Maria nie odśmiechnęła mu się wzajemnie, cichym tylko głosem, którego ja sam jeden pojmowałem znaczenie:

— Romualdzie, Romualdzie! — rzekła — miał on słuszność, nie wyrosłeś, lecz innym się stałeś!...

III

Przy obiedzie wesoła i dowcipna pustota Romualda, jeśli nie starła zupełnie, to przynajmniej zgłuszyła jego lekkomyślnością wywołane wrażenia. Maria Regina wprawdzie chmurną nieco i mało mówiącą była, ale jej ojciec, co się rzadko zdarzało, w dobrym humorze, uśmiechał się kiedy niekiedy i naczesywał po bokach skroni już tylko rosnące włosy. Pan prezes, zwykle hipohondryczne usposobienie cierpiący, usuwał się od towarzystwa, dzieciom wszelką wolność zostawiał, rzadko był razem z nimi widywany i tylko, jak się później przekonać mogłem, od czasu do czasu niespodziewanymi dziwactwami, zawsze w tajemnicy rodzinnego kółka zamkniętymi, dawał im swojej ojcowskiej powagi świadectwo. Długa biurowa praca stargała mu siły, ciągłe siedzenie rozwinęło skłonność do przewyższającego w nim żółciowego systematu i kiedy po trzydziestu latach uzyskał znaczną bardzo emeryturę, kiedy mógł swobodnym życiem w wolnym zupełnie czasie odetchnąć, on czasu tego użył na zamknięcie się przed ludźmi, na zmartwiałość, nie na wypoczynek. Dziwny przykład urzędnika-machiny, który poza obowiązkowość swoją nie wychylił się w żadne pojęcia i w zajęcie żadne. Celem pracy jest mu praca, przyszłość dla niego w hierarchicznym komisoriatu rozkładzie, a nadzieja w spoczynku na starość, której może nie doczeka lub z którą potem sam nie wie, co robić.

Dziś, gdy pomyślę sobie, że Maria Regina wzrosła wśród tych dwóch serc męskich, tak rozstrzelonych z sobą, tak do jej własnego nie przystających serca — przy ojcu obojętnym, a dziwaczącym, przy bracie niby uczuciowym, a szalonym, słabszym od niej moralnie i nawet niższym umysłowo, to dopiero pojmując jej niewypełnione, kobiece życie wiele rzeczy pojmuję... wszystko usprawiedliwiam.

Lecz dnia tego, jak mówiłem, pan prezes był w niezwykłym usposobieniu, gawędka obiednia się przeciągnęła i dopiero nad wieczorem mogliśmy wyjść z Romualdem.

Ręka pod rękę w najlepszej zgodzie przebiegaliśmy aleje Saskiego Ogrodu śmiejąc się i żartując, kiedy mi się przypomniało, że trzeba jeszcze mego mecenasa odwiedzić i o drugie posłuchanie na pewne z nim się umówić.

— Rzuć, do diabła, wszystkie twoje procesa, to brzydko, to niemoralnie pieniać się ciągle, a jeszcze w dzień mojego przyjazdu, kiedy nie odgrzebałem żadnej dawnej znajomości, kiedybym musiał sam jak pokutująca dusza snuć się między tymi ludźmi.

Uspokoiłem go, że co do moralności, moja sprawa niczyjego nie mieszała spokoju, a co do rozstania, to bardzo krótko trwać miało, gdyż na zajście i powrócenie kwadrans czasu był mi wystarczającym. Jako więc prosiłem, dał mi kwadrans urlopu i powiedzał, że u Marego czekać na mnie będzie.

Pobiegłem prędko, załatwiłem się z moim prawnikiem i na czas oznaczony przyszedłem do Marego.

Romualda zastałem już przy kilku próżnych butelkach i w gronie kilkunastu z najmodniejszej młodzieży naszej.

— Przybywaj! przybywaj! — wołał na mnie, we drzwiach jeszcze stojącego — ten kochany Antoś po wcięciu mego tużurka zgadł zaraz, że świeżo zza granicy wróciłem; chciał się z bliska i kamizelce przypatrzyć, a jakeśmy się nosami trącili, poznał dawnego kolegę. Pójdź, Ludwiku, wypijesz za zdrowie Antosia!

Z widzenia tylko znałem nowych towarzyszów Romualda i wcale sobie nie życzyłem w ściślejsze z nimi wchodzić stosunki. Obojętnym ukłonem odpowiedziałem na zrobione mi wezwanie i podaną usunąłem szklankę.

— Cóż to? nie pijesz? — zawołał zdziwiony Romuald.

— Gdybyś sobie przypomniał nasze dawne czasy, to byś wiedział o tym.

— Ach! prawda! na moją duszę prawda, on nigdy nie pił! Jednakże myślałem, że przez te lat kilka jużeś się doktoryzował na porządnego człowieka.

— Ja nigdy nie ufam takiemu, co nie pije — odezwał się któryś z tego szanownego towarzystwa wietrzników.

— I masz słuszność, Fabianie — przywtórzył mu drugi. — Kto nie pije, musi być albo zły, albo głupi, albo chory.

— No, niechże na znajomego naszego Romualda wypadnie, że jest chory tylko — z rubasznym uśmiechem wykrzyknął sam pan Anitoś.

— Nie, nie, słuchajcie! Ja wam w sekrecie prawdę powiem — zawołał Romuald — Ludwik jest poetą.

— Alboż to poeci nie piją lepiej niż my wszyscy prozaicy razem? Cóż ty gadasz, Romualdzie! — obruszył się pan Antoś — ja wiem przecie, że od ich króla aż do ostatniego z posługaczy, do wymiatającego śmiecie po innych, wszyscy na Parnasie lubią się różną zakrapiać hipokreną; a ja wiem, co wiem. Hej, garson! — krzyknął całym gardłem — dla tego pana bez faworytów szklankę orszady prędko!

Chłopiec poskoczył, a ja zawołałem nawzajem:

— Garson! — i przyszedł drugi.

— Dla tego pana z łysiną karafkę zimnej wody co prędzej!

Przyjaciele Antosia zaczęli coś szeptać i coś burzyć się jak szampan w butelce, lecz Romuald aż się na stół ze śmiechu położył.

— Cha! cha! cha! lubię takie pojedynki!... wybornie! doskonale! O cóż się gniewacie, moi panowie? Dajcie pokój Ludwikowi, to najlepszy w świecie chłopiec, chociaż się nigdy nie upił.

— I owszem, Romualdku — rzekłem powoli z największą spokojnością — dlatego właśnie, że się raz w życiu upiłem, teraz już nigdy pić nie chcę — i ponieważ w tejże chwili chłopiec przyniósł mi zamówioną przez pana Antosia orszadę — na życzenie krwi zimnej i zdrowego rozsądku — rzekłem, niby ku Romualdowi skłaniając się tylko, i całą szklankę duszkiem wychyliłem.

Pan Antoś powstał z krzesła; przybierał się, jak widać było, do stanowczej odpowiedzi, bo brwi zmarszczył, piersi nadstawił, ale Romuald tak niespodzianie go za połę od fraka pociągnął, że jeszcze prędzej siadł, niż wstał, a na domiar złego, siadając, stojącym przed sobą winem oblał sobie spodnie.

— Ha! wszakże mówiłem — z większym jeszcze śmiechem wołał Romuald — wszakże mówiłem, dajcie pokój Ludwikowi, to dobry chłopiec, to kwakier , to dzikie zwierzę, to asceta! Z nim jest Bóg i jego święci! Kto Ludwika zaczepi, mnie zaczepi; kto przeciwko Ludwikowi rękę podniesie, obleje palce sobie!

Pan Antoś właśnie swoje obcierał i sam nie wiedział, czy na mnie, czy na Romualda się gniewać.

— Wielką miałeś pan słuszność — rzekł wtedy jeden z jego towarzystwa — nasz Antoś jest bardzo przekonywającym dowodem, że z pewnym rodzajem świętych osób niebezpieczną i niewygodną bywa zbytnia poufałość, dlatego też korzystając z cudzego doświadczenia pozwolicie, panowie, że już ich pożegnani. Garson, rachunek!

— A toż co znowu, gniewy? doprawdy gniewy? Nie pozwalam!Veto! veto!Póki kropla wina w butelce, veto! gniewy na bok! precz z urazami! Gdyby mi kto poncz w głowie zapalił, to jeśli przy blasku jego płomyczków błękitnych dostrzeże choćby cienia złego zamiaru, choćby na łebek od szpilki nieżyczliwej wam myśli w moim mózgu, wtedy niech mi go strzałem pistoletowym wysadzi i każe jutro na drugie śniadanie u Marego przyrządzić.

— Zostań, zostań, Olesiu — rzekł sam pan Antoś — widzisz przecie, że do kieliszka i do szklanki trudno lepszego znaleźć towarzysza jak ten łotr Romuald. Ja mu przebaczam, nawet muszę tym szczerzej, że w takim stanie, zmoczonemu, nie podobna mi wyjść na ulicę.

— Prawda, gdyby cię spotkał kto z dobrych znajomych, to by gotów pomyśleć, że się przed zachodem słońca upiłeś.

— Fe, jak student — przydał Romuald.

— Więc dla zachowania ci dobrej sławy trzeba zostać — rzekł zwany Olesiem.

— Zostać do północy!

— Do rana!

— Dopóty, dopóki się nie upijemy wszyscy!

— Dopóki aby jeden utrzyma się na krześle!

Słysząc tak piękne zamiary, a widząc się szczęśliwie zapomnianym, chciałem korzystać z chwili ogólnego brzęku na zgodę wzniesionych szklanek i wynieść się nieznacznie, lecz wzrok Romualda padł na mnie w tej chwili właśnie, kiedy już za klamkę brałem. Skoczył jak młody kot i rękę mi przytrzymał.

— Tak to pięknie dotrzymujesz Marii Reginie danego słowa? A jak się upiję, jak pod stół legnę, kto mnie podniesie? kto do domu odprowadzi? kto wsparcie da? Wstydź się, Ludwiku, w potrzebie największej przyjaciela odstępować! Pić nie chcesz, to nie pij, ale zostać musisz, boś mi przyrzekł opiekę. Panowie, ten młodzieniec przyrzekł mi opiekę, niech zostanie, bo się rozbiję... rozbiję się... jeśli sam będę po pijanemu wracał.

— Niech zostanie! niech zostanie! — zawtórowali ci wszyscy już dobrze podochoceni szaleńcy.

— Niech zostanie! — najgłośniej odzywał się Antoś — on mi kazał zimnej wody przynieść, on był przyczyną, że szklankę szampańskiego wina wylałem. Niech zostanie, niech jego błahorodność za karę patrzy, jak drudzy piją...

— Jedz przez ten czas, ile chcesz tylko, ciastek i cukierków: ja wszystko na mój koszt biorę — rzekł pod brodę mię głaszcząc rozweselony Romuald.

Cóż było robić? zostałem — przyznam się nawet, że chętnie zostałem. Z dzieciństwa surowym dozorem ojca, a później tkliwą oględnością dobrej matki w życie wiedziony, najpierw dla braku sposobności, potem już z własnego przekonania uniknąłem wszelkiego w podobnym rodzaju widoku i teraz on pogardliwe oburzenie, głęboki smutek budził we mnie, lecz mię przy nim jakaś ciekawość zatrzymywała, jak czasem przy najniedorzeczniejszej książce zatrzymuje. Cieszyłem się, że widzę... to, o czym dawno wiedziałem — że widzę ludzi młodych, pełnych siły, zdatności może, trwoniących życie chwila po chwili, zdrowie kropla po kropli, człowieczeństwo swoje myśl po myśli, godność wszelką, uczucie po uczuciu — i kiedy właśnie?... Wtenczas, gdy coraz obszerniejsze do działania otwiera się pole, gdy coraz nowych do ukształcenia się przybywa sposobów, gdy sztuki piękne się rozwijają, nauki wznoszą, przemysł zakwita, gdy coraz głośniej słychać każdą skargę bliźniego, gdy każda nędza wyraźniej o swoje upomina się prawa, gdy można być uczonym, artystą, bogaczem... dla szczęścia swoich współbraci. Och! doprawdy, z zajęciem patrzyłem i rozważałem na takim tle taki dziwnej sprzeczności obrazek. A gdy rozważałem, oni pili tymczasem... Ej! splunąć tylko warto na ich wspomnienie, bo jakże piły nawet te lalki ogładne? Po tysiącznych przechwałkach i odgróżkach za godzinę już ociężały zużyte zbytkiem, a nigdy żadnym hartem nie wzmocnione głowy. Szampańskie wino bokiem drżących w ręku kieliszków zamiast do gardła na suknię i podłogę się lało. Płaskie, nieprzyzwoite żarty, zbeszczeszczone imiona kobiet, gęste kłęby dymu, wszystko to razem zmieszało się w jakąś brudną, błotnistą masę, tylko nad owym brudem, nad owym błotem Romuald sam jeden królował przytomnością swego pijaństwa, bystrością dowcipu. Pewna szlachetność ułożenia, pewna przyrodzona jego organizacji piękność w tych nawet chwilach go nie odstępowała.

Żal mi się zrobiło tak nikczemnie trwonionych zdolności, byłbym nie wiem co oddał, gdybym go mógł był wziąć jak dziecię na ręce, unieść daleko z tej moralną zgnilizną zatrutej atmosfery i stawić gdzie w świeżym powietrzu, pod jasne słońca promienie, pod uczciwych ludzi oczy.

— Hej karty! Hej stolik! — wrzasnął nagle jeden z bohaterów kieliszkowych — i waza ponczu ananasowego!

Romuald zaraz sięgnął ręką do kieszeni i wydostał pełną, przez delikatną siatkę jedwabiu złotem i srebrem świecącą sakiewkę; mniej dbałem ó to, że ta sakiewka prędko bardzo mogła się wypróżnić w ręce wołającego jegomości, który, prawdę mówiąc, zdawał mi się trochę mniej pijanym, niż sam chciał się nim okazywać, lecz wiedziałem, że podobny występ Romualda mógł jak najgorzej uprzedzić o nim tych właśnie, których ja opinię najwyżej ceniłem sobie, pomyślałem o Marii Reginie i przedsięwziąłem do uprowadzenia Romualda wszelkich dołożyć starań.

Niespodzianą pomoc w tym względzie przyniosło mi nadejście kilku innych paniczów, którzy na ostatni akt modnego baletu przyszli widzów liczniejszych zamawiać.

— Ty z nami — rzekł Romuald kręcąc nielitościwie guzikiem mego surduta.

— Nie, lecz ty ze mną — odpowiedziałem mu po cichu.

— A to co się ma znaczyć? — zawołał i szarpnął tak mocno, że aż mój biedny guzik w ręku pozostał.

— To się ma znaczyć — jak najspokojniej odpowiedziałem znowu — żeś mi guzik oderwał.

— On się sam odpruł, dowiodę ci, że się sam odpruł — powtarzał ze zwykłym pijanych uporem, gdym go wziąwszy pod rękę nieznacznie ku drzwiom prowadził. W progu zatrzymał się i spytał jeszcze:

— Ty z nami, Ludwiku?

— Z tobą, z tobą, aż do jutra — odrzekłem na prędsze uspokojenie.

— No to prowadź, bo ja mam kuroślep po zachodzie, po zachodzie... no, dokończże!

— Po zachodzie słońca.

— A widzisz, że nie zgadłeś! po zachodzie błękitno tlejącej wazy ponczu i konstelacji dwunastu wina butelek. Cha! cha! cha! jakiś ty niedomyślny, chyba i tego nie zrozumiesz także, iż nie ja ci oberwałem guzik, tylko on sam się odpruł.

— Spróbuj tłumaczyć, będę pilnie uważał.

— Oto najpierw, mój Ludwisiu, ja guzika nie chciałem obrywać, a kto nie chce czego zrobić, choć zrobi, to nie zrobił, tylko się rzecz sama przez się zrobiła. W tym aforyzmie leży cały stosunek ludzkiej woli do przypadku! jadę prosto z Berlina, wierz mi ślepo, bo przez całą godzinę słuchałem filozoficznej prelekcji i przez całą noc piłem z przyszłymi fifozofami. — I zaczął dalej w najpocieszniejszym sposobieo przeznaczeniu rozprawiać.

— Wiesz co, Romualdzie, że księżyc bardzo w porę nam świeci — odpowiedziałem szczęśliwy, iż mi się udało baczność jego od ulic, którymi go prowadziłem, odwrócić.

— Dlaczegóż to, mój panie?

— Bo przy tym, co gadasz, to mi tak ciemno, że moglibyśmy obadwa gdzie w rynsztok się zatoczyć, a byłoby trochę niewygodnie; właśnie widać przed chwilą ulewa spadła i dosyć są pełne kałuże.

— Och! ja wiedziałem, że mię nie zrozumiesz od razu; tobie ciemno, a mnie każdy wyraz świeci w głowie niby gazowa lampeczka; ot, teraz na przykład z guzika zrobił się pyszny fajerwerk, młynek ognisty, wkoło którego wiszące pozrywane nitki jak wstążeczki promienne się kręcą, a tobie ciemno, tobie ciemno, bo nic nie piłeś... dudku!

Na ten ostatni wyraz, w jego zwłaszcza położeniu wymówiony, szczerze śmiać się zacząłem.

— Z czego się tak śmiejesz? — zapytał.

— Z jednego przysłowia, które mi na pamięć przyszło.

Romuald, jak to już powiedziałem, choć pijany, zachował całą dowcipu swego przenikliwość, stanął, a obejrzawszy się na wszystkie strony:

— Hola! hola! mój panie! — zawołał — przysłowia są mądrością narodów, więc nie mogą być głupstwem ludzi: „dudka w pole wyprowadzić, choć się nie jednemu chciało, nie każdemu jednak udało”. Myślałeś zapewne, że ja pijany jak bela, że mię zapakujesz do łóżka i w dodatku przekonasz, iż to jest loża, z której mogę wszystkie sylfidy na kwiatkach tańczące widzieć. Mocno wdzięczny, jak najwdzięczniejszy panu dobrodziejowi, niech się dłuższą opieką nie trudzi, bardzo proszę...

— Ależ słuchaj, Romualdzie...

— Niczego nie słucham, taki pijany jestem, że ze mną jak z uczciwym człowiekiem mówić nie warto, chyba mię teatr wytrzeźwi.

— Dlatego właśnie, że tak pijanym nie jesteś, usprawiedliwisz mię zapewne, gdy się lepiej wytłumaczę. Tych ludzi, wśród których cały wieczór straciłeś, ja znam dobrze...

— Znasz? a to kłamstwo wierutne, jeszcze nim przyszedłeś, powiedział mi Antoś, że wcale z nimi nie żyjesz.

— I powiedział prawdę, bo nie żyję dlatego właśnie, że ich znam. Wierz mi, Romualdzie, gdyby do sprawiedliwego rachunku między ludźmi przyszło, jeszcze by najlepszemu z tych wietrzników żaden uczciwy człowiek nie chciał ręki podać.

— Jak to? czyżby to byli tacy...chevaliers d'industrie, quasizłodzieje?

— Och! teraz już rzeczy właściwym nie oznaczają się nazwiskiem. Ci panowie kradną tylko społeczeństwu procent od swoich zdolności, rodzinie kosztowne utrzymanie bez wzajemnej pracy, kobietom dobre imię, a sobie jedni drugim pieniądze przy zielonym stoliku, lecz ich nie zamykają do prochowni przez grzeczność towarzyskiego kodeksu, który na ten rodzaj kradzieży inne słowa wymyślił i tylko lekkomyślnością lub przy wielkiej surowości rozpustą go zowie....

Zdawało się, że Romuald z wysiloną uwagą mię słuchał; gdym przestał mówić, nacisnął sobie kapelusz i prędko w tył się wrócił, a byliśmy właśnie już na Bielańskiej ulicy. Widząc, że ku teatrowi dąży, poskoczyłem za nim.

— Gdzież ty idziesz, Romualdzie? Wspomnij sobie tylko, że w pierwszym dniu twego powrotu zza granicy siostra ma prawo na wieczór cię czekać.

— Ma prawo, niezaprzeczone prawo, możesz nawet iść do niej, możesz zwiastować mój powrót za pół godzinki, za godzinkę, ale teraz puszczaj... puszczaj, bo zapomnę...

— Czego zapomnisz?...

— Twojej przemowy, odniosę ją ciepłą jeszcze Antosiowi i tym drugim trzpiotom, na scenę wstąpię, całej publiczności wydam jak lekcję, aż do ostatniego przecinka, niech się wszyscy poprawią, upamiętają, bo to jest tak śliczne, tak wzruszające, tak nowe... — I całym głosem śmiać się zaczął, i tak śmiał się serdecznie, pod obadwa boki ująwszy, że go aż jakiś jegomość, zapewne w złym humorze, bo długo na przejściu czekający, trochę zbyt mocnym poruszeniem z trotuaru na bok usunął. Zły los padł lakierowanym butom mego towarzysza i pośliznęły się niespodzianie w stos na wywiezienie przygotowanego błota. Mówię o butach tylko, bo w gatunkach metafory uczyłem się, że część za całość brać można.

— Niech cię porwą wszystkie przeszłe i przyszłe diabłów pokolenia, z których ty sam pochodzisz, przeklęty niezgrabiuszu! — zawołał naprawdę rozgniewany Romuald mażąc się żółto glansowanymi rękawiczkami w rozwilgłym od dawna błocie. — A to mnie umalował; i myśleć nawet nie można, żeby się ludziom na oczy pokazać.

— Szczęściem przynajmniej, że do domu blisko.

— Dziękuję za to szczęście, nigdy w życiu tak bym się przed Marią Reginą nie stawił. Wie ona, bo sam nieraz opowiadałem i opisywałem, że lubię z przyjaciółmi pohulać, butelek dużo natłuc,w mieście czasem hałasu narobić, lecz co innego tak sobie o wesołym życiu artysty pogadać, a co innego przyjść zbłoconym, przesiąkłym wyziewami tytuniu, ponczu i wina. Wolą, mój dobry Ludwisiu, do ciebie na noc się zaprosić.

— Może jednak siostra będzie o ciebie niespokojną...

— Najpewniej, że nie, a choćby nią i była, wierz mi, to jest lepszym dla nas obojga, niż gdybyśmy w podobnej spotkali się chwili.

Za te ostatnie wyrazy Romualda jeszcze staranniej obtarłem go moją chustką do nosa, jeszcze śpieszniej i chętniej sprowadziłem najwygodniejszą ze stojących na rogu dorożek.

— Ty chyba w antypodach mieszkasz — rzekł do mnie, gdyśmy w odludniejsze strony miasta wjechali — będę miał czas się wyspać, nim na miejscu staniemy. — I w istocie, głowa jego, przepełniona szumem niedawnej hulanki, powoli na piersi mu zwisnęła, lecz nim usnął zupełnie, dorożkarz zatrzymał się właśnie przed cichym dworkiem ślusarza. Jakiś żal serce mi ścisnął, że do owych białych pokoików uświęconych śmiercią, a bez wątpienia łzami mojej nieznajomej, będę musiał na pierwszą gościnę wprowadzić na wpół pijanego trzpiota. Musiało go przerwane drzemanie rozdrażnić, bo wyskoczył z powozu jak oparzony i tak zaczął pięściami do drzwi kołatać, że aż Małgosia, przestraszona, bosymi nogami z łóżka się zerwawszy, długi czas otworzyć nam nie mogła, bo jej ręce z przestrachu drżały i klucz w dziurkę nie trafiał.

— Adyć, przez Boga, cicho bądźcie, moi panowie! — wołała na nas — bo się gospodarstwo przebudzi i dzieci polękają.

Ostatnia ta uwaga skłoniła mię do użycia fizycznej przeciw Romualdowi siły: gwałtem zatrzymałem mii ręce, a tymczasem i Małgosia drzwi przed nami rozwarła.

Na widok poczciwej kobieciny, z głową bez czepka, trochę łysą i trochę potarganą, z zarzuconym jak chustka na koszulę szlafrokiem, Romuald strasznie się skrzywił, wyszczerzył na nią zęby i śmiejąc się szalonym śmiechem, co prędzej wbiegł na schody.

— Przepraszam panią Małgosię za mojego kolegę — rzekłem do niej, gdyśmy sami zostali — wielki to pustak, a w tej chwili niespełna rozumu; tylko dzisiejszą noc u mnie przepędzi. Gdyby gospodarz jutro spytał o przyczynę hałasu, powiedzcie mu to ode mnie i przeproście także, dalibóg nie moja wina, raz pierwszy i ostatni.

— Gdyby też co dzień tak być miało, to by się człowiek i pieniędzy, i wszystkiego wyrzekł — mruczała niby sama do siebie pani Małgosia. — Nie chwal pogody przed wieczorem, człowieka przed śmiercią... a piękna mi noc teraz!

— No, no, nie gniewaj się na mnie, pani Małgosiu, przyrzekam poprawę, więcej tego nie będzie — mówiłem z uśmiechem, idąc na górę, a dobra Małgosia, choć jeszcze coś sobie szeptała, świeciła mi jednak, póki na ostatnim nie stanąłem schodzie.

Romualda już zastałem rozebranego i w rozmysłach stojącego przed moim łóżkiem.

— Powiedz mi, Ludwisiu — rzekł, piędzią mierząc szerokość posłania — na którym ty zwykle sypiasz boku?...

— Jak to, na którym boku?...

— Bo że sypiasz na boku, to pewny jestem.

— Dlaczego?

— Dlatego, że jesteś prześlicznie zbudowany chłopiec, wąski w krzyżu, ale tak szeroki w plecach, iż gdybyś tutaj na wznak się położył, to by cię obie krawędzie w same łopatki gniotły.

— I wnosisz z tego, że tobie także niewygodnie będzie?

— Och! mnie to zupełnie rzecz inna, ja chudy jak szpileczka, ale mam...

— Myśl o sobie tylko; dawnej gościnności zwyczajem ustępuję ci całego łóżka.

— A sam co z sobą zrobisz?

— W tym fotelu się prześpię.

— Przed próżnym stolikiem to sztuka; mnie się podobna udaje, lecz wtedy jedynie, gdy na stoliku szkła dużo, dużo...

— Ej, nie obmawiaj sam siebie; nie byłbyś zyskał takiego między artystami imienia, gdyby ci wiele nocy marzeniem i pracą nie zeszło. Przecież pamiętam, jak na pensjonie naszym pod strych raz uciekłeś, grałeś, aż cię dopiero z rana stary sługa nad skrzypcami uśpionego zastał.

— A Francuz się wściekał potem, że mu tak zgrabnie z sypialni umknąłem; dobre czasy!

— I niedawne czasy.

— Och! bardzo dawne, mój kochany; wszak sam powiedziałeś, że między nimi a mną coś pękło, coś zerwało się...

— To można jeszcze naprawić...

— Naprawić? ha, mój panie, ja znowuż nie widzę, żebym tak bardzo był zepsuty.

— Jednakże choć troszeczkę, przyznaj sam, Romualdzie.

— Co? czy dlatego, że w łóżku, nie na fotelu sypiam? A to mi dziwny moralista.

— Nie, lecz dlatego, bo nie pojmujesz, że można spać inaczej.

— Pójdź, niech cię uściskam, zdjąłeś mi kamień z serca. Mnie sumienie wyrzucało twoją niewygodę, a teraz spokojnie oczy zamknę i snem sprawiedliwych zachrapię, kiedy tak lubisz bohatersko całe noce na krzesłach przesiadywać.

— Jeśli to ma do twojej spokojności się przyłożyć, to ci powiem nawet, że wczoraj dobrowolnie tej przyjemności użyłem.

— Pisałeś? czytałeś? improwizowałeś?

— Improwizowałem po części.

— Na jaki temat?

— Na bardzo smutny.

— To jest symptomat niebezpiecznego zapalenia serca.

— Mylisz się, Romualdzie, tylko głowy.

Romuald, leżący od chwili, powstał nieco, wsparł się na łokciu i badawczo patrzał w twarz moją, bo zapewne myślał, że to do jego siostry stosuję.

— W tym pokoju — mówiłem więc dalej — w tym samym miejscu, na którym fotel stoi, umarła przed rokiem piękna, młoda, jak się zdaje, bardzo nieszczęśliwa kobieta.

— Ach! temat prześliczny; gdybym miał skrzypce, to tym ci go wygrał zaraz.

— Dla mnie strunami skrzypców były wszystkie mózgu gangliony; jak zaczęły grać i dziwaczyć, to nad ranem dopiero się położyłem.

— Wiesz co, Ludwiku, elektryzuje mnie twoja wrażebność, podaj mi choć linię ze stolika, choć szczypce od pieca, będę grał, będę śpiewał, jestem natchniony! Śmierć młodej dziewicy...

— Podobno była już mężatką.

— Kiedy ci mówię: dziewicy... jak gdybym słyszał... Wietrzyk w liściach szeleści, ptaszek się odzywa... ona wzdycha... jest biało ubrana... bardzo blada...

— I owszem, miała wypieczone suchotnicy rumieńce.

— Bardzo blada, ciemne włosy na ramiona spadają.

— Nie zgadujesz, blondynka.

— Co ci do tego. Włosy ciemne, postać jak marmurowy nagrobek na łóżku wyciągnięta... Zachód słońca.

— Nic a nic nie zgadujesz, Romualdzie, ona umarła w nocy i siedząc na fotelu.

— A! ty mi ciągle przeszkadzasz!

— Mnie jakoś przykro, że sobie z tego zdarzenia żartujesz.

— Ja żartuję? Broń Boże! jeszcze mię nie znasz. Kiedy mi czasem podobny obrazek do głowy wpadnie, to muszę go sobie najpierw w najdrobniejszych szczegółach wycieniować, a potem wyszukać stosownych tonów i akordów. O, gdyby tu skrzypce były! usłyszałbyś dopiero... Słońce, bądź zdrowe na wieki, ty grzejesz, a mnie już zimno, ty świecisz jeszcze, a mnie grobowym cieniem oczy już zachodzą.

Żal słońca, ciepła, jasności! Ale jutra żal najwięcej. Jutro to miała być młodość moja. Skocznych tanów muzyka. Wesołej nuty piosenki. Mleczne perły na białej upięte szyi. Suknia jedwabna w lekkim biegu szeleszcząca. Długi mój warkocz misternie spleciony. Wianek z róż krasnych na głowie. Jutro to miało być szczęście moje. Wrony konik pod okienkiem. On, mój piękny, przy okienku. Ciche słowa, głośne westchnienia. Ściśnienie ręki. Niebo całe w duszy. Ach! i pierwszy pocałunek. Jutro to miało być życia uświęcenie. Przysięga żony. Modlitwa kobiety o jasnego u Stwórcy aniołka, o aniołka do wypieszczenia na ziemi, do przytulenia na sercu. Jutro to miała być spełniona matki mojej nadzieja. Prawda moich marzeń młodych. Cel mojego przeznaczenia. Piękność, miłość, radość, cnota. A mnie jutrem będzie grób! Ludwiku? czy pojmujesz, jaki to śliczny, rozdzierający akord złoży to jedno słowo grób? Potem się tylko niby dzwony kościelne odezwą. Niby echo początku piosnki, jak echo wspomnienia dobrych ludzi za młodą umarłą, i pauza, i cichość głucha...

I dziwaczny artysta, własnych wyrazów rozmarzony dźwiękiem, podparł głowę na ręku, zadumał się i takie w twarzy jego widać było natężenie, jak gdyby słuchał wewnątrz siebie tajemniczego głosu.

Nie przerywałem milczenia, bo sam z zajęciem patrzyłem na tę piękną młodzieńca postać, uwiniętą w białe prześcieradło niby w starożytną grecką draperię, spoczywającą w ułożeniu tak wdzięcznym, poważnym, szlachetnym, że zdało się mistrzowskim dłutem snycerza wykonane.

Gdyby nie czarne włosy i lekki wąsik jego, byłbym miał, ja, co się tak w starożytnych zaczytałem poetach, najlepsze wyobrażenie Endymiona , tym więcej że przy zgaszonej świecy blade promienie księżyca objęły go Wkoło niby srebrzystym bogini uściskiem.

Po chwili dosłyszałem, że westchnął, ręka mu się osunęła, głowa na poduszkę schyliła i usnął piękny, spokojny jak. dziecię. Ileż to sprzecznych żywiołów zmieszało się czy skłóciło na utworzenie tak bogatej, tak kapryśnej, tak niedorzecznej, a tak zawsze jednak prześlicznej natury!

Pewny byłem, że z początku chciał tylko wyszydzić moją łatwość do rozmarzenia się nad byle przedmiotem, lecz pewniejszy jeszcze, że w końcu sam uległ wpływowi niewypowiedzianych wrażeń, że był rozrzewniony, wzruszony, tęschny jak anioł wygnania za lepszym gdzieś światem. Długo, długo patrzyłem na niego...

IV

Gdy się obudziłem, dzień pełnym światłem bił we wszystkie okna. Romualdowi trochę lepiej było niż mnie w moim fotelu, chrapał też jak najprozaiczniej, a ja po cichu zszedłem na dół podwójne dla nas zamówić śniadanie. Zszedłem, wróciłem, ubrałem się; Małgosi dwa razy kawa wykipiała, nim się mój gość ocknął na koniec.

— Dzień dobry — rzekłem do niego z uśmiechem — melduję panu, że dziewiąta godzina tuż pode drzwiami czeka.

Romuald ziewnął i przeciągnął się kilka razy.

— Dziewiąta! Czy ty kiedy przed dziewiątą wstajesz?

— Siedm razy na tydzień.

— Źle skończysz. Bezsenność zawsze grozi pomięszaniem zmysłów.

— A sen długi?

— Kto śpi, nie grzeszy; ja byłbym niezawodnie jeszcze ze dwie godziny nie grzeszył, gdyby mnie twoje przeklęte szastanie po pokoju nie zbudziło... Bogdajby wszystko, co złego przez ten czas zrobię, na twoją głowę spadło, a najpierw gniew tej niewiasty — przydał widząc wchodzącą ze śniadaniem Małgosię.

— Moja panno — rzekł do niej — to bardzo nieładnie chłopców tak rano odwiedzać.

— Dałbyś pan sobie pokój z żartami; nieładniej daleko chłopcom, kiedy późno i z taką brewerią w nocy powracają.

— Romualdzie, nie drażnij jej, bardzo cię proszę — z żywością po francusku rzekłem, przeczuwając złośliwą na końcu jego języka odpowiedź.

— Ach, mój Boże! co też ten pan Ludwik na panienkę wygaduje — niewstrzymany mą prośbą za wołał Romuald — toć on powiada, że musiał tak mocno stukać, bo panienka głucha.

— Pan Ludwik, z przeproszeniem, nie byłby takiego głupstwa ani powiedział, ani zrobił, bo najpierw dobrze wie, że ja nie panienka, tylko na chleb swój uczciwie pracująca wdowa, a potem i tego byłby się domyślił, choćbym głuchą była, że są inni w domu, co bardzo delikatny słuch mieć mogą. Panna Helusia aż się dzisiaj na ból głowy skarżyła.

— Czy być może, łaskawa pani dobrodziejko? Proszę przeprosić co prędzej pannę Helusię w imieniu Romualda, trzpiota, pustaka, łotra.

— Widzisz, Małgosiu, jak się zna dobrze — podchwyciłem z prędkością — odpuśćże mu za ten pierwszy krok do poprawy.

— A nade wszystko uniewinnij przed panną Helusią; powiedz, że to były grzmoty, że jej ból głowy to dzisiejsze ciężkie powietrze, to burza, która się na obiad gotuje; powiedz, że burza, siarczysta burza! — krzyczał jeszcze za odchodzącą.

— Ciekawym bardzo, czybyś też żartował sobie z bólu głowy Helusi, gdybyś ją samą widział.

— Alboż co? taka piękna czy taka straszna?

— Sąd w tej mierze zupełnie od sposobu patrzenia na nią zawisł; dodałbym tylko, że jedni ludzie umieją, drudzy nie umieją patrzeć lub raczej widzieć, choć patrzą.

— To ma się znaczyć brzydka, stara, koślawa! Uniżony sługa.

— Brzydka jak do gustu, ale nie stara i nie koślawa, bo wysmukła niby młoda roślinka, a chociaż wieku jej zgadnąć jeszcze nie mogłem...

— Panie Ludwiku, panie Ludwiku, to na coś złego zakrawa.

— Zdaje mi się jednak, że musi mieć więcej nad lat dwanaście.

— Fe, wstydź się, chciałeś mnie zmistyfikować! Któż słyszał o takim dzieciaku tak długo rozprawiać?

— Bo ten dzieciak, jeżeli tylko dzieciakiem jest jeszcze, coś nadzwyczajnego w przyszłości obiecuje. Niewiele słyszałem o niej, widziałem przez krótką chwilę zaledwie, a powiadam ci, że gdybym nawet nie zobaczył więcej, to by mi na całe życie jednak pamięć doznanego wrażenia została.

— Musi to być jakieś cudo, które się nie uchowa; powiedz mi tylko, skąd się wzięło na tej przepadłej ulicy?

— Helusia jest córką mego gospodarza.

— A twój gospodarz jest w smoka zaczarowanym księciem?

— Nie w smoka, lecz w najpoczciwszego pod słońcem ślusarza.

— Bądź mi zdrów z taką heroiną! Jeżeli ją ojciec po twarzy głaszcze, musi jak Murzynka wyglądać... Zobaczysz, oskarżę ja cię przed moją siostrą. Maria Regina, ta entuzjastka piękności i dobrego smaku, porządnie cię złaje za takie... nieporządne upodobanie.

— Maria Regina, właśnie dlatego, że jest entuzjastką wszelkiej piękności, uzna ją zapewne bez względu na podpis i ramy.

— Ha, jakoś bardzo pewnym swego się zdajesz.

— A szczególniej tych słów, które o Marii Reginie wyrzekłem.

— Ty się w niej trochę kochasz, Ludwiku?

Na tak niespodziewane twierdzenie, czułem, że mi krew z twarzy ubiegła. Przez chwalę milczałem, bo mnie samemu trzeba było po zupełną prawdę aż do głębi serca sięgnąć; serce biło mocno, a ja na koniec śmiało Romualdowi w oczy patrząc:

— Trochę się w niej nie kocham — powoli odrzekłem — ja kocham ją, bardzo kocham, tak, jak się kocha, gdy ma jedno uczucie na szczęście lub niedolę całego życia wystarczyć.

Zapewne Romuald sądził, że nawiasem żart przez niego rzucony żartem wzajemnym odbiję lub najwięcej, że się zarumienię jak przy pierwszym bileciku pochwycony gimnazjasta. Omylił się. Szczerość mego wyznania, drżące wzruszeniem usta, uroczystość głosu i twarz zmieniona — jego samego w dziwne wprowadziły położenie. Stanął przede mną, niby się namyślał, niby coś chciał powiedzieć i czegoś nie powiedzieć, a na koniec w milczeniu tylko ujął obiedwie moje ręce i w swoich szczerze, przyjacielsko ścisnął. Nie! ja dziś nawet wyrazić nie umiem, na jak wielką szczęścia nadzieję wytłumaczyłem sobie to ściśnięcie.

— Romualdzie, więc twoja siostra mnie kocha? — wyjąknęłem stłumionym od wzruszenia głosem.

— Czy Maria Regina cię kocha?... Ależ doprawdy, mój Ludwiku, nie spodziewałem się wcale, że przyjdzie do tak stanowczego zapytania. Ja nic nie wiem, moja niewczesna pustota wyciągnęła ci z szlachetnego serca przyznanie tajemnicy, która mi teraz kłopotem ciąży. Na pośrednika między wami wcale się nie przydam, twoim powiernikiem być mi nie wypada, a doradcą siostry, choćbym chciał, to być nie mogę Marii Reginie powiedzieć: „kochaj no tego lub owego”, to chyba trzeba nie znać tej kobiety albo także powiedzieć gwiaździe jakiej: „proszę cię, świeć tam, a nie tutaj”... Zgadnąć też, czy kocha, póki sama uczucia jakiego nie przyzna, to zgadnąć, w którą stronę świata król orzeł poleci. Mnie nic do tego, bo w tym nic nie mogę. Wierz mi, Ludwiku, zapomnijmy obadwa słów przed chwilą wymówionych, kochajmy się trochę więcej, nie wspominając nigdy odkąd i dlaczego...

Zimno w sercu mi się zrobiło, gdym tych wyrazów słuchał, jak gdybym z wysokości w głębszy dół się osunął, tak przyszłość moją, tak szczęście moje ujrzałem znów nad sobą wysoko, daleko!

Romuald zaś, do własnej rady się stosując, jak gdyby nigdy nic nie zaszło, wesołą na obojętne przedmioty zwrócił rozmowę i wytrwał w niej do końca, pókiśmy się nie rozeszli. Od tej chwili nawet, jeśli mogłem się domyślić, że naprawdę o wszystkim nie zapomniał, to z tego chyba, iż nigdy słówkiem najlżejszym o tę strunę mego serca nie trącił, a jednakże stało się — on z niej pierwszy ten dźwięk wydobył, którym potem tak długo... może na zawsze brzmieć miała.

Kiedym dnia tego Marię. Reginę zobaczył, zmieszałem się, jak gdyby do jej brata wymówione słowa już wiadome jej być mogły i jak gdyby ona odpowiedź swą na nie zawiesiła tylko — a właśnie sama siedziała w małym gabineciku, przyległym bawialnemu pokojowi. Przed nią stał z ogromnymin foliohebanowy, jakieś egipskie bóstwo wyobrażający pulpit. Przy niej stół papierami i rycinami okryty, za nią była głęboka jedynego okna framuga, w zwoje dwóch floss-passionisów jak w girlandę zieloną objęta, a zachodzącego słońca promieniami tak przez wszystkie szyby świecąca, że na tym tle jaskrawej purpury głowa i popiersie Marii Reginy, niby ciemna sylwetka, odkrawały się rysunkowo, dobitnie w ostre, ale czyste linie.

— No i cóż, panie Ludwiku — spostrzegłszy mię rzekła — przychodzisz pan zdawać rachunek z powierzonej mu opieki? Romuald już się do wszystkiego przyznał, teraz na pana kolej... Ot, z twarzy zaraz widać, żeś winowajca — patrzyła się na mnie, a ja prawdziwie jak winowajca pomięszany i nieśmiały stałem. — Jednak to dziwnie, pięknie i śmiesznie być musi, kiedy mężczyzna, ów silny, ów dumny, ów królujący, przed kobietą młodą, spokojną, tak lękliwie się upokorzy, tak zdziecinnieje, tak zadrży.

— Czyż mnie brat pani oskarżył? — z niepewności drżącym zapytałem głosem.

Rozśmiała się Maria Regina.

— A nie inaczej; wiem najpierw, że w cukierni okropnie pan dokazywałeś, że ledwie do pojedynku nie przyszło, że potem całą noc przesiedziałeś w fotelu i cały ranek przerozmawiałeś o córce ślusarza. Proszę mi teraz resztę dopowiedzieć.

Ach! ta reszta, to było moje wszystko; ona sama żądała jej prawie, a jednak byłbym się prędzej w Wiśle utopił, niż przed nią, taką spokojną, taką pełną powagi, choć jedną wyjąknął sylabę.

— Zdaje mi się — odpowiedziałem, na pozór równie jak ona spokojny — że nie dodać, lecz odjąć będzie trzeba z tego wszystkiego, co tu pani Romuald naprawił o mnie.

— Ja też właściwie nie o panu chcę wiedzieć, tylko o tej nowej jego znajomości...

— O Helusi? To prawie dziecko jeszcze...

— Jakiż śmieszny i pokorny wykrzyk! Panie Ludwiku, gdybym tu mój wachlarz miała, to bym cię nim za taką niezręczność po palcach trąciła.

Wachlarz na drugim leżał stoliku, przyniosłem go i wraz z rękoma w milczeniu do kary podałem. Maria Regina nie uderzyła mnie nim, tylko moje ręce lekko sprzed siebie usunęła i zapytała znowu:

— Pomimo tego, że Helusia dziecko, czy mi wolno będzie dowiedzieć się, czym tak szczególną pana zwróciła uwagę?

— Tym, że umie pamiętać...

— Więc pan tak bardzo wysoko talent mnemoniczny cenisz?

— Bardzo wysoko, jeśli nim serce czyje obdarzone.

— A zatem Helusia ma pamięć w sercu?

— Tak jest, pani; przed rokiem u jej rodziców mieszkała i umarła młoda kobieta, którą ta dziewczynka pokochała bardzo; od tego czasu wszystkich jej pamiątek strzeże, w nocy niekiedy z jej imieniem na ustach się budzi, a parę dni temu sam byłem świadkiem, jak ojciec zaczętą przerwał powieść, żeby wchodzącej córki żalu nie rozdrażnić, i gdybyś pani widziała to dziecię starsze nad wiek swój potęgą uczucia, tę drobną twarz, tak już posępnym wyrazem surową, pewny jestem, że sama byś umiała artystyczną jej piękność ocenić.

— Ocenić może, ale nie cenić. Wierz mi, panie Ludwiku, taki długi żal pierwszej straty to jest najzgubniejsze ducha ludzkiego usposobienie — i wsparłszy łokieć na kolanie, jak było jej zwyczajem, gdy coś z większym namysłem mówiła, ściśniętą dłonią przytrzymała lekko spuszczoną głowę, a po chwili znowu rzekła: — najzgubniejszym usposobieniem. Pomyśl pan tylko, ale to ciosów, boleści, zgryzot w serce nasze pada; gdybyśmy wszystkie nie strawione, nie zużyte ciągnęli za sobą, ha! to byśmy na zrąb mogiły dowlekli zaledwie jakiś zmurszały nie życia, lecz śmierci pamiętnik, jakąś w kółko powtarzającą się łez i nieszczęść litanię. Och! nie, patrz lepiej na ziemię matkę naszą, co to jej trupów, ziarn, nieczystości rzucają, a ona wszystko przyswoi, przyjmie, wyda kwiatem, kruszcem, kamieniem. Tak i cierpienia do życia brać trzeba, dla użyźnienia swej natury, dla rozwinięcia władz nowych, dla podsycenia organizmu. Alboż to ja nie cierpiałam także? — A ręka jej sięgnęła po jakąś dużą, w czarny aksamit oprawną księgę, której karty pod jednym palcem z nadzwyczajną szybkością przesunęła. — Co tu uczuć starganych, co imion wyrzuconych z pamięci... choć każde uczucie, choć imię każde było chwilą mej przeszłości, cząstką ducha mego. Ta książka sama to upominek zmarłej matki. Pan jeszcze masz swoją matkę? Pan mężczyzna, nie pojmujesz i nie pojąłbyś nigdy, jakim zepsuciem wszelkiej harmonii jest dla kobiety przedwczesna jej strata. Wedle prawa bożego postęp w bycie naszym rozwija się w nieprzerwane ogniwa ciągłych a kolejnych uczuć. Matka wypełnia całe dzieciństwo, młodość pierwszą, jest owym cementem, który nas w związku ze światem ogółu utrzymuje, póki w nas samych siły do kochania potrzebne nie wyrobią się, póki znowu nas doskonalsza wyłączność szczęścia, łączność uczucia nie pochwyci, na wznioślejsze nie posunie stanowisko, zupełniej z Bogiem i ludzkością nie zjednoczy.

Matka uczy nas kochać, matka nas kocha, póki my nie ukochamy samodzielnym wyborem, póki nas nie ukochają na zawsze. Ach! bez matki, przy rozpoczęciu trudnego zawodu, przy pierwszych krokach niepewnej podróży, och! wierz mi, panie, smutno jest d pusto! Na całe życie zostanie jakiś rozstęp, jakaś próżnia, jakiś znak zapytania w każdym serca uderzeniu. Taka wczesna sierota nawet kochać nie potrafi, do zbytku zawsze wyda lub zapragnie miłości; owa najpotrzebniejsza nie w rozsądku, lecz w instynkcie miara uczucia dla niej straconą zupełnie. Ona musi wszystko zgadywać, jak gdyby dzieło jakie ze środka czytać zaczęła. Osamotniona przy kolebce, nie pojmująca się przy ślubnym ołtarzu, zaniepokojona obok własnego dziecięcia, zwątpiała może i zimno szydercza aż po deskę grobową: to jest kobieta, co matki nie miała! A ja, panie Ludwiku, ja moją w dziewiątym już utraciłam roku!... — I zamilkła na chwilę. — Jeżeli kiedy — rzekła znowu — nad moim charakterem zastanawiać się pan będziesz, nie zapominaj, że on się kształcił i rozwijał wtedy, gdy czułam, że mnie nikt nie kocha!

— Lecz brat i ojciec zostali się pand.

Maria Regina z niedowierzaniem głową poruszyła.

— A ja panu mówię, że czułam brak miłości, której bym celem, nie przydatkiem była. Brak tego upewnienia każdochwilowego, tego oparcia, tego jakby gruntu na dnie serca, brak tego słowa „najwięcej”. Wiesz pan jednak, co z tych pierwszych moich łez wycisnęłam? O zaiste, nie smutek, nie rozrzewnienie, które by mi wszystkie władze duszy rozprzęgło; w tych łzach, że tak powiem, ustaliłam moją istotę. W nich przywykłam do spokojnego pustelniotwa wśród obojętnych ludzi. Odtąd już zawsze każdą późniejszą boleść wrażeniem tylko, nie zdarzeniem przyjmowałam do życia. Bo wrażenie, skutek praw konieczności, od naszej woli nie zawisło wcale. Jak ręka oparzona, jak skaleczone ciało musi przecierpieć czas jakiś, tak patologicznie i my cierpimy wrażeniem. Lecz zdarzenie to co innego. To jest wrażenie wolą naszą przyjęte, uznane, stawione jako przyczyna długiemu następstw szeregowi.

Dla mnie w każdym nieszczęściu zdarzeniem była ta część jedynie, którą na korzyść przyswoiłam sobie. Wszelki smutek, zawód, nawet ów najokropniejszy z zawodów, kiedy człowiek sam siebie omyli, ja koleją przechodziłam wszystkie i po wszystkich została mi nie pamięć, lecz pamiątka, myśl nowa, nowy pogląd na rzeczy, choćby nowe upodobanie tylko. Widzisz pan to pismo? — I roztworzyła książkę. — Wszak piękne, równe, lecz nieczytelne; zupełnie do niego piszący był podobnym. Mając lat dziewiętnaście kochałam tego człowieka. Olśnił mnie gruntownością specjalnych nauk, zajęciem wyższego w towarzystwie miejsca przez swoje zdolności jedynie. Chlubna byłam, gdy od szacowanego wszędzie szacunku odbierałam dowody. On mi był wzorem prawdziwie męskiej, życiem i wypadkami kierującej siły. Kochałam go... jakbym sama kochaną być pragnęła, gdybym się mogła mężczyzną urodzić, a teraz?... — Uśmiechnęła się tak obojętnie, tak wesoło, że mi od chwili ciężarem niepojętym stłumiony w piersiach oddech swobodnym i szczęśliwym uleciał ku niej westchnieniem.

— Teraz? — mogłem powtórzyć z niecierpliwością...

— Teraz, choć mnie oczy trochę pobolały od wczytywania się w ten niewyraźny charakter — dodała z ironicznym przyciskiem — zostało mi jednak wielkie poważniejszych nauk zamiłowanie; sądziłam, że muszę wszechstronnie z jego przeznaczeniem się zmięszać. Jeśli nieco w matematyce i chemii postąpiłam, jemu to winnam. Prawda, że trochę dziwna po pierwszym romansie niezabudka, lecz mi się nieraz w życiu przydała. Mój drugi zaś romans... Ot, zaraz go panu pokażę... — I znowu zaczęła starannie karty swej książki przewracać.

Myślałem, że na to drugie zwierzenie jakieś szatańskie pazury za serce mnie chwytają. Więc Maria Regina była zalotną, płochą, gorszą od wszystkich złych kobiet na świecie, bo stworzoną z większymi zasobami dobra, szczęścia i piękności — a zazdrość? O, w tej chwili miałem jej objawienie przelotne, lecz zupełne.

To brzydkie zielsko, które pierwszym zwątpieniem się sieje, a brakiem zrównoważenia w uczuciach rozplemia, ta pokrzywa nikczemna we wszystkie razem nerwy mnie sparzyła. Z początku myślałem, że Maria Regina kochać nie umie, jej więc pierwsze przyznanie, choć bolesnym zdziwieniem uderzyło, jakąś nadzieją zabłysło mi także, ale potem — zmieniać miłość niby zwrotkę piosenki, ssać jedną po drugiej dla małej miodu kropli, mieć żądło i krew zimną owadu, a być przy tym kobietą piękną, młodą, namiętną!... O, to nie siła, Mario Regino, to nie mądrość, to nie wyższość żadna, to potworność tylko! Dlaczegóż przede mną właśnie z takim cynizmem rozdarłaś ułudną szatę, która twoje ubóstwo kryła — brudne ubóstwo? Jam cię o szczerość nie prosił, ja kłamstwa ani prawdy nie żądałem; jaką mi się wydawałaś, taką cię chciałem mieć w sercu na zawsze. O twoje własne serce kto się pytał?... I złorzeczyłem, kląłem i czułem, że się w całej mojej istocie moralnej coś niszczy i coś psuje. Nie, z takimi wrażeniami igrać nie wolno. Jeśli Maria Regina choć w części się ich domyślała, to źle czyniła, że mi słówkiem, że mi spojrzeniem chociaż ukojenia nie przyniosła, lecz ona jako święty, cudowny obraz na wysokościach swej chwały, pogodna i wspaniała, zwolna odwijała kartkę za kartką i nawet jej marmurowa ręka nie zadrżała. Aż na koniec coś ze środka wyjęła, ostrożnie na czystej, białej ćwiartce ułożyła i mnie do obejrzenia podała.

Nie dotknąłem się tego, a w żyłach krew mi roztopioną lawą popłynęła, bo na tej ćwiartce papieru czerniła się sylwetka maleńka. Spojrzałem tylko na nią... spojrzałem i nagle — ja nie wiem, co Maria Regina pomyśleć o mnie mogła — wydarłem jej papier z sylwetką, a dłoń silnie pochwyciwszy, do ust przycisnąłem w milczeniu.

Na sylwetce było popiersie kobiety.

Maria Regina przypatrywała mi się z wyrazem zadziwionego przestrachu, powoli jednak, gdym jej rękę puścił, gdy mi rumieńcem wstydu i pomięszania blada przed chwilą twarz zaszła, na jej twarzy także przestrach i zadziwienie w jakiś pełen słodyczy rozpłynęły się uśmiech.

— Wszakże piękna? — spytała dźwięcznym, lekko stłumionym głosem.

— O piękna! — powtórzyłem jak w modlitwie i dopiero na trzymaną sylwetkę spojrzałem.

Sylwetka także na ten wykrzyknik zasługiwała bardzo: profil czysty, regularny, jakby z etruskiego wzoru przerobiony.

— Więc to był pani drugi romans? — rzekłem odważnie, niby kłamliwy śmiałek po uniknionym niebezpieczeństwie.

— Mój drugi romans — powtórzyła, lecz już bez uśmiechu — ja tak zawsze nazywam każde zjednostkowione uczucie.

— I nigdy pani żadnego miłością nie nazwiesz?

— O, miłość! — a głos jej zadrżał, a oko się zaszkliło — miłość to Bóg w nas; Bogiem wypełnisz wszystko, nie wypełnisz niczym Boga. Rzuć w to słowo szczęście, piękność, doskonałość, wieczność całą, poza najwięcej jeszcze więcej się zostanie. Zmieść, jeżeli możesz, słońce w oku pliszki, wlej morze do glinianego garnka, powiedz, gdzie się Bóg kończy, a potem kochaj miłością jednego człowieka.

— Czemuż nie? — odrzekłem z ufnością. — Wszystkie promienie światła zbiegają się w źrenicę najdrobniejszej ptaszyny, więc ma i pliszka całe słońce w oku. Glinianym garnkiem nie wypróżnię morza, lecz morzem garnek napełnię. A choć Bóg nigdzie się nie kończy, ja wiem, że się zaczyna wszędzie, gdzie myśl szlachetna rozbłyska, gdzie kochające uderza serce.

— W dziewiętnastym roku byłam tegoż samego zdania, panie Ludwiku. Ach, ostrożnie, bo mi sylwetkę zepsujesz. Moja poczciwa Anna! Czy zgadniesz pan, dlaczego w taki sposób chciałam jej wizerunek zachować? Oto dlatego, żeby się przekonać, czy od tej złocistowłosej, śnieżystobiałej, anielsko świętej istoty cień jak od innych ludzi, a nie jasność padnie, bo też to była prawdziwie wybrana, trochę miękka, trochę słaba, ale prześliczna organizacja. Jak na mnie wszyscy dwoma imionami wołają, tak i ja na nią wołać chciałam.

Pamiętam jeszcze, cośmy to kalendarzy naprzewracały, co narad odbyły przed owym chrztem przyjaźni. Aż nareszcie przezwałam ją Klarą. To imię tylko było podobne do mojej Anny, takiej przezroczystej, kryształowej, jak woda strumienia, jak dziecięca łezka. Dwa lata naszego życia pomięszały nam się i zespoliły każdą myślą, każdym wypadkiem i uczuciem. Dziś jeszcze próżno bym w nich szukała na osobistą własność jakiego bądź wspomnienia. Nauki, prace, uciechy i smutki, ona ze wszystkiego wzięła, do wszystkiego przydała część swoją. A potem?... Nasza przyjaźń się nie rozerwała, nasza przyjaźń się tylko... rozeszła, jak mówią ludzie, rozeszła i my rozeszły, każda w swoją stronę. Ja dzisiaj nie wiem, gdzie Anna Klara, ona o Marię Reginę nie pyta. Przyznam się nawet, że na mnie zaległa ostatniego jej listu odpowiedź, lecz donosiła mi w nim o swoim zamężciu; mężatce taka piśmienna o kilkadziesiąt mil rozmowa najczęściej staje się tylko uciążliwą jakichś sumiennych względów obowiązkowością, mnie także nie była już potrzebną. Nie cierpię w życiu moim tych półuczuć, półprzywyknień; co nadwątleje, to sama do reszty niszczę i precz z serca, precz z przeznaczenia mego wyrzucam. Nie odpisałam więc Annie Klarze i przestałyśmy się kochać, bez sprzeczki, bez gniewu, zwyczajną koleją: zapomnieniem. Po niej została mi się jakaś rzewność, jakieś upodobanie we wszystkim, co do niej podobne, w kwiatach, w śpiewie ptasząt, w białym kolorze, w drobnostkach kobiecych zatrudnień, zdaje mi się, że umiem lepiej bratu i ojcu dogodzić, lecz nic więcej, i widzi pan, jak nam z tym dobrze! Gdyby tak każdy stosunek człowiek chciał podług prawideł retorycznych w całość epopei układać, gdyby wszystko do ostatecznych przyprowadzał wynikłości, doprawdy, źle by na tym wyszedł. Ja na przykład musiałabym już zwątpić o miłości, o przyjaźni, o własnym sercu moim.

— A jednak pani mu wierzy?

— Wierzę jeszcze... nadzieją, bo mi nigdy nadziei wspomnienia nie kłócą. Poradź pan swej znajomej, żeby tak samo z życiem się obliczyła; na cóż takim lichwiarskim procentem boleści kilka chwil szczęścia pożyczonych od losu opłacać?

— Gdybym miał radzić...

— Dość już na dziś tej liryki — przerwała mi składając czarną książkę — gdybyś pan miał radzić, to wszystko na bok odłożywszy poradziłbyś mi najpierw, co mam z tym Romualdem robić, żeby go dłużej przy skrzypcach zatrzymać?

— Gdzie się on dzisiaj obraca?

— Z dnia wczorajszego możesz pan miarkować, że niełatwo się odpowiada na podobne zapytanie. On sam godziną pierwej nie wie nigdy, jaki zamiar i w którą poniesie go stronę.

— Ale wie, kiedy na jego wolność i bezpieczeństwo spiski knowają — odezwał się, niespodzianie we drzwiach gabinetu stając.

Maria Regina złajała go okrutnie; za takie łajanie byłbym oddał wtedy całego świata pochlebstwa!

— Wyobraźże pan sobie — mówiła do mnie ze ślicznym rozdąsaniem — przez te dwa dni mój brat miał takie ważne sprawy do załatwienia, żem go nawet grającym nie słyszała.

— No, to jutro będziesz tego miała aż do zbytku; dzisiaj zmęczony jestem, już późno.

Prawdę mówił Romuald; już późno było, grzechotki warczały z ulicy, dzień się skończył. Nie dla mnie skończył: takim dniem kilka lat się żyje; to dzień-zdarzenie, według słów Marii Reginy, a słowa jej pamiętałem wszystkie i śniło mi się, że w nich gwiazda dobrej nadziei roztlała, że w nich było więcej żalu i tęschnoty za wyłącznym miłości uczuciem niż gry fantazji, niż talentu obrazowania. — Śniło mi się... śniło mi się...

V

Zapewne Małgosia, z poprzedzających dni wnioskując, musiała sobie wyobrazić, że ja na noclegi jedynie moje śliczniutkie pokoiki wynająłem, bo gdy nazajutrz wcześnie z mecenasami i rejentami się ułatwiwszy do domu około trzeciej z południa wróciłem, powiedziano mi, że właśnie dopiero co poszła na górę uprzątać. Poszedłem i ja za nią. Przy drzwiach zdawało mi się, jak gdybym dwa głosy rozmawiające słyszał.

— Jak czterdzieści złotych miesięcznie zarobię... — mówił z nich jeden, a wyraźnie nie był to głos Małgosi.

Wszedłem i z niemałym zdziwieniem ujrzałem Helusię w moim fotelu siedzącą. Wstała z niego spokojna, surowa jak w pierwszym dniu naszego poznania i kilka kroków naprzeciw mnie zrobiła. Jej twarz znowu o parę lat starszą mi się wydała, tak obok zwyczajnego smutku leżał na niej przedwczesnej starości, fizycznego cierpienia wyraz.

— Przyszłam tu z Małgosią, bo nie wiedziałam, że pan dziś wcześnie wróci, a wiedziałam, że choćbyś wrócił, moje przyjście ani go zdziwi, ani go obrazi — rzekła do mnie zwolna, stanowczym głosem. Ten głos ja w niej przeczułem prawie — nie mógł być inny, tylko głęboki w dźwięku, pełny, śmiały, a cichy jak ona.

— Prawda, panno Heleno — odpowiedziałem na to — prawda, bo i tak od pierwszej z twoim ojcem rozmowy zdaje mi się, jak gdybym ci był jakąś prośbę o przebaczenie dłużny, jakąś wymówkę usprawiedliwiającą mnie, iż mimowolnie świętości twoich pamiątek dotknąłem.

— Gdyby to ode mnie zależało, nikt by pewnie tych dwóch pokoi nie zajmował, ale kiedy musi być inaczej, to wolę pana niż kogo bądź w świecie. Pan Jej nazwiska usłyszeć nie chciałeś. Z jego strony było to dobrze, poczciwie, szlachetnie i dlatego też przyszłam śmielej, siedziałam spokojniej, na sercu lżej mi było. — Ostatnie wyrazy zadrżały jej w piersiach; nie skończyła mowy, lecz ją niby złamała, przecięła i oddaliła się pierwej, niż słowo jakie odrzec podążyłem.

Nadzwyczajnie ujął minie jej postępek; było w nim coś dzikiego, nieskładnego, jak w postępku dziecięcia, a przecież pochlebiał duszy, jakby męskie prawego człowieka zaufanie.

— Musiały się bardzo kochać — rzekłem na koniec, zbierając uwagę po długiej chwili milczenia.

— Kto? Panna Helusia i umarła? — podchwyciła Małgosia — a juścić, że się kochały jak dwa gołąbki; czasem to człowiek nawet pojąć nie mógł, co one tak po całych dniach mają z sobą do gadania. A bywało, kiedy siędą nad jaką książką, to czytają, czytają, śmieją się i płaczą, a jeszcze częściej płaczą, niż śmieją. Raz nawet nasze panisko chciało kiedyś gwoździami zabić wszystkie książki w szafie, bo strasznie zesmutniała dziewczynina; ile razy się w nich zagrzebie, tyle razy przez dni kilka potem bledsza i bardziej milcząca, lecz to, proszę pana, chociaż Helusia jak baranek cicha, łagodna, już pono od urodzenia taki los jej wypadł, że czego nie chce, tego w domu nie zrobią.

— Jednak wiesz co, Małgosiu — z lekkim namysłem rzekłem — rodzice powinni by się starać o rozerwanie jej smutku.

— Cóż na to poradzą, kiedy go rozerwać nie daje? Wyprowadzą gdzie na spacer, to wróci zmęczona; uproszą w odwiedziny, to jeszcze bardziej zatęschni. Raz ją pani Piotrowa, żona bardzo majętnego cieśli, daleka krewna naszego pana, wzięła koniecznie do teatru; była podobno taka ucieszna komedia, że się wszyscy za boki od śmiechu trzymali, a ona przy tym śmiechu rozchorowała się tylko. Ja powiadam, że ją ktoś urzekł, bo, dzięki Bogu, pięćdziesiąt dwa lat żyję na świecie, a jeszcze nie widziałam takiego dziecka, co by ani śmiać się, ani płakać nie mogło.

— Czy też nikomu na myśl nie przyjdzie, że to jest chorobą może?

— Pan mówisz chorobą? — powtórzyła Małgosia, niespokojnie patrząc się na mnie.

— W istocie chorobą; gdy ją dzisiaj zobaczyłem, takie wrażenie zrobiła na mnie, jakby ją coś na duszy i na ciele bolało.

— Och! mój Chryste! muszę ja zaraz naszemu panu słówko o tym napomknąć!...

— Tylkoż go bardzo nie przerażaj; mało znam pannę Helusię, a może ona zawsze tak wygląda jak dzisiaj...”

— Prawda, że dawniej była trochę żółciejsza jeszcze, ale tych oczów wpadłych i świecących niby dwa złociste węgielki, tych wystających na policzkach kości to nigdy nie miała. Przecież pamiętam, spokojne to zawsze, niehałaśliwe, ale jak ptaszyna boża wesołe było dzieciątko; śpiewała sobie od rana do wieczora, aż nam raźniej szła robota. Bóg wie, skąd ponauczała się różnych prześlicznych piosneczek, jeśli ich zabrakło kiedy, to sama składała nowe. Jać się nie znam na tym, ale mnie się cudnie piękne zdawały, szły jakby z serca do serca; szkoda tylko, że po prześpiewaniu żadnej sobie spamiętać nie mogła... Teraz biedne dziecko ledwo czasem da się Karolkowi uprosić i zanuci co kiedy; dom cały jakby ogłuchł. Juścić to pewne, że ona chora, bardzo chora niezawodnie. Powiem ojcu, że pan mówiłeś...

— Tylko tego nie powiadaj, czego ja nie mówiłem — z mimowolnym uśmiechem przestrzegłem panią Małgosię, bo mi jej monolog wiele rzeczy wytłumaczył i całe usposobienie Helusi pojąłem już nie chorobą, nie smutkiem nawet, ale jakimś przesileniem silnej organizacji, jakąś walką wydzierającego się ku światłu ducha, rodzącej się wśród bólów myśli, a kto wie, może wielkiej poetycznej zdolności.

Małgosia tymczasem nie musiała bardzo z mojej przestrogi korzystać, bo nad wieczorem wszedł do mnie sam pan ślusarz niespokojny i zmartwiony. Z tego, co od poczciwej kobiety usłyszał, wyobraził sobie jeszcze groźniejsze niebezpieczeństwo i pomimo wszelkich upewnień moich widać było, że raz zbudzona obawa już mu na zawsze do serca przyrosła. Długo się wypytywał, czy naprawdę jego Helusia tak bardzo słabo wygląda, czy ja się znam na doktorstwie, czyby córki na wieś gdzie wysłać nie było potrzeba?

— Bo to widzi pan — mówił — na wsi zdrowe powietrze, lecz ja warsztatu, moja kobieta szycia porzucić nie możemy, a znam Helusię, serce by jej tęschnotą z dala od nas i od Karolka wyschło.

Odchodząc ręką mi ścisnął.

— Dziękuję — rzekł — dziękuję, mój dobry panie, za przestrogę i za pociechę, a jeśli też kiedy będziesz pan miał godzinkę czasu do stracenia, strać ją z nami na dole; my sobie prości ludzie, lecz gdy komu przyjaciele, to przyjaciele na ogień i wodę, na deszcz i słońce, na płacz i śmiech.

Szczery, serdeczny człowiek!...

Nieprędko jednak z jego wezwania korzystałem. Wszystkie wolne chwile święciłem Marii Reginie lub jej bratu na wspólne przejażdżki, odwiedziny, rozrywki. Cała koteria pana Antosia jak rój much obsiadła Romualda. Wśród takich głów pustych, wśród i takich serc próżnych, wśród takich rąk wiecznym lenistwem skamieniałych jego głowa pełna dowcipu, jego serce niekiedy entuzjazmem bijące, jego ręka dzielnie swoją sztuką władająca były upragnionym, a rzadkim zjawiskiem... Zepsucie, ów czart zbytkami w całą warstwę społeczeństwa wcielony, nudzi się czasem zbyt jednostajną potrawą. Ciągłe karty, wino, konie — ciągła rozpusta i plotki... trzeba zmienić! Więc chodzi, ale nie chodzi jako lew ryczący w Ewangelii, ale jako pies: gdzie spotka talent przy miękkiej woli, tam się łasi i skomli; niech muzyka przygrywa jego pijanej ochocie, niech malarz swymi obrazkami ściany jego sypialni zawiesza, niech mu poeta improwizuje! Poeta, kapłan Boga — to tym śmieszniej właśnie! Za jedną pochwałę, za jeden oklask, za ciastko na srebrnej tacy podane, za ukłon na wykładanej marmurem posadzce, za czcze echo rzęsisto oświetlonego salonu kupić sobie poetę, poetę na sługę zepsucia, zbytku, tego najbrudniejszego, najdrobniejszego, najnikczemniejszego ze wszystkich diabłów, poddanych władcy szatana, Zbrodni. Żal mi było Romualda, miałem pewien dobry instynkt szlachetniejszej jego natury i dlatego podwójnie starałem się korzystać z pierwszeństwa w przyjaźni, jakie mi przed innymi dawał.

Dziwiło mnie tylko, że dla niego, artysty, sztuka nie była potrzebną i nieodstępną życia towarzyszką. Przez kilka dni uprosić go nie mogłem, by mi się dał słyszeć. Maria Regina powiadała, że i przy niej ledwo raz wziął skrzypce do ręki, ale taki postęp, takie mistrzostwo w tej pierwszej ulotnej próbie znalazła, iż cała duma braterska, zachwiana niegdyś nieszczęśliwą o koncercie sprzeczką, znów jej do serca wróciła.

Tymczasem Warszawa ożywiła się przybywającymi ze wszech stron na jarmark świętojański obywatelami. Teatra, sztuczni jeźdźcy, akrobaci, menażerie, widowiska wszelkiego rodzaju nagromadziły się po zwykły procent od polskiej wełny, a niemieckich pieniędzy. Pan Krzysztof tak się starał, tak chodził, tak rozmaite poruszał sprężyny, by część owego procentu na swoją, to jest na sal ochrony odwrócić korzyść, że wreszcie dzięki jego staraniom poranek muzykalny z pewnością ułożony i obrany został. Modnych pań — bo modne panie prędzej zawsze na coś dobrego się zdadzą niż modni panowie — użyto wszystkich razem i ze wszystkich koterii, gdyż wiedzieć jeszcze trzeba, że każda z sal ma właściwe swoje przewodniczki; użyto więc je wszystkie na rozprzedanie biletów.

Z daleka patrzącemu smutnym jest widokiem zbiór takich młodych twarzy, takich atłasów, piór lekko chwiejących, powiewnych tarlatanów , przejrzystych koronek, takich naszyjników bogatych, takich spinek lśniących — a to wszystko przy zabawce na dobroczynność, na tle z łachmanów i głodu! Lecz cóż robić dzisiaj, kiedy pełnym kielichem nie można spragnionych obdzielić: dobrze i kroplę ustom przepiłych wycisnąć.

Jednego wieczora Marii Reginy nie było w domu; Romuald zawichrzył się w jakiś pod Warszawą piknik; sam bez ważniejszych zatrudnień przypominałem sobie o zaprosinach mego gospodarza.

Gdy zszedłem, jeszcze go w domu nie było, bo miał warsztat aż na Elektoralnej ulicy i czasem dość późno od niego wracał. Zastałem tylko panią ślusarzową i dzieci w pokoju. Ona sama zajęta była szyciem cienkich męskich koszul; Helusia pomagała jej, a Karolek, w jakieś stare z czerwonej włóczki szlify ubrany, na drewnianym koniku wywijał sobie swobodnie.

Przyjęcie matki było trochę, nie mogłem z pierwszej chwili pomiarkować, zimne czy nieśmiałe. Córka lepiej mię powitała, w jej oczach zaświeciła jakby myśl życzliwa dla dawnej dobrej znajomości. Obok siebie wskazała mi miejsce, ale nie troszczyła się bynajmniej o rozpoczęcie jakiej rozumowy; nad szyciem schylona, milczała, jak gdyby gościa w pokoju nie było. Pani Agnieszka od czasu do czasu tylko rzuciła jaką uwagę względem pogody, względem zaczynającego się jarmarku, a gdy jej kilka słów odpowiedziałem, znowu na milczenie topniał lód wymuszonej rozmowy naszej.

— Czemu pan do ogródka nie przyjdzie pracować? — odezwała się raz tylko w jej ciągu Helusia. — Przy teraźniejszych upałach jest w nim dosyć cieniu; cień pracy pomaga.

Na przychylność tej rady szczerym podziękowaniem odpowiedziałem.

— Lusiu! moja Lusiu! napraw mi biczyk — zawołał z końca pokoju Karolek.

Siostra poszła do niego, prośby wysłuchała i tak jak pierwej, obecnością moją nie zrażona i nie zajęta wcale, razem z nim bawić się zaczęła. Widząc ją taką smukłą, drobną, taką zręczną, łatwo byłby każdy pomyślał, że prawem wieku jeszcze się jej ta dziecinna pustota należy. Ale ja pilniej wszystkie jej ruchy śledząc sam zesmutniałem na obraz takiej smutnej wesołości. Czy to uciekając przed goniącym braciszkiem, czy kryjąc mu się w fałdy matczynej sukni, czy inne wymyślając na uciechę jego żarty, Helusia nigdy się nie rozśmiała, jakby jej twarz była pozbawioną muszkułów potrzebnych do wydania tej oznaki radości, swobody, wesela...

Powoli jednak i mnie Karolek wciągnął do swojej zabawy, a gdy ślusarz powrócił, już nas zastał w jak najlepszej, choć może trochę za głośnej przyjaźni. Pani Agnieszka, więcej rozmowna, szczerszy udział w niej brała, lecz Helusia, niby zmęczona, na bok się usunęła i tylko spokojnie, cicho patrzyła się na nas. Jej ojciec wszystkich do ogródka przeprowadził. Tam dopiero przy smacznej kawie, pod woniejącą białymi kwiatami akacją bliższa i przychylniejsza zabrała się znajomość. Karolek usnął mi na ręku, a my ze ślusarzem i Helusią rozgadali się o dawnych i niedawnych czasach, o rozmaitych naszego już życia wypadkach, a na niektóre wyrazy, na pewne wspomnienia twarz dziewczynki rumieńcem zachodziła, rozciągała się źrenica i drżała na piersiach skrzyżowana biała muślinowa chustka. Ile razy się odezwała, każde jej słowo, każde jej zdanie nowym dla mnie było podziwieniem. Spytać się chciałem nieledwie:

— Ty dziecię, ty kobieto, od kogo tak się mówić nauczyłaś? — Mój Boże, jak gdyby najlepszą tego nauką nie było szlachetne serce i życie wśród poczciwych ludzi pędzone.

Kiedym ją żegnał dobrej nocy życzeniem, przez chwilę widać było na jej twarzy jakąś niepewność, jakiś rozmysł, aż nagle obiema rękoma moją rękę ujęła i tym swoim cichym, stanowczym, uroczystym głosem:

— W imię umarłej — rzekła tylko.

Powróciłem do siebie z uczuciem błogiego domowej zagrody spokoju, z wrażeniem jakby po spełnieniu dobrego uczynku. Nie myślałem tak wiele o Helusi ani o jej rodzicach, lecz mi przyszedł na pamięć drewniany domek mojej babki, obraz dziadka z czapką na bakier, stanęła mi w myśli matka witająca mego ojca po kilkomiesięcznym rozstaniu, przypomniał mi się każdy z naszej wioski chłopek, przypomniały wszystkie z młodymi przyjaciółmi rozmowy, przypomniała przeszłość i przyszłość...

Nazajutrz wielkie zdziwienie przy obudzeniu mię czekało.

Romuald z jakąś szkatułką pod pachą stal nade mną i śpiącego za rękę ciągnął.

— Wszelki duch Pana Boga chwali!... — krzyknąłem mu zamiast dzień dobry.

— I ja Go chwalę — odpowiedział, nabożnie ręce składając.

— Więc to naprawdę ty jesteś, Romualdzie?

— Z grzesznym ciałem i z kościami, i ze wszystkimi nieszczęściami moimi...

— Cóż to się stało tak nadzwyczajnego?

— Jutro ma być poranek muzykalny, a ja przychodzę na całe dzisiaj spokojności i milczenia pożyczyć u ciebie; muszę sobie rękę trochę odświeżyć...

— Niech ci za to przedsięwzięcie miliony oklasków spadają.

— Ach! inaczej być nie mogło, chyba musiałbym jak satyr w cienie lasów uciekać. Do Marii Reginy zjechało się całe grono prowincjonalnych znajomości; mój pokój przy bawialnym; jakby mi zaczęto nad uszami paplotać, to bym zdaje mi się skrzypce ze złości roztrzaskał; do ciebie więc, Ludwisiu, przed tym niebezpieczeństwem się chronię.

— I w cieniu mojej strzechy grać będziesz spokojnie.

— Och! wiem! spokojnie jak tam, gdzie świat już deskami zabity.

— Powiedz tylko, czy ja ci przeszkadzać nie będę?

— Wprawdzie za najwyższy dowód gościnności uważałbym to właśnie, gdybyś z domu się wyniósł.

— Lubię, kiedy kto tak jasno i zrozumiale myśli swoje wynurza.

— Ależ, mój Ludwiniu, to jest życzenie tylko, a życzenie nie obraża nikogo, nawet najskromniejszej kobiety.

— Potargujmy się jednak, panie Romualdzie; pan sobie życzy zupełnie samotnym w mojej stancji pozostać, a ja sobie życzę jego muzyki słuchać, więc ja też nie odejdę, aż posłucham.

— To słuchaj — rzekł Romuald i wydostawszy skrzypce wsparł je na mojej głowie, a potem zaczął niemiłosiernie, jak przy nastrajaniu brząkać...

Niewiele myśląc zerwałem się z łóżka, płaszcz wziąłem na siebie i wybiegłem do sieni, a drzwi na klucz zamknąłem. Pode drzwiami takiego hałasu narobiłem, że Romuald sam się musiał o sumienniejszą dopraszać ugodę. Stanęło na tym, że mi przyrzekł swoją własnąFantazję,całyKarnawał weneckiiSymfoniąBeriota; ja mu przyrzekłem najpierw śniadanie, potem wyjście zupełne z domu, a nawet, jak się dopominał, z ulicy i cyrkułu.

Kiedyśmy już przy najlepszej zgodzie herbatę zapijali, z ogrodu przez roztwarte okna dał się słyszeć krzyk dziecka. Romuald szklankę postawił, spojrzał na mnie z oburzeniem, porwał za czapkę i zawołał:

— Ha! zdrajco podstępny! taką to mi ty spokojność za moją muzykę chcesz przedać? Bądź zdrów, niech ci sto bębnów... wyraźnie mówię: sto bębnów aż do dnia sądnego nad uszami wrzeszczy!

Uśmiechnąłem się, bo poznałem głos mego przyjaciela Karolka, który pomimo oporu Małgosi i przedstawień swej siostry koniecznie, o ile dosłyszeć mogłem, chciał iść na górę pana Ludwika zobaczyć.

— Nie lękaj się — rzekłem Romualdowi — znam to dziecko, wyborny chłopczyk, przyprowadzę go tu na chwilę, bo właśnie do mnie się napiera, sam zobaczysz, jaki piękny i wesoły.

Romuald schwycił mię za rękę.

— Jeśli masz litość, nie sprowadzaj, bo ucieknę w góry, lasy, wąwozy. Ty chyba nie wiesz, jak ja dzieci nie cierpię!

— No, to mu przynajmniej z ganku co powiem — ale nim wstałem, Karolek już się uspokoił i słyszałem tylko, jak prosił siostry, by mu za to, że taki grzeczny, pani Anny zaśpiewała piosneczkę.

Przez chwilę wszystko umilkło, żaden głos nas nie dochodził, czy dlatego, że śpiewać nie chciała, czy że przed śpiewem słowa i tony gromadziła w pamięci — ale na koniec wzbiła się ku nam tęschna wiejska nuta:

W niedzielę rano, w niedzielę rano

Wianeczki wiją...

Romuald znowu szklankę postawił.

Śpiew Helusi, trochę drżący zrazu, czyściał stopniowo, aż przelał się w dźwięk śklisty, jasny, niby skowronka pod niebem, niby aniołka w niebie... Lecz nie, skowronek tak się nie smuci, aniołek tak nie płacze, jak ona smuciła, jak ona płakała, coraz tkliwiej, coraz rzewniej, coraz śpiewniej przy każdej zwrotce piosenki, a gdy nuciła:

Będziesz ty moją, będziesz ty moją,

Będziesz dalibóg,

Ludzie mi cię rają i rodzice dają,

I sam z nieba Bóg.

Nie będę twoją, nie będę twoją

Ani niczyją,

Tylko będę sobie na zielonym grobie

Białą liliją...

Gdy tak nuciła, mnie się zdawało, że to głos jakiegoś ducha niewidzialnego pieśnią i proroctwem nie z niej, lecz nad nią płynie — a ona tylko blada i martwa, jako we śnie moim, zapomnianym uśmiechem pociechy wita zwiastunnika.

Romuald wstał powoli, krok za krokiem, ostrożnie, jak gdyby się lękał, by go poruszenie powietrza nie zdradziło, uchylił drzwi szklanych, stanął na ganku i wsparty o poręcz jego ze zmienioną twarzą, ze łzawymi oczyma, słuchał pilnie, słuchał długo, słuchał i wtedy jeszcze, gdy nawet śpiew Helusi w żałośnym skonał westchnieniu.

Stanąłem przy nim i wychyliłem się trochę.

Młoda dziewczyna siedziała na brzozowej pod akacją ławeczce i bawiła się złotymi włosami utulonego dziecięcia.

— I cóż, Romualdzie? — szepnąłem wreszcie do niego.

Romuald nic nie odpowiedział, patrzył ciągle, a gdy Helusia do domu weszła, on także na swoje miejsce powrócił, duszkiem herbatę wypił, cygaro zapalił i mocno dymu w usta naciągnął.

— I cóż? — znowu mu rzekłem, sprzeciwiając się nibywodwet za przeszłe jego żarty.

— Pokochałem się w tej dziewczynie — odpowiedział mi jak najpoważniej.

— Szkoda, że trochę zbyt prędko to mówisz, bo byłbym ci prawie uwierzył.

— Powiedz mi, Ludwiku, czyś ty słyszał kiedy legendę o Karolu Wielkim, że mu jakiś czarownik w miłość pierścionka serce zaczarował? Nosiła ten pierścionek żona jego,onkochał żonę szalenie, umarła z nim, on kochał trupa; trupowi inna odebrała kobieta, znów namiętnie kochał tę kobietę; zazdrosna przed zgonem w jezioro rzuciła klejnot, król jezioro pokochał i nie odstąpił go aż do śmierci. Dla mnie dźwięk tej piosenki jest talizmanem, śmiej się, jak chcesz, ja ci prawdę powiedziałem: przez cały ten czas, co ją śpiewała... Helusia, wszakże Helusia? przez cały ten czas, mówię, w Helusi kochałem się jak... jak dawniej raz tylko w życiu.

— Raz tylko w życiu, Romualdzie? Nie zgadłbym nigdy, że znasz podobne zwroty polskiej mowy.

— Może je znałem lepiej niż ktokolwiek, bo miałem wtedy lat dwadzieścia, raj nadziei przed sobą, a najpiękniejszą z córek Ewy przy sobie.

— Czemuż się nie ożeniłeś?

— A to dziwne pytanie! Tak młodo żenić się mnie, artyście, i to jeszcze z osobą bez majątku, kiedy sam bogatym nie jestem?

— Och! mój drogi! jeśli cię tylko takie zatrzymały względy, nie bluźnij, nie mów, że kochałeś kiedyś.

— Mylisz się, była chwila, w której chciałem wszystko pod nogi jej cisnąć: sztukę, sławę, przyszłość moją całą. W duszy Marii Reginy jedynie przeciw temu zawrotowi głowy potrzebnego zaczerpnąłem męstwa. Siostra nas oboje bardzo kochała, lecz jak dla mnie pragnęła świetnej kolei, a nawet źle się wyrażam: ona, religią wszelkiego piękna natchniona kapłanka, jak mnie, jak mego talentu dla sztuki pragnęła, tak lękała się szczęścia swojej Anny zdać w ręce młodego zapaleńca, który nieraz, w trudności powszedniego życia uwikłany, pożałowałby może pierwszych marzeń swoich.

— I czy myślisz, że dobrze się stało? — z lekkim przyciskiem spytałem. Romuald zastanowił się chwilkę.

— Myślę, że jak najlepiej; teraz szczególniej, kiedy echo tej piosnki już słabsze, sam widzę, że inaczej być nie mogło. Do mego szczęścia trzeba swobody, wolności, oklasków; ja muszę mieć pewność, że gdy mi się zechce, to jutro będę w drodze do Paryża lub Wiednia, to pojutrze zobaczę Artot, upiję się z Lisztem, zapłaczę przy Ole Bullu... Cóż chcesz, by wtedy moja żona robiła?

— Masz słuszność, lepiej, żeś się nie ożenił.

— W twoich wyrazach, Ludwiku, jest lekki podźwięk nagany... a ja zupełnie jeszcze do siebie nie przyszedłem, mnie wszystko łatwiej drażni.

— Ha! mój drogi, cóż ja winien, temu, że sobie przyjemnostek twojego życia na szczęście, a wyrzeczenia się Anny na miłość sztuki przetłomaczyć nie umiem? Ze snów twoich własnych cię sądząc widzę, żeś ją porzucił nie dlatego, by sławnym mistrzem zostać, by wszystkie godziny do trudnej i poświęceń pełnej zaprząc pracy, ale dlatego jedynie, by częściej podróżować, by mieć swobodniejszą na świecie hulankę.

— Mylisz się, Ludwiku — a tak mówił smutnie, tak łagodnie, że aż mi go się żal zrobiło — mylisz bardzo. Jeżelim powiedział, że mi ten ruch życia do szczęścia potrzebny, to dlatego jedynie, bo moje szczęście w talencie moim, a mój talent w nim; zmianą, współzawodnictwem, uwielbieniem dla sławniejszych sam się kształcę i zagrzewam. Ale czy sądzisz, że ja także mojej cierniowej nie noszę korony?... O, wierz mi, są dla mnie chwile tak cierpkie, tak gorzkie, tak głuche, że gdyby nie Maria Regina... nie miałbym cierpliwości na powrót weselszych czekać. Dzisiejszy ten śpiew na przykład zatruł mi duszę wspomnieniem.

Ona śpiewała i dziwna rzecz, z takąż właśnie wyrazów odmianą. Gminna piosnka nie idzie, jak ją z ust Helusi przed chwilą słyszałeś: „Nie będę ja twoją ani niczyją.” To Anna tę całą zwrotkę ułożyła. Biedna Anna! W ostatni razem spędzony wieczór słyszałem ją śpiewającą te słowa, a była bardzo blada, bardzo spokojna, tylko gdym ją przy rozstaniu wziął za rękę, prawie konwulsyjnie ją ścisnęła i rzekła z cicha: „Na zawsze!”

Od tej chwili pięć lat blisko upłynęło, przechodziłem różne koleje, różne szaleństwa, a ile razy pomyślałem o szczęściu i miłości, o pieszczocie kobiety, tyle razy te słowa jakby napisem grobowym odciskały się na sercu i w każdym jego uderzeniu czasem żalem, czasem szyderstwem, czasem rozpaczą słyszałem to jej ostatnie: „Na zawsze”.

— Biedny Romualdzie! Lecz teraz, kiedy już wykształciłeś się zupełnie, kiedy masz imię wśród współzawodników swoich, kiedy w tłumie już zrobiłeś dość miejsca dla siebie, czy nie pomyślałeś, że możesz wrócić do twej Anny i przyjąć ją za uczestniczkę zrzeczywistnionych nadziei, choć ją towarzyszką pracy swojej mieć nie chciałeś?

— Od trzech lat Anna już poszła za mąż — i zaśmiał się krótkim, odciętym jak brzęk zerwanej struny śmiechem.

— Kiedy poszła za mąż, to i ty pociesz się, Romualdzie: wszakże ci skrzypce zostały — a mówiąc to, podawałem mu je właśnie. Romuald odsunął je z gniewnym poruszeniem. Brwi jego czarne ściągnęły się boleśnie. Skóra policzków i usta drżały tym mimowolnym nerwowym drżeniem, które przy pierwszym niegdyś uważałem spotkaniu. Cisnął zgasłe cygaro i biorąc czapkę:

— Pociesz się — przedrzyźnił z takimże samym jak pierwej uśmiechem — pociesz, bo za mąż poszła. Prawda, że to nie tragicznie, ale w tej komedii, choć śmieszna może, dalibóg jednak niewesoła dostała mi się rola. Daj mi pokój ze skrzypcami; za złoto Ameryki i oklaski całej Europy nie wziąłbym ich teraz do ręki. Mogą tu zostać nawet, przyślę po nie wieczorem, bądź zdrów, Ludwiku!

I oddalił się, wyciągniętej ku niemu nie ścisnąwszy dłoni.

VI

Cóż to pan bratu memu zrobiłeś? — w ustępie ogólniejszej rozmowy zapytała Maria Regina, gdy ją dnia tego przyszedłem odwiedzić. — Miał zostać u pana do wieczora, a wrócił rozstrojony jak skrzypce po koncercie.

— Czy on sam pani o niczym nie wspomniał?

— Mówił o jakimś śpiewie...

— I o przeszłości zapewne?

— I o przeszłości trochę... ale powiedz mi pan, wszakże to Helusia śpiewała?

— Tak jest, pani, taż sama Helusia, która zbyt długo pamięta.

— Doprawdy, chciałabym bardzo poznać tę dziewczynkę.

— Od córki ślusarza do, Marii Reginy tak daleko... tak daleko, jak od dzisiaj do... kiedyś.

— Nie zasłużyłam na to — odpowiedziała lekko zarumieniona i wstawszy ze swego miejsca zbliżyła się do grona innych gości swoich; po chwili jednak znowu stanęła przede mną, ale surowa, dumna, ze zmarszczonym czołem, z głosem niby powściągniętym, a rozkazującym. — Oto są — rzekła — dwa koncertowe bilety; niech jutro Helunia z matką lub ojcem swoim na poranku muzykalnym będzie — i gdy na nią patrzyłem, zdziwiony takim rozkazem — bo od Marii Reginy do córki ślusarza — przydała — jest nie dalej, wiedz pan o tym, jak od „tak chcę” do „tak jest”.

Przyznam się, że nie umiałem zdać sobie sprawy, dlaczego nawiasowo rzucona uwaga względem towarzyskiego jedynie położenia tych dwóch kobiet mogła tak bardzo Marię Reginę obrazić; nie pojmowałem także owej niecierpliwości, z jaką chciała Helusię zobaczyć, a szczególniej nie pojmowałem półgniewnego, półszyderczego spojrzenia, które jej wyrazom towarzyszyło, ale bo też kto pojmie taką jak Maria Regina kobietą?

Cóżkolwiek bądź, myśl przez nią narzucona zupełnie do mojej przystała myśli. Ze wszystkich pociech, ze wszystkich rozrywek muzyka jedynie przyjętą od Helusi być mogła.

— Wszelkich dołożę starań, aby spełnieniem życzenia pani mimowolne moje zgładzić uchybienie — rzekłem więc, odbierając podane przez Marię Reginę bilety.

— Nie wątpię o tym — rzuciła niedbale z tak dziwnym uśmiechem, że mi zostało po nim wrażenie jakby nie doczytanego w zajmującym liście wyrazu.

Na ileż domysłów, na ileż wniosków tłumaczyłem sobie ten wyraz, wcześniej niż zwykle wracając do domu, a jak się czasem łajałem za zbytnią zarozumiałość!... a jaki czasem znowu nieszczęśliwy byłem... jaki śmieszny!

Zaszedłem wprost do ogródka, bo wiedziałem, że o tej porze w nim się zwykle rodzina ślusarza zbierała. Helusię samą tylko zastałem, bo jej rodzice gdzieś w odwiedziny poszli.

— Jaka szkoda, że nie ma pani Agnieszki — rzekłem siadając obok smutnej dziewczynki — właśnie przychodzę tutajzułożonym zamiarem i z prośbą do pań obydwóch, ale tymczasem naradźmy się choć we dwoje, panno Heleno.

Helusia wzniosła na mnie długim zadumaniem spuszczone w dół oczy i niespokojność jakaś przez jej ciemne rzęsy mignęła.

— Jutro — mówiłem dalej — ma być w pałacu Paca koncert przez najcelniejszych naszych lubowników muzyki wykonany; bądź na nim, panno Heleno!

Przez chwilę jakby zdziwiona patrzyła mi w oczy.

— Nie będę — rzekła na koniec wolnym, ale stanowczym głosem.

— Porozumiejmy się lepiej... Ja, panno Heleno, ani bawić, ani rozrywać, ani nawet pocieszać cię nie chcę.

— Dobrze pan robisz, bo i ja nie chcę... nie chcę niczego — powtórzyła z nagłą gwałtownością i ucichła, gdyż w tej namiętnej, a dziwnej organizacji cichość była niejako ostatnim, nigdy przed ludźmi nie domówionym wyrazem.

— Źle mnie zrozumiałaś, panno Heleno — rzekłem jej na to — gdybyś wiedziała, jak od pierwszej z twym ojcem rozmowy uczciłem, uszanowałem świętość twojego żalu, to byś mię nigdy nie posądziła, że ci chcę dziecinnym bawidełkiem lub przymusowym zapomnieniem uwłaczać, ale są chwile, w których boleść upięknia się i wznosi, są wrażenia, które jej się należą koniecznie i do których ona tylko prawo i potrzebne wykształcenie dać może, dlatego też, panno Heleno, o muzyce ci wspomniałem.

— Nie gniewaj się pan na mnie — przemówiła już zupełnie łagodnym głosem — kiedyś mi pan zaczął o zamiarach na dzień jutrzejszy wspominać, coś mię w sercu zabolało, bo widzisz, panie Ludwiku, ja miałam przeczucie, że jesteś tak dobrym jak... — i zatrzymała się — jak nim jesteś — skończyła po chwili — dlatego też twój postępek boleśnie mię zdziwił.

— A teraz kiedyś mnie usprawiedliwiła, panno Heleno, to i wysłuchasz zapewne.

— Nie, panie Ludwiku, nie pójdę nigdzie, bo mi tak jest najlepiej.

— Mylisz się, panno Heleno, są chwile, w których ci lepiej nierównie, na przykład wczoraj, gdy rozmawiałaś z nami...

— Jak to? alboż się panu zdaje, że ja zapomniałam Jej wtedy?

— Och! bynajmniej, wtedy ja wiem, że o niej właśnie pamiętałaś najbardziej, ale powiedz mi, panno Heleno, czemu się o więcej chwil takich nie postarać?

— Bo mnie się już o nic starać nie chce. Och! doprawdy, ja bardzo nieszczęśliwa.

Była to po długim milczeniu pierwsza skarga Helusi; widać, że jej serce ufnością wezbrało na koniec i musiała z siebie te gorzkie słowa wyrzucić. Ja w pierwszej chwili uczułem jakąś wdzięczność, jakąś chęć podziękowania za to braterskie zwierzenie, ale głos mówiącej, przycichły, złamany prawie, tyle głębokiej boleści odbijał, że mię aż przeraziło jej odkrycie w takim młodym sercu. Jakkolwiek od pierwszego dnia zaraz o ciągłym smutku Helusi uprzedzony byłem, nigdy jednak nie wyobrażałem sobie nawet, żeby już zniszczeniem i wyczerpnięciem ślady swoje znaczył. Zatrwożyłem się jak lekarz, gdy na czerstwym ciele chorego, który mu się lekko tylko draśniętym wydawał, dostrzega plamki maleńkiej, gangreną lub zjadliwą obecnością trucizny grożącej. A przecież był to zwykły rzeczy porządek. Żywa bardzo wyobraźnia żywszym jeszcze wsparta uczuciem, pierwszy raz w rozbudzeniu swoim padła na przedmiot, który ją tylko żałobą i cierpieniem podsycił, ku niemu więc jak roślina ku słońcu wyłamała wszystkie gałązki swoje, ku niemu schyliła się w pokorze wszystkimi kwiatkami swoimi i więdła zwolna w cichości, bo słońce takie nie rozgrzewa, lecz pali, nie użyźnia, lecz zabija, jeśli co bądź w innym kierunku duszy nie pociągnie. Helusia innego kierunku w swoim życiu jednostajnym odebrać nie mogła; żadne zdarzenie, żaden obraz, żadna praca nawet nie zużyła na zewnątrz tych władz, które koniecznym oddziaływaniem na siebie złamać się wreszcie i zatruć musiały. Dobre natchnienie objawiło mi, że z pierwszą skargą głośniejszą nadeszła jakaś stanowcza chwila, w której albo się nałóg cierpienia głębiej w piersi zakorzeni i stosunki nasze jako powiernictwo ciągłych trosk oznaczą, albo też pod silniejszym uderzeniem do nowej myśli wszystkie siły tej bogatej natury się wzniosą i spotkanie nasze będzie słabszemu wsparciem, mocniejszemu pracą nadgrodzoną, dla obojga świętym przyjaźni uczuciem. Z najsumienniejszą więc stałością powstrzymałem pierwszego rozrzewnienia objaw i rzekłem spokojnie:

— Gdyby tak było, jak ci się zdaje, że jest, panno Heleno, gdyby istotnie boleść twoja odjęła ci pragnienie chwil pełniejszych, piękniejszych, gdyby zobojętniła wszystkie wrażenia, które ci do serca wlewają więcej dobroci, więcej ukochania dla tego, co jest wzniosłe i szlachetne, gdybyś doprawdy bardzo nieszczęśliwą była, och! panno Heleno, ja sam najpierwszy radziłbym ci bawić się, rozrywać, zapominać co prędzej, bo złem i grzechem nieszczęście, ale ty przecież nieszczęśliwą nie jesteś. W poczciwym domu kochających rodziców wzrastasz, serce twoje tak bogate miłością, że może aż uwielbić kochając, a twoja przeszłość cała z dobrych tylko złożona wspomnień. Pamiętasz niezawodnie, jak raz po razu dowiadywałaś się o czymś zajmującym, poznawałaś coś pięknego, brałaś w duszę swoją nowe pojęcie lub wysnuwałaś z niej pomysł nowy, na koniec spotkałaś wyższą ukształceniem kobietę, ta kobieta podzieliła się z tobą skarbami swoimi, wzajemną przyjaźnią objawiła ci szczęście wielkiego ukochania, oświeconym umysłem wsparła cię w rozwinięciu przyrodzonych zdolności, a na koniec umarła i taką żywą pamięć zostawiła ci po sobie, że ją masz w każdej chwili twego życia przytomną i żebyś nigdy za nic w świecie rozstać się z nią nie chciała. Wyobraź no sobie, panno Heleno, co by to było, gdybyś też od dzieciństwa wychowała się wśród swarów i brudu, gdybyś nigdy nie zaśpiewała z własnej myśli natchnionej piosnki, nigdy się nie ucieszyła słońcu lub trawce zielonej, nigdy nie zadumała nad tym, co jest tajemnicą w naturze, co wielkością Boga; gdyby śpiew twój był tylko odmiennym głosu gatunkiem, bezmyślnie po drugich powtarzanym, gdyby radość twoja była próżnością i tęschnotą za ładniejszą sukienką lub chusteczką jaskrawszą, gdyby wesołość twoja była tylko śmiechem hałaśliwym i pustym, cierpienie twoje gdyby tylko łzami się oznaczało za otrzymaną obelgę lub nie dojedzonym kawałkiem chleba i gdyby zgon jedynie ukochanej przez ciebie istoty, prócz kilku łkań i krzyków, żadnego w życiu twoim nie zostawił śladu; gdybyś czuła, że zapomnisz, i gdybyś kiedyś o tej, która ci nade wszystko drogą była, wiodła sobie obojętne rozmowy i sama się spostrzegła, że ci jej wspomnienie tak zupełnie z duszy uciekło, że ci się w żadnym zdarzeniu, w żadnym uczuciu serca nie odzywa.

— Och, prawda, że to byłoby okropnie! — przerwała mi Helusia składając obie ręce jakby do modlitwy przeciw złego ducha widziadłom.

— Masz słuszność, panno Heleno, to byłoby okropnie, bo to właśnie byłoby nieszczęściem. Nieszczęścia zużywają siłę człowieka, od nieszczęść czoło ze wstydu się chyli, a usta szatańskim śmiechem wykrzywiają. Niech cię twój biały anioł wiecznie przed nimi w skrzydła pamiątek otuli, bo to są pleśni zatrute, co na błotach wschodzą, to są chorobliwe ziarna, które ze złego w złym i złym się pienią, a twój smutek, panno Heleno, to skarb twój i świętość twoja. Nieszczęścia z ziemi od złych ludzi idą. Smutek twój z nieba i od Boga. Tobie nawet nie za umarłą tak tęschno. Dla wybranych Pańskich, dla serc czystych i żywo czujących śmierć ukochanych jest chwilą boleści wielkiej, straszliwej, ale nie może być nigdy całego życia zmartwieniem. Czy wiesz, panno Heleno, że przez tę chwilę oni na dalsze trwanie swoje tu na ziemi wradzają się do naszej istoty? Gdyby umarły nie zostawił po sobie nikogo, co by go uprzytomnił wspomnieniem, nikogo, co by imię jego zmięszał z czynami swoimi, co by miał pamięć jego jako natchnienie, przyczynę, dopełnienie wszystkich zdarzeń późniejszych, to by taki umarły drugą śmiercią umarł wśród ludzi i zostałaby mu tylko wieczność nieokreślona, nieznana. Lecz on odżywa ciągiem miłości naszej i on nie zginie, i nic nie zginie, póki my żyjemy, bo póki żyjemy, póty kochamy, a póki kochamy, póty wszystko ukochane trwa, prawdą i rzeczywistością jest. Umarli nasi trwają w nas; każde spełnione dobro, każde poczucie piękna, każda przez nas osiągnięta doskonałość ich doskonali, ich wznosi, ich wzbogaca, a ciąg żałoby naszej jest dalszym ciągiem zaczętej przez nich pracy, dalszym ciągiem ich cnót, ich myśli, ich duchowego życia. Ja takim stosunkiem, taką modlitwą nasz związek z umarłymi najlepiej pojmuję, a ja mam prawo mówić o tym, bo ja na dwóch już płakałem grobach,bo ja straciłem ojca i tak jak ty, panno Heleno, utraciłem młodego przyjaciela, z którym ze szkolnej ławki na świat patrząc nieznany mówiliśmy sobie zawsze: „Pójdziemy tam, zrobimy to, będziemy takimi.”

Helusia słuchała mię z natężeniem, z uwagą i nie przerwała chwilowego milczenia.

— Tobie smutno, panno Heleno, i zdaje ci się, że ciągle pierwszej straty swojej żałujesz, bo nie spostrzegłaś, że dawne to uczucie już się w inne rozwinęło uczucia. Dzisiaj smutek twój jest już tylko tęschnotą za tym wykształceniem, za tym życiem, które ci ukochana twoja objawiła; jest brakiem dalszego jego rozwinięcia, niepewnością, czy je w przyszłości otrzymasz, przejściem ducha twojego, póki tak nie zsilnieje, aby mógł i sobie wystarczyć, i drugich wspierać bogactwy swoimi? Smutek twojemu podobny to od Boga w człowieczeństwo nasze wstępuje, jest zdolnością, prawem, koniecznością natury naszej. Gdyby człowiekowi nie było danym smucić się, to by nie miał tylu łez do krwi swej wsączonych, ale on może, więc musi płakać, bo może, więc musi oddychać, bo może, więc musi widzieć, bo może, więc musi żyć, gdyż zawsze musi to, co może. Ale martwego cierpienia, płonnej boleści nie ma w prawie bożym, tylko się czasem zdarza w złości ludzkiej woli. Boleść święta, boleść z nieba idąca nie marnieje w czcze skargi, nie kamienieje w bezużyteczność, nie jest ani namiętnością, ani grzechem, ani złem żadnym; ona tylko między dobrem, co minęło, i między dobrem, co ma przyjść, kolebką dla ducha naszego zawisnęła. Z tej kolebki zawsze geniusz myśli lub anioł cnoty się wykołysze. Smutno było Mojżeszowi na puszczy, nim krzak cudu rozgorzał, smutno Chrystusowi w Ogrójcu, nim ludzkość męką swoją zbawił; smutno nam wszystkim, wysokim i drobnym, póki mamy w przeczuciu jakieś myśli nie wcielone, póki siły nie skierowane, póki nadzieje nie spełnione, póki czyny zamiarem jeszcze drzemiące. Tobie, panno Heleno, dziecku jeszcze wiekiem i postacią, może na przygotowanie jedynie innych, potężniejszych zdolności tak wielka zdolność cierpienia w samymi wstępie do życia wydzielona została.

Powiedz, czy nigdy nie zadrżało ci serce objawem pięknej, wielkiej przyszłości?

— Teraz już nie, dawniej czasem — odrzekła po chwili zastanowienia, w której zapewne badać samą siebie musiała. — Dawniej, przyznam się panu, że mi czasem dziwne obrazki przed oczyma stawały; widziałam się w postaci wszystkich osób lub istot, które mnie kiedykolwiek w bajkach powiastkach lub moich własnych wymysłach zajęły, a gdym z nią o tym mówiła, to ona mię nieraz w czoło pocałowała i nieraz z uśmiechem rzekła: „Oj! kiedyś ludzie, którzy dziś nawet nie wiedzą, czy żyjesz, zobaczą cię bardzo daleko przed sobą.” Lecz od jej śmierci nic mi już takiego do głowy nie przyszło; nie mogłam ani razu z własnej myśli zaśpiewać, nie opowiedziałam sobie samej żadnej powieści, w której by to, jak niegdyś, byłam albo królową, albo wróżką, albo ptaszkiem, albo kwiateczkiem, albo też taką jak ona piękną. Okropnie mi głucho i pusto. Przed chwilą, kiedy pana słuchałam, to mi było lżej na sercu; zdawało mi się, że żyję jak wtedy, ale teraz, ot teraz znów się boję, czy jak pan umilkniesz, ja ciągle będę wierzyła jego słowom, boję się, czy ja to dobrze i zupełnie uczuję, co pan o umarłych mówiłeś, och! bo prawda, panie Ludwiku, taki żal nie byłby nieszczęściem!

I nie będzie, panno Heleno; przypomnimy sobie zawsze, że ci, którycheśmy ukochali, naszą pamięcią i naszym życiem żyją. Wtedy nie skalamy serc naszych bezcelowym rozkwileniem, nie zmarnujemy naszych myśli na ciągłe powtarzanie przeszłości, ale miłość, w której oni przez nas kochają, roztoczymy naokół po świecie i zbogacimy wszystkim, co piękne, dobre, szlachetne, ale myśl, w której oni przez nas pojmują, wypełnimy światłem, poznaniem, mądrością i będziemy, czym oni być chcieli, i w godne czyny przesnujemy dalszy wątek ich własnych wydarzeń.

— Ach! pan mi ją zupełnie przypomina! — zawołała Helusia drżącym od wzruszenia głosem. — Ona często podobnych słów używała nawet, ona mi coś podobnego mówiła, gdy mię chciała do swojej śmierci przygotować; ona mi tu się zdaje teraz tak bliską, tak obecną! Och! mój Boże, mój Boże... chciałabym podziękować jej — i wyciągnęła ręce, i znów jak gdyby co pochwyciła w objęcia swoje, przycisnęła je mocno do piersi, a odetchnąwszy głęboko:

— Dotychczas nikt o niej mówić ze mną nie chciał — rzekła z użaleniem — zdawało im się, że prędzej zapomnę.

— Ja, panno Heleno, nie zbluźniłbym nigdy radą zapomnienia; zapomnienie jest najokropniejszą klątwą nicości. Bogdajby na wszelkie złe padło, ale nie na świętą przeszłość uczuć naszych, jednakże ludzie z najlepszymi chęciami pomylić się mogą.

— Och! ja wiem o tym; rodzice mnie bardzo kochają, nie chcieli, żebym smutną była, ja także starałam się spokojną udawać i nigdy o niczym ani słówka nie wyrzekłam; a to mnie bardzo bolało, bardzo, gdyż dawniej ja się przed nikim z żadną myślą moją nie kryłam. Gdyby nie pan... kto wie, może to prawda, że serce z żalu pęka, ja często w nim taki ból czuję, jak gdyby mój smutek i wszystkie moje zmartwienia były wyraźnym jakimś stworzeniem, które by mi w sam środek piersi wpadło i rękami po wszystkich żyłach mię targało. Ja to naprawdę czuję, powiadam panu, ale teraz daleko mi lepiej — i znów odetchnęła pełnym swobody oddechem — teraz mogę, teraz będę o niej mówiła. Powiem panu wszystko, ale nie, nie wszystko, i ona mi wszystkiego nie powiedziała, ja się tylko domyśliłam, bo ją tak kochałam, że mi się zdało, jakobym w sobie miała jej duszę.

— A jednak krótko byłyście z sobą.

— Prawda, krótko i zapewne dlatego Bóg pozwolił, że ją tym więcej ukochałam. Ale bo też trzeba ją było widzieć i mnie znać do gruntu serca. To dziwna rzecz, jak ja, brzydka i nieukształcona, czułam zawsze potrzebę tego, co pięknym było, jak ja się do pięknego garnęłam, jak ja pięknie kochałam.

W dzieciństwie, na przykład, pamiętam, że ile razy przy matceZdrowaś Mariamówiłam, tyle razy odwracałam się od tego czarnego, nieładnego obrazka N. P. Częstochowskiej i zamykałam oczy, a kiedy mię matka pytała dlaczego, to jej odpowiadałam, że Pannę Marię dopiero wtedy widzę, kiedy mam oczy zamknięte, i że ta Panna Maria nierównie piękniejsza niż na malowanym obrazku, bo ma diamentową koronę, srebrną suknię, a jest taka biała i taka jasna, że się aż wszystkie gwiazdy ze wstydu przed nią chowają. Otóż kiedy pierwszy raz moją zmarłą ujrzałam, zdawało mi się, że to owa w dzieciństwie widywana Matka Boska; prawda, że nie miała korony i sukni srebrzystej, ale miała takie jasne włosy jak promienie, była taką białą jak światło dzienne. Siedziałam sobie właśnie na tej samej ławeczce, czas był bardzo pogodny, zaczęłam śpiewać coś, co mi na myśl przyszło. Wtem naprzeciwko drzwi gankowe się otworzyły i na ganku stanęła taka śliczna pani, że mi w pół słowa piosneczka się urwała.

„Czemu nie śpiewasz, maleńka?” — rzekła do mnie tak dźwięcznie, jak gdyby sama najcudowniejszą piosnkę zanuciła.

„Nie śpiewam, bo patrzeć wolę” — odpowiedziałam jej na to, lecz ona nie domyśliła się, dlaczego tak mówię, i znowu zapytała:

„A cóż to widzisz, moje dziecię?”

„Widzę anioła” — odpowiedziałam i wyciągnęłam ku niej obie ręce.

Rozśmiała się i rzekła:

„Och! toć zapewne żaden anioł nawet we śnie ci się nie pokazał, kiedyś tak bardzo teraz się omyliła.”

„Przepraszam panią — z żywością odparłam — śniły mi się anioły bardzo często, ale jeszczes nie takie piękne.”

„Jeśli ci się śniły, to bez wątpienia słyszałaś ich głos tylko, lecz nie widziałaś postaci, i dlatego śpiewasz sama jak aniołek, lecz go rozeznać nie umiesz.”

„Czy doprawdy? — z radością i zadziwieniem spytałam — czy doprawdy mój śpiew tak się pani spodobał, jak pani mnie spodobała?”

„Doprawdy” — odpowiedziała mi i uśmiechnęła się znowu.

„Ach! kiedy tak — zawołałam — to ja będę choćby do wieczora wszystkie moje śpiewała piosenki, a tylko, pani, na tym ganku zostań.”

„Co za dziwne dziecko! — niby sama do siebie cichszym wymówiła głosem, ale ja dosłyszałam, bom patrzyła na jej usta. — No, wiesz co — rzekła potem głośniej — na ganku stać nie będę, ale zejdę do ciebie albo też ty poproś swej mamy, żeby ci do mnie przyjść pozwoliła.” — Bo to widzi pan, ona mię wzięła za bardzo małe dziecko.

— Blisko dwa lata temu toć to panna Helena już dorosłą była osobą — z mimowolnym uśmiechem rzekłem.

— Dorosłą osobą nie, ale też i dzieckiem, takim dzieckiem jak Karolek, jak na przykład inne, które widuję, dzieci, to siebie samej nigdy nie pamiętam. Zawsze robiłam, co chciałam, a rodzice nigdy mi nie zganili tego, co robiłam, i gdyby mnie dzisiaj rozweselić co mogło, to mi się zdaje, żebym sobie innych jak wtedy nie wymyślała zabawek, a rok temu i dwa lata temu, i najdawniej, o ile przypominam sobie, zawsze tak było. Więc też rozśmiałam się tylko, że mnie nieznajoma pani o pozwolenie do mamy odsyła, i co prędzej, nie czekając, by sama do mnie zeszła, pobiegłam do niej na górę.

Z bliska i, w jej własnym pokoiku, który sobie tak ślicznie kwiatami i meblami ustroiła, jeszcze mi się prawie cudniejszą wydała. Chciałam ją w rękę pocałować, ale ona mi ją śpiesznie usunęła i niby trochę zakłopotana, ukłoniła mi się tylko.

„Czy pani się gniewa na mnie?” — spytałam nieśmiało.

„A to też dziwna rzecz, że mnie witają tymi samymi słowami, które ja powiedzieć chciałam, bo patrząc z okna, wzięłam panienkę za małe dziewięcioletnie dziecko i tak jak z dzieckiem rozmawiałam, a teraz...”

„Och! teraz, jeśli się pani nie gniewa na mnie, to niech mi da swoją rękę do pocałowania.”

Ona ręki nie dała, lecz mię uścisnęła tak szczerze, tak serdecznie jak siostra, a ja nieraz już wtedy do starszej siostry tęschniłam. Spytała się o moje imię, o mój wiek i znowu się zadziwiła, gdym jej powiedziała, że mam lat trzynaście, bo jej się zdawało potem, że przynajmniej ze siedmnaście mieć muszę. Od tego pierwszego spotkania już się najlepsza zaczęła znajomość. I ja tej kobiecie wszystko winnam!...

I łzy się do oczu Helusi rzuciły, lecz tylko na jej długich rzęsach zawisły, a po twarzy nie spłynęły wcale.

— Jaki pan dobry — rzekła — pan mi płakać nie przeszkadza.

Mnie samemu zapłakać się chciało, bo gdym patrzył na nią, w tej chwili przyszła mi na myśl moja mała siostrzyczka, którą przed kilkunastu laty tak szklniącą od łez na ręku często nosiłem, a która później umarła, i wyobraziłem sobie, że to siostrzyczka druga do ukochania na ziemię zesłana, i ukochałem święcie, bratersko jak siostrę.

— Żeby pan wiedział — mówiła mi znowu Helusia — jak ja się z nią uczyłam, jak czytywałam, jak ona mi tłumaczyła wszystko, och! gdzież tam, w żadnej książce nie napisano nigdy tylu pięknych rzeczy, ile mi ona ich powiedziała, dlatego też przy niej to ja daleko lepszą byłam. Wiedziałam, że jest chorą, mówiła mi nieraz o śmierci swojej, a mnie się zdawało, że ja taką mężną jestem, że choć się z nią rozłączę nawet, to odwagi nie stracę i będę ciągle postępowała według jej nauk, kształciła się według jej pamięci. A jednak ledwo mi jej zabrakło, już sobie rady dać nie mogłam; tak okropnie cierpiałam, że mi się wszystko w głowie pomięszało: nie wiedziałam, dlaczego to umierają ci, co są kochani, dlaczego człowiek, choć złego nie popełnił, tak wielkie przechodzi nieszczęścia? Ona mi to kiedyś tłumaczyła, ale ja sobie przypomnieć nie mogłam. Och! dziękuję, dziękuję panu, pan mi wiele przypomniałeś. Prawda, ja wiem, że nieszczęście jest grzechem ludzi i od ludzi nas spotyka, a Bóg dał zdolność cierpienia na to jedynie, żeby się ku doskonalszemu szczęściu kształcić, i cierpienie teżwszelkie od Boga pochodzi; śmierć ukochanych jest cierpieniem, ale dlatego, by oni w nas potem żyli. Wszakże tak jest, panie Ludwiku? Ja dobrze zrozumiałam? Na odpowiedź uścisnąłem tylko jej rękę.

— Och! jakżebym ja chciała teraz być coraz lepszą, coraz mędrszą, stawać się ciągle Nią!

Biedna dziewczynka wzięła moje wyrażenie w jego dosłownym znaczeniu i uwierzyła w cudowne drugiej duszy we własną pierś wcielenie.

Nie miałem odwagi filozoficznymi rozprawami przekonywać się o mylności tego sądu lub tłumaczyć jej abstrakcyjnie, jakie to na drodze rozumowej znaczenie mieć może; taki mistycyzm prawdziwego uczucia czyż nie do jednychże miał doprowadzić celów?

— No, jakże, panno Heleno, a czy lubisz muzykę? — spytałem jej na końcu.

Zamyśliła się trochę.

— Ja sama nie wiem — odrzekła z niepewnością — prócz organów w kościele prawie nie słyszałam innej. Ona podobno bardzo pięknie grała i często mówiła nawet, że to będzie kiedyś jedyny sposób jej utrzymania, ale nie miała fortepianu, i widzi pan, muzyka przywodzi mi zawsze na myśl jej nieszczęście — a głos Helusi nad tym ostatnim wyrazem zatrzymał się trochę — nieszczęście, które nie z jej serca wyszło, ale które na jej serce źli ludzie rzucili.

— Więc miej, panno Heleno, żal do złych ludzi, nie do muzyki, bo muzyka...

— Och! pan mi o niej więcej powiedzieć nie możesz, jak ona powiedziała. Ja wiem, że drzewa grają, wody grają, gwiazdy grają i że świat cały jest pieśnią. Czasem, kiedy w ogródku bardzo jest cicho, to słucham z natężeniem i zdaje mi się nieraz, że coś słyszę, a potem mnie samej chce się śpiewać... lecz to dawniej tak bywało.

— Dlaczegożbyś, panno Heleno, jutro nie miała się przekonać, jak też to inni podsłuchali tej pieśni, która się tobie tylko w największej cichości ogródka odzywa?

— Małgosiu! Małgosiu! — dał się w tej chwili słyszeć głos pana ślusarza.

Córka wyszła na przyjęcie rodziców.

— Jutro — rzekła im — będzie śliczna w pałacu Paca muzyka, pan Ludwik bilety nam przyniósł, a ja pójdę z mamą. Pójdę — powtórzyła raz jeszcze widząc radośne obojga zadziwienie.

Ojciec i matka uściskali ją serdecznie, nacieszyć się, nadziękować nie mogli mnie i jej, mnie za bilety, jej za ten przystęp chwilowej pociechy.

Szczęśliwy, kto pod dachem poczciwych zamieszka!

VII

Przed pałac Paca zajeżdżały karety po karetach, kocze po koczach, sala wypełniała się jak koszyk kwiatami kapeluszy, kwiatami ładnych twarzyczek. Na wzniesieniu stał fortepian i pulpity orkiestry, przed wzniesieniem kręciły się modne fraki, po wszystkich rzędach gwarzyło francuskie szczebiotanie, a ja tymczasem na dalsze, lecz do słuchania może najlepsze miejsca prowadziłem panią Agnieszkę i Helusię. Pierwsza z nich w tej ciżbie z niespokojnością dokoła patrzyła, widać było na niej pewne przelęknienie, jak gdyby się ludzi bała. Czyż dlatego, że złych tak wielu?... Już to nieraz uważałem, iż przed tłumem drży tyle najniewinniejszych nawet, najsprawiedliwszych istot. Helusia jednak nie drżała; ona jak pomiędzy trawkami swego ogródka, pomiędzy tymi ludźmi szła spokojnie, obojętnie, w swojej białej żaknotowej sukience, w swojej czarnej jedwabnej pelerynce, w swoim kapelusiku słomianym z czarno-pąsowymi wstążkami; ani zatroszczyła się nawet, ani spostrzegła, że tam na wszystkie strony świeciły bogate aż do pozazdroszczenia szaty, dumne aż do pożałowania twarze.

Gdym nareszcie już matkę i córkę wygodnie umieścił, rozstałem się z nimi i poszedłem przed siedzącą w pierwszych rzędach Marią Reginą się skłonić.

— Czy jest tutaj? — zapytała ranie na powitanie.

— Jest z matką — odpowiedziałem — a pani słusznie poznać ją pragniesz, bo nigdy może wznioślejszym uczuciem, większymi umysłu zdolnościami nikt na zwrócenie jej uwagi nie zasłużył.

— A wszystko to w ustroniu rozwinięte, jako kwiatek obcym ziarnem z stron obcych przywiany! Wszak prawda, panie Ludwiku?

— Jako kwiatek, ale nie obcy i nie z obcych stron, bo to jest rodzime naszej ziemi, naszego powietrza i naszej myśli dziecię.

— Gdzież jej mam szukać ku wspólnemu uwielbieniu?

— Tam, przy drugim oknie, na lewo.

— Ta mała, śniada... — i końce jej ust lekko zadrżały jak do śmiechu. A mnie śmiech zabolał, bo mi się zdało, że ona piękna, świetna, ukochana z mojej biednej siostrzyczki Helusi tak się śmieje.

Wtem orkiestra zagrała uwerturęNormy;nie mogłem się przecisnąć i nie wiedziałem, jakie zrobiła na Helusi wrażenie, lecz gdym po skończeniu przyszedł, zastałem trzymającą w ręku zdjęty kapelusz, a na jej twarz, bladą zwykle, wystąpiły nie dwa rumieńce, lecz dwie plamy czerwone, nisko jak gdyby spadającymi po bokach plecionkami odciśnięte.

— I cóż, panno Heleno? — rzekłem. — Czy się godzisz z muzyką?

— Trudno mi jeszcze, bardzo trudno ją zrozumieć — odpowiedziała.

I w istocie znać było po niej jakieś zmęczenie. Zamilkłem, żeby tych pierwszych wrażeń w słowa nie rozdrabniać, żeby tej myśli, co chciała muzykę zrozumieć, od jej wielkiej i ciężkiej pracy nie odrywać. Już potem przez cały czas śpiewu kilku naszych znakomitych lubowniczek i grania na fortepianie biegłych prawdziwie artystów nie odezwałem się wcale do Helusi, patrzyłem tylko na nią i podziwiałem w mieniących się, a jednak nieruchomych rysach tę walkę niby w marmur zaklętego ducha-orła, ducha-płomienia.

Błękitne żyły wydatniej skrzyżowały się na jej otwartym czole. Pierś wznosiła się jakby utrudnionym oddechem. Oczy tak pozłociały promieniami otaczającego źrenicę koła, że niby gwiazd, niby topazów świeciły blaskiem. I gdyby nie te oczy, gdyby nie to łono wzruszeniem bijące, gdyby nie ów trud myśli, wysileniem na czole skreślony, można by ją wziąć było za najobojętniejszą, najnieuważniejszą ze wszystkich słuchaczy. Nawet, w przestankach żadnym spostrzeżeniem nie podzieliła się ni z matką, ni ze mną, żadnej oznaki upodobania lub nagany nie dała.

Przy końcu samym Romuald wystąpił... Większej prawie połowie zebranej publiczności znanym było jego imię. Sala runęła oklaskami wbrew przyjętemu w podobnych zdarzeniach zwyczajowi. Dziwna rzecz! — to pochlebne przyjęcie swego talentu on jednak nie talentowi był winien. Wszakże pierwszy raz przed sądem Warszawy stawał, nie promował się, nie rozgłaszał zręcznie podrobioną opinią, cóż mu tak mogło od razu współczucie zjednać? Bo że miał to współczucie, wątpić nie mogłem; w danych oklaskach wybiła jakaś szczerość, jakaś prawda nie pojmującego się, nie rozważonego popędu. Modne fraki przyjacielsko mu rękawami skinęły, jakby na złożenie dowodu bliższej znajomości. Areopag współzawodników rozstąpił się z uszanowaniem, a kilka pięknych kobiet powstało z miejsc swoich. Ja myślę, iż ten świat cały wdzięczny mu był za to, że on, choć wyższy, raczył jednak do wszystkich jego małostek się schylić, że choć silniejszy, zesłabiał, choć lepszy, przed złem nie sitronił; ja myślę, że mu dziękowano za gładko lśniące, aż po ramiona spadające włosy, za niedbale na fortepian rzucone rękawiczki, za kamizelkę w najnowszym i w najlepszym guście, za wytworność żadnym świecidełkiem nie rażącego ubioru za ukłon jego poważny, choć głęboki, za twarz, za oczy... a najmniej za nadzieję pożądanej muzyki.

Romuald jednak na ten grom rąk bijących poczuł się niby młody sokół w powietrzu, żywiole swoim: drgnęły mu wszystkie nerwy, lica zbladły, nozdrza rozdęły, rzucił smyczkiem po strunach jak na wiwat — jak na odpowiedź... i wtedy straciłem z oczu Helusię. Lecz to pierwsze samorodne natchnienie Romualda chwilę tylko trwało. Sztuka zwyciężyła mistrzostwo. Pod przeciągnięciem dłoni łamały mu się niepodobne do złamania dla innych trudności. Bawił się flażoletami , na najwyższe tony przeciągał zdziwienie nasze, a gdy słuchaczom goniącym za nim w tym biegu jego szalonym sił i tchu już brakło, on ich nagle przerzucał w jakieś szklisto płynące fugi albo zakołysał im duszę w bogatych arpedżiach. Po kilka razy przerywało mu niecierpliwe uwielbienie publiczności. Po kilka razy Romuald odklasnął na nie swego smyczka rzutem, a gdy w wirowej tonice ostatniego pasażu nuta ostatnia brzmiąca odcięła się i zmilkła — myślałem, że mury pękną, tak głośno wybuchnął zapał powszechny między tymi nawet, co z prawideł wychowania uczą się nie mieć zapału. Wśród moich wrażeń osobistych zdaje mi się, że podziwienie najsilniejszym było, a silniejszą jeszcze radość z tak pomyślnego wystąpienia Romualda, z tak wielkiej bez wątpienia jego siostry radości. Chętnie byłbym chociaż jej ręki dotknięciem chwilę obecną chciał uświęcić, ale nie podobna mi było pani Agnieszki wśród tłoczących się ku wyjściu samej z Helusią zostawić. Wziąłem każdą z nich pod rękę i krok za krokiem postępowaliśmy zwolna. We drzwiach aż krzyknąłem z przestrachu, bo Helusia, blada, bezsilna, zawisnęła na moim ramieniu i gdybym jej nie był mocno do siebie przycisnął, byłaby mi w tym ścisku na ziemię upadła.

— O mój Boże! wychodźmy prędko, prędko! — wołała biedna ślusarzowa.

— To nic, mamo, to przejdzie — mówiła słabym głosem dziewczynka — mnie tylko odetchnąć trudno i ciemno w oczach się zrobiło.

Gwałtem prawie przedarłem się przez bity tłum wychodzących i stanęliśmy na świeższym powietrzu w cieniu kolumn pod sienią. Upał był nieznośny.

Helusi zrobiło się trochę lepiej, ale jeszcze tak się czuła osłabioną i drżącą, że w żaden sposób nie mogła wracać piechotą do domu.

Idącego śpiesznie po dorożkę zatrzymał głos Marii Reginy, która właśnie w licznym gronie schlebiających znajomych na swój powóz czekała.

— Dlaczegóż to nas pan Ludwik tak prędko omija, bez dobrego słowa na dobrą chwilę życia naszego? — rzekła.

— Bo ja na każdą chwilę mam dla pani i myśl dobrą, i słowo dobre, lecz teraz — odpowiedziałem — cudzym nieszczęściem pomieszała się radość moja. Helusia nam zasłabła, muszę po dorożkę dla niej biegnąć.

— Ależ gdzie tam i kiedy pan dorożkę znajdziesz; niech lepiej te panie zechcą w mój pojazd się zabrać, to je z największą przyjemnością do ich domu odwiozę.

I niezwłocznie z paniami, które jej towarzyszyły, swoje rozłączenie ułożywszy, dobra, jak ona być umiała, dobra z wdziękiem i godnością, do pani Agnieszki prędko wraz ze mną wróciła...

— Niech mi — rzekła — wspólna znajomość pana Ludwika za upoważnienie do oddania małej przysługi wystarczy; słyszałam od niego, że córka pani zasłabła, dla mnie prędzej pewnie zajadą, niżby dorożkę sprowadzić można. Chciej pani wsiąść tylko razem, po drodze przed jej mieszkaniem się zatrzymamy.

— Ale kiedy bo nie po drodze — odpowiedziała ślusarzowa — na Walicowie, bardzo daleko...

— Tym lepiej, że daleko, będziemy dłużej z sobą — przerwała jej Maria Regina. — Niechaj pan Ludwik tylko, jak może, zajechanie pojazdu przyśpieszy, bo w istocie panna Helena okropnie blada, musi być bardzo cierpiącą,

— Dziękuję pani — odrzekła, lekko głowę skłaniając — coraz mi lepiej, tylko jeszcze tu boli — i przycisnęła rękę do piersi.

Wkrótce powóz zajechał. Wsiedliśmy do niego wszyscy czworo: matka z Helusią w głębi, ja obok Marii Reginy na przodzie. Zwolna chorobliwa bladość dziewczynki zaczęła ustępować miejsca zwyczajnej, przejrzystej, choć śniadej cerze jej twarzy.

Wzrok na Marię Reginę ciągle zwrócony rozbłysnął wyrazem jakiegoś podziwu i zachwycenia. Ale zresztą, choć zdrowsza i orzeźwiona, przez całą drogę słowa nie wyrzekła. Maria Regina zaś nie patrzyła na Helusię jak Helusia na nią, takim szczerym, długim spojrzeniem, a jednak widziałem, że z wprawą, której obcowanie świata użycza, nie traciła z baczności żadnego jej poruszenia. Zapewne musiało artystyczne usposobienie Marii Reginy korzystnie za Helusią przemówić, bo odprowadziwszy nas do domu, na pierwszą nieśmiałą pani jego prośbę chętnie wysiadła i dla orzeźwienia szklankę limonady przyjęła.

— Mnie się zdaje, panno Heleno, że muzyka więcej ci zaszkodziła niż gorąco nawet — rzekła do przyjmującej ją wdzięcznie i, gościnnie dziewczynki.

— Być może — odpowiedziała zagadniona — kiedy jej słuchałam, to mnie wyraźnie mózg pod czaszką bolał. Na pierwszy raz zbyt wiele tego było.

— Czyż przynajmniej do ostatniego ustępu sił i uwagi wystarczyło? Bo to był ustęp właśnie najważniejszy dla mnie.

— A dla mnie najwięcej męczący, bo pani zapewne o tej grze na skrzypcach wspomina, a ta gra i uwagę, i siły wyczerpnęła ze mnie.

Maria Regina uśmiechnęła się.

— Oddałabym wiele innych przyjemnych wrażeń — rzekła — gdyby mi tylko danym było wiedzieć, jak wtedy to młode serce chwila po chwili uderzało i czuło.

Prędkim, niby oderwanym zwrotem oka spojrzała na mówiącą Helusia.

— Nie jest to próżna ciekawość — odgadująca zapytanie tego spojrzenia dalej znów Maria Regina mówiła — trzeba raczej usprawiedliwić zaniepokojoną siostry miłość własną.

— A więc to był brat pani? — i na znak przyświadczający — w czasie jego gry — odrzekła — ja nic nie czułam, ja tylko widziałam wszystko.

Na twarz Marii Reginy wybił ten sam wyraz, z jakim w sali koncertowej mówiła do mnie o Helusi: „Ta mała, śniada.” Podobnymże zupełnie, wstrzymanym, prawie przygryzionym uśmiechem poruszyły się jej wargi.

— Czy i to widziałaś — odezwała się wpółwesoło, wpółzłośliwie — czy i to widziałaś, moja dobra panno Heleno, żeśmy bardzo z bratem podobni do siebie?

Córka ślusarza w przelocie pochwyciła utajone tych słów znaczenie, bo odśmiechnęła się równie dziwnym, niewyraźnym uśmiechem, a jednak:

— Jeśli tak jest — z udaną rzekła niedomyślnością — to pani brat bardzo piękny, piękny jak jego muzyka, lecz ja na ten raz grę tylko, nie grającego, widziałam.

— Więc można widzieć czasem tony i dźwięki? — zagadnęła Maria Regina. — Co do mnie, sądziłam, że są tylko dwa ustępy w muzyce, harmonia, którą się słyszy, i pieśń, którą się czuje.

— Zapewne pani lepiej ode mnie zna się na tym — z prostotą odpowiedziała Helusia — dzisiaj pierwszy raz tyle prawdziwej, wydoskonalonej, świetnej muzyki usłyszeć mi się zdarzyło. Jeszcze nie mogę sama w sobie odebranych wrażeń pojąć i określić. Jeszcze ich nazwać nie umiem, lecz wiem, że kiedy grał pani brat, to mi na myśl nie przyszedł nikt z ukochanych moich, nie zbudziły się żadne wspomnienia i nadzieja żadna. Ani rodziców, ani Karolka, ani Jej, ani kraju imienia w sercu nie poczułam, tylko mi było, jak gdyby słońce wszystkimi promieniami ze wszystkich okien i ze wszystkich ścian strzeliło razem, jak gdybym patrzyła na jakieś pola diamentowymi kłosami zasiane i do taktu falujące w połyski ćmiących, migotających, rubinowych, szmaragdowych, ognistych iskierek. Czasem znowu to mi kryształowa rzeka w uroczystym cieniu starych borów płynęła, czasem księżyc srebrny, na bardzo czystym, bardzo szafirowym niebie się przesunął. Przy końcu wyobraziłam sobie, że rój motyli z drobnymi ludzkimi twarzami, z rozpryśniętą na skrzydełkach tęczą, szaleje w powietrzu, wabi się, kręci... aż zniknął... I dlatego — dodała z lekkim przyciskiem — dlatego to mówiłam pani, że nie czułam, lecz widziałam muzykę jej brata.

Maria Regina wstała, w milczeniu poszła do Helusi i prędkim, mocnym uściskiem wstrząsnęła jej rękę.

— Wszak prawda? — odezwałem się wtedy, zatwierdzenia wszystkiego, com z nią mówił o tej dziewczynie, czekając.

Nie odpowiedziała nic wcale, owinąwszy się tylko w swoją białą, lekką, przejrzystą, na białej, także lekkiej, przejrzystej sukni zarzutkę, z pożegnaniem do pani Agnieszki się odwróciła, a gdy jej raz jeszcze za odwiezienie dziękowano:

— Przekonam się o tej wdzięczności — rzekła — jeśli nasze dzisiejsze spotkanie będzie tylko początkiem bliższej znajomości.

I oddaliła się dość śpiesznie, w zawieszeniu zostawując moje powtórzone raz jeszcze:

— Wszak prawda?

Nad wieczorem dość liczne grono gości u Marii Reginy zastałem; Romualda jeszcze nie było, tak mu się długo po obiedzie jakieś wydawane śniadanie przeciągnęło. Pan prezes gniewał się na niego, bo mu widać z kalendarza i z żółci gniewać się wypadło, a Maria Regina sama, czy odbiciem tego gniewu ochmurzona, czy upałem dnia trochę znękana, niewiele się przykładała do ogólnej rozmowy, którą jednak wszyscy dobrzy i dobrani między sobą znajomi swobodnie dalej prowadzili. Kiedy herbatę roznoszono, wrócił na koniec Romuald, wesoły jak lekka pianka szampańskiego nektaru, świetny jak jego tryumf ranniejszy. Prędko go siostra na przeprosiny do ojca posłała, a on jeszcze prędzej z przeprosin powrócił. Każdy mu jakieś słowo pochlebne złożył, każdy, choćby dla wypowiedzenia swego sądu o muzyce jego, muzykę w ten lub ów sposób chwalił. A tymczasem, gdy się krzyżowały zdania i wykrzykniki, Maria Regina w milczeniu, niby tajemniczo, niby złośliwie uśmiechała się tylko.

— Dość, dość tego — zawołał Romuald, twarz sobie nasuniętymi obrywając włosami — przecież państwo widzą, jak ja się wstydzę i jak Maria Regina z was się śmieje.

— Niezupełnie z tych państwa się śmieję — odezwała się nareszcie — mnie przyszło na myśl jedynie, że chociaż my tu wszyscy mamy się za niepospolitych znawców, chociaż powiedzieliśmy o sztuce i o Romualdzie wiele prześlicznych rzeczy, najsprawiedliwsze jednak zdanie wyrzekła dziś rana dziewczynka czternasto- czy piętnastoletnia, która pierwszy raz w życiu swoim muzyki słuchała.

— Najpierw jaka dziewczynka, potem jakie zdanie? — spytał Romuald.

— Najpierw zdanie — odparła siostra — zdanie było, że twoją muzykę nie czuje się, lecz widzi.

— Jak to widzi?

— Och! prześlicznie widzi — i Maria Regina powtórzyła wszystko, co od córki ślusarza słyszała.

Różni różnie to przyjęli. Pan August znalazł bardzo trafnym, dowcipna pani Leontyna wyśmiała, a pan Seweryn powiedział, że gdyby przed nim równie piękna, jak Romuald pięknym jest chłopcem, dziewczyna zagrała, to może i on by lepiej widział, niż słyszał jej muzykę.

— A ja powiadam — ostatecznie zawyrokowała Maria Regina — że to jest sąd bardzo sprawiedliwy. Istotnie, Romualdzie, ty zanadto obrazujesz grę twoję: to rzeźba, to malarstwo, to zręczność, ale nie pieśń...

— Słuchaj, Mario Regino, jak będziesz lepiej wtajemniczona w sztukę dawania koncertów, to się przekonasz, że ludzie za nadzwyczajność i zręczność, a nie za pieśń płacą.

— Więc ty grasz dla płacących ludzi tylko? — spytałem trochę zdziwiony.

— Na koncercie jest to po całej Europie przyjętym zwyczajem, że dla takich grywa się zwykle. Bogactwo sztuki to nie czczy i bezcelny sposób mówienia.

— Nie wierzcie mu, państwo — zaprzeczyła siostra — Romuald jest taki dowcipny, że go bawi czasem, gdy na wielką niedorzeczność zdobyć się może.

— Ależ, Mario Regino — z niecierpliwością jej przerwał — powiedziałaś mi już dwie gorzkie prawdy na ustrzeżenie mię od zbytniej zarozumiałości, to dosyć; teraz powiedz imię tej, co ma talent słuchania oczami.

— To jest ta sama — rzekłem po cichu do niego — co ma talent śpiewania twoim wspomnieniem.

Ugryzł się w wargę i lekko wąsika przymuskał.

— Ha! panna Helusia? Nie wiedziałem, że do jej elegicznych zdolności tak trudno nuty dobrać.

Mnie dziwno było, że Romuald mógł się zdaniem Helusi obrazić i tak żywo wziąć je do serca.

W kilka dni później radziłem pani Agnieszce, by wraz. z córką swoją poszła Marię Reginę odwiedzić, tym bardziej że ta ostatnia codziennie mi się o ich zdrowie dopytywała.

— Już od onegdaj przemyśliwamy nad tym — rzekła za matkę Helusia — ale pan wiesz, jak to nam trudno z ludźmi się zapoznawać.

— Kiedy bo w tym razie — odparłem — to się ludzie z paniami zapoznali.

— Prawda — odezwała się pani ślusarzowa — nawet wyrazić nie umiałam tej panience, jak wdzięczną za jej dobroć byłam, lecz trudno zmienić naturę, ja zawsze nie śmiem i zawsze niezręczną jestem. Teraz na przykład możnaby zapomnieniu tak długie moje niezgłoszenie się do niej przypisać...

— Kto by też zgadł, panie Ludwiku — rzekła z lekkim uśmiechem Helusia — widząc dziś mamę taką nieśmiałą, taką w rozmysłach przed jedną godzinką odwiedzin, kto by zgadł, mówię, że w najpierwszym moim wspomnieniu widzęją na tle przerażającego obrazu, zamięszaną w wielkie i krwawe zdarzenia, a niezmiennie jako w tej chwili cichą, łagodną, spokojną... Pamiętam: najstarszego wuja śmiertelnie rannego do domu przynieśli...

I opowiedziała mi prostą w szczegółach, lecz okropną i serce rozdzierającą powieść. Żona ślusarza, równie jak wiele innych dobrze znanych mi kobiet, miała bezświadomą w duszy swej odwagę.

Niebezpieczeństwo z daleka ją trwożyło, lecz wśród niego zachowywała całą przytomność umysłu, całą oględność na ukochanych swoich, całą tkliwość natury i czynność charakteru. Pójść między umierających, bratu lub mężowi staranne zanieść opatrzenie, samej z dzieckiem pozostać, bez skarg, bez szemrania, z modlitwą na ustach jedynie, gdy ziemia drży pod stopami, a nad głową łuna pała; głęboką ranę z krwi obmyć, szarpią obwiązać tak, żeby nawet ręce nie zadrżały; przy łożu zarazą tkniętych długie siadywać godziny — żonie ślusarza to wszystko nie zdawało się jeszcze dowodem prawdziwego męstwa, a że na każdy krzyk dziecka krzyknęła, a że przed każdą nowopoznaną osobą zarumieniła się i sfrasowała, więc była pewną, że nikt od niej lękliwszym być nie może Jednak jej brakowało tylko odwagi muskułów — miała najpiękniejszą, najświętszą odwagę, bo odwagę kobiecą, odwagę serca i poświęcenia...

Dodałem jej na ten raz śmiałości, mówiąc szczerym głosem całą prawdą mej duszy, że Maria Regina dobra jak anioł, że jej podobną istotę spotkać w życiu to błogosławieństwo boże, to objaw jakiś piękności i cnoty, to jakby natchnienie do wzniosłych myśli i czynów szlachetnych; musiałem wydać dźwiękiem głosu więcej nawet niż składem wyrazów, bo aż pani Agnieszka uśmiechnęła się nieznacznie. Helusi tylko mowa moja nie zdziwiła — ona tyle skarbów uczucia miała w sercu swoim, że jej jako największemu w świecie bogaczowi żaden zbytek zbytkiem się nie zdawał, tylko gdy już z pewnością się ułożyło, że nazajutrz pójdą Marię Reginę odwiedzić, z westchnieniem rzekła do mnie:

— Och! prawda, że ta pani cudnie piękna i pięknie dobra, a jednak zdaje mi się, żebym nigdy tak rąk ku niej nie wyciągnęła jak wtedy... ku tamtej... Nie gniewaj się pan na mnie — przydała, prędko zgadując myśl moją w spojrzeniu — ona tak do swego imienia podobna, że zapewne się we mnie mojej matki odezwała natura.

W istocie zasmuciło mię trochę owo jakby cofnięcie się Helusi, lecz ufałem w niewymowny wdzięk Marii Reginy, w poetyczną prostotę mojej przybranej siostrzyczki i pewny byłem, że przy bliższej znajomości te dwie zupełnie godne siebie istoty wzajemnie się ocenią i pokochają. Pragnąłem tego równie dla jednej jak i dla drugiej. Dla Marii Reginy, bo w życie jej byłbym chciał wplątać wszystkie miłe wrażenia i przyjazne uczucia, zgromadzić wszystko, co jak ona piękne i czyste było; dla Helusi, bo wiedziałem, że ta znajomość może wznieść jej przyrodzene zdolności, rozwinąć jej duszę, orlim myślom nowe światy roztworzyć. Pierwszą chciałem mieć dobrodziejstwem smutnej rzemieślnika córce — drugą darem uwielbionej mojej. Powzięty na dzień jutrzejszy zamiar cieszył mię tym bardziej, że od dnia koncertu spostrzegałem w Helusi coraz więcej ruchu, więcej rozbudzenia. Jej boleść, pierwej tak niema, tak zmartwiała, że prawie na zwykły stan duszy i na przywyknienie już przeszła, teraz ocknięta, drażliwiej może tkwiła w życiu, lecz samymże życiem być przestała. Uderzenie wprawdzie z wielką siłą padło, ale też od niego jasno iskra ducha się roztliła i wybłysnęła nową wrażeń potęgą, nową ku życiu wszechstronnemu chciwością...

VIII

Nigdy, przy zapoznawaniu się z najsławniejszymi znakomitościami, wśród najświetniejszych i najliczniejszych zgromadzeń, nigdy Maria Regina nie była tak zachwycającą, uprzejmą, tak pełną dowcipu i wdzięku jak owego wieczora, kiedy przyjmowała u siebie Helusię, biedną, małą, nie znaną ludziom dziewczynkę. Widziałem, jak powoli urok zaczynał działać. Pani Agnieszka już nic a nic się nie bała, Helusi czoło rozjaśniało niezwykłą pogodą. Szczęściem gość żaden żadnej z tych dobrych chwil nam nie ukradł, a Romuald, którego cudem jakimś nad skrzypcami przy siostrze zastaliśmy, użyczył im nowego ruchu i żywszej barwności swoją lekką, pociągającą wszystkich wesołością.

Trudno by też przyszło, w życzeniu nawet, lepiej dobranych osób zgromadzeniem na wieczorną pogadankę stół przed kanapą w lecie, a kominek z rozpalonym ogniem w zimowe słoty obsadzić.

Pani Agnieszka, cicha wprawdzie i milcząca, ale tak pełna macierzyńskiej jakiejś słodyczy i anielskiego ukochania; Maria Regina, co mogła wszystko pędzlem wydać, wszystko słowem wypowiedzieć; Helusia, co umiała swoją duszę wyśpiewać; Romuald, który więcej nawet wygrać potrafił, niż w jego sercu było; ja sam, co dzisiaj te chwile pismem na pamiątki przetrwałam — my wszyscy tworzyliśmy zgodną, a w swej różności i piękną harmonię.

Udzieliłem tego spostrzeżenia Romualdowi.

— Zaprawdę powiadam ci — rzekłem wesoło — jako na górze Taboru zbudujmy przybytki nasze i zostańmy, bo dobrze nam tu...

— Więc też zapewne nie zostaniemy — odezwała się Maria Regina. — Kto wie, gdzie każdym z nas los powieje. Tabor był stopniem Golgoty, jasność przemienienia wstępem do wielkopiątkowej ciemności...

— Co o siebie, to zupełnie spokojny już jestem — śmiejąc się zawołał Romuald.

— Łatwo ci to przychodzi, bo masz takich, mój bracie, którzy o to spokojnymi nie będą.

— A ja ci powiadam, że być mogą, i ty, Mario Regino, i Ludwik, i panie obie, i wszyscy.

— Jak to wszyscy?...

— Wszyscy o mnie spokojni — bo ja dziś nie święto Przemienienia Pańskiego, ale Wielkanoc moją obchodzę, naprawdę Wielkanoc; wczoraj byłem umęczony między dwoma łotrami, po jednej stronie twój znajomy, Ludwiku, łysy Antoś, po drugiej rudy Ignaś, kazali mi grać... szczęściem, że tylko w karty. — I zaczął w najpocieszniejszy sposób opisywać swoje przejścia, nudy i straty, dopóki nad ostatnim dukatem swego woreczka nie zawołał: „stało się” — i reszty cierpliwości nie wyziewnął.

Helusia przez cały ten czas z zadziwieniem patrzyła na niego: jej twarz, mieniąca się pod przelotem każdej myśli jak powierzchnia zwierciadła pod przesunięciem każdego przedmiotu, widocznie zdradzała jakieś niezadowolenie, jakąś zdumiałość przykrą i niespodzianą.

Bez wątpienia Maria Regina odgadła ją także, bo z uśmiechem do Helusi rzekła, niby tylko obojętną rzucając uwagę:

— Pusta wesołość bywa czasem odpoczynkiem tylko po smutku, jak wieśniakowi jest taniec po robocie wytchnieniem.

— A ja pewna jestem — odpowiedziała jej Helusia z tą swoją wpółdziką, wpółdziecinną szczerością — pewna jestem, że pani brat nigdy się nie smuci... choć jego oczy powinny by umieć zapłakać.

— Dlaczego powinny? — niespokojnie zagadnął Romuald i spojrzał na mnie, jak gdybym ja mu odpowiedź był dłużny.

— Bo w łzawym oku — rzekła Helusia — jaśniej niebo się odbija, a pan artystą, pan dużo nieba na ziemię ściągnąć powinieneś.

— Ha! jeśli niebo po łzach ludzkich spływa na nasz padół, któż ci powiedział, panno Heleno, że ja nie jestem do gruntu mego serca... zniebieszczony?...

— Powiedziały mi usta, co się śmieją — bystrym spojrzeniem go mierząc dziewczynka odrzekła.

— Nie zawsze można wierzyć takim ustom — odezwałem się, bo mi stanęły w pamięci słowa Romualda owego niegdyś poranku z tak wielką wymówione goryczą. — Ja sam widziałem przy dźwięku prostej piosenki łzy bardzo smutne na bardzo smutnej twarzy.

— Ludwiku! — przerwał Romuald i nic nie dodał więcej, ale mi spojrzał w oczy takim ostrym spojrzeniem jak najdotkliwszy zarzut. Pomiarkowałem się, że mimowolnie nadużyłem jego zwierzenia, i przyciąłem w pół myśli.

— Smutek — odpowiedziała na jej wymówiony początek Helusia — może iść w parze ze szczęściem, ale nie mogę wystawić go sobie w parze z wesołością.

Wesołość taka głośna, smutek taki cichy; ona tak się bawi, tak żartuje, tak tańczy po świecie, on tak duma, tak tęschni, tak marzy nad światem. Wiem, że jest śmiech boleści i szyderstwo rozpaczy, ale wesołości smutku nie ma.

— Mylisz się, panno Heleno — rzekła Maria Regina — jest i wesołość smutna, i smutek czasem wesoły. Ja sama pamiętam, kiedy dzieckiem byłam, to zawsze najgłośniej się śmiałam, jak mię co bolało, jak do strachu nie chciałam się przyznać albo gdym potrzebowała dowieść, że mię odebrana kara nic nie obchodzi. Taki smutek wesoły jest siłą moralną fizycznej niemocy, ulgą zbyt zdraźnionych nerwów, odwróceniem i skierowaniem ich działania; jest pierwszym zapanowaniem nad sobą tej natury, co się jeszcze do godności zupełnego spokoju nie wyrobiła, jest często zagłuszeniem, odurzeniem, ucieczką własnej myśli, a ludzie, co tego nie rozumieją, dziwią się potem i myślą: dlaczego to między wesołymi tyle szaleństw rozpacznych, tyle samobójstw nieprzewidzianych? „Zastrzelił się? on, taki przyjemny, tak pusty w zabawie.” „Otruła się? ona, co tańczyła tak pięknie!” mówią wszyscy i nie przyjdzie im na myśl, że jeśli kto się zabić musi, to właśnie ten, któremu się w rozdartym sercu jeszcze dużo śmiechu pozostało. Smutny przetrwa lub umrze z nieszczęścia. Wesoły, jak się zmęczy, chyba sam starga to, co się zerwać nie mogło do reszty.

— Och! panie Ludwiku, my nie tak z sobą o smutku mówili? — zawołała jakby przelękniona Helusia.

Wzrok Marii Reginy pytająco i badawczo zwrócił się na mnie.

— Bo my też — odpowiedziałem — nie mówili o takim smutku. Wszak wiesz, panno Heleno, że dwojakim bywa: od ludzi i od Boga. Smutek szalejący po świecie smutkiem jest od ludzi.

— A smutkiem od Boga? — zagadnęła Maria Regina.

— Ten, co do Boga wraca.

— Modlitwą?

— Pięknych czynów — dokończyłem z pośpiechem.

Zdawało się, jak gdyby Maria Regina jeszcze miała jakąś przeciw temu odpowiedź, lecz już poprzedzające jej wyrazy tak zaniepokoiły panią Agnieszką, że znać było, iż dopiero z wymówionym Pana Boga imieniem trochę wolniej odetchnęła. Wstrzymała więc Maria Regina cisnącą się już do ust odpowiedź i chwila milczenia zapadła.

Przerwało ją zgrzytnięcie skrzypców Romualda, bo dźwiękiem nie było można nazwać dziwacznego głosu, który pod uderzeniem jego smyczka wydały. Nagłym ruchem — jakby na zapytanie, co to znaczy — zwróciliśmy się ku niemu wszyscy; lecz on z uśmiechem grał dalej i bawił się naszą niepewnością. Zrazu ton po tonie skakał w nieładzie jak wróbel za wróblem, potem przymieszała się do nich ostra, nie rozdzierająca, ale prędzej wypadałoby powiedzieć krająca serce nuta, potem z tych dziwactw własnej fantazji wpadł na piekielny walcRoberta diabła ,a co zrobił z niego, a jak to przedrzeźnianie szatańskiej pustoty wydał okropnie, śmiesznie, przeraźliwie, tego ja wyrazami nie powtórzę, ale zrozumiałem wtedy wszystkie włoskie legendy o ludziach na śmierć załechtanych i konających wśród śmiechu.

— Cicho! cicho! — krzyknęła Helusia i ucichł Romuald, bo sam się przeląkł zrobionego swoją muzyką wrażenia; dziewczynka śmiała się ciągle przycichłym, urywanym śmiechem, co jej w piersiach ginął, jak gdyby nie mógł się wydobyć na twarz tak drżącą i bladą, że aż odbiciem niespokoju ku niej zwrócona twarz matki pobladła.

— Tak, to był smutek wesoły — rzekła Maria Regina — smutek śmiejący się na całe gardło. Dobrze grałeś, Romualdzie, i dobrze zrobiła panna Helena, że cię dłużej słuchać nie chciała; z jej przeczystą naturą nigdy się taka sprzeczność nie pogodzi. Lecz jest i wesołość smutna, a w twoich wspomnieniach, panno Heleno, zapewne niejedną chwilę jej znajdziesz. Co do mnie, ja zawsze z takim uczuciem smutnej wesołości widziałam kolebkę ze śpiącym dzieckiem obok czuwającego starca, ciągnące z wiosną żurawie, dzień pogodny i ciepły w spóźnionej jesieni, piękne kwiaty na grobie, z takiego wrażenia ułożyłam też sobie obrazek maleńki.

I przyniosła to, które już raz wspomniałem, olejne malowanie. Tło jego przedstawiało szarą taflę grobowego kamienia, z jednej strony tylko nie dochodzącą do brzegu i odciętą na perspektywie rozjaśnionych jakby dalekim słońcem obłoków. Tafla w całości swojej prawie zarzuconą była stosem kwiatów, a między kwiatami trupia głowa i dwa piszczele; Smutna wesołość, owo natchnienie Marii Reginy, rzekłbym, iż z lekkim odcieniem szyderstwa było połączone. Nikt dowcipniej i poważniej swoich marzeń o piękności nie sparodiował. Przez otwory oczu bukieciki niezapominajek wyglądały, róża się w szczerby zębów cisnęła, zawilce z rozchodnikiem do czoła i skroni przylgnęły, a jaśmin i rozmaryn pośród nich się plątał jak przypomnienie ślubnego wianka na jasnych dziewicy włosach. Kości rąk błękitny powój z bladoróżowym ślazem owijał i piął się od nich aż na łodygę świetnego tulipana, który innym górował kwiatom, a kwiatom dziwnie zmieszanym, bo od kosztownej kamelii, co pod obcym niebem zakwita, aż do dziewanny, co na piaskach naszych rośnie, były tam różne, jedne przy drugich ciśnięte.

— Piękny, och, piękny obraz! — uniesieniem kilka razy powtórzyła Helusia...

— Ten obraz — rzekła do niej głosem łagodnej prośby Maria Regina — trzeba tak wyśpiewać, jak Romuald wygrał pierwszą myśl moją.

Helusia namyślała się przez chwilę.

— Nie! dzisiaj śpiewać nie umiem — odpowiedziała wreszcie — szukałam słów i wasze tylko wróciły mi słowa, szukałam nuty i ta potępiona jedynie plątała mi się nuta. Zbyt jestem zajętą i zbyt uległą wpływowi jakiegoś narzuconego wrażenia, bym piosnkę przypomnić sobie albo złożyć mogła.

— Ja dopomogę pamięci — rzekł Romuald. — Zaśpiewaj nam pani to, co na prośbę Karolka śpiewałaś wtedy z rana.

Helusia brwi zmarszczyła.

— Tego dla niczyjej zabawy nie śpiewam — odpowiedziała surowo.

— Ale śpiewasz dla prośby i dla modlitwy — z naleganiem mówił Romuald...

— Prośba i modlitwa daremne będą — przerwała mu Maria Regina. — Niewiele jeszcze znam pannę Helenę, a jednak to już z jej natury odgadłam, że niecofnione tylko wymawia słowa.

Romuald zachmurzył się jak dziecko, któremu pożądanego cacka odmówią. Usiadł z daleka na boku i przez czas jakiś wcale do naszej rozmowy się nie mięszał. Widząc, że znów bierze skrzypce swoje w rękę, ucieszyliśmy się wszyscy, lecz on jak gdyby tego nie zważał, czy przez staranność wielką, czy na zużycie naszej cierpliwości długo, długo stroju próbował, naciągał, brzdąkał, a gdy już skończył to przygotowanie, zadumał się ze spuszczoną na piersi głową, ze wzniesionym do góry smyczkiem, i tak mu blada twarz jego rzewnością się oblekła, tak mu, do smutnych myśli podobne, ciemne włosy na czoło się zsunęły, tak byt piękny inną zupełnie niż przedtem pięknością, że go trudno było poznać. Ja takim pamiętałem go w owej nocy u mnie spędzonej, lecz Helusia nie mogła pojąć jeszcze owego przerzucania się w odmienną zupełnie istotę owych dwóch ludzi w jednym artyście.

— Więc i ten jest bratem pani? — szepnęła z cicha do Marii Reginy.

— Nie i ten, ale tylko ten; pierwszy gościem był jedynie — odpowiedziała z uśmiechem zapytana.

Tymczasem po kilku chwilach cichości i zamyślenia Romuald tak lekko musnął skrzypców struny, jak gdyby westchnął, a może też westchnął tylko, bo znów cisza nastała. I znów westchnienie, ale głośniejsze — głośniejsze, coraz głośniejsze, aż w czysty dźwięk się wzniosło i tym dźwiękiem dopiero w nutę Helusinej piosneczki przelało.

Z obawą spojrzałem na słuchającą dziewczynkę; twarz jej była bardzo spokojna, oczy nieruchomie ku ziemi spuszczone i w obie ręce tylko rękę swej matki jakby na wsparcie lub pociechę ujęła.

Romuald grał ciągle — płakały mu struny pod smyczka dotknięciem; czasem ton jaki zadrżał niby serce w piersiach, czasem niby się zerwał i umilkł, a potem znowu w swojej wiejskiej prostocie wracała melodia piosnki i powtarzała się bez końca, jak gdyby się stopiła z duszą grającego, póki jej znowu inna myśl nie rozdarła, póki się w tysiące przemian i zwrotów nie rozstrzeliła. Na koniec po raz ostatni ozwała się piosnka; przeciągnął środkowe tony znowu w ten dźwięk początkowy, długi, tęschny i dźwięk znowu skonał tym pierwszym westchnieniem.

Helusia puściła rękę swej matki, po jej twarzy dwoma kroplami toczyły się dwie łzy czyste jak jej dusza, święte jak jej wspomnienia; łagodna, piękna nimi, wstała, zbliżyła się do Romualda, a wziąwszy z jego ręki skrzypce pocałowała z jakimś religijnym uniesieniem milczące już struny. Czoło artysty zabłysło dumą i radością; wyciągnął dłoń ku;. Helusi, ale blada dziewczynka nie podała mu swej dłoni. Przez chwilę patrzyła w twarz jego i zdało się, że jej łzy weschły w połysku tego spojrzenia — lecz pod tym wzajemnym spojrzeniem Romualda nagłym ruchem spadły jej powieki, rumieniec na lica wystąpił, a brwi zwyczajnym układem zbiegły się w głęboki bolu czy też zagniewania wyraz.

— Och! powiedz mi pani, że teraz przynajmniej nie widziałaś mojej muzyki — rzekł Romuald tak cichym głosem, jak cichym dźwiękiem rozpłynęła się w powietrzu jego nuta ostatnia.

Helusia niecierpliwie drobną nóżką tupnęła.

— Po co mi pan jej wrażenie zepsułeś? — i odwróciwszy się uciekła prawie na swoje dawne, przy boku matki zajęte miejsce.

— Helusiu, co tobie? — zapytała z trwożnym zdziwieniem pani Agnieszka.

Dziewczynka hardo wstrząsnęła głową, niby prześliczne, rozpieszczone i niekarne dziecię.

— Mnie chwilę wspomnienia rozwiano, świecę ręką zasłonięto, a ja tego nie chcę, nie chcę! — powtórzyła z oporem, jak gdyby coś sprzecznego poza nią lub w niej odzywało się jeszcze...

Maria Regina rzuciła na dziwaczącą istotę długim i badającym spojrzeniem, lecz ona, kobieta, musiała sobie od razu wytłumaczyć to, co ja dopiero później, później zrozumiałem. Anielsko się uśmiechnęła i w czoło pocałowała Helusię.

— Nie smuć mi brata — rzekła jej, lekko nad uchem w tym pocałunku schylona.

W istocie Romuald z niechęcią smyczek na ziemię cisnął, zaśmiał się gorzko i siadając przy nas:

— Oto jest cała historia muzyki — przemówił z lekkim szyderstwem — wielkie wszystko i wielkie n i c...

Twarz Helusi roztkliwiła się w wyraz niepojętego żalu i niepojętej dobroci.

— Daruj mi pan, zapewne obraziłam go — rzekła — ja zawsze taka dzika; ja tak nie umiem ukryć, a nie umiem też i wypowiedzieć tego, co mi czasem przez myśl lub serce przeciągnie.

— Och! panno Heleno, nie winuję cię wcale — odpowiedział jej smutnie — to los mojej sztuki; już przywykłem do niego. Z ostatnim akordem wszystko się kończy. Patrz dokoła, rozglądaj się po niebie i ziemi: nic nie zobaczysz, nic nie pochwycisz, dźwięk skonał i znów tak jest, jak gdyby jego nie było na świecie...

— Bluźnisz, bluźnisz i kaprysisz, mój bracie — ze ślicznie surową powagą zgromiła go Maria Regina.

— Nie, siostro, to nie jest dziecinne rozkapryszenie — prawdziwie jakimś smutnym odrzekł jej głosem — ja nieraz już mówiłem sobie, że szczęśliwszą jesteś, daleko szczęśliwszą ode mnie; gdy myśl stworzysz w sobie, to na podobieństwo boże rozkazujesz jej, a myśl w kształcie i barwach widomie staje przed tobą.

— Ty zaś rozkazujesz jej, aby się odezwała, i myśl odzywa się dla wszystkich. Wierz mi, Romualdzie, że nie mamy czego zazdrościć sobie; szczęśliwym każdy, kto stwarza w jakim bądź sposobie, farbą, dłutem, literą czy dźwiękiem.

— Ale kto uwiecznia, ma dwa szczęścia, dwie siły, dwa życia — przerwał Romuald. — Dźwięk? cóż to jest dźwięk, Mario Regino? to jakaś chwilka w czasie bez przeszłości i przyszłości. Wywołam go z głębi mej piersi, przeleję w niego cały zasób uzbieranych myśli, a on się w powietrzu rozpłynie; póki brzmi, póty ludzie jak wosk stopniały kształtują się jego natchnieniem; ucichnie... ludzie kamienni znowu idą dalej, a dźwiękowi?... zapomnienie! Czy zostało co po mistrzach muzyki?... powiedzcie, bo ja nie wiem? chyba napisana legenda? Muzyka w czarne kropki do papieru przybita? och! to ironia tylko muzyki! Gdzie głos, co ją wymówi taką, jaką się w piersiach moich ozwała? gdzie forma na uczucie moje? gdzie znak na to, co ja grałem przed chwilą?... Nie, siostro, tyzpędzlem lepszą część wzięłaś sobie. Nie, Ludwiku, ty z poezją dalej w nieskończoność pójdziesz. Nie, panno Heleno, ty nawet z milczeniem twoim, z wiarą we własne serce jedynie, wyżej w chwale niebios staniesz ode mnie, biednego muzyka, potępionej sztuki oblubieńca, który nigdy jutra nie ma dla oblubienicy swojej.

— Ale ma całe dzisiaj, Romualdzie — z zapałem przerwała Maria Regina. — Poecie, uczonemu, malarzowi, ofiarnikowi ludzkości nawet przyszłość w prawdzie jest dalszą i pełniejszą, ale patrz, jak życie krwawe, zdobycze trudne, praca ciężka i niewdzięczna. Ty jedną chwilę masz tylko, lecz dla zrównoważenia do tej jednej chwili zestrzeliło się naraz to, co ma innym na przeciągłe lata i wieki wystarczyć. Ciebie, muzyku, w pierwszym głosie rozumieją, lud każdy cię pojmuje, znasz wszechmowę świata. Tobie żadna przemoc nie sfałszuje czystej nuty, przed tobą żadne nie wzniosą się mury i granice.

Wolny ulecisz dźwiękiem, śmiech, łzy dasz braciom według myśli swojej, oklaski, wieńce dadzą bracia tobie! I cóż z tego, Romualdzie, że jak kiedyś od dłoni entuzjastów głośniej godzina śmierci uderzy, po tobie echa nie zostanie wcale?... Wszakże wyżyłeś całą twoją współczucia, uwielbień i dni promiennych należność.

— A ja bym przydał — odezwałem się wtedy — że rozbudzonym wrażeniem tak się nieśmiertelniłeś w czasie jak inni w przestrzeni. Bo to są dwie nieśmiertelności: czas i przestrzeń, dziś i jutro, a są dla każdej piękności, dla wszelkiego dobra. Nieśmiertelność w czasie, owo całe dzisiaj, jak je pani nazwałaś, jest stworzeniem takiej chwili, która jako wrażenie między ludzi pada; wrażenie rozwija się potem w natchnienie do czynów, czyny w historię. Gdybyśmy tej kolei zaprzeczyć chcieli, gdyby się chwile wrażeń z życia wymazało, to natchnienia przeszłyby w jakieś objawy i cuda, podobne tym dźwiękom, o których Romuald powiedział, że są bez przeszłości i bez przyszłości żadnej. Czyn każdy zaczynałby się i kończył sam w sobie, a dzieje świata nie ciągiem jednej pieśni, lecz zbiorem jakichś improwizacji nazwać by wypadło. Nie, ja przekonany jestem, że wrażenie wszelkie ma swoją nieśmiertelność, ja nawet nie pojmuję innej nieśmiertelności dla sztuki i dla dobrego, jak ów rozwój coraz doskonalszy, ową przemianę wrażeń na natchnienia, a natchnień na dzielność. Muzyka według ciebie, Romualdzie, jest chwilką teraźniejszości jedynie, ale jak sam tę chwilkę wywołujesz ze wszystkich upłynionych dni twoich, tak i wiedzieć nie jest ci danym, w jak dalekie zdarzenia jej echo uleci. Dlatego właśnie, że jest chwilką tylko, silniej uderza, bezpośredniej na mózg i serce działa, zupełniej całą ludzką istotę przenika. Dzieła przestrzeni ciszej i wolniej wśród świata wschodzą, bo dłużej cząstka po cząstce, pokolenie za pokoleniem w nich czerpie i według ich modły się kształtuje. Bóg sam nie zawyrokowałby, co bliżej Niego, co lepsze.

Niesłusznie bezmyślny lituje się i skarży na społeczeństwa, że wielkich mędrców, błogosławionych wieszczów, świętych kapłanów swoich bez uczczenia mija, choć ma złoto dla aktorów, dla muzyków laury. Niesłusznie też patrzy i zaczytany w spylonych księgach erudyt pogardę rzuca na te jednołyskliwe meteory i nie wspomni sobie, ile to z odziedziczonych przez niego skarbów przy ich świetle ujrzano niegdyś... Ty mówisz, że ja, poeta, dalej od ciebie w nieskończoność pójdę. Przypuśćmy nawet, że poetą jestem lub być mogę. Alboż i dla nas nie ma takiego sławy na czas i przestrzeń rozdziału? Są poezje w czasie tylko żyjące: w jednej chwili, w jednym uczuciu. Nauka literatury ich nie zarubrykuje, pod swoje kategorie nie wciągnie. Bibliotekarz kiedyś między szpargały ciśnie. Profesor z katedry chyba za przykład osobliwości przytoczy, a częściej jeszcze powie: w tej epoce żył wielką wziętość mający poeta, nazywał się Tyrteusz! Bojan! Frauenlob, ale po nim nic nie zostało... Nic nie zostało! I z tylu piersi wojennym okrzykiem słowu jego wtórujących, z tylu mieczy na rym do wiersza wzruszonych... z tylu łez wyciśniętych, z tylu serc bijących nic nie zostało? A po Homerze? Po Homerze zostałaIliada,każdy wiek z tej skarbony coś wydostaje i przyswaja sobie, a skarbona tak bogata na dłuższe wieki jeszcze dostarczać będzie wzorów i natchnień... po trosze. Homer poeta każdy swój wyraz pomnikiem stawił trwalszym niż granity Egiptu, odmalował farbami trwalszymi niż freski Herkulanum. Homer poeta olbrzymem był w przestrzeni. Homerowi poecie wieczne jutro, wieczna cześć, a jednak... jednak ja całej tej wieczności, całej sławy, całej przestrzeni się wyrzeknę; dajcie mi tylko w rękę starego Bojana gęślę, dajcie do życia jedną Tyrteusza chwilę!

I umilkłem, bo głosu wyrazom, wyrazów myślom zabrakło. Rzucić takie życzenie przed siebie, wygłosić ludziom nadzieję taką, mieć lat dwadzieścia cztery, wierzyć w wszechmoc silnej woli... O! dzisiaj jeszcze gdy sobie to wspomnę! Lecz dzisiaj już się głowa z dumą nie podniesie, ręka naprzód jak po schwycenie przyszłości nie sięgnie; głowa spada na piersi, bo wstyd czołu cięży, ręka oczy zakrywa, bo z oczu łzy płyną...

— Tyś wieszcz — rzekła do mnie Maria Regina i czułem w moim oku promień jej oka, w mojej dłoni jej dłoń lekko drżącą, i byłem taki silny, dumny, szczęśliwy, że mogłem w tej chwili zaprzysiąc przysięgą na szczęście moje, pewność całej przyszłości, niezłomność całej potęgi, plenność stokrotną wszystkich poświęceń moich... Wtem nagle Romuald zaśmiał się całym głosem.

— Cha! cha! cha!... jacy państwo zabawni! Maria Regina taka uroczysta jak nieszpór Bożego Ciała, parana Helena patrzy na twarz Ludwika jak na cudowny obrazek, a Ludwik jest tylko bardzo chory... bardzo chory, ma rozdęcie źrenicy. Ku czemu bądź ją zwróci: ku sobie, ku mnie, ku słońcu czy ku pchle, to mu wszystko rośnie, rośnie, olbrzymieje, olbrzymieje niby pod mikroskopem, dostaje więc gorączki, zaczyna mówić i rozwija się z tego najzaraźliwsza choroba: poezja.

— Nie, Romualdzie, poezja nie jest chorobą i mikroskopicznym oka złudzeniem — odparła Maria Regina — poezja, według słów jednej kobiety, co mogła o poezji sądzić, jest drabiną snu Jakubowego, po której aniołowieznieba na ziemię zstępują i z ziemi do nieba się wznoszą.

— Poezja — rzekłem także — jest prawdą, nie marzeniem, prawdą jako ideał nad rzeczywistością, prawdą jako idealizowanie w rzeczywistości. Piękność, za którą ludzkość tęschni, i upiększenie, które ją pociesza. Bóg nad światem i Bóg w świecie to poezja, Romualdzie.

— A ja uwierzę temu tylko, co mi pani o niej powiesz — rzekł Romuald, do Helusi z uśmiechem się zwracając.

Helusia przez chwilę zatrzymała na nim te swoje siwe, jakby z głębi duszy patrzące oczy.

— Mnie się zdaje — odrzekła powoli — że to jest cudowny kwiat paproci, w wigilię św. Jana o północy rozwinięty; przy nim widać wszystkie skarby ziemi.

— Jeśli panna Helena o zdolności poetycznej mówi, to trzykrotnie święte są jej słowa — odezwałem się znowu — ona także, jako ów kwiat czarów, bogaci swego właściciela, lecz biada mu, kiedy na złe tych bogactw użyje!

— Czy doprawdy? — wesoło zagadnął Romuald.

— Piekło czeka świętokradzcę...

— Ach! to rzecz bardzo niebezpieczna z taką pogróżką! Ja wam radzę, strzeżcie się państwo wszyscy, żeby was diabeł nie porwał.

Nawet pani Agnieszka rozśmiała się na te słowa wesoła i rzekła:

— No, no, nie bójcie się państwo, ja za wszystkich pacierze odmówię... i to dziś już, bardzo wkrótce podobno, bo mi się zdaje, Helusiu, że późno być musi...

Smutnie brzmi przy końcu tak spędzonego wieczora to słowo: późno już!... a przy końcu młodości przetęschnionej, przy końcu życia zmarnowanego, och! daleko smutnie; jeszcze!...

IX

Nazajutrz po południu siedziałem sobie przed stolikiem i z roztworzonego woluminu , w którym były nadzwyczajnie ważne, dzieje naszego sądownictwa rozświecające akta, czytałem pilnie... teraźniejszą i przyszłą życia mojego historię. Pokoik taki był cichy, jasny i biały, zapach akacji przez roztworzone okno bił takim świeżym, mocnym i upajającym powietrzem, że na zżółkłym pargaminie gotyckie litery zaczęły dziwaczyć, tańczyć, tańczyć, migać się — aż przybrały postaci moich własnych myśli i wypisały mi cuda niestworzone, o tym wczorajszym spojrzeniu Marii Reginy, o tym jej ręki ściśnięciu, o tych słowach: — „Tyś wieszcz...”, i o tych drugich: „Ja kocham ciebie...”, których mi nigdy jeszcze nikt w życiu nie powiedział, a które Bóg wie jakim cudem czytałem wyraźnie na spleśniałej księdze i słyszałem, jak gdzieś w dziesiątym niebie anioł aniołowi powtarzał.

Toteż trzeba przyznać, że po godzinie takiej nauki zrobiłem ogromny postąp w mądrości życia i w architekturze pysznych zamków na lodzie. Maria Regina nie kocha mnie jeszcze, sylabizowałem z początku bardzo wolno na dekrecie trybunału piotrkowskiego,Anno Domini;lecz kiedyś będzie kochała! — składałem coraz prędzej — za kilka słów poczciwych, z głębi serca wypowiedzianych, ona tak wielkim, tak świętym słowem czoło moje namaściła. Za to, co ja kiedyś zrobię w życiu moim, ona mię kochać musi. Och! bo ja czuję wiele dobrego w przyszłości, wiele pięknego w mocy mojej. Nie dla niej, boć się w średnie wieki rycerstwa już duch mój nie cofnie, lecz z nią i przy niej ja wiem, że pójdę daleko, że wzlecę wysoko, że zaświecę jasno między poświęconymi braćmi. Och! miłość kobiety — miłość Marii Reginy — to objaw szczęścia, to wsparcie, to rozbłysk tajemniczego przeczucia bóstwa, to apoteoza życia!... to... to... i odmówiłem całą zakochanych litanią, a na ostatnieAmenledwo mi serce piersi nie rozbiło, bo wyraźnie usłyszałem jej głos, jak z tchnieniem akacji przez okno wionął i dwa razy imię moje powtórzył...

Z całej fantasmagorii owo zawołanie jednak najprawdziwszym było. W istocie Maria Regina przyszła Helusię odwiedzić; podobała jej się ta dziewczynka, a Manii Reginie gdy się co podobało, to brała na własność do chwil życia swojego i nie psuła sobie, jako mówiła, przyszłych wspomnień grzechem zaniedbanej przyjemności. Pani Agnieszka naumyślnie gości swoich po cichu do ogródka wprowadziła, żeby mi niespodzianką tym większą sprawić radość. Udało jej się, bo gdy zszedłem, to mię aż Romuald wyśmiał, że ich tak witam jak po dwuletnim rozstaniu.

— Cóż to, czy pana dziwi moje przyjście? — rzekła Maria Regina wesoło — może to niegrzecznie w początkach znajomości zaraz kogoś na drugi dzień odwiedzać? Prawda, że hrabinie Teodorze nie zrobiłam tak wielkiego uchybienia: przez cały rok ze czcią i uszanowaniem zbierałam sięma oddanie wizyty, ale Helusia nie wzbudza we mnie tak wielkiej nieśmiałości, nawet pani Agnieszki bardzo się nie boję — i pocałowała ją w ramię z takim jakimś poczciwym uczuciem, z takim Składnym wdziękiem, że ją dobra żona ślusarza jak swoją starszą córkę szczerze uścisnęła, a z jej strony ten uścisk to już bardzo wiele znaczył, to jak gdyby ona, zwykle trwożna i nie ufająca, zaświadczyła nim kilkoletnią przyjaźni zażyłość. Jedną tą chwilą prostej a serdecznej uprzejmości dla matki Maria Regina więcej sobie zjednała Helusię niż całą poprzedzającą grzecznością swoją.

— Piękna i dobra — rzekła, za rękę ją biorąc.

— Helusia? — dopowiedziała z uśmiechem Maria Regina.

— Nie, ty piękna i ty dobra — a głos dziewczynki pełnym znaczenia dźwiękiem nad słowem „ty” po dwakroć się zatrzymał. Od tej chwili zniknął wszelki przymus, wszelka narzucona przesadność. Drobiazgowe towarzyskie względy ustąpiły szczerocie rodzinnego pożycia. Każdy się czuł między swoimi, każdy życzliwy wśród życzliwych, a kiedy nas ślusarz zszedł wieczorem, to już tak w całe gronko nasze wniknęła ta poczciwa obcowania prostota i przyjacielskość, że on nawet nie spostrzegł się, iż w dom jego dwie, zupełnie jemu samemu nieznajome, przybyły osoby. Póki widno było, pani Agnieszka szyła, Helusia jakiś haft trzymała w ręku, Maria Regina także naparła się, by jej co do roboty dano, a my oba z Romualdem i Karolek trzeci próżnując innym w pracy przeszkadzaliśmy, jak mogli. Wątpię też, czy haftu Helusi i obrąbka Marii Reginie bardzo wiele przez ten czas przybyło. Rozmowa za to płynęła nie z ust do ust, ale z duszy do duszy — o książkach, o ludziach, o świecie, o Bogu.

Teraz nie lubię tak rozmawiać — w rozmowie za prędko się żyje... Lecz wtedy mimowolnie, im bardziej zmrok ciemniał, im więcej gwiazd na niebo występowało, tym cichszym głosem uroczystsze wymawialiśmy słowa — nareszcie przyszła chwila, iż wszyscy zamilkli. Romuald pierwszy ogólną przerwał cichość.

— Według przysłowia, anioł między nami przeleciał; czyście go widzieli?

— Ja widziałam — odpowiedziała Helusia i głos jej lekko zadrżał.

— Jakiż jest ten pani anioł? — zapytał powtórnie.

— Na ziemi trup, na niebie ona.

— I w tobie dusza twoja, co tak pamiętać umie — przydała Maria Regina tuląc do siebie objęciem ramienia drobniutką, wątłą i niby ciężarem tęschnej myśli przychyloną nieco dziewczynkę.

— Och! jaką ty wielką prawdę powiedziałaś wczoraj, Mario Regino! — rzekła ta ostatnia przyciskając się do jej boku jak ptaszyna maleńka — są w życiu chwile smutnej wesołości. Mnie teraz na przykład tak dziwnie jest w sercu, jak gdybym śpiewać albo płakać miała.

— To już śpiewajże lepiej — odezwał się ojciec — dawno cię nie słyszałem; czegoś mi brakuje na świecie. Za jedną z tych piosneczek, co to ci się roiły na ustach, pamiętasz, Helusiu? dwa lata temu będzie, och! doprawdy, oddałbym, zdaje mi się, wszystko, co człowiekowi przeznaczonym jest dobrego usłyszeć jeszcze.

— Karolku, i ty poproś — rzekł Romuald do chłopczyka, którego na kolanach trzymałem.

Helusia usunęła się spod ramienia Marii Reginy.

— Już wczoraj pan słyszałeś — rzekła z lekką wymówką — i ode mnie, i od siostry swojej, że na żadne prośby nie śpiewam; ja śpiewam, och! ja nie wiem, dlaczego śpiewam czasem, a dlaczego czasem znowu śpiewać nie mogę i nie umiem, lecz wiem, że piosnka gdy przyleci, to ją muszę zanucić, a gdy odleci, to jej żadną siłą nie przywołam. Teraz na przykład dawno, bardzo dawno moją myślą, moimi słowami nie śpiewałam już, chociaż boleść to pieśń, wspomnienie to pieśń, grób to pieśń — ja byłam niemą. — I wstała, i zaczęła zwolna przechadzać się po ogródku, jak gdybyśmy jej wszyscy z oczu zniknęli, jak gdyby sama tylko z Panem Bogiem była.

Nareszcie w ustroniu na zielonej trawce niby słowiczek mały w gniazdeczku przysiadła sobie; z początku próbowała nuty wielu różnych piosnek, a każdą przygiąć chciała do tych trzech wyrazów, które jak trzy zaklęcia na usta jej ciągle wracały: — och! wysoko, och! daleko, och! głęboko. — Zdaje się jednak, że wśród znajomych melodii żadna nie miała dźwięku jej własnych myśli, bo na chwilę ucichła, a potem nie śpiewała już, lecz mową urywaną, bezładną rozmarzyła się, roztkliwiła. Słowo za słowem konało jej na ustach, a znaczenie tych słów ginęło w piersi tajemnicą. „Bóg, och! Bóg wysoko — i moje pieśni wysoko. Ale żałoba w sercu, nad grobem zapłakałam, wszystkie marzenia daleko, daleko! — Póki kochać można, żyć warto. — Lepiej z nią razem! och! głęboko, głęboko!”

I nagle głos jej przepłynął w ton dziwny, nierówny, lecz taki rzewny, taki szklisty, że go dziś jeszcze pamiętam i słowa pamiętam także, bo to była sobie dziecinna jeszcze, choć smutna gra obrazków łatwych, najbliżej dokoła siebie uzbieranych, bo to był ten prawdziwy śpiew natury, ten śpiew, którym ludy w zaraniu życia swego nucą:

Gwiazdeczko najpiękniejsza,

Gdzie ty świecisz?

Och, wysoko, wysoko!

Wietrzyku najwonniejszy,

Gdzie ty lecisz?

Och, daleko, daleko!

Rzeczko moja srebrzysta,

Gdzie ty płyniesz?

Och, daleko, daleko!

Rzeczko moja najczystsza,

Gdzie ty zginiesz?

Och, głęboko, głęboko!

Widziałam, jak się orzeł

W niebo raz wzniósł,

Och, wysoko, wysoko!

Słyszałam, że niezwiędły

Kwiat kędyś rósł,

Och, daleko, daleko!

Patrzyłam, jak to łódka

Po falach mknie,

Och, daleko, daleko!

Mówiono mi, że perły

Na morza dnie...

Och, głęboko, głęboko!

Wielka mądrość, myśl wielka

W górze świeci,

Och, wysoko, wysoko!

Nadzieja niespokojna

Przez świat leci,

Och, daleko, daleko!

Młodość śmiała, zuchwała,

W szczęście wierzy,

Och, daleko, daleko!

Na dnie serca jak perła

Miłość leży,

Och, głęboko, głęboko!

Gdzie są myśli, gdzie orły,

Gdzie gwiazdeczki?

Och, wysoko, wysoko!

Gdzie sny moje, niezwiędłe

Gdzie kwiateczki?

Och, daleko, daleko!

Gdzie dni młodych szczęśliwość,

Gdzie spłynęła?

Och, daleko, daleko!

Gdzież młoda ukochana,

Gdzie zasnęła?

Och, głęboko, głęboko!

Wiem, że to były ostatnie wyrazy Helusinej piosnki, ale wtedy nie wiedziałem, kiedy się ona skończyła. Śpiewanie cichło powoli, stopniowo i umilkło jakby z wyczerpnionym. tchnieniem śpiewającej... a Maria Regina siedziała przy mnie tak blisko, że czułem dotknięcie jej muślinowej sukienki, a niebo gwiazdami świeciło już tak jasno, że je nieledwie na wskróś przejrzeć można było, a listki drzew tak radośnie drżały w chłodzie wieczornym, po całodziennym upale, że tylko ucho nakłonić, to już wszystkie ich tajemnice słychać, a biała akacja tak woniała, upajała, że w skroniach żyły prędszym biciem drgały, że pierś byłaby całe powietrze i całą przestrzeń wypiła... Ach! wspomnieć sobie dzisiaj taką chwilę! Widzieć jak na dłoni, że to było, że to jest w możności ludzkiej, że to przystępne każdemu, tylko z serca iskrę wydobyć, a znów będzie... bo wszystko, wszystko w naturze zostało — niebo, gwiazdy, wonne drzewa — i pomyślić sobie potem, że tylko serc kochających braknie, że niech nawet zmarli wrócą, to uczucie nie powróci... że niechaj cała przyszłość spodobnieje, to my na wieki odmienni... Pomyślić sobie jeszcze, że mogło być inaczej, że człowiek stwarza swoje przeznaczenie... Och! doprawdy, z takiej myśli na pociechę zrobię — poemat o piekle!

Tymczasem przedłużała się chwila ogólnego milczenia, każdemu było dobrze w głębi jego własnego ducha, lecz wywiódł nas z tego przybytku słaby i przytłumiony głos Helusi, która ojca do siebie wołała. Ślusarz zerwał się prędko.

— Mój Boże! cóż ci to jest, Helusiu? — pytał z najwyższą niespokojnością, widząc, że dziewczynka drżącymi rękoma jego rąk się ujęła i pomimo kilku daremnych wysileń z miejsca powstać nie mogła.

— Nic, nic, mój ojcze — uspokajała go niby wesołym ze śmiechu, a jednak znać było, że przerywanym z bezsilności głosem — a i mama niepotrzebnie tak się zaraz lęka! — dodała widząc nadbiegającą ku sobie. — Mnie nic nie boli... nawet mi tak jakoś i błogo, i przyjemnie... tylko wstać nie mogę, żadnej mocy nie mam.

— I w istocie Helusia zasłabła jak dziecię maleńkie. Otoczyliśmy ją troskliwie, ślusarz podniósł z ziemi, matka na kolana wzięła, Maria Regina roztarta jej dłonie, ja wody świeżej przyniosłem i na koniec powoli zaczęła przychodzić do siebie.

— Moi biedni rodzice! — rzekła już trochę orzeźwiona — jak też bez przyczyny was nastraszyłam. Maria Regina śmiać się ze mnie będzie, że tak pod byle wrażeniem jako trzcinka się łamię.

— Och! nie, ja śmiać się nie będę, ale ci zawsze rękę podam.

Helusi zdawało się zapewne, że poruszenie mówiącej zgodne było z jej obietnicą, bo sama także wyciągnęła dłoń swoją, lecz ta dłoń nie Marii Reginy spotkała uścisk.

Był to uścisk Romualda; młody artysta w milczeniu słuchał całej piosenki, w milczeniu potem patrzył na osłabłą, jak gdyby nie chciał lub nie śmiał zbliżyć się do niej, aż dopiero kiedy ją ujrzał tak swobodnie odżywającą i tak dziecinnie u matki na łonie złożoną, kiedy go w pobliżu, siedzącego lekko po włosach musnęło wyciągnięte do Marii Reginy ramię, nie wiem, co mu przez te jego pełną dziwactw i pełną fantazji przeleciało głowę, ale on dłoń Helusi pochwycił gwałtownie, trzymał ją chwilkę tylko, chwilkę krótką jak na jedno serca uderzenie — a przecież dziewczynka krzyknęła i mocniej się do matczynej piersi przytuliła.

— Miałeś słuszność, panie Ludwiku — mówiła do mnie Maria Regina, gdy ją odchodzącą z bratem na pół drogi przeprowadzałem — to jakieś nadzwyczajne, zadziwiające stworzenie ta Helusia, ale jej trzeba starań prawdziwie oględnej przyjaźni. Jej wiek jest chwilą stanowczą w życiu, a jej życie zbyt już rozbudzone w tym wieku; jeśli zewsząd wydobywające się uczucia i myśli nie znajdą właściwego sobie żywiołu, to albo same na siebie oddziaływając zatrują się i byłaby szkoda wielka, albo oddziaływając na ciało zatrują jego organizm i byłby żal wielki.

Ucałowałem obie ręce Marii Reginy za to spostrzeżenie, które mi dla córki ślusarza zwiastowało tak szczere chęci i tak troskliwą opiekę. Diament serca zaskrzył jak widać w promienne dobroci usposobienie...

Romuald (rzecz u niego osobliwsza) nic nie mówił, ale nazajutrz z rana przyniósł do mnie swoje skrzypce i grał na nich długo, długo — a najdłużej nutą Helusi piosenek. Toteż schodząc obadwa razem, ujrzeliśmy ją przez zielone sztachety ogródka siedzącą w ubocznym zacienieniu na darniowej ławeczce. Bledszą była niż zwykle i tak zadumaną, że choć patrzyła na nas, żadnym skinieniem jednak nie odpowiedziała na pozdrawiający ją ukłon.

Od tego czasu, jeśli kiedy Romuald mnie samego przyszedł odwiedzić, a skrzypców nie wziął z sobą, to się zawsze tak skarżył na nudy, tak md w książkach niepotrzebnie przewracał, że domyśliwszy się przyczyny całego niesmaku raz mu niby przymusowym sposobem skrzypce zatrzymałem i trzeba wyznać, że jego sztuka nic na tym nie straciła. Zrobił się zadziwiająco pilnym, po całych dniach grywał dzień w dzień prawie, a zawsze okno było otwarte. Małgosia nie mogła się wydziwić, że ów pan, co wtedy w nocy tak stukał okropnie, i skrzypić, jako mówiła, tak cudnie potrafi... A Helusia?... jej oczy złociały coraz żywszym blaskiem, jej twarz nabiegała coraz częstszym rumieńcem i zdawało się, że widomie rośnie, silnieje... wypięknia.

Jakże bo też silnieć i pięknieć nie miała, kiedy się dla niej zaczęło takie nowe, takie pełne życie. Maria Regina otoczyła ją całym zbytkiem umysłowego świata, a ja na wyścigi dostarczałem naukowych książek i objaśnień. Wykształcenie dotychczasowe Helusi ograniczało się zasobami rodzimych zdolności i tym, co od zmarłej przyjaciółki nabyła — dość gruntowną znajomością dziejów krajowych i arcydzieł wszystkich poetów naszych. Nieraz wprawdzie żartowaliśmy z tak bogatego ubóstwa, a Maria Regina mówiła czasem, iż nie śmie podawać choćby i najzdrowszego pokarmu tej szczęśliwej istocie, co niby zaczarowana arabskichpowieści księżniczka perłami tylko dotąd i brylantami żyła, lecz ta zaczarowana miała kiedyś sama czarnoksiężniczką zostać, trzeba jej było w najgłębsze tajniki sił uroku wniknąć — z uniesieniem też, z namiętnością rzuciła się do pracy.

Pani Agnieszka widząc córkę zajętą, jeśli nie wesołą, to szczęśliwszą może, a bez wątpienia spokojniejszą w tym ruchu życia niż pierwej w osłupieniu jej niemej boleści — pani Agnieszka, zwyczajnie jako matka, nie pytała o więcej. Lecz poczciwy ślusarz coraz to bardziej głową kręcił, bo miał on pewne, sobie właściwe pojęcia i wyobrażenia, do których pragnął bardzo szczęście swego dziecka zastosować. Prawda, że to była jeszcze wybrana i wśród wszystkich innych błogosławiona ojcowska natura, prawda, że jednak on kochał Helusię więcej nawet niż wszystkie swoje przywidzenia, że nie byłby się jej nigdy i w niczym sprzeciwił, ale w gruncie serca bolała go ta wysoka mądrość zakradająca się w niskie progi jego domku i raz, już nie mogąc wytrzymać, gdyśmy z Helusią, nad kartami schyleni, dalekie, niezliczone przebiegali światy:

— Ej dalibóg — odezwał się po trzykrotnym zakrztuszeniu — mnie się widzi, że wszystko, co wy tam, moi państwo, gadacie, to się na nic a na nic biednej pannie ślusarzównie nie przyda.

Helusia nagle, jakby elektryczną iskrą uderzona, zwróciła się ku ojcu i patrzyła na niego z zadziwienia pytającym wzrokiem.

— A juścić, że się nie przyda — ciągnął dalej rzecz swoją odważnie a prędko, jak gdyby chciał się pozbyć od razu długim czasem nazbieranego ciężaru — proszę pana, co ona z tym wszystkim zrobi, jeśli, da Bóg, za mąż pójdzie, a będzie trzeba i mężowi w robocie dopomóc, i dom zagospodarzyć, i dziatwę ochludzić ?...

Zdawało się, że krew tryśnie policzkami Helusi lub że przez szkło czerwono malowane promień światła padł na nią całą, taki mocny rumieniec oblał jej czoło, jej twarz, jej ramiona nawet.

— Jedno drugiemu się nie sprzeciwia — odpowiedziałem z uśmiechem. — Czyż to pan myśli, że same tylko zakonnice do nauk się przykładają?

— Jeśli nie zakonnice, to przynajmniej bardzo wielkie panie — rzekł znowu ślusarz — ubogim licho zawsze było, jak po to sięgnęły. Na co później spojrzeć dokoła, to nudne, czego się tknąć, a nie przez rękawiczkę, to brudne. Tak, mój dobry panie, mierznie rodzinna zagroda, drażni nieokrzesane towarzystwo, całe życie na piersiach coś cięży i w ręku sztywnieje.

— Ale gdzież znowu, gdzież znowu? — odparłem, ciągle żartując — słowo daję najpoczciwszego człowieka, panie ślusarzu, że w tej książce ani literki nie wpisano o tym, by się kiedy nudzić w domu lub mniej oświeconych ludzi unikać. Roztwórz ją pan, w którym chcesz miejscu — i sam otworzywszy przeczytałem: — „długie noce pod biegunem rozświeca tak zwana zorza borealna północna”; a tu: „świat cały obraca się od zachodu ku wschodowi”; a tu: „pustynię Sahary, spiekłą i mało znaną, przebywają karawanami na wielbłądach...” No i proszę, w jakim to wszystko jest związku z rodzinną zagrodą czy tam z ubóstwem lub z gospodarstwa zaniedbaniem?...

— Śmiej się pan, śmiej, jak chcesz — odpowiedział może trochę rozdrażniony ślusarz — młody pan jesteś, to i nie dziwota, że ci do śmiechu większa ochota, ale ja człowiek stary, różne już na świecie widziałem zdarzenia, lecz nie widziałem nigdy, żeby ślimak po powietrzu latał i żeby był szczęśliwym człowiek, co się nad stan swój wynosi.

— Gdyby tak był myślał każdy, panie ślusarzu, to by dotychczas wszyscy ludzie po lasach dziko żyli, bo przecież musiał być jakiś pierwszy, co się nad stan swój wyniósł i od innych mędrszym być zaczął.

— Co mi do tego, mój panie! Dano, komu dano; są bogaci i są ubodzy. Ja tam nie wiem, jak było przy początku, ale wiem, że teraz niewygodnie jest do izby salonowe meble wnosić.

— Wielka, bardzo wielka prawda, lecz ja też nie wiem dlaczego, jeśli kto ma już takie meble, nie miałby i o salon do nich się postarać?

— Zaraz powiem panu dlaczego, oto: bo wystarać się salonu to zupełnie tak samo jak wielki los na loterii wygrać; zdarzać się to zapewne, ale jeszcze moje oczy tak” szczęśliwego nie widziały człowieka.

— A ja teraz spytam się pana o jedną rzecz tylko: czy pan wierzysz w Boga?...

— Wierzę, wierzę, mój dobry panie, i zgaduję zawczasu, co mi tam będziesz prawił, że Bóg nad wszystkimi jednaki, że przed Nim wszyscy jednacy, więc do wszystkiego równe mają prawo, bo to dziś w młode głowy jakaś osa wleciała i po mózgach kręci, Niech mię Bóg skarze, jeśli nawet już moich czeladników bąkających o tym nie słyszałem, a ja właśnie powiadam: Wierzę w Boga, więc wierzę, iż z Jego dopuszczenia jest na świecie majster i czeladnik, bogaty i biedny, mądry i prostaczek, a w to wierzę najwięcej, iż oni wszyscy razem żyć mogą, każdy przy swoim, spokojnie i uczciwie, na coraz większą chwałę bożą i na zbawienie własnej duszy.

— Nie, panie ślusarzu, wcale nie zgadłeś mojej myśli i odpowiedziałeś sam sobie, a nie mnie. Ja pytałem, czy wierzysz w Boga, dlatego jedynie, bom chciał zapytać później, w jakiego to Boga wierzysz?

— W dobrego, mądrego i wszechmocnego, a z tej wiary mojej wprost wypływa, że kiedy Bóg jest dobry, to mi pewnie na dobre stan mój obmyślił, a kiedy jest mądry, to wie najlepiej dlaczego, a kiedy jest wszechmocny, to ja temu nie poradzę. Nic nie poradzę, mój panie, ino mogę zgodzić się z wolą Jego przenajświętszą, co będzie cnotą moją lub też sarkać na nią i wywijać się, co będzie grzechem moim, a grzech czy cnota, mnie to znaczy, nie Jemu, bo mnie piekło lub niebo, a On wiekuisty i wola Jego będzie zawsze jako w niebie tak i na ziemi.

— My zaś będziemy w niebie, tylko zgadzając się z tą wolą Jego przenajświętszą?.... Wszakże sam powiedziałeś, panie ślusarzu. Otóż wola Jego od początku była, a wiemy to dobrze obadwa, była, mówię, żeby stworzyć człowieka na obraz i podobieństwo swoje. Jakim jest Bóg jego, takim człowiek być się stara. Nasz chrześcijański Bóg jest dobry, bo miłuje, mądry, bo wszystko wie i wszystko zna, wszechmocny, bo wszystko zrobił. My więc powinniśmy być dobrymi, kochać, jako On kocha, kochać coraz więcej, od tej piersi, która nas nagim dziecięciem przytuliła, aż do tej ziemi, w której nas trupem kiedyś złożą. Miłość nasza ma coraz wyżej sięgać i coraz niżej zstępować, póki nie obejmie i nie przeniknie wszystkości swojej, jako miłość boża wszystkość świata całego przenika i obejmuje. To jest jedno podobieństwo...

— A chociaż je pan piękniej niby wygadać potrafiłeś — przerwał ślusarz — ja je dawniej znałem już dobrze, do tego ksiąg nie potrzeba; dlatego to mówiłem, że każdy w każdym stanie uczciwie żyć może, bo w każdym może kochać bliźnich, być użytecznym, sprawiedliwym, ręki dołożyć i głową nadłożyć przy wydarzonej sposobności. I może wtedy z Bogiem żyć wiecznie.

— Och! niezawodnie może ten, co kocha. Bo niebo jest nieskończonością miłości. Ale będąc z Bogiem trzeba być jako Bóg, a Bóg jest mądry. Bóg jest wszechwiedzą i wszechpoznaniem, toteż w człowieku nie samo serce bije; nad sercem jego mózg jest pod czaszką, a w mózgu ta niewyczerpana chęć wiedzenia i poznawania, która mu prawem najwyraźniejszym dowiadywać się i poznawać każe. Ma człowiek oczy, by patrzył, a światłość dla wzroku jego w powietrzu rozlana; ma ucho, żeby słyszał, a dźwięki odzywają się dokoła; ma pragnienie, żeby pił, a płyną po wszystkiej ziemi strumienie wody rzeźwiącej; ma wszelkie potrzeby, żeby je zaspakajał, a na zaspokojenie natura wszelkie złożyła żywioły.

Cóż byś rzekł, panie ślusarzu, o tym, który by dobrowolnie się oślepił, lub o tym, który by słuchu się pozbawił, lub o tym, który by, choć spragniony, pić nie chciał? Co byś ty rzekł o nim, to ja powiadam o wszystkich, którzy usuwają lub dają sprzed siebie usuwać naukę i poznawanie. Poznawanie to coraz jaśniejsze, coraz bliższe zachwycenie w mądrości Pańskiej, to powtórne wniebowzięcie nasze. Świadectwo człowieczeństwa naszego, drugie podobieństwo z Bóstwem. Nie przeczysz pan, że ręce są do pracy, a chcesz przeczyć, że rozum w człowieku do kształcenia i użytku jego dany mu jest; nie przeczysz, że oko widzi, ucho słyszy, język smakuje, a zdaje ci się, że pamięć, wyobraźnia, pojętność są bezcelne i przypadkowe władze, które zaniechać można bez grzechu. Samobójstwo na ciele masz bez wątpienia za wielką zbrodnię, a samobójstwo na rozumie zdaje ci się jakimś rozsądkowym obowiązkiem... jak gdyby nie było starciem i zatraceniem części ducha naszego, wyparciem się drugiej osoby z Przenajświętszej Trójcy.

— O Jezu Chryste! co też to pan mówi? a przecież gdyby tak było koniecznym uczenie się jak życie poczciwe i miłość bliźniego, to by Pan Bóg dał wszystkim równe zdolności, jak dał wszystkim możność kochania równą.

— Lecz jako wszyscy sercem ku jednemuż nie zwracają się przedmiotowi, tak i zdolności każdego inny biorą kierunek. W mdłości ogółu, świętej jak Bóg i wielkiej jak Bóg, ileż to jest miłości jednostkowych, drobnych, rozpryśniętych niby promyki słońca po rosy kropelkach, a wszystkie święte i boskie, gdyż wszystkie z jednego Boga jak promyki z jednego słońca. Tak też we wszechwiedzy ogółu leży drobiazgowa i rozmaicie stopniowana wiedza pojedynczych ludzi. Ten kieruje dziejami narodów, ten gwiazdy liczy po niebie, ten ziarnka żyta na ziemi, a dla żadnego nie idzie o to, by stanął u wyznaczonego innym kresu, by umiał tyle a tyle, by znał to i tamto; lecz by z tych, które w nim są,zdolności, wzbił się na najwyższość swoją, by był najświadomszym, najuczeńszym, najmędrszym, najpodobniejszym do Boga, nie spomiędzy innych ludzi, ale w stosunku do samego siebie, o ile tym wszystkim najwięcej być może. Do tego najwięcej dążyć on powinien wszelkimi siłami i wszelką sposobnością, bo mu nic w naturze rzeczy na przeszkodzie nie stoi; to, co stoi czasem, to jest śmiertelne jak on, błędne jak on, lecz nie wszechmocne jak Bóg. Och! nie, Bóg nasz nie jest wszechmocnym dlatego, byśmy w martwej pokorze głowy nachylili i rzekli sobie: „My nic nie poradzimy, tak jest, to wola Jego przenajświętsza.” Nie, o ile z wniosków ludzkich wypływa, że coś by mogło nie być, o tyle to, co jest, jest samowolą ludzką, nie prawem bożym; prawo boże i wola boża nie zmienia się z lada okolicznością, nie przemija z lada chwilką maleńką. Że człowiek ”ma serce i rozum, że oboje kształcić i rozwijać powinien, to prawem i wolą bożą jest, gdyż tak było na początku i tak będzie w nieskończoność. A nikt sobie wyobrazić nie może nawet istoty ludzkiej bez serca i rozumu. Lecz że ty dzisiaj, panie, ubogim jesteś ślusarzem, to jest przypadkowością tylko, bo wszakże możesz sam siebie pojąć zamożnym, zbytkującym; przy innym wychowaniu możesz przypuścić, że byłbyś urzędnikiem, ministrem, jenerałem i jako urzędnik, jako wódz nie zmieniłbyś przecież twojej człowieczej natury, byłbyś zawsze człowiekiem, a bez rozumu i serca chyba musisz przypuścić, żebyś zmienił gatunek swego istnienia lub żebyś nie był wcale. A i to, że dzieciom twoim może być spokojniej, jeśli za szybę twego dworku nie przejrzą, to zbieg okoliczności jedynie, bo mogłyby i tutaj cierpieć, tak jak mając wiele dobrego uczucia w piersi, wiele silnego przekonania w umyśle, wiele wytrwałości w postępowaniu mogłyby i najdalej, i w dniach największej zawieruchy przez świat szczęśliwie wędrować sobie, wszystko to zawisło od nich i od drugich, wszystko to jest więc ludzkim, nie boskim. A czy wiesz, panie, dlaczegośmy to zupełnie na obraz Boga stworzeni?

Oto dlatego, żebyśmy wszechmocą naszą nad ludzkimi zapanowali rzeczami, żeby tak jak chcemy, według skłonności, tak jak potrzebujemy, według zdolności, urządzili wszystko naokoło siebie, nie zaś nas samych, prawdę bożą w nas urządzali i stosowali do wszystkiego, co naokół jest. My wszechmocni, więc my powinni to, co miłość poczęła, to, co mądrość rozświeciła, w rozumie stwarzać, jako Bóg stwarza wszechmocnością swoją. My wszechmocni, więc my powinni ze złem, z przypadkiem i okolicznościami, z losem, z tym wszystkim, co nam ku dobremu przeszkodą, my powinni silnie ująć się w zapasy jako Izrael z niewidzialnym aniołem, przeciwnikiem swoim, i powinniśmy kruszyć, łamać, targać, byśmy w niebo wstąpili jako Chrystus, wzór nasz i Zbawca nasz. Po tych słowach milczenia chwilka przepłynęła. Ślusarz nic nie mówił, rozważał, aż na koniec kiedy zbliżył się do mnie z wyciągniętą ręką, jakieś poczciwe rozrzewnienie na twarzy jego widać było.

— Mówisz jak z książki, jak z książki, mój dobry panie — rzekł, opierając się przyjacielsko na moim ramieniu.

— Jak z przekonania raczej — podchwyciłem z uśmiechem.

— No, to pan masz święte jakieś przekonanie — odrzekł mi znowu — ale... ale nie dziw się staremu: ja ojcem i mnie zawsze o to najwięcej chodzi, czy córka szczęśliwą będzie.

— Mnie się zdaje, że będzie przy naukach — odezwała się Helusia swoim cichym, a pewnym i stanowczym głosem — będzie mój ojcze przy naukach, bo nią bez nauk nie była...

I szły dalej nauki.

X

W pierwszych chwilach nie mogłem się dość nacieszyć moją uczennicą; pojętna i przenikliwa, zgadywała prawie ogólne udzielonych jej nauk zasady, lecz zwolna, gdyśmy kolejno do szczegółów zstąpili, gdy nam przyszło pracować nad tym, co w nauce raczej sposób jej nabywania niż treść właściwą stanowi, zdawało mi się, że zapał Helusi ostygał i uwaga prędzej się męczyła.

Nie było to wcale z jej strony dziecinnym roztargnieniem, brakiem silnej woli lub rozumowego zastanowienia, ale raczej, zdawało mi się, niezwykłą jakąś niecierpliwością i nadmiarem rozkołysanej wyobraźni. Nieraz, gdy ja wszelkimi siłami starałem się systematycznie ułożyć podrzędnych zdarzeń dziejowych wątek, Helusia pochwyciła z nich obrazek tylko jaki, z obrazka wysnuła legendę, z legendy tysiączne następstwa, o których pewno ani się nawet śniło historykom, a potem łączyła je z teraźniejszości wypadkiem i przerzucała znowu w tak daleką przyszłość, żeby jej chyba aż poza nadzieją, aż poza marzeniem szukać było trzeba. Nieraz gdy jej mówiłem o naukach przyrodzonych lub jeografii, ona przerywała i gmatwała wszystko najdziwaczniejszym przypuszczeniem, najmniej spodziewanym wnioskiem i ciągnęła mnie za sobą daleko z nadzwyczajności w niepodobieństwa, z niepodobieństw w swoje własne roidła. Czasem bawiły mnie jej umysłowe zuchwalstwa, ale czasem odzywała się we mnie jakaś pedagogiczna sumienność i cierpiałem nad. tym, że ich nie mogłem powściągnąć lub właściwiej skierować. Jednego dnia szczególniej owe rzuty jej niespokojnej myśli, owa jej ciągła dążność ku ostatecznościom aż zastraszyły mnie prawie. Wykładałem jej jak najpoważniej obroty ziemi i księżyca. Słuchała mnie bardzo pilnie, a ja zawierzyłem wyrazowi jej twarzy pełnemu głębokiej uwagi, zawierzyłem jej spojrzeniu, którym bardziej niż uchem zdawała się słuchać wyrazów moich, zawierzyłem na koniec ważności samego przedmiotu i rozgadałem się o zwrotnikach, przesileniach, kwadrach, pełniach, kołach takich, kołach owakich, i kreśliłem figura po figurze, i kiedy pewny byłem, że Helusia wszystko w najlepsze pojmuje i wszystkim najbardziej jest zajęta, ona właśnie w pół słowa przerwała mi najuczeńsze dowodzenie i rzekła zwolna, jak gdyby w dalszym ciągu wielu poprzednich myśli:

— Nie, ja wolę wierzyć, że księżyc jest pierwotnym stanem przyszłej planety, przyszłego słońca.

Otworzyłem wielkie oczy i przez chwilę z zadziwienia oniemiałem prawie.

— A to bo mówiłeś, panie Ludwiku, że księżyc jest martwą, skalistą, bezwodną masą podobno. Mnie się aż smutno zrobiło. Jak to być może, aby w przestrzeni, w tej pięknej nieba przestrzeni, wśród tych wszystkich iskrzących życiem gwiazdeczek mogły toczyć się ciała suche i puste, bez istot, co by myślały, bez głosu, co by się z nich odezwał choć jednym wyrazem w tej wielkiej pieśni całego świata? Smutno mi się zrobiło, bo sobie wyobraziłam zaraz, że księżyc był kiedyś do ziemi naszej podobny i żyli na nim ludzie, ale ci ludzie byli źli i występni, ci ludzie nie ucieszyli się nigdy pięknością swego dziedzictwa, nie zapłakali może nigdy łzą, co z serca płynie, i dlatego ci ludzie wszyscy wymarli, i księżyc, planeta ich, umarł, i teraz nad ziemią naszą w nocy tylko jak próchno świeci trup jego, trup-groźba. No, przyznaj sam, panie Ludwiku, że to okropnie! okropnie, bo jeśli przypuścimy możność takiego potępienia, to gdzież nadzieja dobrych i nagroda wszystkich męczenników? To oni zginą dla zbawienia ziemi, a następcy ich, zbrodniarze, wyplenią wszystkich poświęceń ziarna i ziemię na królestwo śmierci wydadzą. To więc ma słuszność ten, który wątpi, i sprawiedliwym jest ten, co w niepowodzeniu rozpacza? To więc, panie Ludwiku, przed nami przyszłość stoi niby osłonięte naczynie, z którego można zły lub dobry los wyciągnąć? To więc szczęście i doskonałość nie są już koniecznością i nie cofniętym prawem mądrości bożej? Och! przyznaj sam, że to byłoby okropnie.

— Ależ panno Heleno, panno Heleno! — przerwałem — czyż teraz nam o takie rzeczy chodzi? Znowu nie myślałaś o tym, co ja mówiłem, tylko o tym, co ci samo do głowy przyszło; w nauce nie można sobie tej przyjemności marzenia pozwalać. Nauka jest świętą, piękną, ale poważną i trudną pracą; kto jest dość szczęśliwy, aby po nią sięgnął, ten jako odpłatę swojego szczęścia wielkie przyjmuje obowiązki, musi mieć cierpliwość i wytrwałość do końca.

Nie wolno mu się jak cackiem bawić uzbieranymi przez innych wiadomościami, bo ci inni mieli ciężką do przebycia drogę, nieraz zakrwawili i ręce, i serca, żeby nam jedną kartkę w uczonej księdze dopisać; a my, panno Heleno, mieliżbyśmy potem tę kartkę czytać bez zastanowienia, bez poszanowania żadnego, mieliżbyśmy ją czytać na to jedynie, żeby się nią jak bajką piastunki rozmarzyć?... Toć to właściwie byłoby okropnym dopiero. Nie, panno Heleno! wierz mi, trzeba się koniecznie z tej nieszczęśliwej skłonności wyleczyć, bo inaczej — dodałem z lekkim uśmiechem — chybabyś mię nawróciła do tego dawnych mędrków przekonania, że nauka jest ważną tajemnicą, której nie trzeba udzielać dzieciom, bo jej nie pojmą, a kobietom, bo jej nie uszanują.

Helusia z równym zadziwieniem patrzyła na mnie, jak z początku ja na nią patrzyłem.

— Nie uszanują? — rzekła wreszcie. — Alboż ja jej nie szanuję? — Alboż w naukach wszystkich może być ważniejsze zagadnienie jak to, które mi podczas dzisiejszej lekcji na myśl przyszło, o końcu wszechrzeczy, o całej ziemi naszej przeinaczeniu? Mnie się zdaje, że ja się na to uczę, żebym właśnie z pewnością o podobnych rzeczach wiedzieć mogła, żeby mnie potem nic w wierze mojej nie zachwiało. Wyobraź pan sobie tylko: gdyby mi też przypuszczenie o stopniowym zamieraniu ciał niebieskich na zawsze zostało w głowie, jaka bym ja nieszczęśliwa była. Wszędzie z sobą nosić tę myśl, że to nas spotkać może, przy każdym grobie wspominać sobie ogólniejsze zniszczenie, w każdym nieszczęściu widzieć przepowiednie, w każdym występku innych ludzi czuć niby pchnięcie w przepaść zatracenia, ach! któż by z taką trucizną w głowie i sercu chciał żyć lub odważył się ukochać co kiedy? Ja nie i dlatego było mi czas jakiś aż smutno, aż zimno, lecz też niedługo na pociechę do prawdziwszych trafiłam wniosków.

Wspominałeś pań kiedyś, że po nieskończonej przestrzeni krążą masy światłości i eteru, domyślne przyszłych światów pierwiastki. A więc światy się tworzą, a kiedy tworzą, to ze stanu mniej doskonałego przechodzą w coraz doskonalszy. Doskonałość, panie Ludwiku, wszakże to jest pełnia życia, ruchu, siły, potęgi. Księżyc może jest jeszcze w początkach wiekuistego istnienia swojego, ale kiedyś spłynie mu z wysokości woda ożywcza, grunt jego wyrzuci na wierzch wszystkie skarby swoje i księżyc będzie piękny, jak ziemia już jest piękną, i księżyc będzie planetą, będzie miał swoje księżyce, a nasza ziemia nawzajem zsilnieje, spotężnieje, oderwie się od niewolniczej, służebnej kolei swojej i będzie słońcem.

Prawda, że kiedym słuchał tych cudactw, miałem lat dwadzieścia cztery i nieszczęśliwy zwyczaj patrzenia często także w niebo i na ziemię nie astronoma i nie matematyka wzrokiem, więc też zamiast co bym miał przykładnie skarcić niesforną dziewczynę, która w najpiękniejszy porządek wprowadzała takie zamieszania i która ciałami niebieskimi jak gałkami z chleba pozwalała sobie podrzucać według dziecinnej fantazji wyskoków, zamiast co bym miał zgromić surowo i milczenie nakazać, i znów o wszystkich kołach od początku zacząć mówić, ja się śmiać zacząłem i spytałem:

— A słońce czym będzie?

Helusia w dobrej wierze namyśliła się chwilkę i odpowiedziała:

— Och! to jest dzisiaj tajemnicą, bo dzisiaj nam bardzo wiele rzeczy tajemnicą, ale na słońcu muszą wiedzieć myślące istoty, jaki jest wyższy stan doskonałości, jakie są światy od słońca piękniejsze.

— Ha! Więc i my — rzekłem — i my, ludzie, na owym przyszłym słońcu żyjący, dowiemy się także tego.

— A dlaczegóż pan się śmieje ze mnie? — zagadnęła mnie bardzo poważnie Helusia widząc, że na to przypuszczenie serdecznie i głośno się rozśmiałem.

Nie powiedziałem jej, że się śmieję z tak przedalekiego proroctwa, ale chcąc wszystkie jej urojenia na jaw wyciągnąć, nowym pytaniem podsyciłem ich działalność.

Helusia ze spokojnością przekonania zapuściła się w swedenborgskie swoje nadzieje i systemata, a w coraz żywsze farby, w coraz połyskliwsze blaski stroiła te widziadła przemiennej fantazji. Zapomniałem, że to jest lekcja jeografii matematycznej. Skusiły mnie powiastki młodej marzycielki i rozgawędziłem się z nią w najlepsze o niebieskich migdałach, o gruszkach na wierzbie. Czas zszedł nam bardzo miło, lecz gdyśmy się rozeszli, gdy sam do siebie na górę wróciłem, wróciła i rozwaga lepsza.

Do czegóż mógł poprowadzić Helusię ten nieszczęsny nałóg opuszczania prawdy dowiedzionej, dla upędzania się za dowolnymi wyobraźni wnioskami? Do czegóż owo lekceważenie naukowych pewników, przy ciągłej potrzebie nadzwyczajności, ideału i inności? Zaiste, zgubny to był kierunek. Jeśli przy podobnym usposobieniu myśl czyja nie zahartuje się nabywaniem wiadomości stanowczych, arytmetycznie uporządkowanych, jeśli nie wzmocni całym rozsądkiem naukowej systematyczności, to zawsze w końcu przesili się w nadnaturalny mistycyzm i zesłabnie w bezcelowej nieużyteczności lub się starga i spląta w natężeniu szaleństwa. Wiedziałem, że na tej drodze nie mogłem dłużej zostawić Helusi, a teraz wiedziałem z doświadczenia ostatniej lekcji, że mnie samemu trudno będzie w dokonaniu tego przedsięwzięcia wystarczyć. Na skargę więc i naradę do Marii Reginy poszedłem.

U Marii Reginy zastałem gości, ale zupełnie nieznajomych.

— Dobre przeczucie wiodło pana tutaj — rzekła przedstawiając mnie dwom kobietom i młodemu mężczyźnie, który obok nich siedział. — Od dzisiaj ci państwo są najbliższym pana sąsiedztwem, gdyż właśnie ostatecznym aktem nabyli Bystrowolę, która jak mi sam pan mówiłeś, ćwierć milki zaledwie od waszego Krzywca leży.

Pierwej jeszcze słyszałem, że pan Kazimierz układał się o kupno tej majętności i słyszałem także, iż to był człowiek młody, ale już bardzo szanowany w obywatelstwie, bardzo światły i przy miernym majątku bardzo znaczne w towarzystwie zajmujący stanowisko. Pierwszy rzut oka potwierdził mi to zdanie ogółu. Trudno mógłby sobie Lawater sam życzyć pogodniejszego czoła, większej powagi w każdym ruchu, więcej łagodności w przeciągłym niebieskich oczu spojrzeniu. Mnie, com w sobie czuł zawsze jakieś usposobienie do fizjonomicznych spostrzeżeń, od razu prawie ujęły czysto słowiańskie rysy jego twarzy lekko opalonej, ale zawsze raczej białej niż rumianej i tworzącej cień niejako z odsłoniętymi skroniami, które pod czapką mniej na działanie słońca wystawione, zachowały zwykłą cerę swoją i przebijały siatkę żył błękitnych, jakby tajemniczymi znakami głęboko ukrytych myśli. Rozmiary wszystkich części pięknej jego głowy nie zgadzały się wprawdzie z najsurowszymi rysunku zasadami: obwód nie był dość czystym owalem, nos się charakterystycznym kształtem nie odznaczał i w ogóle dla patrzących wzrokiem ciała tylko — twarz jego była sobie twarzą bardzo zwyczajną, wydatnie kościstą, trochę może za krótką, słowem, twarz zaledwie przystojnego mężczyzny, ale wyraz owej twarzy był tak pełen spokojnej godności, usta jej, choć bardzo rzadko śmiejące się, miały wdzięk tak wymowny, tak w nieruchomości swojej nawet do słodkiego uśmiechu podobny, ciemna oprawa jasnych oczu była tak czysto i ślicznie zakreślona, też oczy same spoza długiej rzęsy tak zwolna płynęły nieprzenikliwym, badawczym, lecz można powiedzieć nieledwie ciepłym, orzeźwiającym promieniem, że kto z duszy w duszę patrzył przez nie, ten musiał przyznać, iż odebrane wrażenie zupełnie odpowiada wrażeniu, jakie zawsze na niezepsutej naturze widok prawdziwej piękności czyni. Kazimierz więc, choć mniej kształtnych rysów, choć nawet mniej okazałej postawy, bo szczupły dosyć i średniego wzrostu zaledwie, pięknym mi się wydał wpierw nawet, nim zdołałem piękność jego ocenić i wytłumaczyć sobie.

Pośpieszniej wyciągnąłem moją rękę, silniej jego ścisnąłem zaraz i tak coś poczułem w sercu, jak gdybym się niespodzianką jaką rozradował, a czemuż bym też i naprawdę rozradować się nie miał? Wiedziałem o nim, że prawy i szlachetny człowiek; ze spotkania podobnego toć to zawsze radość w życiu! obietnica dobrych zdarzeń lub wrażeń na przyszłość.

Wbrew wszelkim towarzyskiej grzeczności zasadom, później, dopiero po przywitaniu Kazimierza, skłoniłem się przed siedzącymi opodal kobietami, lecz te kobiety, choćby też nawet były w stanie na podobne drobnostki uważać, jeszcze, o ile mi się zdaje, byłyby mi chętnie przebaczyły mimowolne uchybienie przez wzgląd na przyczynę jego. Starsza z tych kobiet, w podeszłym już wieku, z białymi jak mleko włosami, gładko po obu stronach twarzy pod skromnym czepkiem zaczesanymi, była babką Kazimierza; druga zaś, choć młodsza, jednak zawsze niemłoda już, ciotką jego. Obiedwie one z Kazimierzem i mieszkały ciągle, i według tego, jakem się później dowiedział, od dzieciństwa osieroconego, wychowały troskliwie i kochały każda po swojemu, ale serdecznie, z przeniesieniem na jego głowę całej masy egoizmu, który każdemu z ludzi w mniejszej lub większej części wydzielanym bywa. Szczęściem, że ich część mniejszą była właśnie, więc też ich miłość nie zepsuła młodego wychowanka. Póki się dobrze z całą tą rodziną nie zapoznałem, póty nie mogłem wytłomaczyć sobie łączącego ją stosunku, który się w tak miłą zgodność ułożył i w tak piękne, pożyteczne przesnuł życie. Już to wnuk z babką bardzo dobrze mógł się w każdej chwili porozumieć; łączyło ich nawet rysów wielkie podobieństwo. Z twarzy głębokimi zmarszczkami pokrytej zupełnie Kazimierzowe błękitne i pełne uczuciowego życia spoglądały oczy. A chociaż starość pochyliła nieco dość kształtną kiedyś postawę, znać jednak było, że to nie jest ta starość, która cięży i ciśnie ku ziemi, ale ta, która nad nią spokojnie dobrym wspomnieniem rozmyśla.

Ot może teraz, jeśliby kto przeczytał słowa, które mam napisać właśnie, może by mi wielkie zarzucił uprzedzenie lub wielką narzucił śmieszność, a jednak to jest prawdą według mojego sumienia, że nigdzie kobiety nie mają tak pięknej, tak bogatej myślą i sercem starości jak w naszym kraju; niedołężna zgrzybiałość rzadkim jest u nas zjawiskiem, gdy przeciwnie, w wielu rodzinach, w każdej prawie okolicy spotkać można ową dobrą babunię albo ową cioteczkę całej młodzieży, której ona wymaganiami nie odstręcza, która raczej przyciąga pobłażaniem większym od tego, jakie świat teraźniejszości dać może. Taką babunię wszyscy z drugiego pokolenia, od najstarszych do najmłodszych, z poszanowaniem w rękę całują, odwiedzają niby ze wspólnie przyjętego rodzinnego obowiązku, a gdy się komu zdarzy w domu ją swoim przyjmować, to jest taka szczera radość, taka suta gościnność, jak na uroczyste święto. Nietrudno mi też było zrozumieć, że z podobną babką wnuk podobny szczęśliwie żyć może na dobry przykład i na pociechę ludziom wątpiącym o możliwości szczęścia przy schyłku dni swoich. Ale wśród nich obojga nie mogłem zrozumieć tej ciotki, która tam nie zdawała się przeszkadzać niczemu, a zdawała się jednak do uzupełnienia dobrego być najniezdolniejszą. Niech sobie kto wyobrazi wysoką, chudą, z czarnymi jak węgiel oczami, z czarnymi jak oczy włosami kobietę, która ma nos orli, na wierzchniej wardze wyraźne wąsy, po lewej stronie twarzy ogromną brodawkę, a minę taką surową jak połajanie. Kobietą podobną była ciotka Kazimierza, w przydatku jeszcze niezamężna panna Irena. Bardzo jest chwalebną rzeczą zaiste o nikim z pozorów nie sądzić i pewnie ja więcej niż kto bądź inny do tej maksymy się stosowałem; dla mnie twarz była piękną lub brzydką według znaczenia, jakie na niej duchowe wyrobienie odbiło, lecz twarz panny Ireny zdradzała taką cierpkość, a znowuż cały sposób postępowania Kazimierza względem niej taką z najtkliwszym przywiązaniem połączoną uległość, że zupełnie na czysto sobie tego z loiki mojej wyprowadzić nie umiałem.

Tymczasem gdy ja tak z głębi duszy najogólniejsze zbierałem spostrzeżenia, rozmowa szła o nowonabytej włości, o sąsiedztwach, o porównaniach tych i owych okolic, o stopniu ich stosunkowej oświaty... Na koniec Kazimierz, żartobliwie zwracając się do mnie:

— Pana obrazić nie powinno — rzekł z półuśmiechem — bo gdy jeździłem Bystrowolę oglądać, nie było go już przeszło od dwóch miesięcy w Krzywcu, ale jednak muszę wyznać szczerze, że o ile mi się zdarzyło z różnymi domami zapoznać, o tyle znacznie przeważającą liczbę wykształconych kobiet niż wykształconych mężczyzn spotkałem.

— To się spotyka i w wielu innych okolicach — odezwała się panna Irena głosem tak stanowczym, że choć dźwięk jego był dosyć miły, przecież zbyteczna pewność jakby jakie uchybienie raziła. Nie wiem, czy dlatego że zdanie podobne z ust panny Ireny wyszło, czy też że jeszcze byłem pod wpływem owej spełzłej na gawędce Helusinej lekcji, ale jak najniedorzeczniej się wyrwałem:

— Dlaczegóż nie ma się spotykać, kiedy wykształcenie kobiet jest tak łatwe do nabycia, że je każda osiągnąć może. Dla nas mężczyzn zawód trudniejszy i utrudnione środki, nic więc dziwnego, że mało który widocznie w nim naprzód postąpi.

Panna Irena, zamiast odpowiedzi, głośno rozśmiała się tylko i nie raczyła odezwać się nawet, jako na wielkie głupstwo, jej sprostowania niewarte.

Bardziej niż ów niegrzeczny śmiech panny Ireny, bardziej niż jej pogardliwe milczenie, och! bardziej daleko ukarało mnie zadziwione spojrzenie Marii Reginy, z którym się spotkałem w tej chwili; już byłbym nie wiem co oddał, już byłbym chciał, zdaje mi się, żeby mnie panna Irena jak najokropniej zburczała, bylebym tylko mógł przerwać milczenie, które po wymówionych przeze mnie słowach jak na złość między nas padło. Był to prosty przypadek tylko.

Pasana Irena nic nie mówiła, bo nie chciała. Maria Regina nie mówiła, bo jej się zdawało, że ja chyba na przekorą się odezwałem i że mi tylko panna Irena odpowiedź jest dłużną. Babka, czyli jak ją też często zwano, pani pułkownikowa, nie mówiła, bo może i dość słuszną znalazła moją uwagę. Kazimierz nie mówił, boć to na pozór nie jego była sprawa, a ja się przez cały ten czas rumieniłem jak winowajca.

— Według mego zdania — odezwał się Kazimierz — trudność nie jest w tym względzie dostatecznym usprawiedliwieniem. Jeśli przez ukształcenie miało się rozumieć najdoskonalszy postęp w zawodzie odpowiednim przeznaczeniu mężczyzny lub kobiety, to zbyt prędko zawyrokowałeś pan, że nam się trudniejsza część dostała: ja przynajmniej nie odważyłbym się powiedzieć, czym snadniej być można, czy biegłym profesorem, czy ujmującą wdziękiem kobietą, czy odważnym generałem, czy cierpliwą żoną?

— Ależ ja pod żadnym względem nie chciałem tych dwóch doskonałości porównywać z sobą — rzekłem zupełnie już przekonany o bezzasadności mego twierdzenia, lecz chcąc jeszcze ostatnią wymówką mylność jego osłonić — mówiłem jedynie o powierzchownym, towarzyskim ukształceniu, do którego my ani czasu, ani może sposobności nie mamy.

— Ciekawam, co ten pan powierzchownym ukształceniem nazywa? — raczyła się wreszcie odezwać panna Irena. — Ukłon, taniec, czystą francuską lub angielską wymowę? Bóg widzi, tam gdzieśmy byli, nie tańczono wcale, nie paplano po francusku, nie świstano po angielsku. Rozmawialiśmy w naszej codziennej polskiej mowie o literaturze, historii przeszłej lub... teraźniejszej, a nie zdaje mi się, żeby to do zupełnie powierzchownego ukształcenia należało. Ale jeśli pan jest tego przekonania, to znowu nie wiem,zjakiego powodu uznaje nabycie pewnych w tym względzie wiadomości łatwiejszym dla nas niż dla mężczyzn?

Szczęściem, że panna Irena z taką nawałnicą wpadła na moją głowę, gdyż w tejże chwili, jakby pod zimną wodą; odzyskałem całą przytomność. Najpierw przyszedłem do uznania, że przeciwnicy moi mają słuszność, potem jakby objawieniem przeczułem i rozradowałem się, że porażka moja zasępiła na chwilę śliczną twarz Marii Reginy, potem z szczerością najczystszego sumienia przyznałem się do błędu i przyczynę jego opowiedziałem.

— Nie będę już dłużej złej sprawy bronił — rzekłem pokornie do panny Ireny. — Istotnie w moich rozróżnieniach trudnego i łatwego ukształcenia sensu za trzy grosze nie ma; ale bo też przyznam się państwu, że zrazu nie wam ja odpowiadałem, tylko dręczącej mię od rana myśli, i dlatego jedynie, że z nią na skargę do panny Marii Reginy przyszedłem, dlatego, że ją na wierzchu miałem, przy pierwszej zdarzonej sposobności musiałem się z nią w najniedorzeczniejszy sposób wygadać. Naprawdę zaś rzeczy tak się mają: daję lekcje młodej czternastoletniej dziewczynce, bardzo wielkie okazującej zdolności.

— Jak to, pan lekcje dajesz? — przerwała mi panna Irena, ale już znacznie łagodniejszym głosem.

— Tak jest, pani, córce gospodarza tego domu, w którym mieszkam. — Panna Irena wpatrzyła się we mnie jak w hieroglif, a ja najspokojniej rzecz moją ciągnąłem: — Znając niejedną bardzo wykształconą kobietę (naówczas doprawdy jedną tylko znałem, ale ta jedna była mi modłą, według której o wszystkich innych tworzyłem sobie pojęcia, i dlatego zdawało mi się, że nie kłamię), znając niejedną bardzo wykształconą kobietę, mniemałem dotychczas, że każda z nich ma prawo rozwijać swoje zdolności, uczyć się tak, jak my się uczymy. Pierwsze jednak doświadczenie w tej mierze na inny naprowadziło mnie wniosek.

— Na przykład, co za wniosek? — przycięła panna Irena.

— Ten, że kobiety prawdziwie, gruntownie oświecone istnieją wprawdzie, lecz istnieją jako wyjątki, nie zaś jako wykształcone, to jest wprost z własnej natury i właściwego sobie charakteru rozwinięte istoty.

— A toż czemu? — zagadnęła dość surowo Maria Regina.

— Bo kobieta, która nie jest wyjątkiem — rzekłem z lekkim przyciskiem — kobieta, która nie jest nadzwykłością przyrody i świątecznym darem bożym dla ziemi, kobietą dni powszednich, odbiciem wiekuistego pierwowzoru, podróżną ubitej ścieżki będącą jedynie, kobieta jako kobieta wreszcie, nigdy żadnej nauki cierpliwie, porządnie, od początku da końca nie przejdzie; nachwyta z niej tylko oderwanych wiadomostek, podsyci nimi i tak już żywą wyobraźnię i albo w potocznym życiu upowszechni znów tysiące przesądów, tysiące zabobonów, albo też w życiu wewnętrznym ducha własnego — sparaliżuje najdzielniejsze rozumu władze, utopi się w marzycielstwie. Moja uczennica na przykład ma niewąpliwie bardzo bystre pojęcie, ale na cóż jej się to przyda, kiedy jest pozbawioną wszelkiej rozbiorowej i krytycznej zdolności? Przez cały ciąg naszej nauki ani razu jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby kiedy zwątpiła o powiedzianym jej wypadku żeby zapragnęła dojść, czy to jest tak lub inaczej. Nie, ona wszystkie wynikłości na dobrą wiarę przyjmuje, a potem nowe sama sobie stwarza. Gdy mówimy o historii, to ona ze snów Nabuchodonozorowych układa jakieś prawo na przyszłość i roi sobie o życiu bez przerwy, o stanie człowieczeństwa, w którym uśpienie będzie tylko chwilą dowiadywania się, zadumaniem i rozmysłem, a przebudzenie się będzie użytkowaniem nabytej wiedzy, czynem bezustannym. A kiedy mówimy o kolorach światła, to ona się pyta, ale zupełnie naukowo, poważnie pyta, czy oddzielnym fioletu promieniem będzie można kiedyś więcej kwiatów na liliowy kolor pomalować, i ot, dziś znowu dowodziła mi z uniesieniem prawie, że z księżyca zrobi się ziemia, a z ziemi słońce, a ze słońca inna jakaś, jeszcze doskonalszą i piękniejsza gwiazda.

— No, cóż w tym złego? Toć to wszystko prześliczne! — zawołała panna Irena, a Maria Regina głośno śmiać się zaczęła.

— Mój biedny pan Ludwik — rzekła na koniec — on by chciał koniecznie słowików przemienić w bobry, niezapominajki w drzewo na opał, a serca kobiet w jeometrię.

— Pani się ze mnie śmieje — rzekłem zasmucony — lecz to jest bardzo, och! bardzo niesłusznie. Nie myślałem ja o tym, żeby naukowy postęp Helusi ku tak zwanym „utylitarnym” skierować korzyściom; mnie tylko trwoga zdjęła wielka, żeby słowik w bezcelne piosnki życia swego nie wyśpiewał, żeby kwiatek niezabudki nie przesycił się rosą wieczorną, żeby serce kobiety nie wezbrało pragnieniem niepodobieństwa. Czyż to grzechem było z mej strony?

— Nie, nie, nie grzechem — odpowiedziała mi Maria Regina głosem takim poczciwym, żeby nim była mogła nie tylko żart wesoły, ale nawet obelgę wynagrodzić; och! ja wiem przecież, że z pana nie tak okropnie surowy pedant, ale bądź spokojnym, panie Ludwiku, i nie wchodź w zatargi z Helusią, bo to jest taka szczęśliwa, taka przeczysta natura, że cię nigdy a nigdy nie pojmie. Kiedyś przy dłuższej rozmowie wytłumaczę panu to wszystko.

— A dlaczegóż my byśmy od tego wytłumaczenia odsądzeni być mieli? — zapytał z uśmiechem Kazimierz.

— Bo szanuję prawa gościnności szczególniej względem tych, co mię niezbyt często nawiedzają — wesoło mu odrzekła Maria Regina.

— A pod jakimże prawem zostaje pan Ludwik? — wyrwała się panna Irena. Na ten jej niewczesny dowcip zmięszałem się jak młoda pensjonarka, a Maria Regina nie zmieszała się wcale.

— Pod prawem bliższej znajomości — rzekła — nawet mogłabym dodać: pod prawem dowiedzionej przyjaźni i wypróbowanego pobłażania.

— Niech nas pani na ten raz chociaż do tego samego kodeksu przypuści — znowu odezwał się Kazimierz.

— I owszem, chętnie to zrobię — rzekła — jeśli mi państwo w kaucji wielką masę cierpliwości złożycie, bo ja mam dziwne przywyknienia, lubię czasem długo mówić, a więcej jeszcze dla siebie samej niż dla słuchających mię osób. W omówieniu pierwsze założenie, które najczęściej jest odpowiedzią tylko, rozjaśnia mi się coraz bardziej, czuję potrzebę zbaczania w różne ustępy, wypowiedzenia, choć nawiasowego tysiąca nasuwających mi się spostrzeżeń i zdaje się, jakobym z wielką występowała rozprawą, a to jedynie bezładne i poufne echo zadumania mojego. Przyznajcież państwo sami, czy mogę mniej znajomym, a przez to samo mniej wyrozumiałym narzucać go słuchaczom?

— O wyrozumiałości naszej po próbie sądzić będziesz, Reginko — rzekła na to pani pułkownikowa, z macierzyńską pieszczotą głaszcząc ujętą dłoń Marii Reginy.

— Nie wiem też, czemu nas w regestr dalekich i obojętnych znajomych zapisujesz? — przydała panna Irena — ja dziś pamiętam jeszcze, że cię na ręku nosiłam.

— Było to w dzieciństwie moim, w chwilach najszczęśliwszych życia, och! dlatego ja też mówię, żeście bardzo dalekimi znajomymi dla mnie, dalekimi jak najdalsze wspomnienie.

— Może też bliskimi jak najbliższa przyszłość? Czy nam pani tej nadziei podarować nie zechce? — zapytał Kazimierz swoim silnym i dźwięcznym głosem, a ja w twarz jego, nie wiem, zdziwiony czy niespokojny patrzyłem.

— Najpierw ją podaruję samej sobie — odpowiedziała Maria Regina tak układnie, tak grzecznie, że ja, śmieszny człowiek, aż się ucieszyłem z tego.

— Więc na zadatek wzajemny — mówił znów Kazimierz — niech pani w naszej obecności wszystkie zwątpienia pana Ludwika rozwiąże i względem marzycielstwa jego uczennicy niech mu pokój do duszy wleje. Ja z mojej strony przyrzekani najszczerszą sprzeczkę, jeśli według mego przekonania sądząc będę się musiał z panem Ludwikiem zgodzić.

— Kto panu powiedział, że tu będziesz mógł swoim przekonaniem sądzić? — odparta z lekkim uśmiechem Maria Regina. — Tutaj wam dwom będzie wolno dowiadywać się tylko, dowiadywać tego, co mnie podobna kobieta powiedzieć wam może jedynie, ale sądzić? och! sądzić! nie tak prędko jeszcze. Musielibyście pierwej stworzyć wkoło siebie nowe życia warunki, w sobie władze nowe, a potem dopiero moglibyście wyrokować, jeśliby wam się podobało, przy końcu XX stulecia.

— Więc to jest proroctwo? — zagadnąłem wesoło.

— Dla was mężczyzn jeszcze proroctwo — odrzekła bardzo poważnie — dla nas to jest taka rzeczywistość jak życie moje i Helusi, co się ma znaczyć, że z was żaden nie potrafi sobie wyrobić pojęcia na objaw budzącego się w Helusi ducha, a ja to pojęcie mam właśnie i aż do czasu artykułem wiary podać wam go mogę.

— Czy tylko my go przyjmiemy na wiarę? — odezwał się Kazimierz — bo zdaje nam się, że pewna stronność i łączność między paniami zachodzi. Jedna w drugiej zawsze samą siebie tłumaczyć i objawiać może.

— Mylisz się pan; między mną i Helusią jak łączności nie ma, tak stronności być nie może; ona i ja to taka różnica jak dziś i jutro, przygotowanie i czyn. Mnie się okazało w zupełności życia dnia dzisiejszego; ani już wczoraj, ani jeszcze jutra nie ma w duszy mojej. Nie jestem kobietą wyłącznego uczucia, jak pierwej bywało, ale taż nie jestem kobietą, która według własnej natury rozwinęła ducha swego potęgę, jak to kiedyś będzie. Jestem kobietą wieku naszego, kobietą przejścia, mam w piersi kobiece serce, ale chcąc się uczyć, musiałam męskiej zasięgać nauki; musiałam wziąć do mej myśli to, nad czym wy pracowaliście jedynie i co dotąd nie ma w sobie żadnego śladu odpowiednich mojej prawdziwej istocie żywiołów. Nie śmiej się, panie Ludwiku, cóż to? czy myślisz, że ja chcę w matematykę lub algebrę tchnieniem duszy kobiecej wionąć, tabliczkę Pitagorasa w poetycznych obrazach ułożyć, agronomiczne narzędzia z mgły obłoków pokuć?

To śmiech niesumienny, panie Ludwiku! Ja mówię o nauce nauk, o pojęciu praw zasadniczych w każdej ludzkiej wiadomostce, o pojęciu ustaw dziejowych w każdym ludzkim zdarzeniu, mówię o tym tylko i to jest właśnie co ja, kobieta, w obecnej chwili od was, mężczyzn, przyjąć musiałam. I dlatego nie jestem kobietą bezmyślną, bezświadomą, ale też nie jestem kobietą w prawdziwości ducha swego rozwiniętą, kobietą stwarzającą. Jestem za to w najwyższym stopniu kobietą rozumiejącą i dlatego mogę cię, pawie Ludwiku, z Helusią pogodzić. Najprzód nie lękaj się dla niej marzycielstwą, a potem ucz ją dalej i pozwól, niech sobie z nauki twojej niesłychane stwarza cuda. Czy wiesz, co to jest Helusia? To jest prawda. Czy wiesz, co to, jest marzycielstwo? To jest tęschnota za prawdą. Marzycielstwo rzuca się jak idea trawiąca na odłogiem leżące uczucie; w marzycielstwo zapadają ludzie; którym od dzieciństwa ciepłem miłości serca nie rozgrzano, którzy najnieszczęśliwszym przewróceniem naturalnego porządku pierwej się dowiadują, że kochanie jest bardzo moralną i estetyczną rzeczą, a potem dopiero sami coś do ukochania szukają na świecie i gdy się pomylą, gdy zgrzeszą przeciw uczuciu, gdy zesłabną, w malignę urojeń wpadają, bo marzycielstwo, wierzcie mi, państwo, marzycielstwo jest jedynie kalectwem sercowym. A moja śliczna Helusia! ona kocha, ona ma taką boską miłość w duszy swojej, że tylko nieskończenie, niemylnie jak Bóg, tylko to, co jest boskim, ukochać potrafi. Dla niej też nie ma niebezpieczeństwa. Co do nauki zaś, panie Ludwiku, musisz się poddać woli przeznaczenia; z nauką twoją ona, co chce, zrobi, bo pierwsze jej słowa albo sama sobie stworzyła, albo jak wiesz najlepiej,wpierwszym ukochaniu swoim z serca kobiety wzięła; Warunków tych odtrącić nie możesz, ich wpływom przeszkadzać nie powinieneś. Wierz mi pan, raz jeszcze powtarzani, Helusia to jest prawda: prawda jako uczucie, prawda jako objaw.

Przyznałeś pan, że zdolności stanowią o prawie swego wykształcenia, odmówić przeto wykształcenia Helusi nie podobna, gdyż zaiste, dziewczynka ta ma wielkie i bardzo wielkie zdolności, ale te zdolności są w niej tylko czynnikami uczucia; ich rozwijania, ich wyrobu pan dzisiaj, jako mężczyzna, zrozumieć, osądzić nie możesz, za niegruntowność wiecznie ją łajać będziesz, z niecierpliwości wyszydzisz, a tymczasem ona ci tylko wszędzie odrębność swoją przyniesie i na każdy szczebel mądrości kobietą w pełni istnienia swego wstąpi.

— A niechże mię pani o to nie posądza przynajmniej, że ją w męskość jakąś przyoblec chciałem i żem od niej zrzeczenia się kobiecości żądał — przerwałem wtedy mówiącej; lecz Maria Regina chwilę popatrzyła mi w oczy i potem według zwyczaju łokieć na kolanie, głowę na ręce oparłszy:

— Ja cię posądzam, panie Ludwiku — rzekła — och! bardzo posądzam, że ty sam nie wiesz, czego chciałeś i czegoś żądał. Ja znów to mogę wypowiedzieć, bo znów rozumiem dokładnie. Pan Ludwik chciał, żeby jedna Helusia została cudnie poetycznym aniołkiem, tkliwym jak pieśń, nieujętym jak natchnienie, poświęconym jak ofiara, i znów żeby druga Helusia w tej Helusi systematycznie uczyła się tego, czego on sam nauczył; żeby wiedziała tak jak on, to, co jej do wiedzenia poda, i żeby z. uzbieranych faktów lub spostrzeżeń wycisnęła tęż samą korzyść, którą on wyciska, on, co ma być w dalszym życiu gospodarzem, prawnikiem, radcą kredytowym, może księdzem, alboż ja wiem! — i śmiać się głośno zaczęła. — Otóż, mój dobry panie Ludwiku — znów dalej bez śmiechu mówiła — Helusia w najdalszej przyszłości swojej będzie tylko kobietą. Kobieta inaczej przyjmuje naukę, bo inaczej użytkować z niej będzie; kobieta nie poprzestanie nigdy na żadnej, choćby najrozumniejszej, choćby oczywistej, jak dwa a dwa są cztery, abstrakcji; ona ciągle ku temu dąży, aby wszystko, co jest w świecie, wszystko, co jest w przypuszczeniu, ująć żywcem, wpleść w każdą dnia chwilę, spotrzebować na wszystkie uczucia swego potrzeby.

Nigdy badacz najśmielszy nie ciśnie przed siebie tak zuchwałego pytania jak kobieta, kiedy pytać zacznie; reformator najzapaleńszy nie odważy się na teorie tak niepodobne, jak kobieta na niepodobne próby odważy; z was żaden nadzieją nawet nie uprzedzi jej w wymaganiu wszelkiego dobra od przyszłości, bo życie żywe jest życiem jedynym, bo wcielanie słowa bożego jest wiekuistą funkcją jej natury. Dla was może oderwalność wystarczyć, nad zdobyciem szczegółu możecie długo, ciężko i święcie pracować, macie to, co sam, panie Ludwiku, naukową cierpliwością nazwałeś; wydacie wszystkie dni i noce wasze na uczynienie jakiego spostrzeżenia, a potem, gdy je zrobicie, gdy zapiszecie, to spokojnie kartę waszą testamentem przekazujecie najodleglejszej potomności, żeby ona dopiero zrobiła z niej użytek lub przystosowanie jakie; i tak bywa z matematycznymi liczb kombinacjami, tak z filozofią waszą. Lecz kobiety, och! słusznie pan powiedziałeś, kobiety są daleko niecierpliwsze, one nie tylko wiedzieć, one zaraz mieć pragną. U wspomnień dziejowych dopominają się koniecznie przepowiedni na przyszłość; ze światła chcą natychmiast pochwycić promień taki, którym by mogły ziemię w cudniejsze barwy umalować, a gdy o nieskończoności słyszą, one nie mogą jak wy, mężczyźni, oznaczyć jej sobie wielkim X u początku, a wielkim znakiem zapytania przy końcu. Nie, one z taką niepewnością głowy by do snu nigdy nie skłoniły, one by żyć nie mogły, gdyby jak Archimedesowi daremnie wołać im przyszło o punkt oparcia dla tej dźwigni, którą świat cały z posad wyruszyć można , ale też one, panie Ludwiku, punkt oparcia zawsze znajdą w sercu swoim, one nieskończoność rozświecą blasskiem wiary i nadziei, one ją w jej bezmierni, w jej nieograniczoności objąć potrafią, bo one ją w żywe rozsnują obrazy, więcej nawet powiem, bo one ją w chwilę teraźniejszości ukochaniem swoim przeciągną.

Czy to rozumiesz, panie Ludwiku? A pan, panie Kazimierzu? czy się ze mną sprzeczać będziesz?

Ja milczałem, Kazimierz tylko dał odpowiedź:

— Nie będę się sprzeczał, lecz będę przekonywał powoli.

— Więc pan nie ufasz słowom moim?

— Wszakże pani sama zapowiedziałaś, że sądzić ich nie można, a kiedy sądzić czego nie można, to przynajmniej rozważać potrzeba. Widzi pani, że zawczasu rozwagę moję w tym względzie nabywaniem przekonania nazwałem, czyż to nie dosyć jeszcze?

— Nie gniewaj się na niego, Reginko — rzekła wtedy pułkownikowa — on zawsze taki ostrożny i nieufny; to już w jego charakterze leży.

— Taka dobra babka powinna by jednak sprostować taki zły charakter — żartobliwie na to Maria Regina odrzekła.

— Alboż on ma być takim złym koniecznie? — ujął się za sobą Kazimierz.

— Koniecznie — odpowiedziała mu znowu Maria Regina — najpierw dlatego, że panu szczęścia nie zapewnij a potem dlatego, że innym dużo cierpienia do życia przyrzucić może.

— Och! co w tym względzie, to już ja zupełnie zaprzeczyć muszę — zawołała panna Irena — nieufność w poczciwym sercu nigdy nie będzie ani cierpieniem, ani obrazą drugich, będzie sobie po prostu ubezpieczeniem się przed pomyłkami i zadatkiem pobłażania.

— A ja mówię — odparła Maria Regina — że będzie ujemnością entuzjazmu i uwielbienia. Co mi to za szczęście bez entuzjazmu, co mi to za miłość bez uwielbienia? Kiedy zaś kto w pełni i w najwyższości nigdy szczęścia uczuć nie może, więc ja powiadam, że cierpi; kiedy zaś kto przed miłością swoją paść na kolana w modlitwie nie umie, więc ja powiadam, że dręczy tych, których nie dość ukochał, bo jeśli oni kochają...

— Zaraz, zaraz ja to inaczej objaśnię — przerwał Kazimierz — tylko niech moja osobistość zupełnie w tym względzie usuniętą zostanie, gdyż doprawdy jeszcze sobie przyznać nie mogę, ażeby słowa babki, ciotki mojej lub te, które mam wymówić, do mnie w czymkolwiek przystosować się dały, chyba jako rozumowo uznana zasada.

— No, więc jako rozumowo uznana zasada na cóż nieufność zda się w szczęściu i w miłości? — spytała Maria Regina.

— Jakże pani dziwny tok całemu zagadnieniu nadała — odrzekł jej Kazimierz — na co zda się?...

— Proszę pana, to jest tok najwłaściwszy, to jest najwyraźniejsze określenie; chciałam za jego pomocą wszelkiej dwuznaczności uniknąć.

— Na co zda się? — powtórzył raz jeszcze z wesołym uśmiechem Kazimierz — Pani się pyta jak o jakąś rzecz przyczepną, o jakieś kółko w maszynie.

— Wie pan, ja bym się nawet chciała spytać, czy to nie jest lekarska recepta? Jakie to są krople? Kiedy się ich używa? Czy na prezerwatywę, czy na ulgę w czasie przystępu choroby, czy po chorobie ze zwyczaju jedynie?

— Na te wszystkie zapytania odpowiedzieć bym nie umiał, tak jak nie umiem odpowiedzieć, na co nieufność zda się w szczęściu lub w miłości. A na co zda się szczęście lub miłość w życiu człowieka? a na co zda się życie? Och, tym sposobem rzucilibyśmy się w nieskończony szereg wątpliwości, dowodzeń metafizycznych i wreszcie myśl by nam się rozwiała we mgle filozofii niemieckiej; nie, ja też nie chcę dowodzić, na co nieufność zda się w szczęściu i w miłości, tylko powiem pani, że ją uważam za konieczny warunek i miłości, i szczęścia; nieufność jest przewidzeniem czasu i przedmiotu. Jeśli trwanie szczęścia mojego nie sięga dalej nad chwilę zapomnienia o wszelkich możebnych zmianach przyszłości, to ja nie jestem szczęśliw, jestem zaledwie rozradowany, ucieszony, dajmy na to, pijany jakimś narkotykiem, co z zewnątrz do wnętrzamojego się wsączył, ale szczęśliwym będę wtedy dopiero, gdy ogarnę rozumnym przypuszczeniem wszelkie następstwa i koleje bytu mojego, gdy się poczuję silnym w rozstaniu z tym, co jest radością moją, gdy sam w sobie stworzę taki stan dla ducha mojego, że okoliczności i zdarzenia przepłyną, a zostawią mu tylko pierwiastki prawdy swej i dobra swojego. W moich pojęciach ja to szczęściem nazywani dopiero i nieufność jako władzę zatwierdzającą toż szczęście uważam. Co do miłości zaś, och! pani, miłość jest wyższą nad uwielbienia. Miłość nieufna, miłość przewidująca przedmiot swój we wszystkich warunkach i objawach jego istnienia, miłość ogarniająca najzupełniejszą całość jego, miłość, która przejmuje go dzisiaj i uznaje w jego dniu wczorajszym, i wie, że nie odrzuci w najsmutniejszej chwili jego jutra; miłość, co go ukocha w niedokładnościach i błędach, w ubóstwie i pozornej niewzajemności: miłość taka jest prawdziwie miłością bożą. Uwielbienie toć to samolubstwo najwyższe. Pani chcesz, aby ci chwilą radości zagrały nerwy i podsyciły się wszystkie władze duszy, znajdujesz poza sobą objaw jakiego piękna, jakiej doskonałości, bierzesz z niego uczucia pożądane i wielbisz, lecz gdy wybierzesz wszystko, cóż cię z nim łączyć może? Pamięć historyczna, w życiu jednostkowym wdzięcznością zwana. Alboż wdzięczność miłością jest? Wdzięczność czyliż w najpospolitszym i najprawdziwszym znaczeniu swoim nie wyraża moralnej odpłaty za to, cośmy moralnie przyjęli? A miłość czyż przyjmuje tylko? Niech mię pani o sentymentalny nie posądza mistycyzm, ale według mego przekonania miłość jest jako Bóg, miłość daje wiecznie.

— W istocie, bardzo by mi się podobało to, coś pan rzekł teraz — przerwała Maria Regina — ale na nieszczęście muszę maleńkie zrobić zaprzeczenie. Bóg sam chyba z wysokości swojej może świat kochać taką wiecznie udzielającą się, abstrakcyjną, nie zasiloną żadnym zwrotem miłością, tymczasem w stosunkach ludzkich na objaw jednej miłości zawsze dwa uczucia się składają.

Miłość bez wzajemności, miłość wystarczająca samej sobie jako normalny stan istnienia zdaje mi się... ach! jakiegoż by tu dobrać wyrazu, żeby na siebie stoików i wstępnej klasy poetów nie obrazić, zdaje mi się, ot, tym, o czym rozmawialiśmy przed chwilą: marzycielstwem, i to jeszcze trochę mniej logicznym od zwykłego marzycielstwa, boć proszę pana, panie Kazimierzu, według ostatnich słów twoich, zawsze tylko połowa ludzi kochać by mogła, połowa dająca, a co by się stało z połową przyjmującą? Ach, to okropność! na ideałów wykierowałbyś wszystkich odrzuconych kochanków, na potępienie wydał wszystkich szczęśliwych zobopólnym szczęściem, to okropność!

— Nie tak bardzo okropna, jak się pani zdaje — odrzekł jej wesoło — co do wyłącznej, zjednostkowionej miłości, żadnych praw nie stanowię, czy kto kocha wzajemnie kochany, czy może kochać jeszcze, choć ukochanym nie będzie, to wchodzi w zakres najściślejszej indywidualności człowieka i na to przepisów tworzyć się nie godzi; ja przynajmniej widzę w tym grę powietrznych fenomenów, kartkę z rozdziału szczegółowych spostrzeżeń. Ale gdy mówiłem o miłości, miałem na myśli miłość zasadniczą, ogólną, do potęgi swojej wzniesioną; nie wiem, czy taka miłość istnieje w tej miłości, która jak pani mówi, z dwóch uczuć składać się musi. Być może zresztą, wtedy zapewne utrzymuje się ciągłą zmianą wzajemnych darów, ale i wtedy nawet, jeśli się na niej ograniczy, jeśli z owego złożenia, które już doskonałą jedność stanowi, nie wyda poza siebie skarbów nowych, jeśli się nie rozpromienia własną światłością dokoła, to będzie znowu samolubstwem tylko, kłamstwem, ale nie będzie miłością, gdyż ja raz jeszcze powtarzam: miłość wiecznie daje. Jeżeli pani to słowo nie wystarcza, mogę użyć innego: miłość wiecznie stwarza, czyliż odwrotnie, stworzenie każde jest wydaniem miłości stwarzającego?

— Zakończyłeś pan takim ogólnikiem, bo wiesz dobrze o tym, że mu nie zaprzeczą, ale poczekaj no pan tylko, przy bliższym zastanowieniu się pochwycę nieomylnie ten punkt, w którym się pan z ciągiem logicznym rozminąłeś, gdyż to jednak dziwną jest rzeczą, żeby z tak pięknego pojęcia ogółu taką sobie fantazyjną o szczegółach zdać sprawę, jak gdyby szczegóły na odrębnych rozwijały się ustawach; i tak na przykład ideałem miłości jest miłość wiecznie dająca bez zwrotu, a wśród ludzi człowiek kochający niewzajemnie jest śmiesznym lub chorym. Nie, ja między tymi ostatecznościami nie mogę jeszcze ustanowić żadnego porządku.

— Namyśl się, Mario Regino, czy tej drugiej zbyt daleko nie posunęłaś — spytała wolnym głosem milcząca już od dawna, niby zadumana trochę, panna Irena.

— Nie zdaje mi się, żeby zbyt daleko; człowiek kochający niewzajemnie albo sam względem siebie omyłkę popełnia i wtenczas, przyznajcie państwo, że jest śmiesznym, bardzo śmiesznym, bo romansowym jak niemieckie dziewczątko, co się z książek i piosenek lekcji miłosnej uczy, albo też popełnia omyłkę względem przedmiotu swego ukochania i wtenczas jest nader niebezpiecznie chory, cierpiący, zapłakany, zgorączkowany, biedny aż do wywołania litości. Jak to, czyż nie? to chyba państwo musicie tej prawdzie zaprzeczyć: że miłość wyłączna jest dana człowiekowi na szczęście, na uzupełnienie jego jestestwa, na doskonałość.

— Tej prawdzie nie zaprzeczymy — rzekł z wielką powagą i trochę wzruszonym głosem Kazimierz — ale przyznając ją, zapytam panią, czy to pani zna wszystkie wszystkich serc potrzeby, czy wie, co któremu dać siłę do szczęścia może, co je uzupełnieniem władz jego zbogaci, co w doskonałości na wyższy stopień posunie. Wątpię, żeby to pani wiedziała, i wyznaję, że sam nigdy wiedzieć nie zapragnąłem, bo gdybym wiedział, samoistność każdego człowieka stałaby się dla mnie oznaczonym numerem w pewnej kategorii i pewnego regestru; wolałem przeto na spostrzeżeniach poprzestać i wierz mi, pani — mówił z coraz większym zapałem, a jednak z coraz poważniejszą spokojnością —

wierz mi, pani, że te spostrzeżenia inne zupełnie objawiły mi wynikłości: kobieta, której nie kochano wzajemnie, nie była nigdy śmieszną w oczach moich, bo takiej kobiecie winienem całe moralne życie moje, kobieta, którą opuszczono i zapomniano, nie zrobiła mi nigdy wrażenia chorej, zgorączkowanej istoty, litością jam jej nie cisnął nigdy, ale z uszanowaniem i ze czcią w drodze życia mego koło niej przeszedłem, bo w niej uznałem wyższą ducha i miłości potęgę, doskonalsze wieczności przeczucie, bo wreszcie takiej kobiety słowa lepiej mi wypowiedziały piękność życia i świętość najosobistszych wrażeń niż widok tysiąca innych kobiet, otoczonych wszystkimi skarbami wzajemnej tkliwości i wzajemnego poświęcenia.

— Nie łaj mnie pan tak surowo, jeśli podobnych spostrzeżeń nie zrobiłam — rzekła Maria Regina do Kazimierza — czyż moja w tym wina? Dotychczas jeszcze mi się nie nasunęły przed oczy.

— A armie się zdaje, że nasunęły może, tylkoś ich. ocenić dobrze nie umiała — rzekła z lekkim przyciskiem panna Irena i po krótkiej przerwie dodała: — Zdaje mi się, że znałaś Annę?

— Annę? Annę Klarę? och! pewnie, że ją znałam i dobrze znałam.

— A jej znajomość czy ci nic pod tym względem nie wyjaśniła?

— Cóż mi wyjaśnić mogła? Anna była wtenczas bardzo szczerze i bardzo namiętnie kochaną.

— Lecz potem nią nie była — odparł Kazimierz.

— Dlaczegóż nie była, kiedy poszła za mąż?

— Och! pani, jak widzę, nie nie słyszała o tych okropnych chwilach jej życia.

— Prawda, nic nie słyszałam — odpowiedziała drżącym głosem Maria Regina i zdało mi się, że twarz jej, zwykle blada, jeszcze się większą bladością powlekła.

— Myśmy ją wtenczas właśnie poznali — mówiła znów panna Irena. — Była z matką śmiertelnie chora w Krakowie.

Matka wśród najsroższych boleści na przyszłe osierocenie Anny uskarżała się najwięcej. Anna była jej myślą każdochwilową, jej ciągłym niepokojem, jej gorączkowym marzeniem w długich nocach bezsennych. Słyszała dawniej jeszcze, że lekarz, który ją odwiedzał, kiedyś tam oświadczył komuś chęć starania się o rękę jej córki. Państwo wiedzą najlepiej, z jakim fanatyzmem chorzy przywiązują się czasem do niosących im ulgę lekarzy, a z jakim uporem znowu trwają w raz powziętych zamiarach swoich. Doktor był aniołem opiekuńczym dla umierającej, na połączenie go z Anną zebrała całą siłę gasnącej już woli. Pamiętam, przyszliśmy tam raz z Kazimierzem na całą noc, bo już Anna tak nam się długim czuwaniem wycieńczoną zdawała, żeśmy patrzeć nie mogli. Zastaliśmy doktora bladego, zmieszanego, a Annę płaczącą. Chora trzymała ich ręce w swoim ręku i nie zważając na nasze przybycie ciągle mówiła: „Umrę spokojniejszą, zupełnie spokojną, bez kłopotu i rozerwanej uwagi o zbawieniu duszy mojej pomyślę, bo dotychczas nie mogłam myśleć, moja Haneczko, nie mogłam o niczym, tylko o tobie, sierocie mojej jedynej... Dziękuję wam i błogosławię, poczciwe, kochane dzieci, wy oboje dziećmi moimi jesteście. Nie płacz, Haneczko, mnie zupełnie już dobrze...”, ale nim zdążyła ostatni wyraz dokończyć, zasłabła nadzwyczajnie i w zemgleniu z poduszek się osunęła. Przez kilka chwil trzeźwiliśmy ją, nacierali, aż na koniec przyszła do siebie; na widok doktora uśmiechnęła się, chciała znowu coś zacząć mówić, ale cichość jej zalecił i wkrótce potem lekki sen padł na nią. Anna korzystała z tej chwili i wraz z nami opodal nieco od łóżka matki usiadła. Przez jakiś czas milczeliśmy wszyscy; na koniec ona pierwsza z odwagą i szczerością o tym, co przed chwilą zaszło, mówić zaczęła i mówiła nam o przeszłości swojej, że kochała, że kochania swego zapomnieć nie może, choć go dla niej zapomniano, mówiła, że w jej przekonaniu grzechem jest i świętokradztwem ślubna bez miłości przysięga, jednak prosiła doktora, aby nie wydzierał tak drogiego jej matce złudzenia i przebaczył, jeśli ona sama w tej chwili śmie od niego kłamliwych pozorów żądać.

Doktor był bardzo sumienny człowiek, ale bardzo wielki dziwak; po tej spowiedzi serca oświadczył, że ją więcej kocha niż pierwej, że się z nią niezawodnie ożeni dlatego właśnie, że kocha i że ona kochać będzie dlatego właśnie, bo od innego kochaną nie jest. Od tej chwili mógłby kto był myślić, że to są ludzie najobojętniejsi, którzy między sobą szczęścia całego życia w zagadnienie nie rzucili. Po kilku tygodniach męczarni i pociechy matka Anny umarła; byliśmy z nią w tych pierwszych chwilach boleści; kto tego nie przechodził, ten sobie wyobrazić nie może, jakie to pustki w świecie, kiedy się człowiek dokoła obejrzy, a nigdzie takiej nie widzi istoty, która by na nierozdzielność do życia jego należała, cóż dziwnego, że po ostatniej stracie dusza się złamie na chwilę. I Anna biedna złamała się także, doktor bywał ciągle, doktor ją kochał. Przez te kobiece serca Bóg wie czasem, jakie natchnienia poświęceń przechodzą. Jednego dnia Anna przyrzekła mu, że pójdzie za niego! „Nie jest mi danym używać i potrzebować, rzekła do nas, może, jak się komu potrzebną uczuję, to nabiorę siły i będę czynną, użyteczną; boć ostatecznie o to chodzi tylko, żeby człowiek stał się użytecznym.” Myśmy jej nie mogli zaprzeczyć. Nieszczęście mieć chciało, że dla kilku spraw bardzo ważnych musieliśmy też i wyjechać z Krakowa. Czasem wyrzucam sobie ów wyjazd jak ciśnięte na czyją głowę nieszczęście. Zdaje mi się, że gdybym dłużej była z Anną, niezawodnie byłabym lepiej w głąb jej duszy spojrzała i lepiej niż ona sama pojęła, że zaprzeczenie własnego serca, jeśli nikomu szczęścia nie przynosi, to jej też szczególnej siły do życia dać nie mogło. Byłabym to powiedziała doktorowi, byłabym zerwała ich małżeństwo. Tymczasem przeciwnie się stało: pobrali się. W parę miesięcy Anna okropnie smutny list do mnie napisała, odpowiedziałam na niego, ale potem na moją odpowiedź żadnej już odpowiedzi nie było; pisaliśmy kilka razy jeszcze — ostatni list pocztaretroodesłała.

Widać, że ich obojga w Krakowie nie było, ktoś nam potem wspomniał, że za granicę do wód wyjechali; wierzę temu, bo Anna do reszty stargać musiała i tak nadwątlone zdrowie. Dzisiaj pewną jestem, że już umarła. Och! ja znam organizację kobiet jej podobnych; żadna taka nie wytrzyma w świecie kłamanej miłości i te są jeszcze najszczęśliwsze!

Przez cały czas opowiadania panny Ireny nie śmiałem spojrzeć ku Marii Reginie, gdyż pierwszy raz w życiu ona sobie spojrzenie moje na znak badawczy lub też słowo surowego wyrzutu przetłomaczyć mogła, a ja, Bóg widzi, w tej chwili cierpiałem tylko jej boleścią, żałowałem przeszłości żalem jej własnej duszy, boć przecież jam ją kochał czy w grzechu, czy w pokucie, jam ją kochał, jam się dzielił wszystkim. A jak dzielił jeszcze! Gra jej uczuć i wrażeń różnych odbiła się, lecz to za mało... przelała się w duszę moją. Och! niezawodnie w tej godzinie życie Marii Reginy było moim życiem i gdyby samej siebie posłuchać jej się chciało, mogłaby mnie była o słowa swej myśli zapytać tylko. Na koniec odważyłem się wzrok mój na nią zwrócić z ostatnimi wyrazami smutnego proroctwa. Rysy jej twarzy zachowały jakąś przymusową spokojność, ale oczy świeciły łzą gwałtownie powstrzymaną, usta drżały nie domówionym zapytaniem, białość jej lica przeświecała nabiegającym w nierówne cienie rumieńcem.

— Dlaczegóż ta kobieta o pierwszym swoim uczuciu zwątpiła? — odezwałem się wtedy i zapytanie moje było wymówieniem ciążących Marii Reginie wyrazów.

— Dlatego zapewnie — odrzekła mi panna Irena — dlaczego z początku zaufała mu zupełnie. Na to nie ma wypadków i objaśnień żadnych. Wiemy, że nas kochają, wiemy, że nie kochają, cudem i wszechwiedzą serca. Zresztą też Anna nigdy nie chciała szczegółową powieścią do swej przeszłości zstąpić i miała słuszność, bo to ulgi nie przynosi, tylko nerwy rozdrażnia i siły wycieńcza.

— Jednakże — odezwała się wreszcie Maria Regina przyciągając ku sobie silnym uściskiem pochwyconą panny Ireny rękę — jednakże powiedzcie mi, czy wam nigdy a nigdy nie wspominała o mnie?

Panna Irena znowu swoje bystre oczy w twarz pytającej utkwiła, lecz odpowiedzi nie dawała żadnej.

— I owszem — wyręczyła ją na koniec matka po chwili zbyt przedłużonego milczenia — mówiła nam, że się znacie, bo to raz jakoś zgadało się o bardzo pięknych dzieciach; ja z twoją matką, moja Reginko, byłam w wielkiej niegdyś zażyłości, was oboje z Romualdkiem często u niej na kolanach widywałam. Otóż byliście tacy prześliczni, że was dotychczas zapomnieć nie mogę, i wasza matka bardzo piękna także. Razem we trójkę to był istny do kościoła obrazek. Powiedziałam ja to Annie i ona mi się zaczęła o różne szczegóły z waszego dzieciństwa wypytywać, i mówiła, że was zna dobrze.

— Ale jakże to ona mówiła, jakże? moja droga, moja kochana pani?

— Ot tak jak jest prawda, że ty i dzisiaj prześliczna, że wiele rzeczy umiesz, że bardzo pięknie malujesz...

— I że ją kocham, czy tego nie powiedziała nigdy?

— Och! nie, takich słów Anna nigdy o nikim nie mówiła; zapewne już jej się im wierzyć nie chciało.

— Moja Anna... ale nie, to być nie może — przydała Maria Regina, szybkim ruchem wznosząc spuszczoną pierwej głowę; w tej chwili pomyślała sobie zapewne, że być nie może, aby jej Anna, a Annie szczęście bezpowrotnie zginąć miało.

(W tym miejscu rękopismu wszyta była ćwiartka maleńka, jak widać odpis z wspomnianego listu Anny.)

„Wyłaj mnie, Ireno, bo doprawdy ja po to jedynie piszę do ciebie; gdybym nie wiedziała, jak surową jesteś, gdybym przypuścić mogła, że słowem pieszczotliwym roztkliwisz się nade mną, to bym nie pisała wcale.

Mnie trzeba hartu i wzmocnienia. Żeby kto krzyknął na mnie groźnie i całą piersią, to zdaje mi się, żebym się zlękła przynajmniej i przynajmniej stan duszy zmieniła, ale tak żyć, jak teraz dzień po dniu i chwila po chwili żyję, to się nie godzi. Czy wiesz ty, że czasem chciałoby mi się być w nędzy największej, być głodną, obdartą, skostniałą od zimna, może bym wtedy wyszła z mojego odrętwienia, ale nie bardzo sobie dowierzam, bo kto wie, czy instynkt zachowawczy dość silnie wzbudziłby się we mnie i czybym nad samą sobą zatroszczyła się choć przez chwilę. Wierz mi, Ireno, to nie są dziecinne skargi, ja się nie skarżę, ja ci tylko chorobę swoją opowiadam, żebyś jej zapobiec lepiej potrafiła. Nie jestem zepsutym dzieckiem losu, z boleścią moją nie będę się na wszystkie strony portretowała, własne sumienie nigdy mi jej w powabne blaski nie przystroiło. Od dwóch lat cierpię i od dwóch lat nie myślę o tym, co cierpię, tylko o tym, co zrobić trzeba, żebym cierpieć przestała. Sama widziałaś czynne życie moje — nie wystarczyło, przerzuciłam do niego najświętsze słowo tej ziemi, słowo "obowiązku". I cóż ja temu winna dzisiaj, że ono także nie wystarcza jeszcze? Gdybym goniła za szczęściem, łatwiej by mi przyszło uznanie i zrozumienie własnych błędów, łatwiej bym też zapewne poprawić się z nich mogła, lecz dzisiaj czegóż ja pragnę? Oto pragnę być kobietą użyteczną, cnotliwą, spełniającą sumiennie przeznaczenie swoje. W uczynkach moich nie grzeszę tej myśli. Spełnienie dobrego jest pobudką i celem wszystkich postępków moich, nie pogardzam najlichszej drobnostki, nie cofnęłabym się przed najwyższym poświęceniem, od grosza jałmużny aż do niebezpieczeństwa, ja wszystko zgarnęłam w rękę moją i w duszę moją, a przecież ręka jest coraz słabsza, dusza coraz smutniejsza. Cóż robić na to, Ireno? Mój mąż tak czyta w myśli mojej, jak ty w tym liście czytasz, ale wiele bardzo rzeczy nadwątlonemu zdrowiu przypisuje.

Bez wątpienia musi mieć słuszność — gdybym była zdrowszą, zmieniłoby się całe usposobienie moje. Może też Bóg dałby mi dziecię do ukochania na własność zupełną, na szczęście osobiste, na wzmocnienie ku lepszemu. Och! gdybyś wiedziała, jak ja dbam o siebie, jak się pielęgnuję, jak posłusznie zażywam lekarstwa, biorę kąpiele, przechadzam się po słońcu i spać wcześnie kładę — zdaje mi się, że nikt już, egoista największy, ciała swojego takimi staraniami otoczyć nie może. Ale mnie to wszystko na pożytek nie idzie. Ciało coraz biedniejsze. To mnie tylko pociesza, że śmierci nie pragnę. Gdybym jej pragnęła, Ireno, nie śmiałabym dziś pisać do ciebie, czułabym się zbyt grzeszną i upadłą, lecz dzięki niebu ja tylko zdrowia i sił pragnę. Zakazałam sobie samej rozmarzających o przeszłości wspomnień, w przyszłości wszystkie zamiary stawiłam jedynie w spełnieniu moich obowiązków, użyteczności dla bliźnich braci moich, więcej ci nawet powiem: myśl o śmierci dziwną sprzecznością instynktu mego nie przeraża, lecz przeraża mój rozum. W gorączce, przez sen zapytana, może bym ci odpowiedziała, że umrzeć byłoby mi wygodniej, ale czytaj w mej duszy, gdy ma zupełną samej siebie świadomość, podsłuchaj serca mojego, gdy na jawie bije, a przekonasz się, że ja chcę żyć jeszcze, żyć długo, działać. Och! niech sobie tylko raz na rzeźwiejsze siły zapracuję, to już nie trać o mnie nadziei, wszystko śmiało na barki wezmę, nawet dawne pamiątki, święte i niepokalane pamiątki!... Grzechu dla mnie w nich nie ma, jest tylko zażalenie boleści; z zażalenia się otrząsnę i stanę przy tych, co mnie opuścili, pełna przebaczenia, spokoju i męstwa; ty mi wtenczas spojrzysz w oczy twoim przenikliwym wzrokiem, Ireno, i powiesz: "dobrze", jak to mówić zwykłaś patrząc czasem przez oczy w głąb duszy swego Kazimierza.

Powiedz też Kazimierzowi, że ja go błogosławię za to, że spełnił nadzieje twoje, za to, że jest szlachetnym, poczciwym, sumiennym, za to, że go czeka trudne i pracowite życie, za to, że nigdy niczyjego nie zawiedzie serca; powiedz mu, że ja go za to błogosławią! Bodajby nigdy kobieta, którą kochać będzie, na drodze ku wyższym celom przeszkodą mu nie stanęła! Przeczytaj głośno te wyrazy matce swojej, niech krzyż nad nimi w powietrzu zakreśli, prędzej może z życzenia w prawdę się zamienią, bo ręka twojej matki szczęśliwą jest i dobroczynną. Wspominajcie też o mnie, kochajcie szczerze, serdecznie, nie dlatego, abym ja was kochała lub żeby wartą była kochania, lecz żeby w uczuciu waszym moje serce się rozciepliło i żebym kiedyś, kiedyś zasłużyć na nie mogła. Pisz prędko, dobra moja Ireno! Nie pocieszaj mnie wcale, nie pieść jak dziecka lub chorej, ale daj mi ostrą naukę i skuteczną radę. Ty jesteś sumieniem moim, powiedz mi też, jak myślisz? Gdyby inaczej już być nie mogło i gdybym musiała umierać, czyby mi wolno było tym się przypomnieć, co dziś zapomnieli o mnie? Jest to jakieś niewyraźne, nie przyznane prawie żądanie — przeleci mi czasem przez głowę, ale mu dłużej nad jeden przelot gościć nie pozwalam, dlatego też i sprawy z jego natury zdać sobie nie umiem. Czy to jest nikczemna jakaś zawziętość? chęć upokorzenia ich nieszczęściem moim? potrzeba wskazania im trumny już otwartej dla mnie, jako wiecznego wyrzutu, że się nie domyślili, iż ja z boleści takiej umrzeć przecież mogę? Czy też to jest dawnego ukochania szczątek, tęschnota za pierwszymi życia wrażeniami, obowiązek przestrogi, którą im dłużna jestem? bo oni może nie wiedzą... Sądź mnie bez pobłażania, Ireno; raz ci jeszcze powtarzam — tyś sumieniem moim.”

Dalszy ciąg rękopismu

Po tych słowach rozmowa upadła zupełnie. Nikt jej nie podnosił, aż wreszcie też panna Irena znak do wyjścia dała.

Miałem wielką ochotę dłużej nieco przy Marii Reginie zostać, ledwie może ósma godzina była z wieczora, ale czułem, że jej w tej chwili potrzebną samotność; chciałem też względem Anny bardziej szczegółowych zażądać wiadomości, pożegnałem więc Marię Reginę i odchodząc rzekłem jej tylko też same wyrazy, które ona przed chwilą wymówiła:

— Nie, to być nie może!

Maria Regina silnie, jakby z wdzięcznością lub przerażeniem, dłoń moją ścisnęła.

— Przyjdź pan tu jutro z rana o dziesiątej — rzuciła mi prędkim, uciętym głosem i rozstaliśmy się z sobą.

Na ulicy szedłem przy pannie Irenie, a Kazimierz babkę swoją prowadził przed nami, bo staruszka nie chciała przyjąć na wsparcie mojego ramienia, przyzwyczajona, jak mówiła wesoło, do posług swego wnuka, którego na to jedynie wychowała sobie. Przez jakiś czas milczeliśmy wszyscy, choćznas każde szczerze pragnęło ważniejszym zapytaniem do rozmowy przystąpić. Na koniec Kazimierz pierwszy zaczął:

— Od wielu już osób o pannie Marii Reginie słyszałem, ale się przyznaję, że w wielu względach przeszła nawet oczekiwanie moje. Pan ją znasz dobrze, panie Ludwiku?

— Znam, a szczególniej od powrotu jej brata zza granicy dosyć często bywam w jej domu.

— Niech pan tego za płonną z mej strony nie bierze ciekawość, ale doprawdy, chciałbym wiedzieć, co ta kobieta robi z takimi skarbami rozumu, wyobraźni, talentów i serca?

— A cóż, jest bogata, czy to nie dosyć? — zapytałem z uśmiechem.

— Och! nie dosyć — odrzekł Kazimierz i znowu nam się przerwała rozmowa. Mnie ten ostatni wykrzyknik trochę w głowie pomieszał. — Co to znaczy nie dosyć? Jak to można być taką jak Maria Regina i być n i e dosyć jeszcze? Nie wątpiłem, że to pomyłka w wyrażeniu, ale przez dumę i przez pokorę, jako za bliski i za daleki, nie chciałem żądać jej objaśnienia.

Tymczasem panna Irena odezwała się przecie:

— Czemu się Marii Reginie tak smutno zrobiło, gdyśmy o Annie mówili? Czy to ona przeciw niej zgrzeszyła?

— Nie, nie myśl pani tego — ująłem się z żywością — ja wiem, że ona Anny kochać nie przestała.

— To dziwna rzecz, że się te dwie kobiety tak rozstały w życiu i tak wyszły spod wzajemnego wpływu, bo jeśli Anna ją kochała kiedy, to Anna także kochać nie przestała; bo to prawdziwie, jak jej mówiłam nieraz, prawdziwie uparte serce. Nie pojmuję, dlaczegoby wyrzekła się tego stosunku, różne mi przychodzą domysły, lecz Marii Reginy nie chcę posądzać jeszcze.

— I dobrze pani robi, oszczędza pani sobie wielkiej niesprawiedliwości.

— Daj Boże!

Wątpiący głos panny Ireny, twarz jej ostra i brwi zmarszczone do najwyższego rozdrażniły mię stopnia.

— Niech mi państwo pozwolą — rzekłem z zaledwie powściągniętym oburzeniem — niech mi pozwolą spytać się, czy też oni są pewni, że dobrze znają i sprawiedliwie cenią panią Annę? Prawda, że ja sam nigdym nie widział jej w życiu, ale wnioskować mogę z tego, co dziś słyszałem. Była to kobieta, która wyrzekła się wspomnień pierwszej miłości. Czy ją porzucono, zapomniano, ja nie wiem, mogę przypuścić jednak, że się omyliła w tym względzie, że kochając byłaby zawsze kochaną, że konieczność rozstania się wzięła za opuszczenie, że miała trochę przewróconą głowę i trochę romansowy charakter, lecz to wszystko są przypuszczenia tylko. Drugą pewnością w jej historii jest to, że jak nie uszanowała wspomnień swoich, tak i przyszłością kapryśnie rozrządziła; poszła za mąż bez przywiązania, stawiła na kartę najniepewniejszego losu zbawienie własnej duszy i szczęście drugiego człowieka. Potem nikt już nic o niej nie słyszał, najlepszym przyjaciołom nie odpisała na kilkakrotne listy, bawi gdzieś za granicą, może nawet jest bardzo już spokojna, zadowolona położeniem swoim i może ma ze dwoje dzieci, przy których ani się zakłopocze o tych ludzi, co jej przeszłymi cierpieniami dotychczas jeszcze swoje poczciwe kłopoczą serca.

— Widać, że pan jej nie znał — największą łagodnością na cały ten wstęp do walki odpowiedział Kazimierz. — Mnie smutno tylko, że panu łatwiej potępiające niż usprawiedliwiające ze słów naszych wyprowadzać wnioski. Pan musiał chyba już bardzo wiele przecierpieć.

Ostatnie słowa, w dobrej wierze, głosem szczerego przekonania wymówione, zawstydziły mnie okropnie. Prawda, nie godziło mi się choćby w obronie Marii Reginy rzucać potępienia na kobietę, która cierpiała — rzeczywiście czy z urojenia? Sąd ten nie do mnie należał, bom ja sam nie dość cierpiał jeszcze.

— Drugi raz dzisiaj muszę się przyznać do błędu — rzekłem po chwili krótkiego rozmysłu — doprawdy nie wiem, jakie też państwu dam o sobie wyobrażenie, tym bardziej że jak teraz na przykład to się i wytłumaczyć nie mogę.

— A przecież i teraz zrozumiemy się — rzekł Kazimierz — a co do wyobrażenia, jakie nam pan dał o sobie, to zostanie tajemnicą aż do przyszłego spotkania, bo chcę koniecznie, żeby panu choć przez ciekawość odwiedziny moje pożądanymi były.

— Więc mi je pan przyrzekasz?

— Zaraz nawet na dzień jutrzejszy, przed wieczorem, jeśli będziesz w domu.

— Och! kiedy tak, to ja w ciągu dnia jeszcze przyjdę powiedzieć, że niezawodnie będę.

I wymieniliśmy kilka zwykłych przy pierwszym zapoznaniu grzeczności, rozpowiedziałem, gdzie mieszkam, panna. Irena spytała się, czy Kazimierz będzie mógł widzieć ową Helusię, która mnie tak wielkiego pedagogicznego nabawiła kłopotu, czyby ona także poznać jej nie mogła u Marii Reginy? — aż wreszcie stanęliśmy przy drzwiach hotelu i po szczerym przyjacielskim uściśnieniu ręki Kazimierza rozstałem się z nimi z dobrym jakimś wrażeniem na duszy, lecz z głębokim smutkiem w przeczuciach.

Zupełna niespodzianka czekała mię w domu ślusarza — zastałem wielkie zgromadzenie znajomych i domowników. Była jakaś krewna, pani Piotrowa, z mężem, panem Piotrem, i synem, Jakubem stolarczykiem, było dwóch starszych czeladników samego gospodarza domu i jeszcze jakiś chłopiec niedorostek, i poczciwa Małgosia, i Karolek, i Helusia, i ro dzice jej — a wśród tych ludzi siedział Romuald z skrzypcami w ręku i w najlepsze wygrywał od ucha mazury. Mimowolnie cofnąłem się myślą ku tej rozmowie, w której to pogardliwy artysta dowodził nam, że nie warto przed warszawską publicznością występować i chyba na wrażenie pod kolumną Zygmunta krakowiaka urżnie pospólstwu. Ale sam Romuald był o sto mil od tego wspomnienia; tak, europejski podróżnik, salonowy koncercista, strojny pustak, rozpieszczony zbytkiem sybaryta, słowem, wszystkie czarne diabełki, które tak często przez niego pazurki swoje na świat pokazywały, wszystkie jak pod egzorcyzmem uciekły mu z duszy i został tylko jakiś dziwnie piękny i pięknie poczciwy człowiek z wielkim talentem. Słuchacze jego nie posiadali się z radości, to ten, to ów tupnął nogą, klasnął w ręce, krzyknął sobie na ochotę, a twarz każdego wyrażała taką swobodną wesołość, taką dziarskość życia nie zmarnowanego żadnym doświadczeniem jeszcze, że aż serce w piersiach rosło patrząc na nich i myśląc sobie zaraz, ile to skarbów rodzimych w masach ludności spoczywa! Romuald zbratał się z nimi zupełnie; może to w nim była chwila artystycznych wrażeń jedynie, lecz niemniej chwilą prawdziwą w obecności przed nim stanęła; cała prostota, cała świeżość rozbudzonego uczucia tych ludzi ciężkiej pracy, a lekkiej myśli i głębokiego serca objawiła się Romualdowi.

Zrozumiał ich nadzieje nie wypowiedziane nigdy, ich teraźniejszość bez wspomnień, ich kłopoty bez zgryzot, ich dni świąteczne bez oględności na powszednie jutro, ich uciechy głodne aż do odurzenia; zrozumiał płacz, śmiech, hulanką, ale zrozumiał nie w brudzie, szyderstwie, karykaturze, nie w satyrze lub dramacie, ale je zrozumiał w ich szczerej prawdziwości, w ich młodocianej sile i gruntownym gatunku. Prześlicznie mu też było z tym nowym życia objawem, prześliczną była muzyka jego!

Helusia tuż przy nim siedziała; zdawało się, że jej tchnienie jakiegoś aniołka zwykłą posępność z oblicza zdmuchnęło. Już widziałem ją spokojną, mocno zajętą, kilka razy uradowaną nawet, ale wesołą nie widziałem nigdy. Otóż właśnie wesołą była w tej chwili. Twarz jej zdziecinniała prawie, żart jakiś migotał w dowcipnym złociejących oczu spojrzeniu, a uśmiech przelatywał po ustach; można ją było wziąć na kolana, pobujać na ręku, ucałować w oba policzki i zapomnieć, że to jest dziewczynka, co już marzeniem lub niepokojem w męskie życie wpleść się zdolna.

Przy zakończeniu każdego mazura lub też innej jakiej piosneczki Romuald zawsze ku Helusi się zwracał i niby wzrokiem o dalszą radę pytał i dalszego przyświadczenia żądał.

Mała figlarka domyślając się, że to znów na finał zaczętej właśnie w czasie mego wyjścia melodii nastąpi, dała mi znak, żebym po cichu za jej krzesłem stanął, potem kazała się naprzód wychylić troszeczkę i za mną wychylonym sama się ukryła. Udała jej się ta psota wybornie — Romuald, rozochocony, wybijał smyczkiem tęgiego hołubca, a jako pierwej w ciągu grania wejścia mojego nie uważał, tak i teraz zbliżenia nie spostrzegł. Za ostatnim smugnięciem po strunach odwraca się i — bardzo żywymi czarnymi oczami rzuca mi takie żywe i przyjemne spojrzenie, że się aż od mimowolnego śmiechu wstrzymać nie mogłem, a zawtórował mi czysty głos ukrytej za mną Helusi.

Romuald chciał mię zrazu bardzo niegrzecznie na bok usunąć, ale widać lepszy pomysł odwetu przyszedł mu do głowy, bo tylko rozśmiał się wzajemnie i palcem na nosie pogroził.

— No, chłopcy — rzekł potem wesoło — jakoś to kobiet i ślicznych dziewcząt nie widzę, bo się pochowały przede mną, jesteśmy sami teraz, będziemy pili, szkła tłukli, a jeśli przyjdą nas do domów rozpędzać, to się trochę pobijemy. — I jak mówił, tak grać zaczął, ale była to już prawdziwa szynkowna, katarynek i pijaków muzyka.

— A, wstydź się pan! — zawołała Helusia i poskoczywszy ze swego miejsca, trąciła go po ręku.

— Jeszcze raz, jeszcze raz! — powtarzał Romuald, ciągle grając toż samo. — Nie mogę się jakoś wytrzeźwić i nikogo jeszcze nie widzę.

— Zaraz tu pan zobaczy — z pustotą i śmiechem rzekła, a potem, niby na silne zamierzenie, podniosła rękę i w powietrzu ją wstrzymała.

Romuald grał ciągle — lecz niespodzianie grać przestał i rękę podniesioną Helusi uchwycił.

— Aha! teraz co innego — rzekł patrząc jej w oczy — teraz śliczne dziewczęta wróciły, trzeba się grzecznie zachować. A co nam każą grać te dziewczęta, czy ja się już nie dowiem?

— Zaczekaj no pan, niech pomyślę trochę. — I myśleć zaczęła, a Romuald ciągle jej drobną rączkę w swoim ręku trzymał.

— Ot, tak — rzekła Helusia po chwili namysłu — grałeś pan, jak się ludzie w szynku upijają, zagraj teraz, jak to się na Bielany idzie w drugi dzień Zielonych Świątek; mój Boże, wszakżeć to najpiękniejsza w całym roku uroczystość! Ja zawsze na ten dzień w moją białą sukienkę się stroję, bo kiedy niebo jest pogodne, to już taką pogodą, że tam nas z wysoka wszyscy święci i aniołowie lepiej widzieć muszą chyba, a ludziom jak wesoło! W inne dnie, choć czas piękny, niejednemu trudno się przybrać do dalszej wycieczki; w ciągu tygodnia nieraz może myśli sobie, że pójdzie gdzie za miasto świeżym powietrzem odetchnąć, a mimowolnie w niedzielę czas mu zejdzie na bruku i wśród tych murów okopciałych.

Lecz na Zielone Świątki każdy do lasku nad Wisłę pociągnie, a jak tam pięknie wtedy! Jak pełno ludu! Jak te gromady jego ślicznie rozrzucone, a wśród zieleni owe jasne lub jaskrawe kobiet ubiory, a gwar ów ciągły i głośny! Och, mnie się to wszystko podoba, ja wtenczas dopiero prawdziwie czuję, że mi jest dobrze z ludźmi na tym świecie, że obojętnych i nieznanych ja szczerze kocham w ich poczciwych wrażeniach; że ich szczęście, ich wesołość, ich śmiechy swobodne mnie nawet w smutku moim nie rażą. Czym jest bliźni, czym brat mój, to ja najlepiej pojmuję, gdy właśnie jako w dzień ten pomiędzy tłum wejdę. Dziwna rzecz, tłum mię nie przeraża ogromem swoim, nie osamotnia swoją obojętnością. Ach, graj pan, graj o moich Bielanach!

Romuald pocałował trzymaną rękę, wziął potem drugą jeszcze, złożył obie jak do pacierza i puścił je lekko. W istocie znać po nim było, że jakieś pobożne uczucie ruchem jego kierowało. Zaczął grać nie piosenkę, lecz pieśń poważną i uroczystą, a Helusia znów na swoje miejsce wróciła. Ledwie kilka przegrał taktów, głos jej zmieszał się z dźwiękiem skrzypców i odgadując prawie całe rozwijanie się wydobywanej z nich melodii popłynął wtórem srebrzystym i natchnionym.

Wszystkich słów jej śpiewu nie przypominam sobie, ale wiem, że w nich było o wielkim dla natury i dla ludzi odpuście, o zesłaniu Ducha Świętego, i wiem, że jej to się układało nie w rymy, lecz w jakąś zgodną do muzyki harmonię; jeśli czasem zbiegły się gdzie końcówki, to przypadkiem jedynie, gdyż Helusia nie szukała ich wcale. Helusia, mógłbym powiedzieć nawet, nie tworzyła swej pieśni, tylko pieśń płynęła przez nią prawie bezświadomie, jak tchnienie wiatru przez harfę eolską , i zdawała się niby modlitwą, niby echem natury.

„Och, Boże mój, dziękuję ci — że tyle blasku w powietrzu płynie — że tyle światła, promieni tyle — to jedno słońce na niebie ma. — Och! Boże mój, dziękuję Ci! — bo gdy odetchnę, to z odetchnieniem pierś moja wciąga jasność i czuję — że każdy oddech świeci w jej głębi — że każdy oddech promieniem...

Och, Boże mój, dziękuję ci! — Wiosna po ziemi wionęła już — i tyle bzów, konwalii, róż — i łąki takie majowe są. — Każda gałązka każdego drzewa — niby krwią ciepłą sokiem nabrzmiewa — i liść się każdy zieleni w cień. — Och, Boże mój, dziękuję Ci — że prawa Twoje wiecznie świętymi — że dajesz wiosnę stęschnionej ziemi — że co umarło, to zmartwychwstaje — że co istniało, to musi być — że odrodzeniem jest chwila zgonu — że siłą mądrość Twego zakonu — i że jest życiem Twój lud!...

Jakiż to wielki świąteczny dzień! — Na niebie taka jasna pogoda — na ziemi wiosna taka dziś młoda — w kościele dzwonów tak głośny dźwięk! — A dzwony biją, bo mają nieść — znękanym ludziom radosną wieść — że od ich grzechów odjęta kara — że sponad głowy miecz już odjęty... — że im zesłany jest Bóg, Duch Święty — i że to odpust w biednym klasztorze, w klasztorze ludzi najnieszczęśliwszych — co się przed światem musieli skryć — co żywcem w grobie musieli żyć — co kiedy wszyscy dokoła nich — szczęściem tak dusze swoje karmili — jak ciało karmią kawałkiem chleba — a z szczęścia brali siłę i moc — oni się tylko dokupić nieba — boleścią mogli i wyrzeczeniem.

Och, matko moja, pójdziemy tam — i pójdzie z nami tak mnogi lud — i gwarno będzie, wesoło nam — bo choć godzinę tak pożyjemy — jak w prawie Bożym znaczone jest!

— Mnóstwo nas będzie — a miejsca dość. — Mnóstwo nas będzie — a nikt nikomu — przeszkodą w drodze jego nie stanie — choć wszyscy przyjdą po część uciechy — uciechy wszystkim równo wystarczy — i kto się zechce spojrzeć dokoła — temu jednakże serce uderzy — wielką radością albo przynajmniej — na wielką przyszłość nadzieją wielką.

O Boże wielki! o Ojcze nasz! Ty znów dla dzieci Twych odpust masz — i znów im wszystkim danym zostanie — Ducha Świętego boskie zesłanie...”

Nie mogą sobie darować, że mi tej całej Helusinej piosnki pamięć wierniej i dokładniej nie przechowała; snują mi się po głowie ustępy jakieś zaledwie, jakieś wyrazy, które częściej od innych wracają, ale nie umiem ich złożyć do końca. Smutna rzecz, bo to jak gdybym pamiątkę po niej utracił; zapomnienie jest jedynym najzupełniejszym zniszczeniem — zapomnienie jest nicością. Ja bym nie chciał, Helusiu moja, siostrzyczko moja, dziecino moja — och! ja bym nie chciał, żeby te dźwięczne piosenki twoje, żeby te promieniejące chwile twego życia w marną nicość się rozwiały. Ja dla ciebie wróciłem myślą do przeszłości mojej, wstrząsnąłem gorzkich wspomnień popiołem, żeby z niego twój niepokalany obrazek wydostać, ale jak widać, za późno wziąłem się do pracy; tyle siły wytężyłem pierwej na odtrącenie w niepamięć upłynionych zdarzeń i wrażeń, że dzisiaj, gdy ich szukam znowu, sam widzę, jak mi wiele już bezpowrotnie zginęło. Dziś ja stary i martwy, cóż dziwnego, Helusiu moja, że sobie nuty twego śpiewu i słów myśli twojej w całości przypomnieć nie mogę. Ty śpiewałaś głosem pierwszej młodości żywą wiarę swej duszy i przeczyste wszechpiękna uczucie. Cóż dziwnego, Helusiu moja, że ja sobie już teraz przypomnieć nie mogę...

Romuald z początku na równi się utrzymywał z natchnieniem śpiewającej dziewczynki, ale im bardziej głos jej silniał, im pełniejsze dźwięki i świętsze słowa z piersi jej wydobywać się zaczęły, tym on cichsze z własnych skrzypców tony wydobywał i na koniec zasłuchał się w jej hymnie i tylko od czasu do czasu pociągnął smyczkiem po jakiej strunie, która się przeciągłym i uroczystym brzmieniem z nutą śpiewu Helusi zmięszała.

Tym razem Helusia nie zasłabła i nie zwątlała, jak w ów wieczór, gdy jej marzeń piosenka cichym westchnieniem rozpłynęła się w powietrzu. Nie, przez chwilę wprawdzie głos jej drżał lekko, jak gdyby myślą rozdrażnione struny serca trąciła, ale wnet dźwięk tej jednostkowej boleści przelał się w wyższą i spokojniejszą harmonię.

W ostatnim wyrazie rzuciła głosem tak śmiało i swobodnie, że zdawało się, jakoby na raz całe jego bogactwo rozwinąć chciała, a gdy umilkła, przez chwilę jeszcze głowa jej dumnie wzniesiona była, ręka wyciągnięta, a siwe oczy tak pełne blasku i złota jak oczy takich ludzi, co się w przyszłość patrzą. Niedługo jednak została w tej postawie. Ktoś z obecnych zawołał:

— Och! mój Boże, jakież to piękne!

I dziewczynka drgnęła niby ze snu obudzona, i spojrzała po sobie, jak gdyby jej ten ruch zatrzymany dziwnym się bardzo wydawał, a potem obróciła się ku Rommaldowi i tak samo pobożnie rączęta złożyła, jak on jej złożył, kiedy stała przed nim.

Już co wtenczas, to ręczę, Romuald byłby chciał uklęknąć i modlić się do niej.

Ślusarz ręce zacierał, młodzi czeladnicy i pan Jakub stolarczyk najlepiej chwalili, bo milczeli, choć na twarzach wzruszenie znać było. Małgosia powtarzała ciągle:

— Dziękiż Tobie, Boże! — i trudno wiedzieć, czy jej na myśli była wdzięczność za śpiew usłyszany czy za to, że Helusi znów się śpiewać chciało, Karolek ze starszym swoim towarzyszem przycichli w głośnej zabawie, a pani Agnieszka z rozjaśnioną twarzą, ze spokojnym uśmiechem głębokiej, lecz cichej radości, słuchała, jak jej pani Piotrowa przywodziła na pamięć wszystkie swoje proroctwa o Helusi przed jej urodzeniem i po jej urodzeniu czynione, bo pani Piotrowa była bardzo biegłą wróżbiarką i co więcej znaczy, sama sobie w tym względzie najmocniej wierzyła. Dowiedzieliśmy się też od niej, że ona przepowiedziała córkę pani Agnieszce, że wytłumaczyła sen jej na dwa miesiące przed urodzeniem przypadły, a w którym się młodej ślusarzowej o kwiatach na ołtarzu śniło, i że gdy nowonarodzoną córeczkę do chrztu świętego nieśli, z pierwszym wstąpieniem w progi kościelne organy zagrały pieśńVeni Creatordla jakiejś pary nowożeńców,i że ona, pani Piotrowa, zaraz stąd wniosek uczyniła, że to pójdzie na szczęście dziewczątka, że maleństwo rość będzie w opiece bożej, pod dobrym wpływem weselnej godziny i przychylnego spojrzenia, z jakim się zaraz w pierwszym dopełnieniu chrześcijańskiego obrządku spotkała.

— Gdyż to wiele znaczy — mówiła pani Piotrowa — och, bardzo wiele, kiedy na dziecko w chwili chrztu jego szczęśliwe oczy spojrzą; a na Helusię patrzyło dwoje nowożeńców!

— Tylko, moja cioteczko — odezwała się na te słowa dziewczynka — powiedzcie mi, czy to miało znaczyć, że i ja szczęśliwą będę?...

— Och! tak, szczęśliwą to by i trudno człowiekowi było, ale widzisz, moje dziecko, to miało znaczyć, że niezawodnie coś szczęśliwego dostaniesz na całe życie: jednym daje Bóg w takiej chwili majątek, drugim zdrowie, innym honory, a tobie, Helusiu, dał rozum i głos do śpiewu.

Pani Piotrowa nie miała w użyciu tego słowa „poezja”, gdyż niezawodnie byłaby się nim posłużyła w tej chwili. Mniejsza jednak o wyraz. W prostocie swojej dobra kobiecina ledwo co o najwyższe nie uderzyła myśli. Mieć siłę, potęgę, talent — czyż to nie jest, według jej powiedzenia, mieć coś szczęśliwego na całe życie, bez szczęścia? Ale czy dar ów jest darem jednej chwili bożej, niespodzianką, przypadkiem, jak tych lub owych oczu spojrzenie?... Ja temu wierzyć nie mogę.

Kiedy się wszyscy rozeszli, Romuald jeszcze wstąpił do mnie na górę: chciał, jak widać, porozmawiać ze mną lub raczej posłuchać tego, co ja bym z wrażeń wieczornych według jego własnej myśli mówił; lecz dla mnie wrażenia owe poprzedzonymi zostały smutnym o Annie wspomnieniem. Jeśli nie chciałem psuć mu dobrej chwili jego, to nie chciałem też grzeszyć przeciw cierpiącej podsycaniem jego wesela, bo sam przed sobą w głębi duszy wierzyłem pannie Irenie i Kazimierzowi: byłem pewny, że Anna jest nieszczęśliwą lekkomyślnie w jej życie przez Romualda rzuconym nieszczęściem, ale tu uderzyła mnie zgodność raz przez niego wymówionych wyrazów z prawdą rzeczywistych zdarzeń.

Istotnie pamięć tej kobiety między nim a każdą pomyślnością padała czarnym i żałobnym cieniem. Teraz na przykład był on rozradowany, oczarowany, upojony; jako artysta nowe zdobył skarby dla sztuki, jako człowiek nowe uczucie dla serca — a tymczasem w tymże samym dniu właśnie przybyli ludzie, którzy znali Annę, którzy surowo i groźnie zapytać go mogli:

„Szaleńcze, co zrobiłeś z szczęściem tej kobiety?” Ulitowałem się swobody jego i nic nie rzekłem o nowopoznanych.

Romuald nie mógł przyczyny milczenia zrozumieć.

— Czemu ty dziś taki ponury, mój Ludwiku? — zapytał mię wreszcie.

— Ej, zdaje ci się — odrzekłem — chyba to jest taka smutna wesołość.

— Być może smutna wesołość, prawda, mnie samemu po tym śpiewie śmiać się nie chce, a jednak po tym śpiewie to tak dobrze na duszy, że jeśli mię w powrocie żebrak jaki spotka, oddam mu niezawodnie nie połę surduta, ale cały surdut mój; więcej zrobię niż św. Marcin.

— Boś też więcej Panu Bogu się zadłużył.

— Słusznie mówisz, daleko więcej; bo też ja ci powiadam, że jakiś nieograniczony kredyt w niebie mieć muszę: czego zapragnę tylko, to mi zaraz dają aniołowie. Mnie się też widzi, mój Ludwiku, że już ja chyba nigdy z rozpaczy nie umrę — i uśmiechnął się dumny, pewny sam siebie, zaufany w gwiazdę swoją.

— Wiesz co — odezwałem się wtedy trochę wolnym i dobitnym głosem — nie śmiej się ze mnie, ale ci powiem, że jestem czasem zabobonny jak pani Piotrowa. I tak: w dzieciństwie słyszałem, że kiedy kto co pochwali, to trzeba splunąć, by na pochwaloną rzecz jakiś zły urok nie padł; i kiedy kto sam siebie szczęśliwym wyznaje, to trzeba dobrze wkoło się obejrzeć, bo to w wysokie drzewa piorun najprędzej bije, a w szczęściu człowiek za wysoko rośnie.

Romuald stanął, wpatrzył się we mnie i z rzewnością powiedział tylko:

— Biedny Ludwik!

Zapewne musiało mu się zdawać, że mię obojętne słówko jakie lub inna przewidziana drobnostka w postępowaniu Marii Reginy uraziła i że dlatego jedynie posępne myśli przychodzą mi do głowy, a ja także po wyjściu jego rzekłem:

— Biedny Romuald!

O dziesiątej godzinie z rana stawiłem się nazajutrz według rozkazu u Marii Reginy. Przyjęła mnie w swojej pracowni, to jest w owym małym gabineciku, w którym to raz już tak długo z nią o Helusi i o jej własnych wspomnieniach mówiłem. Gdy wszedłem, stała przed naciągniętym świeżo na wielki obraz płótnem i śmiałymi rzutami znaczyła pierwsze pomysłu swego zarysy. Ubiór jej był na wygodę obliczony tylko, twarz niespokojnością lekko zmieniona, a jednak dziś jeszcze, gdy ją sobie przypomnę w tej chwili, to mi się zdaje, że takiej pięknej Bóg stwarzać nie był powinien, kiedy ona ukochać nikogo nie mogła. Och! widzę ją znowu...

Nad wzniosłym czołem przez środek głowy jej czarne włosy dzieliły się wąską, ale wydatną jak brzeżek białego papieru kreską, a rozdzielone, wszystkie w tył do jednego warkocza biegły i na wzór greckich posągów z cudną prostotą w potrójne koło się zwijały. Przy takim zaczesaniu rysy jej twarzy niby przeciągnęły się trochę, ale nabrały powagi i wydatniejszej w liniach czystości. Skroń szczególniej odkreśliła się w całym bogactwie rozmiaru, białości i żył błękitnych, które na dół płynąc, spadek policzka i osadzenie szyi lazurową przebijając siatką, dopiero w jednostajnej popiersia ginęły śnieżności. Ja myślę, że jeśli uczeni i malarze nie znaleźli dotychczas na starożytnych medalach lub freskach profilu głowy tak uczesanej, to pierwowzór jego znajdzie się kiedyś jeszcze w Herkulanum lub Pompei szczątkach.

Któryś z artystów greckich musiał przecież wymarzyć taki ideał, w jego wieku było to koniecznym — w naszym czasie jest pomyłką i nieszczęściem zjawienie podobne. Ale bo jak też wszystko razem łączyło się, harmonizowało i na myśl wiodło to posągi Hellady , to Sybille kumejskie , to płaskorzeźb odgrzebanych postacie tajemnicze — ale to wszystko, wszystko: ruch, skład ciała, strój nawet, gdyż suknia Marii Reginy była tylko prostą z czarnej wełnianej tkaniny draperią, w staniku ściągała' ją skórzana przepaska, na ramionach sznury jedwabne, u wycięcia gorsu niewidzialne podwleczenie, reszta spadała sobie w dowolnym nieładzie, łamała się w różne i zmienne fałdy, spomiędzy których wysuwały się oswobodzone z rękawów przy malowaniu ręce, takie marmurowo białe i okrągłe, takie snycersko wykończone, takie doskonale piękne...

Wejście moje nie przeszkodziło zaczętej robocie; Maria Regina skinieniem głowy powitała mię tylko i wskazała opodal stojący szezlong. Usiadłem w milczeniu. Przez chwilę patrzyłem na nią, a patrzyłem takim wzrokiem, żem przejrzał aż do myśli.

Maria Regina niby pośpiesznie obwody gór i drzew znaczyła, ale łukowe brwi jej drżały w mimowolnym ściągnięciu i dłoń myliła się ciągle w nieuważnych pociągach.

— Pani się lęka, czym ja Romualdowi o wczorajszej rozmowie nie wspomniał — rzekłem do niej łagodnie, lecz smutno, bo mi jej namysł przed zaczęciem rozmowy przykre zrobił wrażenie. Maria Regina rzuciła kredę i bystro, z zadziwieniem spojrzała na mnie.

— A to rzecz osobliwsza — rzekła niby sama do siebie — ten człowiek chyba słyszy, jak ja myślę!

— Słyszy czasem, tylko nie wiedział, że to panią obraża.

— Nie, nie obraża, wierz mi, panie Ludwiku! — I mówiąc te słowa, obok mnie na tymże samym szezlongu usiadła. — Są chwile — ciągnęła dalej — złe chwile, w których byśmy chcieli sami w sobie zmięszanych głosów nie dosłuchać, ale też w takich chwilach najlepiej właśnie znaleźć prawą i szlachetną duszę, która nie dopowiedziane wyrazy odgadnie, zrozumie, a nie potępi.

— Nie potępi? co też to pani mówisz?

— Mówię szczerą prawdę, panie Ludwiku. Gdyby zamiast pana siedział tu człowiek niewyrozumiały, surowy, sprawiedliwy, bez miłosierdzia, człowiek, który w życiu całym trzymałby się na oślep wyuczonych pamięciowo zasad cnoty i przepisów poświęcenia, a gdyby przy tym tak jak pan czytał w mej myśli i wiedział, co się teraz dzieje, to człowiek ów potępiłby mię bez wątpienia. Spotkałam w życiu kobietę, która mi była przyjaciółką i siostrą. Wzięłam od. niej tyle skarbów uczucia, ile ich dać mogła tylko, dałam tyle, że nieufność wcielona byłaby mi zaufać musiała, a w końcu cóż zrobiłam? Oto zatrułam całe szczęście tej kobiety. Nie dozwoliłam jej uwierzyć, że kochaną będzie, temu, który ją kochał, wydarłam gwałtem całą miłość dla niej i w ostatecznym wyniku mych starań otrzymałam, że jest na świecie jedno serce zbolałe i jeden artysta więcej. Wszakże pan widzisz, że dokładnie cały stan sprawy pojmuję i że umiem sama siebie sądzić, a jednak pana sądu się nie lękam. Pan taki młody, panu tak łatwo być pobłażającym i poczciwym. Pan mię zrozumiesz w przezornej oględności mojej, bo ja dziś jeszcze nie wiem, co jest większym nieszczęściem dla ludzi: czy miłość, której się wyrzekają w całej świeżości jej pierwotnego powabu, czy miłość, którą tracą z duszy wśród rozczarowania, wśród niesmaków i wśród najokropniejszego uczuć swoich bankructwa. Złe, które wyrządziłam, jest dziś już pewnością. Byle też kto kamieniem może cisnąć na mnie, ale złe, którego oszczędziłam ukochanym moim, zostało w przypuszczeniu i wybrany człowiek tylko jest je ocenić zdolnym. Dziękuję ci, panie Ludwiku, żeś wiedział o tym wszystkim pierwej, nim mówić zaczęłam.

Kiedy sobie dzisiaj rozważam słowa Marii Reginy, to w nich widzę taką martwą najżywszych uczuć ludzkich analizę, taką samowolną ze szczęściem drugich igraszkę, a przy tym zimnej krwi tyle i zarozumienia we własnej nieomylności tyle, że mię aż jakiś strach czy wstręt pobiera, ale wtedy, osobliwsze namiętności zaślepienie! wtedy zupełnie inaczej mi się przedstawiła. Nie było to ani brakiem sprawiedliwościzmej strony, ani lekceważeniem sądzonego przedmiotu, ani ujemnością w poczuciu rzetelnej prawdy — nie, to było jakąś oddzielną władzą tylko innego pojmowania Marii Reginy, głosem też najzupełniejszej szczerości.

— Nie dziękuj mi, pani — rzekłem — mnie łatwo odgadnąć, co pomyślisz, zrozumieć, co powiesz, ocenić, co uczynisz, bo ja wiem naprzód, że to dobrym będzie.

Maria Regina uśmiechnęła się wdzięcznie, łagodnie, lecz smutno.

— W czyich innych ustach słowa pana dałyby się bardzo łatwo na dowcipną i złośliwą przymówkę ułożyć, ale się pan nie lękaj, przyjmę je tak, jak powiedziane były: w prostocie ducha i bogactwie jego. Czyż to pan już taki stary albo tak znękany zawodami świata, że byś się nie mógł zdobyć na ów klejnot zbytkowny, na wiarę w człowieka? Och! jeszcze ja go mogę przyjąć od pana i tym sumienniej przyjąć, że pana nie zubożę w przyszłości. Kiedyś, jak wierzyć przestaniesz, a rozbierać zaczniesz, przekonasz się, że ci za diamenty twoje fałszywego złota nie sprzedałam.

Mario Regino! czy doprawdy tak było? ha, w stosunku do mojej osobistości jedynie potępić cię nie mogę; istotnie w dobrej wierze spłaciłaś mię kruszcem twego serca. Nie wyrzucam ci kłamstwa, w żadnej chwili twego życia oszukać mię nie chciałaś. Jaką byłaś, taką zawsze przed oczyma moimi stanęłaś, ale że byłaś w treści swej natury złudzeniem i pomyłką, ja sam sobie skłamałem, jam się sam oszukał.

Maria Regina, domawiając swoim najdźwięczniejszym głosem słów tak pełnych najhojniejszych obietnic, wzięła mi rękę i obudwoma swymi uścisnęła rękoma, przez chwilę nawet zatrzymała ją w tym uścisku, a mnie ciepło jej miękkich dłoni krwią gorętszą przez żyły do serca popłynęło.

Schyliłem się, chciałem przyciągnąć do siebie te dwie ręce koło mej ręki różowymi palcami splecione, chciałem je ucałować namiętnie, szalenie, chciałem sobie w owe białe ramiona bijącą wszystkimi tętnami głowę obwinąć, chciałem krzyknąć i zapłakać — a ja tylko w tym pochyleniu się swoim zadrżałem i zarumieniłem nagle, bo mię zjęła cześć wielka dla tej ufnej pieszczoty, upokorzyłem się przed świętością jej czystego spokoju, przed błogosławioną niedomyślnością obudzonych nią wrażeń. Maria Regina jednak prędkim ruchem wypuściła dłoń moją.

— Dobrze pan zrobił — przemówiła po chwili bardzo spokojnym i prawie poważnym głosem — bardzo dobrześ pan zrobił, że o wczorajszych wieściach nic Romualdowi nie wspomniałeś. Jeśli sam się dowie od Kazimierza lub której z tych pań, ha, to trudno! z ich strony, jak pan łatwo pojmujesz, nie mogę i nie chciałabym żądać tajemnicy, ale co jest w możności mojej, to zrobię i póki stanowczych względem Anny nie uzyskani objaśnień, póty wspomnień Romualda rozdrażniać nie będę. Los musi mi też dopomóc w tym trochę, ale jeszcze mam jedną prośbę do pana... Oto czy znasz pan kogo w Krakowie?

— Znam kilka osób, nawet krewni moi tam mieszkają.

— To dobrze; napisz pan, żeby panu donieśli koniecznie, gdzie jest teraz doktor i żona jego.

— Napiszę dzisiaj zaraz.

— Dzisiaj? tak, dzisiaj wieczorem poczta odchodzi; list trzeciego dnia stanie w Krakowie, czwartego odpiszą, z końcem tygodnia odpowiedź nas dojdzie. Wiesz co, panie Ludwiku, każ sobie do pałacu Załuskich list na moje ręce adresować; nie chciałabym ani jednej chwili stracić na próżno, gdy odpis już będzie.

— Och! bądź pani spokojna, wszelkiego dołożę starania, żeby ją doszedł prędko i daj Boże, według myśli jej.

Maria Regina wstała, przeszła się kilka razy po małym pokoiku i zatrzymała przed sztalugą swoją; długą chwilę patrzyła w niewyraźnie oznaczone obwody, aż na koniec skinęła ręką, bym się zbliżył ku niej.

— Widzisz pan te zarysy? — rzekła. — Otoż jest chwila obecna mego życia, temu płótnu podobna. Zarysy jakichś zdarzeń i osób kreślą się na kartach mojej biografii, ale co ja z nich ułożę, co los z nich ułoży, to nie wiem jeszcze, jak nie wiem, czy ten krajobraz wschodzącym słońcem czy księżycem oświecę, jak nie wiem, czy z tej postaci pod krzyżem zrobię kobietę zadumaną czy szczęśliwą, czy płaczącą, czy trupa. Bo widzisz pan, efekt artystyczny może mię zarówno w ten i w ten pomysł znęcić. Krzyż już jest wyraźnie odznaczony, krzyż to jest nieomylność i pewność moja, ale krzyż może wszechwładne wyciągnąć ramiona i nad spokojem duszy myślącej, i nad zachwytem radośnego uniesienia, i nad rozpaczą, i nad śmiercią. Co ja wybiorę z tego? nie wiem, będzie to od usposobienia mojego i od przyszłych chwil zależało. Gdy skończę obraz, a pan spojrzysz na niego, to się dowiesz, jakie ja koleje życia przyjmuję.

— Bodajbyś pani tylko szczęśliwe malowała twarze! — rzekłem na to, widząc, że znów kredę ująwszy, pilnie zaczęła koło oznaczenia grupy drzew pracować. Skłoniłem się na pożegnanie i wyjść chciałem z pokoju.

— Zatrzymaj się pan chwilkę jeszcze — rzekła znowu, porzucając swój obraz — ja także do listu przyłączyć coś muszę — i poszła do stolika z papierami, przerzuciła mnóstwo welinowych ćwiartek, na koniec odsunęła wszystkie i wziąwszy swoją czarną aksamitną książkę otworzyła ją w tym miejscu, w którym była sylwetka Anny wsuniętą. Przypatrzyła się jej z uśmiechem na ustach i weselem w oku, a potem od spodu kartki wycięła nożyczkami bilecik maleńki i skreśliła coś na nim.

— Zastrzeż pan sobie w liście, który pisać będziesz, żeby ten papier do własnych rąk pani Anny oddano — rzekła podając mi go. Karteczka nie była zwiniętą, przeczytałem więc na niej te słowa: „Nie wątpij, Anno Klaro.”

— I po cóż to? — spytałem — po co dla Anny ta nadzieja? Pani bratu swemu nie chcesz serca bolesnym wspomnieniem rozdrażniać, a tej kobiecie rzucasz słowo, które może ciężką moralną pracę kilku lat zniweczyć, i kiedy, w jakiej chwili właśnie?

— Przy tych ostatnich słowach miałem na myśli nowe uczucia Romualda i zupełniejsze jego o Annie zapomnienie, lecz Maria Regina przystosowała je do świętości przyjętych przez Annę obowiązków.

— Wy tak wszystkich i wszystko na drobną skalę waszych pojęć mierzycie — z lekką cisnęła mi wymówką. — Panu się zdaje, że Annie mężatce nie godzi się o jej pierwszej wspominać miłości, bo to grzech, bo to nieszczęście, bo to zgorszenie zapewne. Ależ, panie Ludwiku, czy pan wiesz, jaką świętością ta miłość była w jej duszy? Anna Klara jako żona innego nie tym cierpi, że się dziś z Romualdem połączyć nie może, nie tym cierpi, że on daleko, ale tym, że obojętny, że jej przestrogi moje wiarę w trwałość uczucia jego zachwiały, że na koniec, gdy pomyśli o przeszłości swojej, to jej uczcić nie może, bo w niej tylko fałsz i zawód widzi. Moją winą jest gorycz takiego cierpienia, ja też ów kielich sprzed niej usunąć powinnam; nie na teraźniejszość, nie na przyszłe życia wypadki, ale na uświęcenie tego, co minęło, dam jej miłość brata mojego i powiem: nie smuć się, Anno Klaro, wypadki życia mogły ci się były w pomyślniejsze ułożyć okoliczności, ale którąkolwiek stroną idzie ścieżka twoja, Bóg ci dał na wsparcie i na zasiłek prawdę uczuć twoich. Co kochałaś, było wartym kochania, co marzyłaś, było rzeczywistością. Miłość dla ciebie została w sercu Romualda. Przeszły po niej wrażliwego charakteru cienie, przeszły szalonego życia artystów widziadła, a ona została niezmienną, ona trwa dotąd i w każdym odbrzmiewa natchnieniu, i w każdej myśli szlachetniejszej rozbłyska. Och! jak ja powiem tak Annie, to moja Anna Klara złoży ręce na piersiach, pomyśli o niebie, o wieczności, lekko wstrząśnie ciężarem tłoczącej ją w obecnej chwili niedokładności i z rozjaśnionym czołem śmiało naprzód pójdzie. Ha! pan nie wierzysz, pan głową smutnie poruszasz! Jak to? więc ci się zdaje, że kobiecie, kobiecie czystej, świętej jak pierwowzór boży, w jakich bądź życia warunkach nie wystarczy na szczęście, na siłą, na ufność w przyszłe zbawienie ta jedna pewność tylko, że jest i była prawdziwie kochaną?

— Ja nie temu zaprzeczam — odparłem bardzo smutnym głosem.

— Nie temu? więc cóż pan chciałeś wątpliwym swoim poruszeniem wyrazić?

— To, że jeśli pani dla Anny Klary nie ma innej pociechy, to jej pani lepiej nie posyłaj tej kartki.

— Dlaczego? ja nie rozumiem!...

— A mnie to dziwi, że pani wytłumaczenia możesz potrzebować.

— W istocie trochę to jest dziwną rzeczą; udziel mi go pan jednak.

— Oto ja nie pojmuję, dlaczego chcesz pani jałmużną kłamliwą wspierać tę, którą pani sama przyjaciółką i siostrą swego wyboru nazwałaś. Pani siostra i przyjaciółka musi zbyt wiele mieć prawdy w swej duszy, żeby braku prawdziwości przeczuciem nie odgadła. Pani siostry i pani przyjaciółki urojeniem pocieszać nie można.

— Kto panu mówi o kłamstwie i urojeniu? Romuald kocha Annę.

— Kochał Annę, lecz dzisiaj zupełniej niż kiedykolwiek już zapomniał o niej, czyż pani tego nie widzisz? Romuald kocha Helusię.

Maria Regina spojrzała na mnie z zadziwieniem, potem ów jej półuśmiech złośliwy lekko po ustach przeciągnął, potem przyłożyła palec do czoła i zakręciwszy nim znak kilkakrotnego kółka:

— Już znowu — rzekła — oj! co też to tym młodym poetom się roi! Boże zmiłuj się. „Romuald kocha Helusię”, bo on gra, a ona śpiewa. Przyznaj się pan, panie Ludwiku, że cię uwiodło trochę wdziękiem swoim tak dobrane skojarzenie. Ale nie żałuj pan swego pomysłu, prawda rzeczywistości, byle się w nią dobrze wpatrzeć, jest zawsze od prawdopodobieństw wymarzonych piękniejszą.

Romuald nie kocha Helusi, wierz mi pan, w tym jest daleko więcej poezji: są dwie dusze, które się spotkały i podziwiły wzajemnie, dwie indywidualności, które niezależnie wspomagać się będą, dwa talenta jednakie, które sobie sprawiedliwość oddadzą. Dwa talenta, ależ, panie Ludwiku, to jest bliższe spokrewnienie niż brata z siostrą w rodzeństwie, to jest zupełna tożsamość, a wiemy przecież, iż namiętność na prawach sprzeczności rozwija się tylko. Nie, już bez żartu mówię, pan się zupełnie omyliłeś w tym względzie. Romuald nie może kochać Helusi; prawda, że się nią zajął, zachwycił, zaczarował, bo to jest śliczny utwór Pana Boga, ale pomyśl pan tylko, czy taki człowiek jak on, starszy o lat tyle, o wrażeń tyle, o błędów tyle, czy taki człowiek może kochać Helusiędziecię i Helusię-aniołka? nie, to nie leży w naturze rzeczy. Helusia będzie ukochaną młodym, nieskażonym sercem; Helusia w czyste, poświęcone i pracowite życie wniesie urok swej pieśni, z świętego wypełniania rodzinnych obowiązków weźmie zabezpieczenie szczęścia swojego. Helusia... — i na chwilę zawahała się Maria Regina, nie wiem, czy przez sumienność, czy przez litość, czy przez jakieś zakłopotanie kobiece. — Ot, czemuż nie mam powiedzieć — śmiało rzekła wreszcie — Helusię pan będziesz kochał.

Na te słowa myślałem, to jest raczej nic nie myślałem, czułem tylko, że blednę, że mi się w piersiach gotować zaczyna i że mnie taki wściekły gniew ogarnia, jak gdybym chciał zabić tę piękną kobietę. Przystąpiłem do niej o parę kroków, próbowałem, czy nie wymówię choć obelgi jakiej, ale mi usta drżały, głos w gardle zamierał, instynktownie tylko ręce skrzyżowałem, bo mi się zdawało, że byłbym ją pochwycił nimi i do błagania o przebaczenie zmusił. Och! ja wtenczas jeszcze bardzo gwałtowny byłem; kto nie odgadywał tego w charakterze moim, ten zawsze mógł się z mej strony chwili podziwu lub przerażenia spodziewać. Nie wiem, czy pół minuty stałem tak przed Marią Reginą i patrzyłem jej w oczy, jednak musiałem patrzeć okropnie, bo ona dumna, ona wiecznie spokojna, ona — Maria Regina — cofnęła się i zbladła także, i mówić nie śmiała także.

Widok jej przestrachu, w którym żadna iskierka uczucia nie świeciła, o szaleństwo mię przyprawiał. Rozdarłem trzymaną kartkę, cisnąłem jej pod nogi i prawie obłąkany uciekłem z pokoju. Cały dzień przesiedziałem u siebie na górze, zapomniałem o lekcji z Helusią, o sprawie z mecenasem, o przyrzeczonych Kazimierzowi odwiedzinach — pamiętałem jedynie o ostatnich Marii Reginy wyrazach, wydobywałem z nich cały jad szyderstwa i pogardy, jakimi tylko zaprawione być mogły, rozprowadzałem sobie w najdrobniejsze odcienia, mówiłem sam do siebie ich znaczeniem ukrytym: „Pan będziesz kochał Helusię — Helusia dziecko i pan dziecko — Helusia aniołek i pan aniołek. — A jaki głupi aniołek! oto widzisz, stoję przed tobą, wiem, że mnie kochasz, i śmieję się z ciebie, a ty mnie za to w rękę pocałujesz, ugryzę ci kawał serca, a ty nawet nie sykniesz, że cię boli. Każę ci kochać inną, a ty, potulny baranku, nawet nie bekniesz w posłuszeństwie twoim. Jaki ty dobry, szlachetny, moralny, jaki śmieszny i chory, ty nie kochany wzajemnie wielbicielu!”

I tak się przedrzyźniałem z jej wyrażeniami, a po tych uniesieniach napływało mi do serca jakieś nieograniczone męskiej dumy i siły uczucie. „Czymże jest ta kobieta? — myślałem sobie — kobietą, cackiem salonowym, artystyczną pięknością? niczym! Jej życie czcze i bezcelne; dla niej w przyszłości nie ma żadnego zawodu, żadnej pracy. Skądże jej prawo do urągania męskiemu sercu, skąd zuchwalstwo takie? Ha! silna, póki ja słaby, królowa, póki ja w poddaństwie, spokojna, póki ja w ciszy, ale czy ty wiesz, Mario Regino, że trwanie tego od mojej, nie od twojej woli zawisło? Czy ty wiesz, kobieto, że nie ja, ale ty dzieckiem jesteś — nieroztropnym, bardzo nieroztropnym dzieckiem; bawisz się ze mną, a jak mi się sprzykrzy, to ja odzyskam siłę moją i królestwo moje, i burzliwość namiętną moją, jak mi się sprzykrzy, to cię mogę zabić, wyszydzić, mogę nawet nie dbać o ciebie, bo przede mną, dzięki Bogu, świat cały otworem, nauki, sława, miłość lepszych kobiet...”

Paroksyzma tej gorzkiej ironii niezbyt długo trwały; ochłonąłem z gniewu i oburzenia, ale głębokie rozżalenie i boleść zostały. Widziałem jasno jak na dłoni, że mię Maria Regina nie kocha; dlaczegóż ja kochać ją mogłem? to mi było niepojętym, niewytłumaczonym. Musiałem przyznać sam sobie, że się spod tego nie wyłamię, ale postanowiłem, kochających Rzymian obyczajem, uwinąć się w togę własnej godności i cierpieć obojętnie. Wdzięczny byłem za podaną przez Marię Reginę myśl, by w liście do Krakowa pisanym jej adres wprost wskazać. Tym sposobem mogłem się wywiązać z ostatniego jej żądania i wszelkich dalszych uniknąć stosunków, bo że stosunki wszelkie zerwać chciałem, to mi było jedyną pewnością w tej chwili. Załatwić ostatecznie, choć byle jak, wszystkie moje sądowe sprawy, odjechać niespodzianie, odjechać i nie pożegnać się z nią nawet, i nikomu, dlaczego wyjeżdżam, nie wspomnieć: w to się teraz łamały wszystkich moich projektów kształty. Żal mi tylko było Helusi; istotnie, czułem, że tej dziewczynie użytecznym jeszcze być mogę; nasze rozpoczęte nauki wymagały koniecznie dalszego rozwinięcia, a prócz tego dręczyło mię trwożne jakieś przeczucie, gdym pomyślał, że ją tak samą, ufną i bezbronną, zostawiam między tą siostrą i tym bratem, o których, dziwne przeznaczenie! już się dwa szczęścia dwóch serc szczerze kochających rozbiły. Co to jest jednak ta osobistość człowieka? W tej chwili nie wątpiłem, że Anna cierpi, że mogła nawet umrzeć z cierpienia swojego, a wczoraj słowom panny Ireny wierzyć mi się nie chciało... Tak to bywa zazwyczaj i często lepszym ode mnie zdarza się też ludziom. Póki tu w naszym świecie tkwią nieszczęścia wszelkie, potrzebnym jest może, by człowiek miał objaśnienie każdego z kolei, choćby nawet wyrzutu sumienia — i to uczy...

XI

Kazimierz lepiej ode mnie przyrzeczenie swoje pamiętał; wieczorem przyszedł mię odwiedzić; nie dziwił się wcale, że ja w ciągu dnia równie słowny nie byłem, gdyż mnie tak zmienionym znalazł, że mi sam podobieństwo jakiejś gorączkowej choroby na wymówką podsunął. Zaczęliśmy jednak rozmawiać i pod wpływem słów tego człowieka cichła zwolna egoistyczna gwałtowność mego uczucia, łagodniała krwawa rana mej piersi. Pokazało się, że mu już od dawna obcy nie byłem, że znał dokładnie wszystkie szczegóły mego położenia i wszystkie skłonności charakteru. Wiedział o mnie wszystko, co by mógł wiedzieć najbliższy towarzysz, może się domyślał tego, czego przyjaciel najbliższy domyśleć mógł tylko, ale mi żadnym wyrazem swoim przykrości nie wyrządził, żadnym omówieniem w serce nie uraził. A tak łatwo było wtedy... Spostrzegłem wprawdzie kilka razy, że Kazimierz chciał niby na jaw wszystkie strony mego ducha wydostać, że mię badał i sądził, ale odpłacał mi to zaraz taką szczerością i takim poczciwym własnych myśli wylaniem, że mi z każdą chwilą szacunku dla niego i mogę śmiało powiedzieć, przyjaźni przybywało.

— Wczoraj — mówił on w dalszym ciągu poprzednio zamienionych zdań i uwag różnych — wczoraj musiałem ci się bardzo wymagającym zdawać, kiedym o Marii Reginie wspominając powiedział, że tak wielkie moralne i umysłowe skarby ciekawość tylko budzą we mnie względem zastosowania swojego. Odrzekłeś mi wtenczas, że Maria Regina jest bogatą nimi, i to mi niby miało wystarczyć logicznie, a ja dziś powtarzam jeszcze, Ludwiku, to nie dosyć! Usuwam spod tego wzgląd na wszelką osobistość panny Marii Reginy; zbyt mało znam ją, a nawet, jako sam widzisz, nie sądzę, tylko słów kilka o ciekawości mojej nadmieniłem, lecz przenieś te słowa w ogólniejsze znaczenie. Istotnie, gdy słyszę o człowieku rozumnym, pięknym, dobrym, zaraz się pytam, w co on też rozum, piękność i dobroć swoją obraca. Na polu filozoficznych dowodzeń to wiem, żebym przepadł z kretesem, jako mówili starzy, bo tam wszystko ścisłą wynikłością zakreśla się w kółka, za które przestąpić i których rozerwać nie można.

Tam rozum jako abstrakcja jest rozumnym, a więc prawdziwym a więc twórczym, a więc doskonałym itd., a piękność jest piękną w warunkach rozumu tylko, a dobroć dobrą w warunkach piękności: i tak jedno za drugim, i tak jedno z drugiego. Ale przypuść, Ludwiku, żeśmy wypowiedzieli sobie te wszystkie kategorie, żeśmy się na każdą z nich zgodzili i że teraz idziemy w świat przystosowań, świat historii... jeśli chcesz, spostrzeżeń tylko. W tym świecie rozum, piękność i dobroć przestają być abstrakcją, ukazują nam się w ludziach pojedynczych jako zdolności lub przymioty. Zdolność można w sobie do wysokiego stopnia rozwinąć, lecz rozwinięcie nic o skierowaniu nie stanowi; przymiot można posiadać, lecz posiadanie sposobu użycia nie wskazuje jeszcze. Wierz mi, Ludwiku, bardzo często rozum, piękność i dobroć ze stopnia zdolności i przymiotu nie podnoszą nigdy przez całe życie obdarzonego nimi człowieka. W umysłowym i moralnym kształceniu samego siebie wiele nieraz jeszcze samolubstwa bywa. Znałem takich samolubów, ludzi, co się w uprawie własnej duszy zamknęli jak pustelnicy Tebaidy w osiąganiu własnego tylko zbawienia. Gorzko mi było, gdy patrzyłem na nich, bo oni dla młodszej braci mojej poświęconymi zdawali się relikwiami, a ja wiedziałem, że w nich faryzejska cnota, nie przez obłudę faryzejską, ale przez nadużycie gimnastycznych z własną myślą ćwiczeń. Chrystus wyrzuca faryzeuszom, że kiedy jałmużnicze składają ofiary, to powiadają ojcu swemu albo matce swojej: „Wszystko co damy Bogu z mienia naszego, wam się w pożytek obróci”, i nie wspierają ojca w potrzebie, i suchym okiem patrzą na nędzę rodzonej matki swojej. Czyż inaczej mówią ci ludzie? „Wszystko, co zbierzemy bogactwem w duszę naszą, to już przez to samo dla świata zbogaceniem będzie.” I zbierają myśli najwznioślejsze, uczucia najwyższe, rozwijają w jakąś dziwną potęgę wszystkie władze swoje, a kiedy mózg im się rozjaśni, pierś ciepłem rozgrzeje, kiedy mogą użyć wszystkiego, co jest tylko w objawach mądrości bożej i piękności bożej, kiedy siępoczują bystrymi w grze pojęć człowieczych, silnymi w przyjmowaniu artystycznych wrażeń, roztkliwionymi idealnym jakimś ukochaniem, to światu w najwspanialszym darze stawiają jednostkę swoją i pytają: „Czyż to nie dosyć? Ja wiem już tak wiele, umiem cenić tak wysoko, umiem wielbić tak szczerze. Nienawistnym poruszeniom, brudnym namiętnościom zamknięte serce moje. Wszelkiej nędzy przystępne moje współczucie, wszelkiej cnocie dusza otwarta. Czyż to nie dosyć?...” O całą połowę nie dosyć jeszcze! Moralność i doskonałość taka była średnich wieków ideałem, a ponieważ o duchowych bogaczach mówimy, więc ci powiem, Ludwiku, że zagospodarowanie takie było starej szkoły ekonomistów politycznych zasadą. Dzisiaj ludzie przyszli do uznania, że zbawianiem innych własną duszę zbawić dopiero można. Ekonomiści przyszli do uznania, że gromadzenie kapitału nie jest głównym celem ich nauki; złoto bowiem nie stanowi bogactwa, lecz tylko jest narzędziem, za pomocą którego działalność ludzka, ożywiając siły, otwierając źródła produkcyjne, dobry byt i bogactwo na kraj wylewa. Może się nie dość jasno i nie dość zręcznie tłumaczę, ale przecież nieudolność moją powinieneś sobie własnym sercem dopełnić i zrozumieć mię aż do dna myśli mojej.

— Zdaje mi się, że zrozumiałem, Kazimierzu, i w zupełności zdanie twoje podzielam — rzekłem mu na to — ale nie dość i to jeszcze w ogólnikach się porozumieć, zestąpmy do najbliższych przystosowań, żeby już ani jednej sylaby wątpliwej do rozstrzygnięcia między nami nie zostało. Czego... — i zająknąłem się, bo mi w tym miejscu trzeba się było spytać, czego właściwie na przykład od Marii Reginy mógł żądać, ale to imię zatrzymało się lodem w ustach moich i skończyłem: — Czego pod tym względem od kobiet wymagasz?

Kazimierz milczał przez chwilę, znać było po nim, ze rozmyśla i waha się nieco.

— Dziwnym to będzie może — przemówił wreszcie — ale na zagadnienie twoje odpowiem jeszcze bliższym szczegółem, niż go sam oznaczyłeś w pytaniu. Wezmę żywy przykład do objaśnienia. Wczoraj spotkałem taką jak Maria Regina kobietę. Wiem o niej, że czyta wiele, maluje z talentem i rozmawia prześlicznie.

— Jeszcze ci trzeba wiedzieć, że jest rodziny duszą i tchnieniem ożywczym.

— Weźmy i to nawet, ale w takim znaczeniu, w jakim ją wziąć mogłem, z powierzchowności wnioskując. Otóż wnioskowania moje niech ci będą przez chwilę rzeczywistością. Widzimy przed sobą kobietę wyższego ukształcenia, piękną, uszczęśliwiającą rodzinę swoją. Zaiste, widok pożądany i godny czci wszelkiej, ale mnie on nie wystarcza jeszcze. W czytaniu i nauce rozlubować się można jak w zbytku i strojach, talentem własnym można się zabawić jak tańcem, odurzyć jak napojem. Ojca i brata kocha się takim wrodzonym serca uczuciem, że niekochanie liczy się już do błędów, występków lub nieszczęść. Gdzież tu w tym wszystkim zasługi szukać? Ach! mój Ludwiku, ja ci się przyznam, że patrząc na ludzi uczących się cierpliwie, spokojnie i bez troski, nieraz im pozazdrościłem, ale nigdy mi na myśl nie przyszło, żeby ich za to uwielbieniem otoczyć; a patrząc na ludzi, którzy się w domowym szczęściu zasklepili, tom sobie myślał, że to jest najwygodniejsze osobistości swojej zahipotekowanie. I dziękowałem Bogu, że mi się dostało także — ale poszedłem dalej; kobieta wprawdzie inną pójść ma drogą, lecz na tę samą odległość ubiec jej powinna. Jeśli Maria Regina ze zdolności swojej więcej zrobiła niż ambrozyjną dla swej indywidualnej natury kąpiel; jeśli ojca i brata ukochała, ale prawdziwie chrześcijańską miłością, w Chrystusie i dla Chrystusa, w dobrym i dla dobrego; jeśli pod pozorem wypełniania obowiązków nie marnuje się na podsycaniu swoich egoizmów tylko, które jej pracę spożyją i w sobie zakończą; jeśli widzi, że co da ojcu i bratu, to brat i ojciec ludzkości w trójnasób oddadzą; jeśli ma przedsobą obecnym w każdej chwili takie rozpromienianie się uczynku i słowa każdego, to ja przed nią chętnie czołem uderzę i powiem: to dosyć! Ale inaczej... będę zaiste podziwiał dary Opatrzności, pójdę słuchać uczącej rozmowy, jak idę czasem wody w studni naczerpnąć. Może też nawet w orzeźwieniu co dobrego zrobię kiedy, lecz dobro owo moim i ze mnie, a nie jej i z niej będzie.

— Surowym jesteś — odezwałem się wtedy — surowym i bardzo wymagającym.

— Prawda — odpowiedział mi głosem najpoufniejszej szczerości — jestem surowy i bardzo wymagający, ale względem bogaczów jedynie i względem wybranych Pańskich. Słuchaj, Ludwiku, sam chciałeś, żeby aż do ostatniej sylaby wszelką spomiędzy nas usunąć wątpliwość; zrobię jeden krok jeszcze ku temu, krok zadziwiającego pośpiechu, jeśli uważać będziemy na świeżą datę naszego spotkania, lecz krok stanowczy względem dalszych naszych stosunków, których przyszłość, da Bóg doczekać, w dłuższe nam przejdzie niż cała przeszłość lata.

I mówiąc to podał mi rękę, a podaną wzajemnie uścisnął mocno, bratersko.

— Dotknę twojej osobistości, Ludwiku — ciągnął dalej — względem niej mam sąd zupełny i ostateczny, bo na zdobyciu tego sądu wiele mi zależało. I ty żyjesz dotychczas więcej biernie niż czynnie zdolnościami swoimi. Wiem, że nie pomijasz nigdy żadnej sposobności, która ci się nastręcza, do skierowania ich ku pożytkowi twych bliźnich; więcej nawet powiem, wszystko, co robisz, jest dobrym, ale jeszcze nie robisz wszystkiego dobrego, jakie możesz i powinieneś robić. Nie ma żadnej spójni, żadnego ciągu w działaniu twoim, są tylko oderwane, choć piękne uczynki, jest, że się tak wyrażę, pewne amatorstwo, gdy być powinien najzupełniejszy artyzm w trudnej życia sztuce. Cisnąłeś przed siebie takie świetne życzenia w przyszłość, że ci, wyglądającemu za ich spełnieniem, obecne chwile, jedna po drugiej, jak perełki z rozerwanego sznurka uciekają, a ty ich nie cenisz sobie, bo chęć twojego serca ku diamentowi, który błyska na końcu, zwróciłeś.

Szkoda tej straty, Ludwiku. Życzenie człowieka to uczuciowy stopień jego woli. Nie marnuj życzenia swego na ideały. Ideał niech będzie dla ciebie religijną nadzieją, ale życzenie swoje określ stałym i niezmiennym zamiarem: pragnij tego, co wykonać możesz, a niech to, co wykonasz, prowadzi cię dopiero ku ideałowi twojemu. Według mego przekonania człowiek każdy jest jako sędzia i rządca. Życzenia swoje cisnąłeś przed siebie tak daleko, że aż ogólnej doskonałości sięgnęły, tymczasem każdy twój postępek obecną ograniczyłeś chwilą; według mego przekonania inaczej wziąć się do tego trzeba. Doskonałość ogólna powinna być w sercu naszym religijną nadzieją, ideałem; spodziewam się, Ludwiku, że ty przynajmniej w urągliwym znaczeniu słów tych nie weźmiesz z mej strony ani też posądzisz nawet, bym w nie grzecznym sposobem wyraz utopii obwijał. Nie, bo przecież dodaję zaraz: religijną nadzieją, religijnym ideałem, a przez religijność rozumiem to, czego się w katechizmie uczyłem: połączenie najpierwszej przyczyny z najdalszym skutkiem, najpodrzędniejszego środka z najwyższym celem, połączenie ziemi z niebem i człowieka z Bogiem, słowem, świętość, nieomylność ostateczną. W takim znaczeniu religijny ideał i religijna nadzieja zachowują prawdę swoją, są nam podnietą, zachętą, wytrwaniem, są górą, z której umierający nawet w swej pustyni Mojżesz krainę Chanaanu ogląda . Lecz taka nadzieja, taki ideał nie mogą być wprost ujętnymi dla życzenia naszego. Życzenie człowieka to uczuciowy stopień jego woli, kolebka jego zamiarów; życzenia w ideały ciskać nie powinien, jak tej kropli wody, którą chce w otchłań bezmierną wsączyć, znad brzegów rzeki do oceanu nieść nie potrzebuje: dość mu ją będzie w płynące u stóp jego nurty wmięszać, aby z nimi już niewątpliwie do bezdennego morza zapłynęła. Dla życzeń więc twoich ma być kresem granicznym powzięcie zamiaru, pragnij tego tylko, co wykonać możesz, ale nawzajem, Ludwiku, niech to, co wykonasz, wprost cię ku ideałowi twojemu prowadzi.

Dla życzeń i zamiarów w każdej chwili musisz mieć punkt pewny i niby z rysunkową dokładnością wykreślony. Dla czynów twoich musisz mieć najdalszych następstw rozwiniętą nieskończoność, musisz widzieć na własne oczy i czuć na własne sumienie, że kropla życia twego prądem rzeki płynie i że jej aż do zmiłowania bożego lub do spełnienia fizycznych przerobów bezświadomej natury w kielichach kwiatów nadbrzeżnych w stojącej wodzie jeziora lub w połyskliwej od słońca kałuży nie tracisz. Moim zdaniem, człowiek każdy, jako sędzia i rządca, przed okolicznościami własnego położenia na świecie stanąć, a rozpatrzywszy się w nich dobrze, odpowiednią i możliwą robotę wyznaczyć sobie powinien. Kiedy się mówi o zyskach materialnych, to wyznaczenie sobie takiej roboty nazywa się obraniem zawodu, czyli kariery. Otóż ja chcę, Ludwiku, żebyś ty w świętszej, w duchowej pracy obrał sobie także zawód i karierę, żebyś wiedział z pewnością, co w stosunku do swej zdolności uczynić możesz, żebyś miał i czuł co chwila łączność swego działania z obrotem wszystkich kółek tego wielkiego warsztatu, na którym się pierwotne prawa Pana Boga w doskonałość wzorują; żebyś się zgodził, jednym słowem, jako sumienny wyrobnik, a nie poprzestał na tym, iż ci się zdarzy kiedy być przypadkowym pomocnikiem. No, i cóż mówisz na to? Czyż do zgłoskowania ostatniej wątpliwej sylaby nie przystąpiłem z prawdziwie cywilną odwagą i przeszło- czy tam przyszłowieczną szczerością? Parę tylko nie doczytanych liter zostało się jeszcze, ale te zostaną do jutra, do pojutrza, do nie wiem kiedy, póki ty sam w ich składaniu mi nie dopomożesz. Czy tylko będziesz mógł przyjść do mnie jutro?

— Och! przyjdę — zawołałem — przyjdę niezawodnie i będę ci mógł lepiej niż dziś odpowiadać.

— Kiedyś już taki poczciwy, to się wybierz z rana, choćby przed ósmą, gdyż później koło dwunastej czekają mię różne hipoteczne sprawy i widzielibyśmy się zbyt krótko lub nie widzieli wcale, a mnie — dodał z uśmiechem — kobiety wychowywały, umiem tęschnić, oczekiwać, wyglądać, niecierpliwić się nawet.

Do ósmej czekam cię ze spokojnością stoicką, po ósmej z niespokojnością rozpieszczonego dziecka. Pamiętaj, Ludwiku...

Słowa Kazimierza dziwne zrobiły na mnie wrażenie, kiedy zostałem sam z nimi w rozmysłach. Zdawało mi się, jak gdyby otwarto przede mną niepostrzegane pierwej wrota i archanioł jakiś, piękny jak szczęście, a surowy jak wyrok sprawiedliwości, ujął dłoń moją i prowadził mię szlakami nowej zupełnie drogi. Od czasu do czasu miałem poczucie silnego pchnięcia w nieznane przeznaczenie i wyobrażałem sobie, że tak zapewne ziemia w konieczność swego biegu pchniętą być musiała. To, co po ów dzień było mi treścią życia, zmieniło się w przypadłość jego. Najważniejsze zdarzenia, przedmioty, uczucia własne rozstępowały się na obie strony mej drogi, a ja szedłem, szedłem bez wypoczynku, bez zboczenia, prosto przed siebie — daleko — aż gdzie sobie cisnąłem to jedno słowo: „tam”. Ranniejsza boleść nie ustąpiła z duszy, i owszem, z całą siłą odezwała się właśnie, bo jednym rzutem myśli przemierzyłem, ile mi to pomocy i szczęścia ubyło, a jaki ciężar wlec będzie trzeba za sobą, niby ołowianą kulę do nogi więźnia łańcuchem przykutą, jaki ciężar! — nie dopowiedziane nigdy miłości wzajemnej słowo! Lecz wzgląd ów nawet przyjąłem za rzecz dokonaną, za nieodtrąconą z położenia mego okoliczność — podług rady Kazimierza więc stanąłem naprzeciw niego jako sędzia i rządca wszechwładzy.

Nazajutrz Kazimierz jeszcze sfery stoicyzmu nie przestąpił zapewne, kiedy już do drzwi jego pomieszkania stukałem. Rozmówiliśmy się tak dobrze, przeczytali sobie tak wyraźnie i te ostatnie w zawieszeniu pozostawione litery, że między nami wszelki rozdział zniknął; ujrzeliśmy się tuż obok siebie, z tym samym słowem na ustach i z tąż samą myślą w sercu, krótko mówiąc: obraliśmy sobie tęż samą karierę.

Według zamiarów naszych czekało nas uporządkowanie sąsiednich sobie gospodarstw Bystrowoli i Krzywca, czekały coraz dalej rozpromieniające się przedsiębiorstwa, a we wszystkich dobry byt i wsparcie drugich były ogólną sumą jedynie upragnionych korzyści. Nie zdziwił się też Kazimierz, gdy mu o przyśpieszonym wyjeździe z Warszawy wspomniałem, ale zapytał mnie, czy wieczorem do Marii Reginy przyjdę. — Mimowolnie zmięszałem się tak prostymi wyrazami i coś bez związku nadmieniłem o braku czasu, o wykończeniu sprawy mojej, o aktach mecenasa. Kazimierz z uwagą popatrzył na mnie i przyjął n a pozór wymówkę, ale dlatego jedynie, że jak widać było, nie chciał badaniem zdobywać ufności mojej; w głębi zaś duszy, mówił mi nieraz potem, zakłopotanie się moje wytłumaczył sobie na pewien rodzaj przesadzonego ascetyzmu i niewczesnej dumy; zdawało mu się, że po rozmowie naszej lękam się z pełności męskich uniesień w jednostkowe kochanie przerzucić, a może też wstydzę nawet tego objawu jako słabości nieodpowiedniej rozmiarom planów naszych. „Oho! jeszcze jedna litera” — pomyślał sobie i miał słuszność; była to jedna litera jeszcze, tylko się trochę w jej czytaniu omylił.

Za powrotem do domu chciałem dać zwykłą lekcję Helusi, pomówić z nią o dalszym nauk rozkładzie, wskazać dzieła, z których by mogła sama następnie zbierać wiadomości; chciałem ją w rady i objaśnienia na czas długi zaopatrzyć, ale mi powiedziano, że Maria Regina wstąpiła po nią z Romualdem i wywiozła na jakąś za miasto przejażdżkę.

— Ja tam z nimi jechać nie mogłam — zakończyła pani Agnieszka — ale też mam nadzieję, że niedługo wrócą, bo się przed dziesiątą wybrali. Maria Regina prosiła, aby Helusi białą włożyć sukienkę. Bodaj czy mi jej tylko na Bielany nie zawieźli; coś tak się domyślam, niechże ich pan tutaj zaczeka.

Zaczekać?... aż się sam siebie przeląkłem, jak mi to słowo gwałtowną chęcią w serce uderzyło; była to i ciekawość rozdrażniona do najwyższego stopnia, i potrzeba spotkaniasię oko w oko z tą kobietą teraz, gdy wzmocniony nowym nadpływem moralnego życia, tak silny przeciw niej się czułem; była to i duma, i pragnienie odwetu, i tęschnota — bo jej dawno już nie widziałem — ach! dawno, całą dobę, w czasie której postanowiłem sobie, że jej więcej widzieć nie będę; było to... ja sam nie wiem co, lecz najpewniej okropne głupstwo moje.

Juścić Maria Regina kochać mię nie mogła, sam to dzisiaj rozumiem. Któż by kochał człowieka, co kochać aż do głupstwa może? fe! śmieszność i niedołęstwo — absolvo te,Maria Regina!

Otóż jednak w tamtej chwili nie zgłupiałem zupełnie... tylko uciekłem z domu. Na ulicy obejrzałem się wkoło i myśleć zacząłem dopiero, gdzie pójdę i co zrobię z sobą. Pierwszy raz wtedy spostrzegłem, jak mi dotychczasowe życie wsiąkało mimo wiedzy w te dwa magnesowe bieguny swoje — pałac Załuskich i dworek ślusarza. Poza nimi czczość mię ogarnia zupełna; im dłużej nad tym się zastanawiałem, tym zrozumialszymi i świętszymi stawały się dla mnie Kazimierzowe słowa. Gdyby nie on, kto wie, czy marząc ciągle najwznioślejsze marzenia, przy bogatszym własnego szczęścia zasobie, nie byłbym kariery swojej ograniczył tym kółkiem czarownym; w każdej chwili miałbym piękne i dobre wokoło, skądżeby mi się wzięło niedostatku dobra i piękności gwałtowniejsze uczucie? A gdyby też znowu i kółko owo zamknęło się przede mną, to poza nim tyle nudów, takie wyparcie z właściwej kolei, takie odurzenie wśród nieznanych przedmiotów, że aż serce schnie! Najlepiej sobie ów stan wyobrażałem przez tę dnia jednego połowę, której nie mogłem ani do przyszłości obranej wcielić, ani Marii Reginie lub Helusi oddać. Wyobraźcie sobie pudełko, gdzie były klejnoty, a które dla przewiezienia kilku szpilek albo tym podobnych gracików trzeba sieczką lub otrębami dosypać; sypałem otręby i sieczkę, narady z mecenasem, wizyty u ludzi, którzy mię nic a nic nie obchodzili, gazety w kawiarni, krótką przechadzkę po niesmacznym obiedzie — na koniec dosypałem aż do ciemnego wieczora.

O tej porze, według wniosków moich, Helusia już od dawna do domu wrócić musiała, a jeśli Maria Regina zabawiła u niej trochę dłużej na pogadance, to zapewne teraz koniecznie odjechać jej wypadło, gdyż jak słyszałem z rana, pani pułkownikowa z panną Ireną w gości jej się obiecały.

Kiedy przyszedłem do domu, z wielkim podziwieniem moim zastałem samego ślusarza tylko; powiedział mi, że Helusi nie odwieziono wcale i że przed wieczorem Romuald przyszedł prosić, aby matka jej także na wieczór do Marii Reginy poszła. Smutno mi się zrobiło. Oni tam wszyscy zgromadzili się razem — czas im biegł prędko, swobodnie, na muzyce, śpiewie, rozmowie — i nikt zapewne nie wspomniał o mnie, za mną nikomu tęschno nie było! Dziwne wrażenie osamotnienia padło mi na duszę, a padło tym boleśniej, że sobie powiedzieć musiałem: tak będzie teraz na całe życie twoje. Och! gdyby to już można było wziąć się do krwawej, najtrudniejszej pracy! W podobnych myślach zatopiony, siedziałem u siebie przed stolikiem, na którym świeca zapalona stała i nowe jakieś dziełko nie czytane, lecz roztworzone leżało.

— Panie Ludwiku! — zawołał niespodzianie czysty głos Helusi z ogródka.

Pobiegłem na balkon i ujrzałem ją, opodal nieco, wraz z matką w cieniu stojące.

— Jak też to panie późno dzisiaj wracają! — rzekłem z lekką wymówką, bom ja mimo wiedzy powrotu ich niecierpliwie wyglądał.

— Prawda, że późno, ale nam trudno było się rozejść — odpowiedziała pani Agnieszka.

— I czemuż to pan nie przyszedłeś, kiedy jak Małgosia powiada, tak wcześnie do domu wróciłeś? — odezwała się znowu Helusia — brak nam było pana bardzo; ja ciągle myślałam o tym, czy pan nie chory tylko; szczęściem, że światło w okienku spostrzegłam, bo z niespokojną myślą aż do jutra byłabym czekać musiała. Lecz pan nie chory przecie?

— Nie, zdrów i wdzięczny za poczciwych serc troskliwość.

— No to dobranoc już! Wymówki do dnia jutrzejszego zostaną.

— Wdzięcznym będę i za wymówki.

— Wszyscy się na nie złożymy. Maria Regina kazała powiedzieć panu...

— Maria Regina? — drżącym powtórzyłem głosem i przydałem: — cóż Maria Regina powiedzieć mi kazała? — Gdyż Helusia nie kończyła zaczętych wyrazów i w największej zawiesiła mię niespokojności. Odgadując niecierpliwość moją klasnęła w ręce tylko i zawołała:

— Ach! jaki pan ciekawy! Mogę pana ukarać za to, że do nas w wieczór nie przyszedłeś.

— Proszę pani Agnieszki, niech mię Helusia nie karze, doprawdy jam nic nie winien — modliłem się do ślusarzowej.

— A więc — rzekła znowu na jej wstawienie się córka — Maria Regina kazała panu powiedzieć... — lecz znów urwała swą mowę. Już się też i gniewać trochę zaczynałem.

— Cóż kazała, no, dalej? — rzekłem z naleganiem.

— To, co pan słyszy, dosłownie powtarzam: na pożegnanie wzięła mię za rękę i rzekła: „Powiedz panu Ludwikowi...”, ale potem umilkła i nic więcej nie przydała. Czekałam przez chwilę, na koniec przyrzekłam jej, że powtórzę milczenie. Maria Regina się uśmiechnęła, pocałowała w czoło i nazwała, ale to wyraźnie nazwała swoim aniołem. Anioł znaczy wiernego posłannika; jestem nim, wypełniłam zlecenie, żegnam więc pana, dobranoc!

— Dobranoc aniołowi — powtórzyłem za odchodzącą i błogosławieństwo żywym uczuciem z piersi mi się wydobyło: bodajbyś nigdy długo nie cierpiała, ty mój prawdziwy dobrych słów aniele!

Istotnie, w owej chwili najlepszym słowem dla mnie było owo nie dokończone Marii Reginy polecenie. Czy w nim błyskała nadzieja czy obietnica? nie wiedziałem — czy nawet wrócę do niej, czy się z nią widzieć jeszcze będę? sam sobie nie stawiłem ostatecznego zapytania. Ale pewny byłem, że w niedomówionym ciągu jej myśli jakieś wynadgrodzenie okrutnego żartu leżało, pewny byłem zresztą, że wspomniała o mnie... jak? co? dlaczego? nie przyszły mi do głowy te rozwagi. Pierś wolniej odetchnęła, zasnąłem pod wpływem nieokreślonych, lecz prawie pocieszających wrażeń. Niech mi też kto tłumaczy to wszystko!

XII

Nazajutrz bardzo wcześnie upomniałem się przez Małgosię o widzenie Helusi; za danym pozwoleniem zszedłem na dół i zastałem ją samą w pokoju, gdyż matka wyszła z Karolkiem po sprawunki na miasto, a ojciec dawno już był u warsztatu swojego. Dziewczynka siedziała i szyła bardzo pilnie — czoło jej było tak pogodne, tak jasne myślami, że się aż bielszym niż zwykle zdawało, twarzy jednak swobodny uśmiech nie rozświecał, i owszem, głębokie jakieś zadumanie w rysach jej osiadło. Na moje wejście podniosła spuszczone ku robocie oczy i wyciągnęła rękę w milczeniu; usiadłem naprzeciw niej równie milczący i patrzyłem w jej promienne — ale zawsze promienne niby w głąb ku własnemu sercu — spojrzenie.

— Byliście więc wczoraj na Bielanach? — rzekłem wreszcie po chwili.

— Byliśmy — odpowiedziała krótko Helusia, a głos jej wydobył się z serca takim pełnym, dźwięcznym i wzruszonym, że się w nim odezwało całe bogactwo świeżo uzbieranych wspomnień.

— Śpiewaliście — mówiłem dalej — graliście, przez cały wieczór rozmawialiście swobodnie i dobrze wam było na świecie...

— Prawda, panie Ludwiku, dobrze nam było na świecie, tak dobrze wczoraj, że kiedy siadłam sobie nad brzegiem Wisły w Bielanach i kiedy Maria Regina siadła przy mnie z bratem swoim, to nagle uczułam, jak gdyby mi się przeszłe i przyszłe życie w obecną chwilę zbiegło. Nie pragnęłam, a używałam; wieczność świętych w niebie musi być niezawodnie ciągiem chwil podobnych. I dziwna rzecz nawet, bo teraz wielki smutek jest w naturze: pierwsze liście opadają, pierwsze ptaki odlatują, pożegnanie czuć w każdym słońca promieniu. Mnie jednak zachciało się nieśmiertelności takiej. Mnie żal było, czy pan uwierzy? Żal było, że woda płynęła!

— A więc był i żal jakiś? To dobrze, szczęścia bez żalu zawsze się lękałem przesądnie.

— Doprawdy? No, widzi pan, ja przed chwilą o tym właśnie myślałam, lecz po cóż ja się mam lękać? Wszystko, co mi Bóg daje, wszystko, co mi serca ludzkie dają, wszystko to przecież są podarunki dla mojej umarłej, nie dla mnie. Gdybym w której bądź chwili, w jakim bądź wrażeniu z jej wspomnieniem rozdzieloną się spostrzegła, to bym się niezawodnie przeraziła okropnie i samej siebie, i szczęścia mojego, ale tak nie jest, och! nie jest wcale. Wczoraj nad Wisłą, kiedy mi najradośniej serce uderzało, to ja poczułam, jak gdyby według swej obietnicy, panie Ludwiku, ona mną się stawała; aż oczy zamknęłam, aż twarz w ręce ukryłam, żeby mi to z myśli nie uciekło. „Żyj, żyj teraz”, powiedziałam jej nawet, a Maria Regina nie zrozumiała mnie, zdawało się jej, że ja z tęschnoty jakieś życzenie rzuciłam tylko i trochę połajała mię za to, że więcej uczucia w jednym grobie zamknęłam, niż go teraz dać będę mogła tym, co mnie pokochają. Nie chciałam się tłumaczyć, sama nie wiem czemu, ale zdarzają się chwile, w których nawet dźwięku jednego słowa skąpię. Moje milczenie musiało pana Romualda zniecierpliwić, dokuczył mi też prawie, odezwał się takim smutnym głosem, jak gdyby istotnie z duszy, a nie przez żart mówił:

„Wiesz co, Mario Regino? kto Helusię pokocha, umrzeć powinien prędko, sam dla siebie, żeby tę chwilę swej duszy wprost przed Bogiem stawił, a kto od Helusi kochanym będzie, umrzeć powinien prędzej jeszcze, żeby skarbów takiego kochania we własnym ubóstwie nie zmarnował, żeby jej wiarę i pamięć zostawił.” Już też na te słowa wytrzymać nie mogłam. „Mój Boże! — zawołałam — co wy mówicie o grobach i śmierci? Czyż wy nie wiecie, że właśnie moja umarła zmartwychwstała i że mi w sercu żyje?” Pojęli mnie na koniec. Maria Regina upieściła mię tak serdecznie i on był taki szczęśliwy, a ja!... panie Ludwiku, ot, gdy wszedłeś, myślałam sobie, czy to nie zbytkiem już.

Naprawdę zrozumieć tej Marii Reginy nie mogłem — czyliżby rzeczywiście w miłość Romualda nie wierzyła, a wzajemności Helusi nie przypuszczała nawet?... Lecz jeśli przypuszczała, to któż pozwolił jej diamentowemu sercu z serc krwią nabiegłych wydobywać nieodgadnięte w swych skutkach wrażenia? Wspomniałem sobie mój bliski odjazd... położenie Helusi zatrwożyło mię tym bardziej.

— Siostrzyczko — rzekłem jej poufnie, gdyż od jakiegoś czasu nieraz już, mówiąc do niej, używałem tego wyrażenia, a zdarzało się nawet, że prostym „Helusi” zastępowałem je mianem — „siostrzyczko”, pamiętasz, jakeśmy to pierwszy raz długo i szczerze rozmówili się w ogródku? Byłaś bardzo smutna i znękana; ja ci mówiłem wtedy, że nieszczęście grzechem jest, a szczęście prawem człowieka i siłą jego do cnoty. Uwierzyłaś mi; dzisiaj tak szczęśliwą jesteś, że się już zbytku obawiać zaczynasz. Nie wiem, czy mię za wielkiego dziwaka nie weźmiesz, alebym chciał znowu tak cię przeciw radości uzbroić, jak przeciw cierpieniu uzbroiłem. Prawda, że to okropnie potworna nauka, szczególniej gdy ją z pozorów kto sądzi, wymagać od człowieka, aby wiecznie termometr jakiś we własnej piersi trzymał i nad wskazane przepisami stopnie ani mu spadać, ani wznosić się nie dozwalał, to jakiejś bezbożnej arytmetyki zadanie, lecz ja go tobie nie narzucam, siostrzyczko!

Bądź szczęśliwą, o ile nią być możesz według natury swojej, tylko bądź szczęśliwa usposobieniem i stanem własnej duszy; nie bądź nigdy szczęśliwa rzeczą, zdarzeniem, osobą, wierz mi, Helusiu, rzecz każda się zużywa, zdarzenie każde przemija, osoba każda zawodzi...

— Panie Ludwiku, co pan mówisz?... — przerwała mizżywością. — Osoba każda zawodzi!... Więc nie kochać nikogo?... więc po co żyć?

Smutnie się uśmiechnąłem.

— I kochać można, i żyć można — odrzekłem — tylko na ślepo ufać nie potrzeba; zawód nie jest oszukaństwem, zawód leży najczęściej w konieczności charakterów ludzkich, które się ciągle rozwijają z tła przyjmowanych i dawanych wrażeń. To, co przyjmujesz, zaprowadza w osobistości twojej nową zupełnie kombinację, rozwija w niej nowe pierwiastki lub już rozwinięte przekształca; to, co dajesz, pod pewnym względem też same sprawia skutki, wydobywa nowe siły z twej duszy, w grę wprowadza nowe władze twego jestestwa. Z drugiej strony zaś, dający i przyjmujący, tak jak ty, jest pod wpływem rozlicznych przemian w stanie ducha własnego; dziś, dajmy na to, masz serce ufne, spokojne, bezświadomie bogate niewyczerpniętą zdolnością kochania. Spotykasz człowieka namiętnego, któremu smutno na świecie, bo chce coraz więcej, coraz inaczej być kochanym, człowiek taki przeczuje skarby twojej miłości, zapragnie ich koniecznie i samym pragnieniem tak się upodobni z tobą, tak zjednoczy, tak uświęci, że ty, która kochać możesz, pokochasz go niezawodnie. Potem w twojej duszy kochanie rozwijać się będzie na wyrozumiałość dla błędów ukochanego, na wsparcie jego słabości, na uszanowanie dobrych jego przymiotów, na chęć wspólnego z nim po drodze czynów i ulepszeń postępu, na przyjaźń, ale zawsze jako wyższe i szlachetniejsze kochanie. W jego duszy uzyskana miłość twoja przyniesie chwilę sytości, zaspokojenia, a z chwili następnej niepohamowane pragnienie nowych wrażeń, potrzebę nowych i innorodnych zasiłków wywoła. Wszakże to będzie zawodem, Helusiu?...

— Brzydkim, szkaradnym zawodem — rzekła po chwili namysłu — ale gdyby się też spotkały takie dwie dusze na świecie, które by za każdą chwilą życia szły w przemianę jednoczesną i odpowiednią sobie; gdyby dar każdy i przyjęcie każde rozbudzało w nich zawsze takie władze jedynie, które się wzajemnie wspierać i uzupełniać mogą, to cóż, panie Ludwiku?

— Ha, to byłby ideał zapewne, lecz dzisiaj, moja Helusiu, ideały tak obce naszej ziemi, żeśmy je aż wszystkie razem Panu Bogu do nieba wrzucili.

Chciała coś odpowiedzieć na to, ale dzwonek dał się słyszeć przy drzwiach wchodowych i lubo tyle osób przyjść mogło o tej porze, jam się domyślił zaraz, że to Romuald wchodzi, bo twarz Helusi ożywiła się rumieńcem, jej oczy blaskiem roztliły.

Małgosi w domu nie było, poszedłem więc otworzyć; wchodzącego tak prędko do siebie na górkę zaprowadziłem, że nawet czasu nie miał o domowych się wypytać. Zdziwił się trochę widząc wszystkie moje papiery i książki w nieładzie, bo je. też po całym pokoju rozrzuciłem, od samego rana pakowanie ich mając w zamiarze; chciałem każdą raz jeszcze przejrzeć, rozgatunkować lub też, gdyby się zdała na co, Helusi zostawić.

— Ludwisiu, cóż to znaczy, przez Boga, czy do mojego cechu przystajesz na rzemieślnika? Mógłby kto pomyśleć, że już tutaj od tygodnia mieszkam.

— A tymczasem omyliłby się w chronologii, bo raczej po tygodniu mógłbyś tu zamieszkać.

— Bardzo prostym sposobem: Wtenczas, gdy już wyjadę.

— Jesteś dzisiaj enigmatyczny jak kabała panny Lenormand. Co to znaczy: „Wyjadę”? gdzie wyjadę? po co?

— Jak to po tygodniu? wyjadę? skąd wyjadę?

— Rozwiązanie jak najłatwiejsze: wyjadę na wieś, wyjadę po to, żebym gospodarował, wyjadę z Warszawy.

— Ta, ta, ta! Jakimże cudem ów projekt tak nagle do głowy ci przyszedł?

— Zdaje mi się, że od pierwszego ponowienia znajomości naszej wiedziałeś już, że w Warszawie nie mieszkam i tylko w niej dla ukończenia majątkowych interesów bawię.

— Więc się ma rozumieć, że je ukończyłeś zupełnie?

— Tak jak gdyby...

— Jeśli niezupełnie, po co wyjeżdżasz?

— Przypomnę ci tę małą okoliczność jedynie, że majątkowe interesa mogą mnie na wieś powołać także.

— Bodajbyś na wsi i w mieście wszystko co do grosza stracił, ty chciwoszu nieznośny, co nas porzucasz wtedy właśnie, gdy podstępami i sztuką magiczną w serca nasze najdalej się wkradłeś.

— Przynajmniej poczciwy ze mnie złodziej, bo wam z nich pewno niewiele na tęschnotę i żale po sobie zabiorę.

— Tak ci się zdaje, panie Ludwiku? No proszę, co też rozumiesz przez to słowo „wiele” albo „niewiele”?

— Wiele znaczy tyle na przykład, ile dajesz operze włoskiej w Paryżu.

— A niech ją wszyscy diabli porwą!

— Ile dajesz śpiewom wielkopiątkowym w Rzymie.

— No, no, jeszcze bym ci mógł dzisiaj i te śpiewy darować.

— Więc ile dajesz piosnce Helusinej.

— Rozumiem, to ma być wiele, a niewiele?

— Niewiele znaczy tyle, ile dajesz mnie.

— Masło maślane; przecież ja właśnie chcę wiedzieć, ile to według twojego rachunku daję ci niby.

— A zatem tyle, ile dajesz muzyce Glucka, Mehula.

— Bodajby się przepadła!

— Ile dajeszDon JuanowiMozarta.

— Poszanowanie, poszanowanie najgłębsze.

— Ile dajesz tej zwrotce... co ją Anna śpiewała.

Romuald od początku naszej rozmowy ciągle chodził po pokoju, przerzucał w książkach, zaglądał w papiery, ale na ostatnie słowa moje stanął jak wryty, najpierw się zaczerwienił, potem bladł coraz więcej, oczy mu świecić zaczynały niby dwa migotliwe fajerwerki w głowie, skóra na policzkach drgała nerwowym swoim drganiem — widać było, że serce gniewem wzbiera, aż nareszcie gniew słowami wybuchnął.

— Och! teraz już wiem wszystko — rzekł szyderczo wolnym i ucinanym głosem — chciałeś mi koniecznie w twarz rzucić to imię, boś słyszał, że się z nim zawsze jak z wróżbą nieszczęścia spotykam, arcyszlachetnie doprawdy! Chciałeś mię przestrzec, że jak pustak szalony kocham i zapominam, więc też w żadnej chwili własnemu sercu i własnej pamięci wierzyć nie powinienem; arcymoralnie bez wątpienia! Chciałeś potem iść może i przed uczennicą twoją rozwinąć to w porównawczej lekcji, która by na korzyść profesora wypaść musiała; arcymądrze, Ludwiku! Trudno zaprzeczyć: szlachetnie, moralnie i mądrze! Nie darmo też Maria Regina od dawna mówiła mi, że tobie tylko podobny człowiek może kochać Helusię; ja wtedy śmiałem się z tego; dziecinne przypomnienie... głos jakiś własnego serca wierzyć temu nie pozwalał.

— Głos miał wielką słuszność, Romualdzie.

— Ale przypomnienie kłamało. Nie, Ludwiku, gdybyś nie był pod wpływem osobistego rozdrażnienia, znam cię dobrze, nigdy byś żartobliwym wyrażeniem boleści serca mego nie potrącił. Żeby mnie się tak zdarzyło, nie dziw zaiste! — ale tobie — przypadkiem aż po wnętrzności szarpnąć? och! nie wierzę. Musisz wyjeżdżać, żałujesz — kto wie, może zazdrościsz, więc też na upominek zwątpienie chcesz zostawić mnie i jej.

— Jaki ty niesprawiedliwy jednak, a zdaje ci się, że kochasz i szczęśliwym jesteś. Powiedz mi, kiedyż ty ogarniesz świat cały miłosierdziem i przebaczeniem, jeśli w chwili podobnej nawet na gniew i potępienie serca ci wystarcza?

Romuald już przez samo wypowiedzenie jątrzącej go myśli ułagodził się trochę; moje słowa smutno wyrzeczone rozbroiły go do reszty, ale nie chciał tego dać poznać, wziął jakąś książkę, cisnął nią o stół i niby przedrzeźniającym odezwał się tonem:

— Herkulesowa siła argumentów; gotów mi dowieść, że to ja mu na nogę nastąpiłem, a nie on mnie, chociaż ja siedzę cicho, a on wkoło się kręci. Piękny talent, do pozazdroszczenia, słowo honoru daję!

— Po co szydzisz, kiedy się już gniewać przestałeś? — rzekłem do niego z uśmiechem.

On mimowolnie rozśmiał się także, ale czoło do surowego marsa przymusił i odpowiedział jak dziecko rozdąsane:

— To mię przeproś przynajmniej.

— Przepraszam za niedorzeczność twoją własną.

— O jezuita! moja niedorzeczność? A powiedz sam szczerze, czy mi nie chciałeś dokuczyć?

— Chciałem.

— A dlaczego chciałeś?

— Żebyś mi powiedział co takiego, co by mi dało prawo do poufniejszej rozmowy.

— Patrzcie mi! Jak Talleyrand ! Wstydź się, Ludwiku; czy nie lepiej było wprost, jak przyjaciela, o co chciałeś zapytać? Mnie naprawdę przykro się jakoś zrobiło. Nie jest ci to zbrodnia tak wielka w dwudziestym roku zakochać się szalenie, a potem zerwać wszelkie stosunki i miłość ową w niepamięć puścić, lecz już ci się przyznałem, jakie to dziwne w duszy mojej zostawiło usposobienie; słabość jakaś czy przesąd, nie wiem, lecz wiem z pewnością, że mi dolega. Na cóż było dolegliwość wzruszać, by mi podkraść tajemnicę, by uczucie zbadać? A toż ja przecież nie wstydzę i nie ukrywam się z nami.

— Wolno mi więc mówić o tym, że kochasz Helusię?

Romuald skoczył mi na szyję, wycałował na wszystkie strony i zawołał:

— Ludwisiu! mów o tym od rana do wieczora, zobaczysz, jak cię słuchać będę. A toć mi tylko tego już było do szczęścia potrzeba; chodziłem między wami nieśmiały jak winowajca, zdawało mi się, że kiedy wy wszyscy, którzy takie śliczne rzeczy o miłości rozprawiacie, jeszczeście się nie poznali, że ja w Helusi na śmierć i życie zakochany, to chyba dlatego jedynie, żeście nie przypuścili, bym ja, pustak, ja łotr, niegodziwiec, mógł się na taką świętość zdobyć. Zaczynałem nawet sam o sobie wątpić, ale teraz pocieszyłeś mię. Ludwiczku; kiedy już ty, mój drogi, ty poważny, ty Kato, chcesz mówić o tym ze mną, to wszystko dobrze pójdzie. No, mówże, słucham, jak widzisz!

Wesołość Romualda wydała mi się w tej chwili tak dziwną przynajmniej jak mazurek na organach w czasie mszy zagrany. Miałem jeszcze moje młodociane uprzedzenia wszelką wzmiankę o miłości otaczałem taką uroczystością jak pobożny katolik wzmiankę o Przenajświętszym Sakramencie; zapisuję to jednak w rejestr pomyłek moich, bo indywidualnych uczuć nie trzeba według formy ich objawu sądzić. Na wschodzie ten kocha, kto bije; u nas ten, co pieści, nie zawsze kocha, a bywają ludzie, którzy nie biją i nie pieszczą, nie mówią ani poważnie, ani wesoło o miłości swojej, a jednakże kochają tak szczerze! Prawda, że jedno tylko takie serce znałem, lecz i ono względem różnorodności gatunków świadectwo dać może; wówczas nie miałem jeszcze tego doświadczenia, ostrzej też, niż było w chęci mojej, przemówiłem do Romualda, przyznane mu uczucie sprowadziłem do najdrobniejszego ułamku, dowiodłem, że jest szałem i uniesieniem, że nieszczęściem być może. Rozwijałem przed jego wyobraźnią zlodowaciałe względy czasu, położenia Helusi i własnych jego przywyknień.

— Przypuśćmy — rzekłem na koniec — że dzisiaj kochanie twoje prawdą jest; czego nie rozumiałeś przy Annie, rozumiesz przy Helusi, wiesz, że sława twoja, że majątkowe układy, że wszystkie kłopoty, którymi zwykle straszą przybierających się do małżeńskiego stanu, są kłamstwem i nicością, i mrzonką jedynie, gdy się je w porównaniu z chwilą szczęścia stawi; przypuśćmy, że tak czujesz teraz, lecz od teraz do ślubu, mój Romualdzie, toć to cale trzy lata blisko, trzy lata w twoim życiu; oblicz się ino, jakie zmiany, jakie fantazje, jakie podróże, jakie nowe namiętności!... a w życiu Helusi rozstrój i cierpienie. Gdybym nie wierzył, że ją kochasz najwięcej, jak tylko można kochaćnadzień dzisiejszy, to bym nie śmiał mówić do ciebie: egoistyczne kaprysy, zdobywcze fanfaronady nielitościwymi bywają; nie ma po co do serca im kołatać i przepowiednią nieszczęścia rozrzewniać, ale ty, Romualdzie, z całą tkliwością rzeczywistego w obecności uczucia pomyśl o tej Helusi, którą widzisz tak długo smętną po najpierwszej stracie, tak zwolna wracającą do życia i do siły; pomyśl, co by się z nią stało, gdyby drugi raz wszystko odzyskane utracić jej przyszło? Pomyśl sumiennie, zbadaj sam siebie, czy ci podobnym jest bogactwu jej miłości wyrównać, wątłego szczęścia nie zatruć, wskrzeszonego ducha nie pognębić, Romualdzie! to nie zapasy żadne, bądź poczciwym człowiekiem; gdy zechcesz, Helusia ukocha cię na wieki, lecz gdy ukocha, co tobie po miłości jej?

— Co tobie? — powtórzył Romuald, a czarne oczy jego zalśniły dziwnym namiętnej radości spojrzeniem — co tobie? Nie mówmy o tym; lepiej md powiedz wyraźnie, do czego te wszystkie rady zmierzają? Czy chcesz, żebym przestał kochać Helusię? — I na to przypuszczenie śmiechem nieszczerym wybuchnął.

— Bodajbyś właśnie kochał ją całe życie twoje, Romualdzie, ale że tak ukochać nie możesz, więc ją opuść, wyjedź za granicę, pracuj, wsławiaj się, gdy wrócisz, albo ją będziesz mógł pojąć za żonę, albo... zapomnisz i Helusia nigdy sobie rzuconych w jej duszę wrażeń właściwym nie oznaczy nazwiskiem.

— Tobie się zdaje, że Helusia pokochać by mnie mogła?

— Tak jest w istocie; mogłaby cię pokochać. — A to osobliwy człowiek!

— Dlaczegóż tak osobliwy?

— Wie, że ja kocham, rzuca rod w serce nadzieję, o której ledwo zamarzyć śmiałem kiedy, nadzieję, że kochanym być mogę, i potem chce, żebym wyjeżdżał, staje między mną a szczęściem. Osobliwszy człowiek!

Miał słuszność Romuald; wielkie głupstwo zrobiłem.

Na tych wyrazach przerwało się ostatnie wspólne czytanie nasze — przeszło w rok (24.X.1849) później zaginął mi rękopis i zupełnie straciłam nadzieję, abym go kiedykolwiek odzyskać mogła; przepraszam więc łaskawych czytelników, że im niedokończoną „Książkę pamiątek” to niniejszym zbiorze „Pism Gabryelli” podaję.

XIII

Kiedy się w sercu człowieka uczucie z wrażeniem, chwila przemienna z wieczności pierwiastkiem mącić i burzyć zaczyna — z dala niepoświęceni! ani się ważyć tknąć ręką — chyba jaki arcykapłan może tę arkę, z Syloe przewożoną , trochę sprostować, gdy się na bok chyli, trochę podeprzeć, gdy upadku bliska; prostym wyznawcom nie wolno — ich najpoczciwsza intencja albo się na nic nie zda, albo zaszkodzi stanowczo. I wywnioskować, i zgadnąć nie podobna, w co się czyje rady, przestrogi, w co nawet żarty niewinne obrócą — czy wywołają upór? czy stłumią szlachetne skłonności? czy upoważnią fantazję? czy oswoją z nie uznawanym jeszcze przypuszczeniem? Głównie przecież o to chodzi, by się prawda jako oliwa na wierzch wydostała. Mój Boże! jać nie mówię o tej prawdzie pięknej i doskonałej, której stworzyć w sobie dowolnie, której zapisać sobie receptą nie można — żądam jedynie prawdy rzeczowej, prawdy usposobienia, wagi, kształtu, koloru, tej prawdy, co własność niejako wszelkiej jednostki stanowi i co by dla odróżnienia powinna się prawdziwością, a nie prawdą nazywać.

Prawda to zbyt święty wyraz, niesłusznie się nim posługujemy na oznaczenie różnych istniejących faktów, gdy między nimi tyle jeszcze fałszu i złudliwych pozorów — niech więc tylko w uczuciu prawdziwość się odnajdzie, niech z mnóstwa fantasmagorii odpowiedni sobie przejaw uwydatni. Jest miłość — cnota, jest miłość — występek, miłość — mądrość i miłość — szaleństwo, miłość — siła i miłość — mazgajstwo, miłość — szczęście i miłość — cierpienie, miłość — słońce i miłość — piorun, miłość — dowcip i miłość — głupstwo, miłość — ukochanie i nienawiść. Och! jest pełno takich między sobą najsprzeczniejszych miłości, a w kim która? Powinniśmy się, zaiste, i u siebie, i u drugich dopominać o najtrwalszą, najczystszą, najwznioślejszą — ale pierwej jeszcze powinniśmy wiedzieć i w sobie, i w drugich, jaka jest. Do rozstrzygnięcia wątpliwości czasem byle zdarzenie postronne się przyda, daleko częściej byle nacisk leciuchny obcego wpływu przeszkadza. Widać, że kryzys taka przeznaczona jest ludziom na rozwinięcie wszelkiej możliwej dla nich samodzielności; bardziej jednolite charaktery nie przechodzą jej zwykle. Gdy kochają, to kochają i wiedzą o tym; gdy kłamią, to nie przed własnym sumieniem, tylko przed ludźmi, bo chcą kłamać; gdy się bawią, łudzą, upijają, to dlatego, że sobie pozwolili bawić się, łudzić, upijać. Ale są inne natury, posążki z innych kruszców ulane, szarady mnogosylabowe, kalejdoskopy żyjące, w których zdaje się, że nie jedną duszę, ale ze sto rozmaitych duszyczek na czyścową próbę zamknięto — są artyści przecież; dla nich wszystkich trzeba koniecznie choć jednej chwili, choć jednego wysilenia, przez które by się treści swej gatunkowej dojąć mogli i przez które stanowczo by się wypowiedzieli, sobie na dalszy kierunek — ludziom na ostrzeżenie, Panu Bogu — na sąd. Taką chwilą, takim wysileniem zenitowym jest chwila i niepokój gwałtowniejszej miłości. Juścić, że trudna praca rozpoznawcza, gdy się wtedy obcy kłopot do ich własnych kłopotów, obca niepewność do ich własnej niepewności przymiesza.

Wnet dziwne i nieprzewidziane tworzą się amalgamata, w górę bije próżność lub zazdrość, rycerskość obrończa lub upokorzenie, skrupuły bezprzyczynne lub heroizmy bezcelowe, zniechęcenia niedołężne lub zuchwalstwa zaczepne — masy, masy względzików i namiętnostek: jakżeż tu biedne serce do porachunku samo z sobą przyjdzie? Oho! już ja teraz roztropniejszy jestem; w sprawy zakochanych nic a nic się nie wdaję. Kiedy na drodze spotykam, to się kłaniam bardzo nisko — „Panie Boże, pobłogosław”, czasem poszepnę: „Stary diable, nie otumań” — ale przestrzegać, roztrząsać sumienie czyje, choćby też głową pokiwać i skrzywić się lub uśmiechnąć — no, pewnie na tym uczynku nikt mnie więcej nie pochwyci. Wtenczas, niestety, mniej miałem doświadczenia, zdawało mi się, że jestem odpowiedzialny za najosobistsze szczęście i najosobistsze głupstwa moich dobrych przyjaciół. Wyrwałem się z niewczesną gorliwością i czegożem nawarzył? Gdybym cicho był siedział, uczył Helusię geografii, gramatyki, historii — Helusia, aż nazbyt usposobiona do medytacyjnego, w sobie zamkniętego życia, nie byłaby może tak głęboko bez mego potrącenia w przepaściach własnej duszy utonęła. Gdybym napomnień moich Romualdowi oszczędził, przez długi czas jeszcze nie byłby spostrzegł, że niebezpiecznym się staje, nie zhardziałby tak bardzo. Później... kto wie?... może by mu się serce wdrożyło do rzetelniejszego uczucia, może samo przywyknienie stałoby się niezmiennością, sam ciąg chwil dobrych, jasnych potrzebą dobra i światła. Moja perora uprzedziła te piękne możebności; dmuchnąłem na pączek w chwili krążenia artystycznych jedynie soków: bardzo więc prostą konsekwencją, zamiast kwiatu życiem i gatunkiem swoim dojrzałego, niedojrzały, choć prześliczny kwiat fantazji się rozwinął.

Ledwo Romuald ostatniego słowa domówił, mnie te wszystkie uwagi rojem pszczół niespokojnych na mózg się rzuciły — załamałem ręce w okropnym przerażeniu i tak patrzyłem na mego towarzysza, tak bez wątpienia dziwnieosłupiałymi patrzyłem oczami, że gdyby mógł był dowidzieć, pewnie by mi swoich pustych, studenckich żartów nie poskąpił; ale Romuald nie dowidział. Szybkimi krokami przebiegał oba moje pokoiki, gładził swój czarny wąsik, rozgarniał swoje długie włosy, zręcznie jak gemza wyskakiwał wśród stosów książek i rozstawionych na podłodze kuferków, czysto jak dzwonek loretański przydzwaniał sobie swobodnym metalicznym śmiechem, a przedrzeźniając nieszczęsne moje zapytanie:

— Co tobie po miłości jej?... — rzucał w mą stronę dumnie wyzywającym tonem, znać, że mu było dobrze, wesoło na świecie. Stopniowo jednak ruchy jego wolnieć zaczęły, twarz spoważniała, czoło się zmarszczyło, po chwili milczenia dobitnie, sylaba za sylabą, wyskandował też same słowa: — Co tobie po miłości jej? — Czy chciał zbadać własne sumienie? czy się oswajał tylko z dźwiękiem i znaczeniem tak pełnych dobrej wieści wyrazów? niech rozsądzi, kto był szczęśliwy kiedy, ja tam nie wiem. Wiem tylko, że później stanął przy oknie na ogród wychodzącym, stanął, jak stał onego poranku, gdy go smutna piosenka Helusi najpierwszy raz doleciała. Zamyślił się trochę i znów w krótkich odstępach powtarzać zaczął: — Co tobie po miłości Helusi? Co tobie po miłości jej? — a głos jego był coraz cichszy, miększy, pieściwszy i gdy na koniec jakby z tajemnic ducha odbitym echem poszepnął: — miłość jej... to ostatniepianissimotak mi przenikająco, dźwięcznie, rozkosznie po wszystkich nerwach musnęło, że mimowolnie ja, niekochany, odepchnięty, przez jedno uderzenie serca znienawidziłem go całą zazdrością, na jaką tylko moja natura zebrać się była zdolna.

Toż ów dzieciak lekkomyślny, co już tak nieoględnie złamał szczęście, a może nawet i skrócił życie zapomnianej kobiety — ów światowiec, który przy lada sposobności gotów w szaleństwie i brudzie utonąć — ów egoista bez celu przed sobą, bez prawdy w przekonaniu, bez zdolności poświęcenia w sercu —

ów despota wymagający a marnotrawny łakomiec, który się żadną nie nasyci radością, fetysz, który wszystkie kadzidła i wszystkie ofiary mimowiednie jako należność swoją przyjmie i pochłonie bez zwrotu — ów Romuald będzie miał takie wrażenia, takie chwile diamentowe — a ja?... z młodości poczciwie przepracowanej, z bogatszych, jak mówiono, władz umysłowych, z uczucia, w którym najczystsze, najświętsze pierwiastki mego ducha spromieniłem, ja nigdy! — na Bóg wie jak daleką przyszłość — nigdy, nigdy podobnego nie wycisnę wspomnienia? Och! Mario Regino!... i przy tym imieniu wnet zazdrość moja nikczemna stopniała, zostało się tylko rozżalenie głębokie, pożądanie jakieś gwałtowniejsze. Mario Regino, gdybyś ty mi darowała choć chwilkę przelotną, w której bym miał prawo z takim upojeniem, z taką pewnością, że to do mnie należy, pieścić te słowa: „miłości jej...”, nie, już nie myślę, czy byłbym szczęśliwy i wielki — ty byłabyś szczęśliwą — ty wielką — ty kochaną lepiej, nieśmiertelniej niż Romuald Helusię, niż ktokolwiek, kiedykolwiek kobietę ukochał.

Przepraszam za moją niedorzeczność, ale tak mi się zdawało onego czasu, byłbym sobie dał głowę uciąć, że nikt jeszcze od genezyjnych dni stworzenia nie odkrył tej Ameryki uczuć nie zmieniających się nigdy, zachwytów ciągle z ziemi ku niebu tęczową bijących fontanną, ideałów z rzeczywistością najtrwalszymi skowanych gwoździami. Że nikt nie odkrył, w tym miałem bardzo wielką słuszność; że ja mogłem nowym Kolumbem w tych przestrzeniach stać się, to była gruba i śmieszna z mej strony pomyłka — a prawo czasu? a pleśń przywyknienia? czy to jak świat światem nigdy się dwa kochające, ufne w pomoc wzajemną, tęschne za prawdą bożą serca nie złączyły, a złączywszy, czyż każde w swoją stronę nie odpadło, zawiedzione, smutne, rozbite? Więc ja miałem być osobliwością, fenomenem, jedynakiem uprzywilejowanym starego Saturna ... — ja, z moją Marią Reginą! Deukalion z Pyrrą moją?... Cicho, brzydki kusicielu!... wydziedziczono mię ze wspomnień, z miłości, ze szczęścia.

Ty, sarkazmie, nie wydziedziczysz mię przynajmniej z tej wiary, że mogłem na całą wieczność ukochać, że moja radość wszelki przesyt i wszelkie zniechęcenie by przetrwała, że lot skrzydeł moich z tą duszą siostrzaną przy boku aniby się trudził, ani też zniżył kiedykolwiek. Takie przekonanie to skarb mój jedyny, to bardzo często Prometeuszowy sęp mojej wyobraźni; lecz czasem, czasem, to biała z korabiu życia za oliwną gałązką puszczona gołębica. Musi być przecież cel jakiś dla władz naturze mojej wrodzonych, musi być dla mnie jakaś przyszłość inna, choćby dopiero z tamtej strony grobu... Nie — ja nie jestem zupełnym bankrutem; został mi pewien kapitał wsteczny i warunkowy nadziei, wolę go od skostniałej nędzy mnóstwa innych rozrzutników, co się nawet łudzić nie mogą, że gdyby otrzymali, zdobyli, posiedli, to by im nigdy siły do przyciągnięcia nieba na ziemię nie zbrakło. Powiedzieć sobie: „Kochałem i cóż mi przyszło z kochania mojego? Byłem kochany, cóż mi dzisiaj po tym? Czym rzeźwiejszy, mędrszy, bogatszy? Oto mi zimno, głucho, nudno, ciemno, oto muszę tak samo się krzątać, trudzić, ubijać z wypadkami mej doczesności jak z rojem komarów brzęczących. Oto się tylko dowiedziałem na pewno, że wszystko przemija, wszystko kłamie, wszystko jest próżnym złudzeniem złudzenia, że człowiek dlatego się rodzi, by całe życie umierał w apatii — ha, lub jeżeli może, w ascetyzmie.” Tak powiedzieć sobie to okropność, to szkaradzieństwo!... Stokroć już lepiej pocieszać się i drażnić nieskończoną różnych „gdyby” litanią: gdyby mię kochano — gdybym czuł jej dłoń białą na mej dłoni wspartą — gdyby ona zapragnęła dla mnie wyższości między ludźmi, nauki, powagi — gdyby dobre powodzenie upragnionym jej było, jakbym to ja postąpił daleko, jak urósł wysoko, zasłynął szeroko, jakby mi łatwo było wtedy umieć, spełniać, pokonywać, odpychać, przyciągać, brać i rozdawać! — A teraz?... jeszczeć nie łotr i nie ostatni niedołęga, ze mnie, jestem człowiek bardzo obowiązkowy — w tym bieda cała, że każdy obowiązek mógł być przyjemnością... jest trudem.

A tymczasem, gdy tak snułem mój wewnętrzny monolog, ów Romuald, srodze na początku zlekceważony, przypomniał mi drobniutki szczegół, który w jego charakterystyce pominąłem zupełnie, wziął skrzypce i grać zaczął; ów dzieciak, egoista, światowiec — był to zawsze dzieciak, egoista, światowiec z talentem. Talent w jego naturze tworzył odrębną, sobie tylko właściwą kombinację, a ja na śmierć zobaczyłem, a mnie prawie dziwnym się zdało i niesłusznym, że on szczęśliwy, że kochany być może. „O głowo! ty głowo!” On magnat, on pan na swojej łasce utrzymujący rzesze wrażeń zgłodniałe — on, po całych godzinach mocarz nad mocarzami, władca nad wszystkich władców potężniejszy, bo mocarze, bo władcy do rządów swoich nad bliźnimi widomego jakiegoś znaku lub ciągu zdarzeń potrzebują; aby zasmucić, uweselić, przerazić, aby miłość, nienawiść, zapał tłumów wzbudzić, szafują złotem, tytułami, próżnością, grozą i karą. On bez znaku, bez zdarzeń pośrednich od razu w ludziach rozbudza to, co jest wszelkich wypadków sumą ostateczną, od razu daje to, co się z każdego powodzenia lub niepowodzenia, z każdej doli lub niedoli wyciska: daje poczucie wrażenia, daje ekstrakt życia spotęgowany w jedną chwilę, jak w kropelkę jedną najesencjonalniejszego nektaru. I komu tu było nad nim wymyślać? Komu to piąć się górą w życzeniach swoich? mnie, robaczkowi niememu, cząsteczce nie dojrzanej poddańczego gminu!

Ale też bardzo prędko w pokorę uderzyłem — oho, prędko, zaledwie skrzypce się odezwały, chociaż najpierw odezwały się tym samym dźwiękiem tłumionego poszeptu, który przy końcu z ust Romualda uleciał, a nawet, że mu jeszcze wargi drżały słów wymówionych wzruszeniem, trudno mi było muzykę od głosu rozróżnić, zupełnie sprawy sobie zdać nie mogłem, czy on ciągle powtarza: „miłości jej... miłości jej”, czy to już struna wibruje pod jego smyczka dotknięciem — lecz wkrótce silniej nacisnął i nuty jedna za drugądo serca spadać zaczęły: nuty-westchnienia, łezki, perełki, aż wreszcie zdać by się mogło, że grecka nimfa przechyliła trzymaną przy źródle urnę swoją marmurową, strumień pieśni rozlał się szeroko najprzejrzystszym kryształem i płynął w głąb duszy, i przepełniał ją dziwną słodyczą, ubłaganiem, tkliwością; chciałoby się ręce wyciągnąć, prośby wysłuchać, smutek utulić, dziecię jakieś popieścić, biały skraj szaty anielskiej ucałować... a pieśń płynie i rośnie, przebiega całą skalę najwyższych i najniższych tonów — jasna — głośna — wyraźna — już nie rozrzewnia, nie prosi, rzekłbyś raczej, że cię wspiera, że taką jak przysięga pewnością utwierdza. Jest w niej pewne przypomnienie wieczornego hymnu Helusi, lecz bogaciej rozwinięte i z większą męskością wydane. Tam, w odosobnionych kadencjach, artysta szedł jedynie za przywództwem uznanej myśli, godził się z nią, dopełniał jej czasem, tutaj — owładnął jak swoją, kazał jej wezbrać potokiem harmonii, kazał trudności łamać, niepodobieństwa pokonywać. Temat był prosty i surowy jak prawda — ale forma jego to podziwem, to obawą, to uwielbieniem przejmowała. Nieraz, gdy wyciągnął dźwięk osobliwy, tuż przy krańcach możliwości artystycznej drgający, mnie prawie tchu w piersiach nie stawało, bo to ni mniej, ni więcej, tylko jakoby lunatyk wstępował na stromy cypel lodowatej góry i ponad samą przepaścią niezachwianym szedł krokiem; niech atom śniegu spod nóg się usunie, wiatr najlżejszy niech powionie, już rozbicie, już fałsz, jeno krzyknąć i uszy zatykać... A Romuald ciągnął śmiało, przesuwał się po tym dźwięku jak dusza sprawiedliwego po ostrzu mieczowym do raju Mahometa i chwilkę tylko wśród wonnych kwiatów spocząwszy znów się zuchwale ze szczytów w otchłanie przerzucał, znów duchy najsprzeczniejszych żywiołów do zwycięskiej walki powoływał. Rycerz bez skazy i bojaźni w państwie pieśni i tonów, kiedy w gromki głos uderzył, to czoło się chyliło mimowolnie, kiedy zaczął pasaże, tremolanda , arpedżia masami na wszystkie tony rozmiatać, to się czuło, wyraźnie czuło, że człowiek rad by tej dzielnej,tej nieomylnej prawicy zaufać, gdyby skinęła: „pójdź za mną”, poszedłby bez namysłu i dałby się prowadzić wszędzie, przez góry i doliny, przez lasy i pola, przez pustynie samotne i przez tłumy zbrojnych wrogów. „Co tobie po miłości jej?” — pytałem zaniepokojony przed godziną może; w tej chwili już wiedziałem, już to przyjąłem za konieczność losu i nic mię nie gniewało, nie trwożyło, nie oburzało. Z miłości Helusi miała być coraz piękniejsza muzyka...

Wtem, gdy ja tak słuchałem zachwycony, pochłonięty... nagle kwinta wrzasnęła przeraźliwie. Romuald skrzypce na stół cisnął, że aż jęknęły, i sam blady, ze łzami w oczach, na szyję mi się rzucił.

— Ludwiku, mój kochany Ludwiku, nie wyjeżdżaj! zostań się, zostań z nami — prosił, naprzykrzał się jak dziecko...

Przez pół sekundy odurzałem zupełnie — Romuald mię tak kocha! Romuald błaga o przedłużenie mego pobytu!... niewiele brakowało, bym i ja się rozpłakał, lecz mię natychmiast wszelka zarozumiałość odstąpiła, jeszcze on głowę wspartą na moim ramieniu trzymał, gdy już zgadłem, o co mu chodzi. Żal mi się go zrobiło okropnie — przytuliłem do siebie tym serdeczniej, w jasne skronie ucałowałem tym tkliwiej, lecz z niezachwianą stałością, chociaż ze smutkiem głębokim:

— Nie, nie mogę zostać, mój Romualdzie — odrzekłem. Romuald wysunął się z mych ramion, stanął o parę kroków, popatrzył mi w oczy i z oburzeniem prawie zapytał:

— Dlaczego nie możesz? Przymusiłem się do lekkiego uśmiechu.

— Co tam tobie w chwili szczęścia i dobrego natchnienia o takie niepotrzebne bagatelki się pytać? Nawet byś mię nie dosłuchał, jakbym ci zaczął rozpowiadać o stanie mego procesu, o gospodarstwie naszej wioseczki, o hipotekach, płodozmianach...

— Mów o sobie samym, to cię dosłucham i lepiej ci uwierzę.

— Nawet gdybym o sobie mówił, to byś mi nie uwierzył, Romualdzie, nie zrozumiałbyś... — I zatrzymałem się. Wypowiedzenie, czego by on to nie zrozumiał, zbyt wiele mię kosztowało, żadne zgłoski jakoś nie pasowały do tej boleści, która była hardym poczuciem doznanej krzywdy i ślamazarną tęsknotą zarazem, dumą moją i upokorzeniem moim.

— Muszę odjechać — dorzuciłem tylko po chwili jeszcze pewniejszym niż z początku głosem.

Kiedy Romuald potrzebował kogo, kiedy chciał co otrzymać, to nie było w całej Angorze pieszczotliwszego, miększego, układniejszego koteczka; sił swoich nie rozdwajał na miłość własną i pożądanie — miłość własna szła na bok, on całą nierozdzielną wolą swoją darł się do upragnionego cacka, choćby mu sto razy nad uchem krzyczano: „Fe! to niegrzecznie! to niedelikatnie! powinien byś się wstydzić...”, jemu bynajmniej wtedy o punkt honoru nie chodziło; chciał dostać, chciał mieć, chciał dosięgnąć; żaden sposób go nie upokarzał wtedy, żaden postronny wzgląd nie zatrzymywał — przymilał się, wdzięczył, rozrzewniał, całował, prosił, nie zrażał się odmową, a tak mu to jakoś szło gładko i wdzięcznie, że nikt się nie mógł zgorszyć natręctwem, że chyba ja tylko i wtenczas tylko mogłem się oprzeć czarownikowi.

— Ludwisiu! — mówił do mnie swoim najsłodszym głosikiem — co tobie jest, Ludwisiu? Widzę, żeś smutny, przeczuwam jakieś głębokie zmartwienie w twoim sercu, a ty mi nie powiadasz. Ja bym ci własną pierś otworzył, w sumieniu dałbym ci czytać jak księdzu lub bratu rodzonemu, ty mię nie chcesz przyjąć za brata...

Och, mag chaldejski ! jakich to on umiał wyrazów do swoich zaklęć i zamówień używać!... Na nieszczęście, w owej chwili święta formułka zupełnie odwrotną mocą działała: ja go nie chciałem przyjąć za brata...

— Nie, Romualdzie, braćmi być nie możemy — wycisnąłem na koniec ze zduszonego niby żelazną obręczą gardła — nie ma równego działu w majątku naszym: ty byś przynosił szczęście, sztukę, wesołość i dobre wieści do podziału, a ja czczość, nudę tylko, zgryźliwy morał lub dysonans niewczesnej przestrogi.

Nie, my nie braćmi, Romualdzie, ale ty zawsze moim będziesz do pewnego stopnia suzerenem duchowym; przyniosę ci w ofierze wszystko, co będę mógł zebrać z mojego ubóstwa, złożę wiernie dziesięcinę ziarna i owocu, pozwól, niech sobie jedynie chrusty, suchą słomę i plewy zostawię.

— Czy myślisz, że mi te piękne słówka na odczepne wystarczą? Mylisz się bardzo, panie Ludwiku — odparł trochę rozdąsany, a trochę jednak nimi przekupiony artysta. — Nie chcę być ani twoim, ani niczyim suzerenem-bałwankiem, kwituję z ofiar i dziesięcin wszelkich, lecz kiedy kogo kocham, to się dopominam, żeby mnie kochał także, jak go o co proszę, niech mi zrobi, a jak go co zaboli, niech mi powie otwarcie.

— Przecież to nikt serdeczniej kochać nie może od matki, a właśnie dlatego że kocha, bardzo często prośbom dziecięcia odmawia i ze swoją troską przed nim się ukrywa.

— Szkaradny Ludwiku, czy ty nie postrzegasz nawet, jakie mi ciągle impertynencje wygadujesz, przezywasz od suzerenów, od dzieciaków?! Nie wiem, na czym skończysz a wszystko to dla ukarania chyba wielkiej winy mojej, że ci chciałem ulżyć dźwiganego ciężaru i rozjaśnić aby promyczkiem jednym chmurniejsze od bieżącego października czoło. — Domawiając ostatnich słówek na miód stopionym czy też na cukier skrystalizowanym tonem Romuald znów mi ramię za szyję zarzucił i patrzył w oczy jak magnetyzer albo kobieta zalotna.

Przyznaję, że musiałem pewną siłę z siebie wydostać, by te uroki odczynić; wiedziałem, co one znaczą, pobudka najprzyjaźniejszych oświadczeń wcale mi tajną nie była ani też dziwnym nie było tkliwe miłosierdzie Romualda, który zwykle od smutnych jak od zadżumionych uciekał. Może być, że w owej chwili czując się szczęśliwym, poczuł się także i nieco lepszym, żywiej współczującym, ale główne tło całej owej dobroci stanowił zawsze ten sam, nieświadomy siebie egoizm i chęć pociechy, i braterstwa, i wszystkie czułości do jednego mianownika sprowadzone znaczyły po prawej stronie:

„Mój kochany Ludwiku, ciesz się, bo ja wesoły, niech ci nic nie zawadza, bo mnie już jest dobrze” — a po lewej to jeszcze prostszym wyłuszczały się sensem: Romuald zgadywał, że jakieś zmartwienie jest mego wyjazdu przyczyną, mój zaś wyjazd w obecnym rzeczy położeniu wcale mu był nie na rękę, utrudniał bardzo i wpół rozrywał prawie bliższe stosunki z Helusią. Każde więc pocałowanie, każde spojrzenie Romualda mówiło tylko: „Nie smuć się i zostań”, ja też po chwili milczenia raczej na myśl jego cichą niż na głośne odpowiedziałem wyrazy:

— Nie mogę, nie mogę zostać.

Romuald arcynaiwnie uznał stosowność takiej odpowiedzi — nic go to nie zastanawiało, że się z tym, co do mnie przy końcu mówił, nie zgadzała, lecz że się nie zgadzała z tym, czego pragnął, to go do wielkiej niecierpliwości przywiodło. Odsunął mnie z uścisku, zakręcił się parę razy po pokoju, a wreszcie rzucił się na fotel przy oknie stojący i twarz rękoma zasłonił. Zdawało mi się, że płacze — serce mi jakoś rozmiękło. Czyż doznany przeze mnie zawód i w jego szczęściu ma być przeszkodą?... Jaką by tu radę znaleźć? Czym go pocieszyć?... Wszakże Maria Regina kocha Helusię — mogą coraz więcej się zbliżać, coraz rodzinniej zaznajamiać... a gdy ja tak dobieram uspokajających przypuszczeń, Romuald nagle w tył głowę odrzuca i nie ze łzami wcale, tylko z tryumfującym uśmiechem patrząc na mnie w ręce klaszcze i woła:

— Brawo, Ludwiku! nie możesz zostać, odjeżdżaj! Właśnie mi teraz osobnego do pracy potrzeba mieszkania, wynajmę po tobie te śliczne, ciche pokoje, napiszę mój wielki kwartet koncertowy, sprowadzę sobie fortepian, zacznę Helusię uczyć muzyki...

Zdrętwiałem przy wyliczaniu tych szalonych projektów; on się nimi po swojemu rozmarzył, a że milczałem, pewnie zaraz zastosował przysłowie: „kto milczy, zezwala” — snuł więc dalej złotą przędzę swych urojeń.

— Wcale mi o to nie chodzi, żeby kiedyś biegle grała na fortepianie; niech tyle umie, ile do śpiewu potrzeba. Śpiew to jej posag, to jej przyszłość nieunikniona, już widać Bóg ją stworzył dlatego, żeby ludziom śpiewała. Ty może nie dość jesteś z tajemnicami sztuki oswojony, ja wiem dopiero, co za przeczucie prawideł, co za instynkt umiejętności w tym talencie leży! Jak ona włada oddechem! Jak frazesa rozdziela! Jak je cieniuje misternie! Powiadam ci: to skarb i przeznaczenie. Ma się rozumieć, że solfedżiowania spróbujemy zaraz, nauczyciela nie powołam na pomoc: niebezpieczni ludzie; gdyby się z takim zachwycająco bogatym głosem spotkali, wnet by im się chciało cudów dokazywać i zepsuliby mi go może, nadwerężyli, umanierowali. Och! nie pozwolę, sam będę pielęgnował pierwsze początki, a później... według mego zdania, nie godzi się czasu tracić, co prędzej do Włoch jechać należy... We Włoszech...

I Romuald nie dokreślił świetnych swoich planów; z ostatnim słowem w inną sferę uleciał. Jestem pewny, że go otoczył cudny auzońskiej ziemi krajobraz, nad jego głową rozpostarło się szafirowe, bez żadnej chmurki niebo, dokoła gaje cytryn i pomarańcz zawoniały, a on z Helusią przy boku siadł kędyś w cieniu złamanej kolumny — czy śpiewu słuchał, czy serca jej uderzeń — to wiem tylko, że twarz jego inny przyoblekła wyraz, rozśmiechnięta bez uśmiechu, rozcieplona niejako bez wyraźnego rumieńca, zawisła na chwilę w nieruchomej, senliwej błogości.

— Ja myślę, że nic z tego nie będzie — zdobyłem się wreszcie na odpowiedź — ty, Romualdzie, mieszkać tutaj nie możesz.

Gdybym go był ukąsił, to by mu jeszcze tak błyskawicowo rozmarzone jego oczy gniewem nie zamigotały.

— A to czemu? — syknął z bólem prawie, jeśli nie ze złością gwałtownie powściągniętą. — Mogłeś ty mieszkać, mogłeś ty lekcje dawać, któż by mnie zabronił? Co uchodziło tobie, młodszemu, czemuż mnie by ujść nie miało? Co dla Ciebie było przyzwoitym, czemuż dla mnie ma być gorszącym?

— Istotnie, Romualdzie, według zewnętrznych okoliczności takież same prawa nam służą; jednak zdaje mi się, że wewnętrzne nasze usposobienie stanowczą między nimi rozkreśla granicę. Ja się nie kochałem w Helusi.

— A to logika! Ludzie, co się nie kochają, powinni być razem, a ludzie, co się kochają, powinni być z daleka!... Jeśli w tej zasadzie jest sens najmniejszy, to mię przez okno wyrzuć, Ludwiku!

— Niech mię Bóg broni! nie popełnię takiego grubiaństwa, ale z wszelką względnością raz jeszcze ci powiem, że jest sens, jest, według miary dzisiejszego towarzystwa i dzisiejszej moralności. Wiem, że mnie, młodszemu, takie poważne słowa śmiesznie na ustach wyglądają; nie powstydzę się ich przecież, żaden sofizm i żaden żarcik nie zmieni we mnie poczucia jasnej prawdy. Dziwi mię tylko, że ona tobie wydaje się tak wielką niedorzecznością, tobie, co masz siostrę i co możesz lepiej niż kto inny warunki życia kobiecego na świecie zrozumieć.

— Ja to rozumiem tylko, że jeśli Helusia „może mię kochać”, powinno być jej dobrze ze mną, a inni ludzie niech się o nas nie troszczą.

„Inni ludzie niech się o nas nie troszczą” — jak to łatwo rzucić przed siebie głosem, a jak trudno w sobie prawdziwym życzeniem osadzić, pominąwszy już, że od ludzi uprosić nie podobna. Człowiekowi ten bodziec sądu ludzkiego jak woda rybie do oddechu potrzebny, każdy Filip ma swoje Ateny, o które się ciągle dopytuje: a co tam w nich mówią o nim ? Dwie po nim są chwile zupełnego spod sądów ludzkich wyzwolenia: kiedy chcemy coś bardzo dobrego zrobić albo coś bardzo złego popełnić; w jednym i w drugim razie „ludzie niech się o nas nie troszczą”, nie ich pochwała zachętą będzie, nie ich groźba powstrzymaniem.

Ze strony Romualda wyrażenie takie strachem mię tylko i oburzeniem przejęło — znałem, nie przez siebie, ale przez drugich cały kurs nauki obyczajowej, w obiegu między naszą młodzieżą będącej.

— Czy mógłbyś mi dokładniej znaczenie tych słów określić? — zapytałem więc Romualda surowo jak sędzia, z badawczym jak inkwizytor spojrzeniem.

— Mógłbym, ale nie chcę — odrzekł, zuchwale wzrok mój przetrzymując; wkrótce jednak oczy mu złagodniały, wyciągnął do mnie rękę: — No — mówił dalej swobodniej — aby raz ten hultaj Romuald poczciwszym będzie od ciebie. Ludwiku, ty najmniejszego nie masz we mnie zaufania, ty na mnie kamieniem, ja na ciebie szczerością i chlebem. Nie lękaj się; w moich słowach była tylko pod twoim adresem groźba wyzywająca, dla Helusi nawet cienia złej lub uwłaczającej myśli nie było. Helusia wyrośnie na znakomitą artystkę, tłumy całe uwielbieniem ją otoczą, ja, pokorny, z dala modlić się będę, żeby nie odepchnęła pierwszego uczucia, co ją na progu jej królestwa powitało, żeby nie wstydziła się przed ludźmi nazwiska, co przy jej imieniu tak pospolitym, tak nieznanym wyda się wtedy!

Uściskałem poczciwego chłopca, jak gdyby mi kamień z piersi odwalono, lżej mogłem oddychać, uwierzyłem artyście i przyszłości — ha! bo miałem lat dwadzieścia cztery...

— Czy chcesz mi wielką łaskę wyświadczyć? — rzekłem po tym moim najtkliwszym uścisku.

— Łaskę! — zawołał ze zwykłą już sobie wesołością Romuald. — Niech dzisiaj wszyscy zgłaszają się o łaski do mnie. To właśnie dzień łask moich, dzień nieodmownych odpowiedzi i dotrzymywanych obietnic. Słucham, słucham, przedstawiaj swoją petycję.

— Najjaśniejszy, bo najszczęśliwszy, Romualdzie, proszę cię więc bardzo, proszę koniecznie, abyś rozmowę naszą i projekta swoje co do słowa pannie Marii Reginie powtórzył.

— A, nie inaczej — powtórzy! — bądź pewny, że powtórzę nawet bez twojego wniosku, sam z własnego uczyniłbym to natchnienia. — Romualdowi się zdawało, że mnie tylko gwarancja Marii Reginy potrzebną jest na upewnienie się względem losu Helusi.

— Kiedyś już taki zgodny — rzekłem jeszcze — to w liczbie dotrzymywanych obietnic na mój rachunek zapiszesz jedną prócz tego obietnicę.

— Jaką? gotów jestem — i co prędzej wydobywając kieszonkowy pugilares, z ołówkiem w ręku czekał na dyktowanie.

— Zapisz, mój drogi, że jak odjadę, mieszkania tutaj nie wynajmiesz. — Romuald pugilares i ołówek do kieszeni schował.

— Już co tego, to nie przyrzekam; albo ty zostań, albo ja się wkwateruję.

— Jestem pewny, że gdy się lepiej zastanowisz...

— Nie głodnym zastanowienia, wcale nie mam apetytu na zastanowienie — przerwał mi pośpiesznie, za kapelusz chwytając. — Bądź zdrów, przewielebny kaznodziejo! Miałbyś dziś we mnie nader nieuważnego słuchacza.

— Pozostawiasz mi przynajmniej nadzieję, że jutro powolniejszego mieć będę?

— Oho, zobaczymy!

— Oho, zobaczymy! — powtórzyłem z uśmiechem i szedłem za nim na schody, jak to zwykle bywało, gdy w przedłużanej gawędce, bez czapki częstokroć, na sam róg ulicy go przeprowadzałem. Tym razem gość mój nie miał bardzo zadowolonej tą grzecznością miny; łatwo mogłem zmiarkować, że byłby się zupełnie obszedł bez mego towarzystwa. Ileż to czasem zmian i przewrotów jedno słówko wywołuje! Na parę godzin pierwej gdybym mu był pozwolił wejść za sobą do pokoju pani Agnieszki, nie posiadałby się z radości, czułby dla mnie wdzięczność nieograniczoną — wiedziałby i pamiętał, że to ja go moją nauczycielską powagą osłaniam i proteguję — lecz usłyszał ode mnie tylko to jedno:

„Helusia może cię pokocha” — zaraz nadęta pycha rogi swoje pokazała, z użytecznego stałem mu się wcale niemiłą zawadą, a gdy jeszcze spostrzegł drzwi do mieszkania ślusarzów na wpół otwarte, wyraźnie to widziałem, że byłby mię z ochotą za dziesiątą granicę wyprawił.

— No, żegnaj, mój Ludwiku! — rzekł niby najnaturalniejszym głosem, lecz całą siłę akcentu w uściśnienie ręki przeniósł i dobitnie zrozumiałem, że to miało znaczyć: „Idź precz sobie!” albo: „niech cię tam...”

Uparłem się jednak i dodatku objaśniającego nie pojąłem. Pierwsze spotkanie Romualda z Helusią po takiej ważnej rozmowie nadzwyczaj mnie zaciekawiało lub, właściwiej się wyrażając, niepokoiło mię serdecznie.

— Mogę ci towarzyszyć aż pod sam teatr, bo mi właśnie obowiązkowa w tamtej stronie wizyta wypada — odpowiedziałem z równą na pozór nieumyślnością.

Romuald zatrzymał się i ręką w czoło uderzył.

— Teatr! No, widzisz, zupełnie o teatrze zapomniałem, a to był główny cel moich odwiedzin.Łucjędziś dają, Maria Regina wybiera się z pułkownikową i z panną Ireną, kazały mi się spytać te panie, czy będą mogły po Helusię nad wieczorem przyjechać? My we trzech z Kazimierzem do krzeseł odkomenderowani. I cóż? Pan Ludwik zatwierdza nasze rozporządzenia?

Panu Ludwikowi w głowie się coś zamąciło, że te dwa dni poprzedzające, te dni bez gwiazd i słońca to niebyłość jakaś w jego życiu. Nic się przecież nie zmieniło, wszystko tak jest, jak przedtem bywało. O pana Ludwika się dopytują, panu Ludwikowi przesyłają uwiadomienie o różnych projektach, z panem Ludwikiem chcą dzielić chwile zabawy, układać przedsięwzięcia: wszystko tak jest, jak przedtem bywało, tylko „przedtem” co najmniej przyjazną życzliwość znaczyło, a teraz „potem” co znaczy? Może lekceważenie, może litość, może sprawiedliwość sumienną? Na pierwsze nie zasługuję, drugiej nie chcę, o trzecią już nie dbam. Dziś nawet żal twój, Mario Regino, dziś twej pomyłki uznanie już by wystarczyć nie mogło; kochaj lub znikaj na zawsze, bądź jedyną moją aż do grobu lub nawet poza grobem z dala od wieczności mojej!...

Tak więc na przedstawienie Romualda wszystkie mi koło serca arterie wezbrały, planów jego wszelako zatwierdzić nie mogłem, z drugiej strony jednak nie chciało mi się nowej sprzeczki wszczynać i nowego śledztwa przechodzić: pośrednią żartu wyśliznąłem się drogą.

— Ej — rzekłem z uśmiechem — przyznaj się, Romualdzie, że ci w tych wszystkich układach najmniej właśnie o pana Ludwika chodzi.

Romuald odśmiechnął mi się bardzo wdzięcznie, słowa moje wziął za zwykłe „prześladowanie”, które wszędzie rozkochanych ściga, a jednak nie bardzo im dokucza; jest to wprawdzie pewien rodzaj cła zwyczajowego, jest cień, długą czasem karykaturą za szczęściem jak za ciałem człowieka ciągnący, ale cło się płaci od towarów, co nam zyski wróżą, cień pada wtenczas tylko, kiedy słońce świeci, i prześladowanie ma swoją dobrą stronę: tak nam daje prawo śmiać się w oczy tym, którzy z nas się śmieją, tak pozwala nam dbać o cudze słowa, nie troszczyć się o nikogo, tak upoważnia, ośmiela, zachęca, że istotnie, radzi mu jesteśmy więcej nawet... niż skrzeczeniu żab na wiosnę. Zrobiłem prócz tego małe spostrzeżenie, że kto „prześladuje”, ten najczęściej sprzyja naszemu uczuciu. Stanowcza opozycja, póki z otwartymvetonie wystąpi, poty jest milczącą głęboko i ślepą na wszystko. „Gdzież to podobnym, aby pan X lub Y kochał się w mojej córce? starał się o naszą kuzynkę? miał wzajemność naszej siostry, synowicy, siostrzenicy? itd.” Gwiazdy na niebie koło swoich osi z większą spokojnością się nie kręcą w stosunku do ziemskich glist i kretów jak niektóre powagi familijne w stosunku do uczuć młodocianych, do serc dla siebie stworzonych, do przeznaczeń spotykających się w życiu. Cóż dziwnego, że Romuald zapytanie moje przyjął radośnie, jakoby pieczęć kanclerską na dyplomie nowych swoich tytułów i godności?

Odśmiechnął się więc, jak to już wspomniałem, a przechyliwszy się trochę do ucha, półgłosem mi rzucił:

— Mylisz się: najmniej mi chodzi o pannę Irenę... Nie, nie, nie gniewaj się, już wiem, co chcesz powiedzieć, bardzo szanowna osoba! bardzo znakomita panna! Przepraszam cię, szlachetny rycerzu; na zadosyćuczynienie powiem chyba, że mi najmniej chodziło o... o Helusię...

I domówiwszy tego imienia, tak prędko jakwiewiórka na dół po poręczy się spuścił.

XIV

Ledwo przy ostatnim schodzie zdążyłem Romualda zatrzymać.

— Helusia jeszcze nic nie wie o moim wyjeździe — rzekłem do niego przyciszonym głosem — proszę cię, niech to między nami, li między nami aż do pojutrza zostanie. Wszakże się czujesz zdolnym przez trzydzieści sześć godzin utrzymać taki niewinny sekrecik?

— Hm! niewinny? trzeba złożyć dowody — i figlarnie spojrzał mi w oczy i pod najweselszym wrażeniem dziecinnej, jak on ją miewał, pustoty wbiegł prędko do pokoju, gdzie Helusia właśnie siedziała.

Wbiegł, a za progiem stanął jak wryty. Czy go dziwna nieśmiałość ogarnęła, czy wzrok promienny Helusi przykuł do miejsca? — ja wiem tylko, że byłbym go uściskał za tę chwilę pomieszania, wzruszenia, obawy, za to nagłe stracenie fantazji, a poczucie jakiegoś lękliwego uszanowania.

Pani Agnieszki nie było jeszcze, Małgosia w drugiej izbie przy gotowaniu się krzątała, dziewczę, samo z myślami swymi zostawione, łokieć na stole, a główkę wsparło na dłoni i widać było, że w sobie dosłuchuje przerwanej Romualda muzyki. Cichość ulicy, drzwi odemknięte, niewielka schodów wysokość, wszystko to razem ułatwiało pochwycenie każdego brzmienia w jego najsubtelniejszym zadrgnięciu.

Kiedyć ja, profan, tak się dałem oczarować świetnej improwizacji Romualda, można sobie wyobrazić, jak współkastowa, współwyświęcona Helusia zachwycić się nią musiała, ale ten wrzask ostatni, dla mnie słowami i prośbą Romualda uzupełniony, dla niej się niczym wytłumaczyć nie mógł. Ciągnęła dalej w wyobraźni swojej rozwinięcie pierwotnego tematu, lecz do ładu trafić jej było trudno i pewne zmęczenie w całej postawie się odbiło, gładkie czoło w dwie prostopadłe między brwiami wyrysowało się kreski, twarz, nie powiem, że zbladła, ale zbielała trochę niby po już przemijającym osłabieniu. Wejście nasze niczym ani wyrazu oblicza, ani układu postaci nie zmieniło; Helusia miała pod tym względem niekarną, ale prześliczną naturę. Przykrym zawsze, niepodobnym w niektórych chwilach był dla niej wszelki gest konwencjonalny, ukłon, schylenie głowy, podanie ręki, przymilający uśmiech witania lub pożegnania: na nic się zdobyć nie mogła, jeżeli to równocześnie w jej usposobieniu nie leżało, ale też kiedy się zdobyła, mimowolnie każdy szczerzej odczuwał i wyżej cenił sobie. W pierwszych początkach naszej znajomości bardzo długo wytłumaczyć sobie nie umiałem, dlaczego najprostsze pozdrowienie Helusi więcej na siebie zwracało uwagi i dłużej było w pamięci przytomne niż milszej sercu częstokroć i daleko pożądańszej życzliwości objawy. Gdy Maria Regina uniosła się z krzesła lub kanapy na moje przyjęcie, gdy mi z wdziękiem nie tak bardzo odległe do siedzenia wskazała miejsce, gdy rzuciła najłaskawszym o zdrowie lub o rachunek z dnia wczorajszego pytaniem, czułem, że mi jest „dobrze” na świecie, ale nie czułem, że ona jest „dobrą”; dla mnie była to, zaiste, wielka uprzejmość z jej strony, ale był także i zwyczaj towarzyski; kilka słów tylko lub nazwiska przemienić, też same względy mogły spotkać pierwszego lepszego z przybywających gości. U Helusi przeciwnie: rzemieślnicze, nieforemkowe, a przy pieszczotach rodzicielskich jej samowoli zostawione wychowanie rozwinęło do wysokiego stopnia pierworzutność wrażeń, wyrażeń i ruchów.

Kiedy była czasem pilnie szyciem zajęta, to choćby aksamity i gronostaje do pokoju weszły, nie byłaby oczu podniosła ani też igły z ręki nie byłaby wypuściła. Kiedy miała do śpiewu ochotę, to jej głosik słowiczy rozlegał się po dworku całym, po ogródku, po ulicy nawet, a czy kto słuchał czy nie słuchał, jej to było wszystko jedno; żadna twarz obca „nie żenowała” jej wówczas, lecz kiedy na ochocie zbywało — och! to znów prośby, namowy, jej własne usiłowania na nic się nie przydały. Dziwna jej natura ciągłego w najdrobniejszych szczegółach potrzebowała natchnienia.

Ludzie, którzy o sobie jakimkolwiek wrażeniem znać nie dali, ginęli jej sprzed oczu — nigdy — nigdy Helusia nie wiedziała, gdzie było więcej, a gdzie mniej osób, gdzie stroje świetne, a gdzie skromniejsze ubrania; z przechadzek swoich, z nieczęstych w okolice warszawskie wycieczek zawsze wprawdzie przyniosła jakieś wspomnienie albo spostrzeżenie jakieś, bo nie trzeba znów sobie wyobrażać, że Helusia po obłokach chodziła i że jej samej w niej samej nie było; wiele jest takich aż do bezmyślności marzycielskich organizacji — moja wybrana siostrzyczka nie do nich należała, dzięki Bogu. Zanosiło się po trochu na tę szkaradną chorobę wtenczas, gdy ją bezmowna tęschnota dręczyła, lecz skoro tylko raz się otrząsnęła z padającej na nią niemocy, wszystkie władze ducha do życia powołane nie zasnęły już potem w owej limfatycznej, ospałej martwocie, którą dykcjonarz ostemplowanych fałszów marzycielstwem nazywa. Nie, Helusia nie była marzycielką, chociaż się dla niej tego bardzo obawiałem; Helusia nie znała chwil pustych i czczych zupełnie: jej myśl była zawsze wypełniona jakąś stanowczą, w słowa ujętą ideą; jej serce zawsze uderzało pewnym i nazwać się mogącym uczuciem — zbierała więc i wspomnienia, i spostrzeżenia po drodze, lecz najczęściej takie, których by inni może z ziemi nie podnieśli, a wymijała takie, które wszystkich uderzyć mogły.

Co zaś górowało nad jej całą osobistością, to głównie zdolność — iż tak rzeknę — topienia się, absorbowania się w chwili obecnej, w pracy obecnej, we wrażeniu obecnie doznawanym; stąd szła i trudność owa do zadośćuczynienia wielu prostej przyzwoitości przepisom. Nie zliczyłbym nawet, ile razy moje pozdrowienie bez wzajemnego pozdrowienia przepadło, moja grzeczność lub przysługa nawet wdzięcznym nie opłaciła się spojrzeniem — a jednak to wszystko w innych chwilach sowicie nagradzało się znowu. Helusia niby nie tworzyła oddzielnych znaków i wyrażeń na objaśnienie tego, co się w jej duszy działo — więcej powiem: Helusia była skąpą i głosu, i ruchu każdego, ale głos i ruch każdy zawsze to jedynie wyrażał, co mu kiedyś przed puszczeniem w obieg pospolity wyrażać było poruczonym.

W owej chwili, gdyśmy weszli z Romualdem, dziewczynka, bardzo głęboko jeszcze muzyką i dziwacznym jej zakończeniem lub raczej dziwacznym jej niedokończeniem zajęta, zupełnie wypuściła z uwagi, że mój towarzysz po raz pierwszy dnia tego jej się przedstawiał. Romuald śpieszył do uśmiechu, do ręki serdecznie podanej, a tu na progu zaraz spotkał się ze smutnie surowym wyrazem jej twarzy; gdy go przy tym ogarnęło zaniepokojenie, pytające spojrzenie tych półbłękitnych, półsłonecznych oczu, nie śmiał dalej postąpić, bo przyznał mi się później, tak go coś nagłym strachem przejęło, jak gdyby cała rozmowa nasza przez Helusię podsłuchaną być mogła i jak gdyby obraziła ją śmiertelnie. „Wszystko stracone! Ona mię nigdy kochać już nie będzie” — pomyślał sobie z przerażeniem, a Helusia tymczasem, wcale nie rozgniewana, wcale nie obrażona, swoim najłagodniejszym właśnie, przytłumionym, lecz pełnym dźwięku przenikającego odezwała się głosem:

— Cóż to się panu stało, panie Romualdzie? Na kogo się tak zniecierpliwiła ta nuta ostatnia? Nie mogę zrozumieć, ona przecież do ciągu tego, co pan grałeś, nie należy?

W Romualda jak gdyby dusza wstąpiła — prędko zbliżył się do Helusi, ujął jej rękę i w swoim ręku dłużej nad uścisk powitania zatrzymał.

Krótka to była chwila, dla mnie przecież jedyna, w której się z bliska przypatrzeć mogłem, jak promieniejącymi blaskami twarz kochającej kobiety promienieje. Zdawało mi się, żem doskonale już pojął całe bogactwo duchowej piękności, z tych niby mniej kształtnych rysów Helusinych przeświecające; nagle spostrzegłem, że ja się ani cząsteczki jego nie domyślałem nawet — dopiero pod wzrokiem Romualda wybłysnęło „z pączka tajemnicy” zjawisko dziewicze. Rzekłbyś, iż światłość jakaś zaskórna z opalów i rubinów po licach się rozlała. Spojrzenie, zwykle do głębi własnej duszy powściągnięte, wezbrało teraz i płynęło na świat boży strumieniem szczerozłotym tak czystego ukochania, tak nieprzebranej, nieograniczonej dobroci, że tylko ręce składać i o pomoc w drodze życia, o pociechę w strapieniach, o uświęcenie w radości jej prosić. Nie trudno pojąć nawet bez żywego przykładu, jak Taborowym cudem rys każdy z osobna wyszlachetniał, wywdzięczniał, wyrobił się do stopnia właściwego sobie ideału.

Jak myślę, że gdybym się w niej był kochał, to bym zawsze miał władzę widzenia jej taką, jak wówczas widziałem, jak nigdy ani pierwej, ani już potem przypomnieć jej sobie nie mogę. Miłość musi być chyba przeczuciem, odgadnięciem, a na koniec uprzytomnieniem sobie tej doskonałej piękności, którą jako możliwość Bóg na każdej, choćby też i bardzo brzydkiej twarzy złożył; kto obojętny, ten się jej nie domyśla wcale, kto życzliwie, uważnie, z pewnym już własnej moralności podniesieniem rozpatruje się w fizjognomiach ludzkich, ten ją czasem spostrzega, czasem wywnioskowywa, ale kto kocha, ten zawsze, w każdej chwili żywymi oczami na żywą i wcieloną patrzy. Jestem pewny, że Romuald jeśli nie sercem, to artyzmem i talentem od pierwszego spotkania zaraz ujrzał Helusię w jej seraficznym przemienieniu. A ja sam czyż dlatego Marię Reginę kochałem, że według powszedniego dykcjonarza piękniejszą, przystojniejszą od Helusi była?

Och! nie, dziś to wiem jeszcze, iż mi się w niej nie podobał ani poprawniejszy rysunek, ani świetniejszy koloryt, ani żaden z tych ujętnych, określonych kształtów, które każdy przechodzący na ulicy rozeznać i nazwać sobie potrafi. Nie, moja Maria Regina nie była Marią Reginą warszawskich salonów: ona ciągle stała przede mną w pierwowzorze swoim, jaką przed narodzeniem Bóg ją w swej świętej myśli stworzył — jaką po śmierci w zbawieniu swoim być była powinna: jasna, silna, archanielska — nawet taka, jakiej nigdy dowidzieć nie mogłem: nawet tkliwa i kochająca. Toż to właśnie w pierwszych dniach mojej wiekuistej straty najwięcej mi dokuczało; gdybym od razu był sobie powiedział: „omyłka lub niepodobieństwo” — od razu także byłbym ją wyrwał choć z kawałem zakrwawionego serca i nie rozmazgajałbym się w żalach bezcelowych i bezskutecznych ku przeszłości zawrotach. Ale na nieszczęście widziałem sam przed sobą, ile tam skarbów zaklętych w tym Sezamie złożonych, a co gorzej, tkwiło we mnie to przekonanie głębokie, że nikt inny tak dobrze nie wie, że mnie tylko dostała się zdolność osobna jakaś na przeniknięcie wszystkich tajemnic tej duszy. Ja się mogłem nie zrazić jej wyższością, nie upokorzyć jej pychą, nie zniechęcić jej egoizmem rodzinnym, bo ja czułem, jak ta „wyższość”, najczęściej zawadzająca w kobietach, dokoła niej wdziękiem i koniecznością dobrego się roztaczała; czułem, że to jest wyższość, która wznosi i podtrzymuje towarzyszów, a nie spycha ich z drogi swojej — wyższość, przed którą nie czoło nachylać, lecz przy której w górę ku słońcu rość trzeba. Jej pycha znowu to proste chemiczne pokrewieństwo natury ze wszystkim, co wielkie, świetne, szlachetne; wśród drobnostek i błędów poziomych stąpa ona wzgardliwie trochę, szyderczo trochę i ze wstrętem, ale wezwać ją do najrozleglejszej pracy, rzucić w jej przeznaczenie najtrudniejsze, a piękne do spełnienia przedsięwzięcia — z pychy wykwitnie siła, potęga, energia. A cóż dopiero owo jej samolubstwo rodzinne! Czyż to ono w czymkolwiek psuć mi mogło harmonię całości?

Ono ją właśnie najpiękniejszą koroną wieńczyło — ono kładło świadectwo o niezaspokojonej niczym potrzebie kochania; ono rozbudzało wszystkie nadzieje — ach! i wszystkie żale moje! Maria Regina mogłaby kochać; Maria Regina musi kochać pod grozą ostatniego zubożenia na duchu; Maria Regina kochać będzie zapewne — lecz czy znajdzie takiego, co ją pojmie, uzna, oceni? Ja tak bym umiał dzielić wszystko z nią sprawiedliwie; tak bym wiele przyjmował bez fałszywego wstydu; tak wszystko właśnie oddawał z radością! Ha! to szatan chyba wichrzy po świecie — mnie ona kochać nie może...

Takim to szczerym, najrzetelniejszym i pokornym wyznaniem już miałem wszystko rozstrzygnąć, gdy mi głos bardzo życzliwej, lecz bardzo zawsze wymagającej przyjaźni sumienie zaniepokoił.

— Dlaczego nie chcesz „Książki pamiątek” dokończyć?

— Dlaczego nie chcą? — powtórzyłam z zadziwieniem niespodziewanie oskarżonej niewinności — ja nie chcą?! A toć tygodnie płyną, miesiące mijają, a ja nad tym właśnie mózg suszą i życie marnują. Są ludzie swobodni, co myślą o swoich zamiarach lub kłopotach, pociechach lub obowiązkach. Ja myślą tylko o „Książce pamiątek”. Są ludzie co się martwią wypadkami jakimiś, co się radują tym lub owym zdarzeniem; dla mnie wypadków nie ma, zdarzenia się przerwały, zmartwień zapomniałam, radości nie doznają, utonęłam w „Książce pamiątek”. Gdzie stąpię, gdzie usiądę, gdzie do snu głowę złożę, wszędzie za mną, przy mnie, przede mną „Książka pamiątek” się snuje. Przeczytam co pięknego, mnie ona brzydka na pamięci staje, zagra kto kiedy prześlicznie, mnie wspomnienie artysty Romualda dusi. O zakochanych usłyszę, mnie wszystkie złości porywają, że się jakiś Ludwik kiedyś w Marii Reginie zakochał, że Maria Regina kapryśnica w Ludwiku się nie zakochała.

Nawet gdy ogień na kominku rozniecą, gdy wszyscy dokoła zadumają się o głębokiej przeszłości, o przyszłości dalekiej, ja dumać nie mogę, patrzeć na grę płomiennych języków nie mogę, bo przed moimi oczyma, niby w krzaku Mojżeszowym, ciągle się pali tylko i spalić nie może fatalny tytuł „Książka pamiątek przy kominkowym czytana ogniu”, a kiedy się tak z nią biedzę, noszę, mocuję daremnie, ty właśnie wtedy się pytasz, dlaczego dokończyć jej nie chcę! Spytaj, dlaczego nie mogę? dlaczego to jest niepodobieństwem największym, przepadłością zupełną?...

— No, to powiedz dlaczego.

— Powiem, lecz pierwej muszę wiedzieć, czy dobrze rozumiesz, jaka zachodzi między utworem wyobraźni a rzeczywistością, między powieścią a biografią różnica?

— Ta najpewniej, że powieść od biografii piękniejsza.

— Niekoniecznie, o piękności talent stanowi. Jedni piszą daleko piękniej, niż żyć umieją, inni znów żyją, daleko piękniej, niżby to najsławniejszy autor opisać potrafił. Nie, nie, piękności za cechową różnicę, między powieścią a biografią nie godzi się uznawać, ale jest pewne stanowcze rozgrodzenie, które je od gór alpejskich łańcuchem przedziela. Powieść ma sens jawny i wybitny; biografia ma sens ukryty i najczęściej niezrozumiały. W powieści zdarzenia ze zdarzeń płyną, charaktery pod grozą recenzji muszą być utrzymane i konsekwentnie przeprowadzone; wszystko, co do głównego wątku nie należy, co do jedności działania nie pomaga, co zasadniczej myśli i dramatycznego efektu nie podnosi, wszystko to jak nieużyteczne strzępki obcinać trzeba, gdyż powieść jest przede wszystkim całością,jest dziełem skończonym; niech, jak chce, w analizę psychologiczną się wdziera, zawsze od wypadku do wypadku jej wątek rozsnuty, zawsze musi być określona tym, co się stało. Życie zaś do pewnego stopnia nie określa się, nawet bym powiedziała, stać się nie może nigdy; życia sens i ład na tym polega, co się staje ciągle, co się rozwija i unieśmiertelnia. Artyzmem powieści jest zręczne nawiązanie szczegółów, artyzmem życia ogólność władz duchowych zbogacona.

Prawda powieści dowodzi się faktami, prawda życia urobieniem osobistości naszej. Autor bierze pewne dane moralne i z nich rysuje arabesk odpowiedni: cnoty, występki, namiętności, uczucia wszelkie dla autora są materiałem przygód i dziejów, przygody i dzieje są dla człowieka żyjącego materiałem tylko uczuć, namiętności, występków lub cnoty. Powieść rozwiązuje się ostatecznie dolą lub niedolą, szczęściem lub nieszczęściem; biografia dolę lub niedolę, szczęście i nieszczęście przetwarza w niedowidzianą, niedosłyszaną, niedocieczoną, wewnętrzną historię zbawienia: powieść z kilku nieskończoności atomów skończone dzieło tworzy, biografia przez wszelkie dzieła skończone ku nieskończoności idzie.

— I to wszystko w takim się ma stosunku do „Książki pamiątek” jak wymówka lub z francuska mówiąc, jak ekskuza do winy, a subtelność do prostej prawdy?

— Mylisz się: w takim stosunku, jak usprawiedliwienie do niemożności, a niemożność do słusznego powodu. Istotnie „Książka pamiątek” daleko więcej biograficznych niż powieściowych obejmuje żywiołów. Gdyby szło o powieść tylko, łatwiej by mi przyszło według pewnych wymierzonych linii drugie nie domierzone nakreślić. Cuvier z jednego zęba wywnioskował całą postać mamuta; kto powieści czytuje, z jednego szczegółu potrafi niezawodnie cały plan artystycznego rozkładu zdarzeń odgadnąć i gdy tego trzeba, odpadłe cząsteczki dorobić, lecz biografii, tej biografii, co się upadkiem lub podwyższeniem władz moralnych tłumaczy, tej, co nie dzieje, lecz postępy, wrażenia, uczucia ludzkie rozwija, tej nikt się domyślić nie może i nikt bezkarnie dopisywać nie powinien.

— Przypuśćmy; że masz słuszność, ja cię pomimo tego od dokończenia „Książki pamiątek” uwolnić nie mogę. Dość długo przecież jej rękopis był w twoim ręku, jeśli nie głośno z ukochanymi, to po cichu sama z sobą do ostatniej kartki pewnie go odczytać musiałaś; przypomnij sobie teraz, co tam było w dalszym ciągu.

— Przypomnij sobie!... przypomnij!... jak to prędko się drugim dysponuje! A wiesz ty, że między chwilą obecną i chwilą, w której straciłam ten zwitek papierów, kilkanaście lat już przepłynęło? A wiesz ty, co ja przez owe lat kilkanaście robiłam? nad czym w duchu pracowałam? do czego wdrożyłam całą naturę moją? Oto najpierw: nie rozglądałam się nigdy w jednostkowej przeszłości mojej. Żeby ludziom przebaczyć, żeby Pana Boga nie obrazić, żeby nie zgorszyć, nie skłamać, nie zniechęcić się, nie zaszkodzić, nie zbluźnić, nie rozmazgaić się, nie upaść — żeby iść naprzód, a jeśli nie naprzód, to chociaż żeby iść coraz, coraz dalej, żeby dożyć, a jeśli nie dożyć, to przynajmniej doistnieć, dotrzymać, dociągnąć po dzień dzisiejszy, żeby mniej grzeszyć i mniej cierpieć, ja nigdy w tył się nie oglądałam. Wszystkie zdolności moje, wszystkie władze mej duszy ku temu skierowałam, żeby się zapominać nauczyły, powiodło mi się doskonale: nie pamiętam niczego. Zła czy dobra metoda? nie ma dziś żaden trybunał dostatecznej na rozsądzenie powagi, bo przed żadnym nie mogłabym jeszcze z obronnymi artykułami i wyszczególnieniem łagodzących okoliczności „circostances attenuantes” wystąpić. Wierz mi tylko, że zapomniałam, zapomniałam: zapomniałam, co kto mówił do mnie, gdzie i kiedy widywał się ze mną, jak i o kim opowiadał, ile przyrzekał, ile czynił, za czym się ujmował, przeciw czemu powstawał z oburzeniem, komu był przyjacielem, komu wrogiem. Ach! niechaj śpią w pokoju dawni znajomi moi... żadnego z nich nigdy nie upokorzę, nie zawstydzę, na niekonsekwencji lub na kłamstwie wierutnym nie schwycę... bo zapomniałam! zapomniałam! Lecz niestety i dalszego ciągu „Książki pamiątek” zapomniałam także. Zpoczątku byłam pewna, że temu prędko da się jakoś radę, przysztukuje się trochę fantazji, rozsmaruje trochę atramentu i biografię na powieść, długi szlafrok na obcisły kaftanik przerobi. Wzięłam tedy jeden arkusz, zapisałam, podarłam; wzięłam drugi, podarłam, wzięłam piąty, dziesiąty, podarłam.

Myślałam przez dzień jeden, myślałam przez dzień drugi, piąty i dziesiąty, myślałam przez trzy miesiące, a doprawdy myślałam pracowiciej, sumienniej niż nad pokierowaniem własnej historii, niż nad planami najważniejszych dla mej osobistości przedsięwzięć, niż nad wszystkimi listami i powiastkami, jakie mi się dotychczas napisać zdarzyło. I cóż powiesz?... niczego a niczego wymyśleć nie mogłam. To, co byłabym chciała przyczepić z własnego natchnienia, raziło szkaradną dysharmonią z tym, co już niegdyś wydrukowane zostało. Teraźniejszy sąd mój o ludziach nie mógł się w żaden sposób dostroić z sądem i opisami wyprowadzonych na scenę indywidualności; zawsze był to o pół tonu wyżej w zasadzie, to o całą kwintę niżej w szczegółach, faktach, rozmowach, apostrofach!... Łamałam sobie głowę, biedziłam się, na próżno. Widzę, że nie podołam zadaniu: „Książkę pamiątek” pisał człowiek z wiarą w siebie i w drugich, jego krytyka nawet była uwzględnieniem, jego skarga naiwną wymagalnością. Kiedy przeciw złemu piorunował, to się ohyda z podźwiękiem mimowolnego zadziwienia mieszała. Kiedy się nad czym entuzjazmował, to mu kretowiny z łąk zielonych amerykańskiej Kordyliery, dosięgały wierzchołków. Kiedy czego zapragnął, to mu się jak żółw Chińczykom do podtrzymania świata koniecznym zdawało. W najnierówniejszych wyrazach tegoż samego używał iloczasu, kładł przycisk na nie równiutenieczki, czuł w sobie płomień życia i tym płomieniem wszystko iluminował dokoła stoczki , lampy, kandelabry balowe, szabasówki , pochodnie, kinkiety ! Och! ja dzisiaj tak poczciwie nielogiczną, tak bezświadomie rozrzutną być już nie potrafię. Muszę sobie i wydawcy, i czytelnikom stanowczo oświadczyć, że „Książka pamiątek” nigdy, nigdy a nigdy skończoną nie będzie!

— Nie oświadczaj, „Książka pamiątek” skończoną być powinna i skończoną być musi. Ty mnie pytałaś, czy wiem, jak długie lata od jej zawieszenia przepłynęły.

Czy wiem, coś przez ten czas robiła, myślała, czuła? Ja się, nawzajem spytam, czy wiesz, co to jest publiczność? Czy wiesz, że przed tłumną, zarówno jak przed nieliczną, każde słowo rzucone jest wekslem na osobistą odpowiedzialność wystawionym — kto wekslu nie spłaca...

— Tego do kozy pakują, więc gotowa jestem; wolę w kozie siedzieć niż pisać bez myśliiwłaściwego usposobienia.

— Bardzo wierzę, ale w tej sprawie o coś ważniejszego niż o karę chodzi. Kto wekslu nie spłaca, ten zły przykład daje i kredyt ogólny psuje. Właśnie dlatego, że dzisiaj między publicznością a pojedynczymi osobistościami wszystkie wiązadła tak haniebnie się rozpuściły, właśnie dlatego, że wzajemne poszanowanie osłabło, wzajemne prawa się zachwiały, że czujność sumienia pod tym względem coraz bardziej drętwieje, że pewność udowodnionych pretensji coraz więcej się lekceważy; właśnie dlatego rzetelniejszą niż kiedykolwiek, uważną aż do drobiazgów, pilną aż do pedantyzmu ty być powinnaś, Gabryello. Zaiste, „Książka pamiątek” sama przez się nic nie znaczy — jeden tom więcej albo mniej w księgarni nie zbogaci i pewnie też nie zuboży literatury naszej, lecz w stosunku do uznanej przez ciebie prawdy „Książka pamiątek” znaczy zawsze jawnie wypowiedziane przekonania, znaczy imieniem twoim podpisaną współkę z autorem. Możesz mnie zbyć lada odczepką i lada egoistycznym wykrzyknikiem, żeś zapomniała, ja cię zrozumiem nawet. Nie obrażę się, gdy mi ciśniesz zuchwale na głowę te słowa: „czy wiesz ty, co ja robiłam?...” ale publiczność...

— Zbyt szumnego używasz wyrazu.

— Nie, wyraz jest najwłaściwszy; choćby tylko jeden człowiek przeczytał to, co za pomocą pras drukarskich wszystkim do czytania podałaś, już ten człowiek względem ciebie publicznością, już on przedstawia istotę moralną, zbiorową, uświęconą, istotę, w której służbę się zaciągnęłaś, której cyrograf na siebie wydałaś, której się nie odejmiesz, póki się nie odejmiesz najświętszym życia obowiązkom.

No, nie przybieraj tak ironicznej miny; niech ci się nie zdaje, że przez publiczność rozumiem tutaj gawiedź ciekawą lub koteryjki plotkujące, choćby literatów współcechową rzeszą, nie, nie! Gabryello: publicznością twoją są ci, których miałaś na myśli, gdyś pierwsze kartki znalezionego rękopisu ogłaszać zaczęła; publicznością twoją ci, z którymi, jak chleba kawałkiem chciałaś się każdym spostrzeżeniem" każdą nadzieją, każdym zamiarem podzielić; publicznością twoją cała masa takich, dla których wszystko, co było najlepszego w twej duszy, pragnęłaś na wspólny oddać użytek, ku wspólnej zaprząc pracy, do wspólnego przyrzucić majątku. Tej publiczności nie traktuje się tak hardo, nie odprawia się jej z kwitkiem. Ta publiczność ma prawo pytać co robiłaś i czego dorobiłaś się na koniec? Przed tą publicznością musisz złożyć swój bilans, musisz objaśnić wszelkie wobec niej wygłoszone słowo, musisz dopowiedzieć każdego zdania wynikłość... I czemuż tak posmutniałaś znowu?...

— Posmutniałam, bo czuję, że słusznie mówisz, a nie czuję, bym przez to zdolniejszą do pisania po autorsku się stała. Cóż ja temu winna? „Krzycz, wrzeszcz jak czajka, nie przyjdzie bajka.”

— Nikt też się bajki u ciebie nie dopomina, w prawdzie tylko zadłużyłaś się ludziom, prawdą uiścić się trzeba. Według twojego zeznania „Książka pamiątek” jest biografią nie powieścią; zapomniałaś jej ciągu, nie pamiętasz szczegółów, a rozwiązania ostatecznego w wyobraźni swojej znaleźć nie możesz. Mniejsza o to, podobne rzeczy dość często wielu innym zdarzają się ludziom — jednak temu nie zaprzeczysz, Gabryello, że gdy pierwszy raz do czytania tej biografii przy kominkowym ogniu zasiadłaś, była ku temu jakaś w twej duszy przyczyna; gdy sama ją odczytałaś, był jakiś z jej stronic wyciśnięty twej własnej rozwagi wniosek. Otóż daruję ci wątek narracyjny, daruję zaspokojenie mej ciekawości względem losu krążących w „Książce pamiątek” pseudonimów, ale tego wyboru twojej krytyki, tego sensu moralnego, tej zasady, co ją sobie stawionymi przykładami objaśniłaś — darować ci nie mogę.

To już nie do cudzej zapomnianej, tylko to twojej własnej, za którą odpowiedzialna jesteś, biografii należy. Mamy prawo upominać się o to. Musisz mnie i nam powiedzieć, jakie wrażenie na tobie znaleziony rękopis uczynił? Jaką cię myślą przeczytanie jego zbogaciło? W jakim celu z nim na wieczornych wystąpiłaś zebraniach? Tego wszystkiego nie wolno ci było zapominać.

— Ja też to wszystko pamiętam dotychczas — rzekłam po chwili głębokiej zadumy. — Tak jest, wrażenie, myśl i cel pamiętam, lecz wrażenie się zmieniło, myśl dalszych zastosowań nie wytrzymała, cel uznałam pomyłką.

— Niemniej wszelako rachunek z nich przed „twoją publicznością” złożyć jesteś obowiązana; dalej więc, śmiało, przyznaj się najpierw, jakie było wrażenie?

— Okropnie smutne: aż się dusza zamąciła. W początkowych rozdziałach spotkałam osobistości poczciwe, natury wcale zamożne, dążności zupełnie sympatyczne — przy końcu wszystko to razem łamało się, krzywiło, cierpiało, ginęło. Helusia najlepiej jeszcze wyszła, biała duszyczka uleciała w nieskończoność, biała lilijka na zielonym zakwitnęła grobie, ale ten biedny Ludwik! dostał rozdrażnienia nerwów i lekarze go do Ostendy wyprawili. Jestem pewna, że w Ostendzie się zaznajomił... no, co mi do tego, z kim się zaznajomił... nic on sam o tym w swoich wspomnieniach nie pisał — pisał natomiast bardzo wyraźnie, że Maria Regina skamieniała, artystka, piękna, dumna, zrobiła się skąpą gospodynią dziwacznego ojca i rozrzutnego brata. Romuald po śmierci Helusi zaczął się coraz gorzej łotrować; widziano go pijanym przed południem, a nie umytym po południu nawet. Kazimierz niby wierzchem w tej ogólnej powodzi płynął, lecz płynął samotny i gdzieś daleko samotny się rozbijał. A dlaczego? dlaczego? pytałam wtedy srodze zniechęcona. Dlaczego całą ową gromadkę prąd życia ku boleści i zepsuciu niesie? Jestli to groźbą? sarkazmem? przestrogą? Na koniec zdawało mi się, że dośledziłam prawdy.

Wspomnienia Ludwikowe przestrogą być miały, i on, i wszyscy dokoła niego jeden, tenże sam właśnie popełnili występek: Helusia rozstała się z Romualdem, bo Romuald zatruł życie jej pierwszej ukochanej; Ludwik na wieki Marię Reginę pożegnał, bo jej śmierć Anny Klary i Helusi przypisywał; Maria Regina oderwała skłaniające się ku Ludwikowi serce, bo w jej przekonaniu prawym obowiązkiem niewieściego uczucia był wybóriuznanie najlepszości w wyborze — ona tak dla swej pychy czy dla swego rozumu ideału najlepszości potrzebowała jak Romuald do podparcia swej niemocy, do utrzymania swego charakteru kochającej i kochanej potrzebował kobiety. Kazimierz pobłądził tylko zbyt surowym sądem, pobłądził zbyt nielitośnym przeciw sobie męstwem, ale pobłądził także, i choć zaszedł najdalej, nie zaszedł tam, gdzie dojść pragnął. Jak widzisz, wszyscy mniej Więcej przeciw miłości zgrzeszyli, jedni ze zbytku sentymentalnych skrupułów, inni z teorii lub z niedołęstwa, lub jeszcze ze źle zrozumianej cnoty. A więc... proszę jednak pamiętać — co się mówi, to się mówi wedle dawniejszej o lat kilkanaście przeszłości; a więc taki sobie sens moralny zdobyłam, że nigdy nikt miłości wyrzekać się nie powinien. Kiedy przy kominkowym ogniu wznowiono o tym rozprawy, ja wzięłam pełną żywych i żyjących pamiątek „Książkę” Ludwika, a wzięłam do głośnego odczytania dlatego jedynie, by na końcu powiedzieć: „Patrzcie, co się z tymi ludźmi stało” — tak i wam będzie, gdy własnemu sercu skłamiecie. Warn się zdaje, że miłość wyłączna, że ukochanie tej, a nie innej istoty od dowolnych rozporządzeń waszych zależy; nie jesteście pewni, czy skłonność podobna jest przypadkiem czy upadkiem, szumowiną czy mętem? Ona jest przecież wielkim darem bożym, jest aniołem, który raz na rok, raz na całe życie wasze do serca zstępuje i drzemiące wody tej martwej sadzawki Betsaidy porusza. Jeśli ukrytych na dnie szatanów nie wyrugujecie, to może jeszcze miłosierdzie Pańskie wam przebaczyć, ale jeśli dobrowolnie odpędzicie anioła, przez kogóż Bóg was uratuje potem?

Wiem, że jest pełno udania i fałszu, pełno niedokładności i pomyłek tylkoż właśnie fałsz i udanie, pomyłka i niedokładność wszelka silniej do duszy przywiera, zupełniej ją wyczerpuje; z namiętnością też ludzie nie walczą, zajmującej fantazji nikt porzucić nie chce, a byle nad wiecznością prawda uczucia zaświtała, tak łatwo nam oczy zamknąć, tak łatwo w inną stronę śpieszny wzrok skierować! Och, bardzo łatwo. Miłość jest siłą, miłość ukrzepia, ośmiela, uzbraja. Miłość tak wzmacnia, że samą siebie zwyciężyć jest zdolna i my, szaleni, korzystamy ze zdolności owej. Zamiast co byśmy objawiającej się potęgi użyli na ogarnięcie ziemi i nieba, na pokonanie piekła i niepodobieństwa, na stworzenie ideału i doskonałości, my jej używamy na jej samej zniszczenie. Powiedzcie, najdrożsi moi, czy z was kto widział kiedy zalotnicę wypuszczającą ze swych szponów ponętną ofiarę? Czy widział mazgaja rozstającego się ze zgubną dla swej duszy i dla worka swojego czarownicą? Czy spotkał opętaną kłamstwami dziewczynę, która by przed głosem zwodziciela uszy sobie zatknęła? Czy zakochana w rozpustniku dziedziczka dała się kiedy o nikczemności posagowego łowca przekonać? Nie, nigdy: przeciw takim skłonnościom i przywiązaniom nie ma energii, opory, nie ma żadnego. Ale gdy czasem, czasem... bo to arcyrzadko bywa i mało kogo spotyka, gdy czasem kwiat paproci rozkwitnie, anioł do Betsaidy zstąpi, zorza, słońce słońc, błyśnie i miłość prawdziwa do nieśmiertelnej duszy zawita, wspomnieć jedynie, że ona przeszkodą w natchnieniu, niewygodą w rodzinnych stosunkach, że się papie, mamie, stryjowi, wujowi, siostrze, bratu, cioci nie podoba, w mgnieniu oka poświęcenie gotowe. Przyjaźń częstuje się ofiarą miłości, rozsądek zaświadcza się ofiarą miłości,kariera ubezpiecza się ofiarą miłości, wykształcenie zdobywa się ofiarą miłości. Zawsze i wszędzie, w każdym zdarzeniu ważnym i fraszce nieważkiej najłatwiejszą, najprędszą bywa ofiara miłości.

Samsony dają sobie długie włosy obcinać , udarowane wieszczek chrzestne dzieci wyrzucają za okno kosztowny talizman i później dziwią się naiwnie, że — nie mówię — zawór utwierdzonych, żelaznych bram miasta podważyć i wziąć na plecy, lecz najprostszej furtki, najokropniej spróchniałej rogatki po drodze swojej uchylić nie mogą; dziwią się, dlaczego ani familii lepiej się nie powodzi, ani im samym nie weselej na świecie? dlaczego pomysłów, tryumfów, arcydzieł w ich życiu nie przybywa? Zapominają, biedni, że przez odstępstwo jednej prawdy wszystkim prawdom się sprzeciwili! Nie rozpromieni szczęściem dokoła, kto sam w głębi swej piersi własnego szczęścia nie świeci gwiazdeczką; nie nakarmi, kto sam głodny; nie nauczy, kto sam bezwiedny; nie wesprze, kto sam bezsilny; nie stworzy, kto sam umarły. Bez miłości nie ma rodzin, nie ma mistrzów, nie ma bohaterów, nie ma artystów, a gorzej jeszcze z miłością zaprzeczoną w czyjejś przeszłości, bo z taką są w dalszym życiu dziwacy, skąpcy, systematycy kamienni, łzami przesiąkłe gąbki, woski szkaradnych odcisków biorące piętna, są pijacy, niedołęgi, zbrodniarze lub trupy!... Otóż ja tymi słowy chciałam się niegdyś przy końcu „Książki pamiątek” odezwać.

— I czemuż dzisiaj się nie odzywasz?

— Bo dzisiaj wiem z pewnością, że zaprzeczona czy uznana, podzielona czy odparta, skojarzona czy rozbita, każda miłość z lat koleją, choć innymi ścieżkami, u tegoż samego punktu błotnistej rozłogi staje. Wszakże miałam czas w różnych przerobach najróżnorodniejszych jej gatunków się rozpatrzeć. Lat kilkanaście!... pomnij tylko, lat kilkanaście!...

— Tak jest, pojmuję. Te lat kilkanaście fatalnie jakoś usposobiły cię do sarkazmu i do mizantropii.

— Ani do sarkazmu, ani do mizantropii, owszem, nigdy może więcej uwzględniającą, szczerzej wyrozumiałą nie byłam, a zwłaszcza dla tej garstki znajomych Ludwika, ach! i dla tej garstki moich znajomych także. Codziennie widzę tłumy stokroć występniejszych, lecz o połowę przynajmniej szczęśliwszych, o ćwierć przynajmniej użyteczniejszych ludzi; widzę morskich korsarzy, jak świetnie do wspaniałych portów zawijają; widzą raz po raz, jak skalnym rękom udaje się cegiełkę do najtrwalszej budowy przyrzucić; widzę szachrajów zbogaconych i przestających szachrować; widzę nikczemnych, pod przymusem opinii publicznej wdrażających się zwolna we wszystkie obowiązki człowieczeństwa; widzę egoistów, którym okoliczność ich własny interes do rydwanu ogólnego dobra przyczepiają; widzę masy ulepszeń, poprawek, instytucji korzystnych, wznoszące się na masach obłudy, próżności, kłamstwa, niechęci, a biednym Ludwika przyjaciołom nic się nie wiedzie, nad każdym ich usterkiem ciężka wisi kara, dla żadnej ich cnoty nie ma zastosowania na świecie, przedsięwzięcia nie dojrzewają, zapał stygnie, wytrwałość się zniechęca, życie całe jako prawdziwa rzeka z góry na dół ciągle płynie. Wypadki i skłonności złe i dobre jednakowo zupełnie ku chemicznemu rozkładowi dążą. Ten się chwieje dlatego, że ubogi, tamten drętwieje dlatego, że bogaty. Wesoła pomyślność osuwa się nieznacznie w samolubstwo bezczynne; ci, którym ciężka dola ramiona ugniata, siadają niby żebraki pod krzyżem przy drodze i świecą swymi łachmanami lub oburzają swoim próżniactwem. Głupcy marnują swoją pracę; rozumni marnują się bez pracy. Nad wszystkimi straszliwa, zda się, klątwa zepsucia lub nieużyteczności zawisnęła. Och! i ja byłam w Arkadii ! Znałam pasterzy i pasterek twarze jasne radością wzajemną ukochania; chciałam wrócić na te łąki, chciałam odpocząć przy nich w gaju zielonym, nad kryształowym strumykiem: łąk ani śladu, gaje wyrąbane, strumyki wyschły już do dna, a co się z twarzami stało? Twarze tak znudzone i cierpkie, jak gdyby je spekulacja, a nie błoga sympatia obok siebie ustawiła, lub tak zakłopotane, utrudzone, tak sobą tylko zajęte, jak gdyby świętość uczucia żadną łaską sakramentu na wspólną nie zaopatrzyła ich pielgrzymkę, jak gdyby skarby entuzjazmów, uniesień, zachwytów żadną nie były obciążone względem społeczeństwa odpłatą. Co się stało ze szlachetnymi serc młodych chęciami? W czym się ziściły zamiary poczciwe? Jaka jest dziś różnica między kolegami, co to od ławek szkolnych na przeciwne niby porozchodzili się drogi?

Jedni gonili za posagiem i wziątkiem , za znaczeniem i próżnością światową; drudzy, z gatunku owych strzelców balladowych , hożych i młodych, na progu swego zawodu jak w Mickiewiczowskim lesie „przyklękli wszyscy, wzięli w dłoń piasku, piekielnej, ha! i niebieskiej wzywali potęgi, klęli przy srebrnym księżyca blasku, czyż dochowali przysięgi?...” Oto lada świtezianka, lada ognik fosforyczny na moczary, na bagna ich zawiodły; zbłąkali się,ubłocili, połamali wszystkie kości. Jeśli teraz pierwsi ich towarzysze, otwarcie z zachowawczymi występujący doktrynami, na porządniejszych nie wyszli obywateli, no to przynajmniej bliźnięco upodobniły się ich szeregi; i tu, i tam — martwota! Lecz ja ani zmartwiałym, ani rozkruszonym, ani zepsutym, ani nie poprawianym, ani wszelkim innym upadłym, zawodnym kamienia potępiającego na głowę nie rzucę. Może ci się zdaje, że nie mam prawa, bo sama lepszą nie jestem? Zaiste, nie mam prawa lepszości, prawa, sędziego, ale mam prawo odwetu i dałoby się to nawet powiedzieć, tylko wyraz zbyt pogański: mam prawo zemsty! W ogólnej upadłości ogromne, na różnych bankach poumieszczane sumy bezpowrotnie mi przepadły; zubożałam o to wszystko, co wszyscy moi stracili. Ja pomimo tego jednak nie skarżę ich przed Panem Bogiem, nie wodzę się z nimi po trybunałach, zapłaczę nieraz nad ich i swoim losem, serce mi wzbiera bolesną litością i gdy się gorzki wyrzut do ust czasem tłoczy, to Panie, odpuść im... Wolę zgrzeszyć przed Tobą niżeli im złorzeczyć. Ot, myślę sobie, w Ludwika otoczeniu nie było przecież skażenia wywołującego piorun Najwyższej Sprawiedliwości; po większej części nawet były chwalebne i odważne, choć nieskuteczne zrywania się ku cnocie, były z Dantona i Pytiasa naśladowane heroizmy, ascetyczna była tu i ówdzie przesada, lecz to wszystko razem, choćby stokrotnie zasłużyło na próbę cierpienia, jeszcze od chłosty najsroższej, chłosty moralnego upadku, wolnym być powinno.I dlaczegóż ta właśnie oszczędzona im nie została? Dla wad, grzechów, ułomności?...

Wady, grzechy, ułomności właściwego postępu nie tamują nigdy; jako pewna konieczność i nieoddzielność ludzkiej natury, w wielu swoich kombinacjach pomagają do niego nawet.Zeszkodliwymi walczyć, zbyt rozwinięte wypleniać, za nikczemne wstydzić się trzeba. Taka praca poprawcza już sama przez się połową postępu stanowi, a prócz tego wady, grzechy i ułomności, do przyrządu machiny społecznej zręcznie zastosowane, naprzód ją, pędzą także niepohamowanym rozpędem — tylko tu, w mojej okolicy inne prawa, inny rozwój biograficzny! złe się nie poprawia, dobre się psuje, szermierstwo siły wycieńcza, rezygnacja ducha nie wzmacnia; byle nieroztropność to śmiertelną chorobą grozi, byle kotar letargiem; ocet z żółcią smak przytępia, a cukier z miodem rozmdławia, nie możemy stosownych dobrać sobie pokarmów: i kuracje szkodzą, i cierpliwość nie leczy. A dlaczego? dlaczego, mój Boże? pytałam znowu po tych latach kilkunastu, jako przed tymi latami pytałam. Dlaczego szczere intencje wicher po śmieciach rozrzuca? Dlaczego wypadki losu szydzą z tych, co ku pięknu lub wielkości wyciągają ramiona? Dlaczego wszelkie indywidualne zwycięstwo silniejszych rozbraja, a kropla pomyślności słabszych nie krzepi, mniej hartownych nie ożywia? Dlaczego ruchliwa pracowitość materializmem, a idealna bujność wyobraźni zniechęceniem, lenistwem się skończy? Dlaczego wszystko, krótko mówiąc, wszystko jest ciągłym niebezpieczeństwem, boleścią lub trucizną?... Boże mój! Boże! daj mi zrozumieć, bym Imienia Twojego nie brała na daremno... I skoro tylko myśl ku Bogu wzniosłam, wnet niepojętość się wytłumaczyła, zakręty manowców wyprostowały się przede mną. Już wiem, już wiem dlaczego!... Nie bawię się po dawnemu w subtelności romansowe, nie prawię moim słuchaczom o braku szczęścia, o uznanej miłości, o zorzach na niebie i archanielskich wizjach, czuję, że gwałtowniejsze cisną nas potrzeby, rozpaczliwsza dokucza nam nędza.

Żeby kiedyś szczęśliwi mogli bezkarnie szczęścia używać, żeby kiedyś zakochani kochać wzajemnie i święcie umieli to im brakuje czegoś więcej niż tkliwych spojrzeń i pieszczot miłosnych, czegoś więcej niż szczebiotania dziatwy rozigranej, czegoś więcej nawet niż zdolności umysłowych, niż szlachetnych popędów, niż majątku, niż poczciwości, niż -zdrowia... im przede wszystkim brakuje... Ale czyż to mój obowiązek przypominać najprostsze katechizmowe dogmata?.. czyż każdy sam o sobie i sam w sobie wiedzieć nie powinien, co mu jest do zbawienia duszy najpotrzebniejsze? Mamże koniecznie powiedzieć, czego im brakuje?...

— Nie, nie powiadaj; zbyt prędko gniją cudzego morałuowoce, własnym tylko szukaniem znaleziona prawda leczy i wspiera, bogaci i oświeca. Nie, nie powiadaj, czego im brakuje, niech sami sobie szukają...

— I niechaj znajdą sami, co daj Boże! Amen.


Holder of rights
ELTeC conversion

Citation Suggestion for this Object
TextGrid Repository (2023). Polish ELTeC Novel Corpus (ELTeC-pol). Książka pamiątek. Książka pamiątek. European Literary Text Collection (ELTeC). ELTeC conversion. https://hdl.handle.net/21.T11991/0000-001D-3B7B-6